Arkadiusz Jędrych tańczył, uprawiał judo, pływał, ale ostatecznie został piłkarzem. W Pruszkowie podglądał Roberta Lewandowskiego i inspirował się Andrzejem Niewulisem, a na kadrze U-21, na której musiał przedstawiać się jako anonim, podziwiał Grzegorza Krychowiaka. Jak sam twierdzi, braki w talencie musiał nadrabiać pracą, a było nad czym pracować, bo w 2018 roku jako stoper Zagłębia Sosnowiec współtworzył jedną z najgorszych defensyw w historii Ekstraklasy.
Dziś jednak, już jako pierwszoligowy weteran, wszedł do elity z opaską kapitańską, bagażem prawie 200 spotkań w GKS-ie Katowice i patentem na rzuty karne, który stał się jego znakiem rozpoznawczym. – Ja legendą GieKSy? To na razie za dużo słowo. Ale na pewno jest trochę beczki w stosunku do mnie czy Adriana Błąda. Nazywają tak nas i traktujemy to z przymrużeniem oka – mówi nam Jędrych, a więc człowiek przypominający posturą książkowego Jacka Reachera, który, co ciekawe, po karierze piłkarskiej chciałby spróbować swoich sił w… klatce.
***
O co chodzi, że właściwie w ogóle nie łapiesz kontuzji? Przez ponad pięcioletni okres kadencji trenera Góraka opuściłeś zaledwie kilka meczów.
Miło, że to dostrzegłeś, ale też nie lubię takich spostrzeżeń, bo to może prowokować złe sytuacje, mówiąc pół żartem, pół serio. Trzeba odpukać w niemalowane. Przy dzisiejszych obciążeniach to niełatwe i bardzo szanuję swój stan zdrowia. A skąd ten brak urazów? Z różnych powodów, ale generalnie całe życie poświęciłem piłce. Wszystko jest pod nią podyktowane. Sen, jedzenie, regeneracja, dodatkowe treningi. Śmieję się z żoną, że jak śpię, to też pracuję. 24 godziny na dobę jestem piłkarzem i cieszę się, że piłka mi za to oddaje.
Wcześnie nabyłeś taką świadomość? Już w rezerwach Znicza Pruszków wyglądałeś jak gość, który bardzo dba o siebie.
Jak wchodziłem do piłki seniorskiej, wiedziałem, że muszę dać z siebie 100%. Nie miałem takiego talentu, żeby sobie pofolgować. Ciężka praca przede wszystkim. Gdybym nie miał tej świadomości, że warto rozwijać rzeczy poza piłkarskie, na pewnym etapie mógłbym się zatrzymać. A tak miałem punkt zaczepienia, który szybko stał się moją „bazą”.
Kto był większym świrem na tym punkcie – ty czy Andrzej Niewulis? Myślę, że pod wieloma względami jesteście dość podobni i graliście razem w Zniczu.
To jedna z nielicznych osób ze świata futbolu, z którą regularnie utrzymuję kontakt. Nie ukrywam – Andrzej zaraził mnie pozytywną energią. Był starszy o kilka lat, więc podpatrywałem go pod każdym względem. To był też gość, który potrafił obrócić kryzys w coś dobrego na przyszłość. Imponował mi, inspirowałem się nim. Jeśli chodzi o profesjonalne podejście do piłki, absolutna profesura.
Wydaje mi się, że w Zniczu miałeś styczność jeszcze z inną postacią, która mogłaby być dzisiaj wzorem dla wszystkich piłkarzy. Przeciąłeś się gdzieś z Robertem Lewandowskim, jeszcze jako nastolatek przed wejściem do pierwszego zespołu?
Pamiętam, że kilka razy byliśmy na obozie. Miałem 16 lat i dopiero pukałem do seniorskiej piłki, ale fascynowałem się pierwszą drużyną i podglądałem treningi. I powiem szczerze, że nic nie wskazywało, że „Lewy” będzie w miejscu, w jakim obecnie się znajduje. Sam nie miałem okazji z nim zagrać, ale dużo mówiło się o jego zawziętości i sam ją widziałem. Mega szacun dla niego.
Ciekawostka: miałeś więcej minut w kadrze U-21 niż Robert (90 do 80). To był jeden mecz za kadencji trenera Majewskiego w 2011 roku z Mołdawią, w dodatku z ciekawą ekipą, bo Wszołkiem, Przybeckim, Borysiukiem, Sobiechem, Kucharczykiem, Kupiszem i Krychowiakiem. Jak przyjechałeś na to zgrupowanie, czułeś, że czegoś ci brakuje? Bo to było twoje ostatnie.
Może to nie zabrzmi skromnie, ale nie czułem się gorszy od nich. Fakt, wymienieni przez ciebie piłkarze grali w zdecydowanie lepszych klubach, to towarzystwo było doborowe, więc miałem naprawdę super przeżycie. Ja byłem trochę anonimem i musiałem im się przedstawiać. Wtedy byłem tylko drugoligowcem, myślałem sobie, że będą mówić pod nosem „kim w ogóle jest ten gość?”. Był respekt, ale ani w meczu, ani na treningu nie odstawałem. Znałem swoją wartość. Nie chciałem być reprezentantem Polski z przypadku.
Do dzisiaj mam koszulkę z tego meczu w domu rodzinnym. Mam do tego wydarzenia w swoim życiu wyjątkowy sentyment i pamiętam, że w czasie hymnu łzy podchodziły do oczu. Życzę każdemu piłkarzowi podobnych chwil, bo to jest nie do zapomnienia.
A kto robił na tobie największe wrażenie w tej grupie?
Rozgrzewałem się przed meczem z Grześkiem Krychowiakiem. Bardzo mi zaimponował. Ja dopiero raczkowałem, jeśli chodzi o dłuższe piłki słabszą nogą, a on miał to opanowane tak dobrze, że powiedziałem sobie „wow, to jest pan piłkarz”. Ta jego prezencja, jakość podań, spokój – to wbija się w pamięć. Nie dziwiło mnie w ogóle, że zrobił taką karierę.
To co u ciebie poszło nie tak, że byłeś na kadrze tylko raz? Zabrakło umiejętności, czułeś, że masz ograniczony sufit?
Trudno powiedzieć, choć czułem, że nie mam takiego potencjału, żeby wskoczyć na najwyższą półeczkę. Byłem pracusiem, ale na pewno nie wirtuozem. Zawsze nosiłem fortepian, a jeżeli ktoś wtedy uznał, że to za mało, nie załamywałem się. I tak myślę, że jak na braki w talencie i miejsce, do którego dotarłem, wyszło to całkiem dobrze. Nie miałem jakichś wielkich marzeń, a dzisiaj jestem kapitanem klubu Ekstraklasy, klubu z wielką historią, po wywalczonym awansie. To dla mnie wyłącznie powód do domu, nie zawodu.
Czasami mówi się, że komuś piłka uratowała życie, bo inaczej miałby problem bez planu B. Jakbyś to u siebie określił? I na jakiej półeczce ustawił? Ligowy, solidny dżemik?
Gdybym nie został piłkarzem, pewnie byłbym pływakiem albo judoką. Te sporty uprawiałem wcześniej, a z judo nie chcieli mnie wypuścić. Podobno byłem tak dobry! Ale chciałem pójść w futbol. I tu dziękuję rodzicom, że dali mi możliwość spróbowania różnych rzeczy. Pływałem, walczyłem, a nawet tańczyłem. Sam mogłem szukać własnego „ja”. To każdemu z czasem powinno wychodzić na plus, człowiek jest bardziej sprawny, mięśnie i stawy są lepiej przygotowane na różne typy obciążeń. Mimo wzrostu, nie czuję się „kołkowaty”. Może też dzięki temu nie odnoszę urazów.
A jeżeli chodzi o półkę ligowców, uważam, że jestem w optymalnym wieku do tego, żeby swój poziom wyszlifować i dopiero za kilka lat odpowiedzieć na to pytanie. Już 3-4 lata temu czułem, że mogę grać na wyższym szczeblu, że to może być coś więcej niż pół roku w Zagłębiu Sosnowiec. Mam 32 lata i to dobry okres na stabilizację w Ekstraklasie.
Może w alternatywnym świecie jesteś judoką klasy światowej na Igrzyskach Olimpijskich.
Kto wie! Na pewno byłem sprawnym dzieciakiem, jeszcze nie ze 193 cm wzrostu. Może to też powodowało, że ludzie widzieli we mnie potencjał. Odnajdowałem się w tym, ale w to w piłce się zakochałem. Na 100 chłopców zapewne 99 podjęłoby taką samą decyzję.
Generalnie wyglądasz jak gość, który mógłby wylądować w klatce.
Powiem ci szczerze – wylądowanie w klatce to moje marzenie do spełnienia po zakończeniu kariery. Chociaż jak mówię o tym żonie, próbuje bardzo odsuwać mnie od tego pomysłu. Ale faktycznie mam w głowie taką myśl, żeby dla zabawy spróbować sportowej walki na fajnym poziomie. Będę chciał utrzymać sylwetkę po graniu, kręci mnie to, więc czemu nie?
Miałbyś ciekawe „story”. Pochodzisz z Pruszkowa, a wszyscy zapewne wiedzą, że kiedyś to było centrum mafijnych porachunków. Byłeś kiedykolwiek blisko tego świata?
To taki wywiad, w którym mogę użyć słowa „pomidor”? Nie, śmieję się oczywiście! Wiadomo, że jak ktoś słyszy o Pruszkowie, myśli idą w jedną stronę. Starałem się zawsze wybierać sport i nie zbaczać z tej drogi. Mam grupę zaufanych ludzi, z którymi trzymam się do dziś i zawsze z uśmiechem na twarzy wracam na stare „śmieci”.
Dorastając tam, łatwo było skręcić w złą stronę?
Uważam, że tak. Ja wtedy wchodziłem w młodzieńcze życie, w którym zaczyna się dostrzegać pokusy. Ale myślę, że dzisiaj to się zmieniło na plus. W wolnym czasie przyjeżdżam do Pruszkowa i wiem, że takich historii sprzed 20 lat jest coraz mniej.
Wracając do sportu, w Pruszkowie mieliście ciekawą ekipę. Doszliście do ćwierćfinału Pucharu Polski, pokonaliście Zagłębie Lubin, a potem do pewnego momentu graliście z Lechem Poznań jak równy z równym. Jak było 1:1 po godzinie gry, mogłeś ustrzelić dublet, ale trafiłeś w słupek.
Ten okres zawsze będę wspominał dobrze. Śmiało mogę powiedzieć, że Znicz Pruszków dał mi wszystko. Oprócz tej historii w Pucharze Polski był jeszcze awans do 1. ligi, więc w sumie zapisaliśmy się w historii klubu. Do tego w młodym wieku byłem kapitanem zespołu. To było naprawdę coś wielkiego.
Masz 15 strzelonych rzutów karnych na 19 wykonanych w swojej karierze. Zacząłeś strzelać już w Zniczu i zastanawia mnie, czy to wynika z opaski kapitańskiej, czy po prostu tak wytrenowałeś ten element, że w kolejnych klubach jesteś w tym najlepszy. Nietypowo, bo przecież jako stoper.
Szczerze mówiąc, nigdy nie pchałem się do rzutów karnych. Jak ktoś ze sztabu pytał, kto chce je wykonywać, nigdy jako pierwszy nie podnosiłem ręki. Zawsze odbywało się to tak, że ktoś mnie wyznaczał. Dostrzegał, że moja noga może być dobrze ułożona. I ta statystyka, o której wspomniałeś, o czymś świadczy, ale znam też swoje miejsce w szeregu. Jestem obrońcą i najważniejsze dla mnie są założenia defensywne. A co z przodu, to z przodu – to wyłącznie dodatek. Jeśli ktoś mi ufa, biorę też odpowiedzialność za rzuty karne.
W poprzednim sezonie 1. ligi, nie tylko dzięki rzutom karnym, uzbierałeś aż 12 goli. W niektórych sezonach w przeszłości z tyloma trafieniami walczyłbyś o koronę króla strzelców.
To miłe, ale raczej bardzo trudne do powtórzenia. Chociaż – kto wie, nigdy nie mów nigdy. Ale znowu muszę zaznaczyć, że jestem od bronienia i zarządzania linią obrony, bo z tego jestem rozliczany przez kolegów, trenerów i kibiców.
Dałeś mi idealne przejście do Zagłębia Sosnowiec, bo tam to bronienie ci nie wyszło. Tworzyłeś jedną z najgorszych defensyw w historii Ekstraklasy, która kompromitowała się raz za razem. Poszedłeś za Dariuszem Banasikiem, ale ani ciebie, ani jego po rundzie jesienniej w klubie już nie było. Twój ostatni pełny mecz: 0:6 z Lechem. Nie było ci głupio, jak schodziłeś z boiska po takich wynikach?
Na pewno było głupio. To był ciekawy i dziwny okres jednocześnie, bo wywalczyliśmy awans w solidnym stylu, nie traciliśmy dużo bramek, ale później zderzyliśmy się z Ekstraklasą. To pokazało mi, ale nie tylko, że jako klub nie byliśmy gotowi na ten awans. Wyniki wszystko pokazywały. To był trudny czas, bo człowiek ledwo wszedł w sezon, a pewność siebie spadała na łeb, na szyję. Ale też uważam, że w tamtym momencie, w 2018 roku, nie byłem gotowy na bycie solidnym graczem w Ekstraklasie. No i nie pomagał fakt, że jako zespół funkcjonowaliśmy bardzo źle, a to kluczowe, jeśli chcesz odnieść sukces. Mam porównanie do GKS-u Katowice, w którym słowo „drużyna” faktycznie wiele znaczy.
Zrobiłeś wtedy bardzo nielogiczną rzecz. Dlaczego po rundzie w Ekstraklasie odszedłeś akurat do GKS-u Katowice, który miał swoje problemy i widać było, że zmierza w kierunku spadku do 2. ligi?
Powiem szczerze, że sam tego nie wiem. Wiedziałem, że w Zagłębiu źle się dzieje i nie chodziło tylko o boisko. Byłem w środowisku, które nie nastrajało do pozytywnego myślenia. Jak przyszła oferta z Katowic za pośrednictwem trenera Dudka, którego znałem, długo się zastanawiałem. GKS po pierwszej połowie sezonu był nisko w tabeli, ale i tak myślałem, że to będzie dobra zmiana. Nie zakładałem jednak, że klub spadnie. Uwierzyłem, że to przypadkowa runda, no i trochę się przeliczyłem, bo w niecały rok z pierwszego szczebla rozgrywkowego spadłem na trzeci. Życie sportowe wywróciło mi się do góry nogami.
Trochę na własne życzenie.
Fakt, przeskoczyłem z jednego tonącego okrętu na drugi, ale chciałem pomóc w tym, żeby jednak się nie utopił. Po spadku od razu dostałem propozycje z klubów pierwszoligowych, ale głupio mi było zostawić GKS. Skoro powiedziałem A, trzeba było powiedzieć B. Skoro spadek wydarzył się przy moim udziale, zdecydowałem się wziąć to na klatę, zostać i walczyć o awans. Kiedy przychodziłem do Katowic, moim jedynym celem był powrót klubu do Ekstraklasy. Zostałem brutalnie zweryfikowany, wtedy ta wizja bardzo się oddaliła, ale nie była niemożliwa.
Co jest wyjątkowego w trenerze Góraku, że pracuje w Katowicach od ponad pięciu lat i różni zawodnicy idą za jego projektem? Patrząc na polskie standardy w profesjonalnym futbolu, taka długość pracy to duża rzadkość.
Pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy… Nieustępliwość. Trener jest taką osobą, która przy pierwszym lepszym niepowodzeniu się nie poddaje, a my za tym idziemy. Znamy się bardzo dobrze, od 5-6 lat prawie codziennie spędzamy po 6-7 godzin. Pewnie niektórzy nawet tyle z najbliższymi nie spędzają! Myślę, że trener jest zadowolony z moich usług, a mi podoba się, jak prowadzi zespół.
Trener Górak nas ukształtował na bazie trudnych momentów. Ma też to coś, że potrafi utożsamić się z losem piłkarzy i kibiców. Szatnia za nim idzie, jest zawzięty, a przede wszystkim szczery. To takie podstawy jego odbudowy, jaką zrobił w GKS-ie, a nasze awanse naprawdę nie były oczywiste. Dużo dawało mu też wsparcie prezesów. Było mnóstwo zakrętów, ale trener brnął w swoje założenia i nie musiał się bać, że ktoś podłoży mu kłodę pod nogi. Była cierpliwość i wiara w proces.
Ważne było też to, że trener z klubem nie doprowadzali do wymiany połowy składu co okienko. Ten awans do Ekstraklasy to w ogromnej mierze zasługa trenera Góraka, ale to nie przyszło od razu. Naprawdę trzeba było sporo przecierpieć, sezon po sezonie, żebyśmy wszyscy dojrzeli do awansu. I nieskromnie powiem, że trener miał za sobą 30 ludzi w szatni, którzy się na nim wstawią, choćby nie wiem co. Moim zdaniem to historia nawet na książkę.
Spuentowałbym to jednym słowem: normalność.
Tak, ale wiemy, jak to wygląda ogólnie w piłce. Nie wszędzie ta normalność występuje…
Wiadomo, byłeś w Zagłębiu Sosnowiec.
Pomidor! Doceniam to, co jest Katowicach, bo wszyscy wiemy, ile pracy kosztował nas ten sukces. Nam się nie udało wywalczyć awansu, tylko my na niego zapracowaliśmy wiarą i powtarzalnością. Nie było w tym przypadku.
Trochę pracujesz na miano legendy GKS-u Katowice. Nastukałeś już prawie 200 spotkań dla klubu.
„Legenda” to na razie za dużo słowo. Ale na pewno jest trochę beczki w stosunku do mnie czy Adriana Błąda, nazywają tak nas i traktujemy to z przymrużeniem oka. Na mapie piłkarskiej GKS jest bardzo wysoko i czuję, że jestem w dużym historycznym klubie, że mogę się dla niego przysłużyć. To duma, zwłaszcza z opaską kapitańską. Za 15 lat będę mógł do tego wrócić, ale przede wszystkim mam nadzieję, że za ten czas klub będzie w Ekstraklasie. Ja do końca będę dawał z siebie wszystko, żeby w tym miejscu GieKSę zostawić. Mam tu rodzinę, urodziła mi się córka, jestem przywiązany do miasta. Chłopakom mówiłem zresztą po awansie, żeby podziękowali swoim najbliższym. Muszę powiedzieć, że nie byłoby tego wszystkiego bez nich. Poukładane życie prywatne to poukładane sprawy na boisku.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Jest, jak jest, lepiej nie będzie. Reprezentacji Polski brakuje jakości, żeby pokazać pazur
- Nic się nie stało. Serio. Przecież jesteśmy średniakami
- Koniec z sentymentami. Reprezentacja zweryfikowała tych, którzy nie grają
- Trela: Tacy sami, a ściana między nami. Szklany sufit nad Polakami w starciach z najwyższą półką
- Śląsk pracuje na kolejny medal. Ale w „Pro Charity System”
Fot. Newspix