Reklama

Trela: Tacy sami, a ściana między nami. Szklany sufit nad Polakami w starciach z najwyższą półką

Michał Trela

Autor:Michał Trela

09 września 2024, 09:15 • 11 min czytania 91 komentarzy

By znaleźć mecz o punkty, w którym Polacy ograli kogoś znacznie wyżej notowanego, trzeba by się cofnąć do wygranej z Niemcami na Stadionie Narodowym, gdy Kacper Urbański chodził do IV klasy podstawówki. Jeśli choćby remisy z faworytami osiąga się raptem raz na kilka lat, trudno w starciach z nimi kipieć pewnością siebie. Nawet jeśli papier sugeruje odwagę, na boisku jej nie widać.

Trela: Tacy sami, a ściana między nami. Szklany sufit nad Polakami w starciach z najwyższą półką

Ostatnie lata znacząco zmieniły układ wzajemnych sił, czyniąc z Chorwacji jedną z najlepszych drużyn nie tylko kontynentu, ale i świata. Lecz przy naszych wcześniejszych piłkarskich spotkaniach nie było powodu, by czuć wobec południowych Słowian wielkie kompleksy. Gdy kadra Pawła Janasa tuż przed mundialem w Niemczech ogrywała w meczu towarzyskim Chorwatów, nie był to powód do hurraoptymizmu. Tak, jak wylosowanie ich w grupie Euro dwa lata później nie było odbierane jako tragedia. Owszem, pamiętało się tej nacji wystrzał z 1998 roku i sensacyjny brąz, ale gdy tamto pokolenie wychowane jeszcze w czasach Jugosławii odeszło, wydawali się Chorwaci rywalem, z którym spokojnie można myśleć o nawiązaniu równorzędnej walki.

Widać to zresztą po osiągnięciach na turniejach pomiędzy 2000 a 2016 rokiem. Chorwaci wypadają lepiej, ale nieznacznie. Na dziewięć imprez o mistrzostwo świata czy Europy rozegranych w tym okresie, w pięciu Polacy osiągnęli dokładnie tę samą fazę, co Chorwaci. Raz, w 2016 roku, spisali się od nich lepiej. Trzy razy zaś gorzej. Za każdym razem jednak było to gorzej tylko o jeden szczebel. To znaczy, jeśli my nie kwalifikowaliśmy się na daną imprezę, oni odpadali w jej fazie grupowej. Jeśli my wyjeżdżaliśmy po trzech pierwszych meczach, oni zostawali jeszcze tylko na czwarty. Patrząc na czasy zupełnie współczesne, można jeszcze wspomnieć o Euro 2020, które skończyło się dla nich rundę później niż dla nas, czy o tegorocznym turnieju w Niemczech, gdy oba kraje pojechały do domu już po fazie grupowej. Nieosiągalne dla nas rewiry Chorwaci osiągnęli w tym wieku dwa razy, na dwóch ostatnich mundialach, na których sięgali po medale, podczas gdy Polacy raz nie wyszli z grupy, a raz odpadli w 1/8 finału. Mają kilka postaci światowego formatu i wielu innych bardzo dobrych piłkarzy, ale nie jest to rywal, którego przed meczem chciałoby się prosić o jak najmniejszy wymiar kary.

Tak też można było interpretować skład wystawiony w Osijeku przez Michała Probierza. Selekcjoner kontynuował zapoczątkowany w Glasgow pomysł, by zrezygnować z typowego defensywnego pomocnika, kogoś, kto w środku pomocy myślałby przede wszystkim o zabezpieczaniu tyłów, ryglowaniu przestrzeni przed linią obrony, wygrywaniu pojedynków główkowych czy odbieraniu piłek wślizgiem. W dzisiejszym futbolu istnieje już wystarczająco wiele przykładów drużyn, które potrafią funkcjonować z samymi uzdolnionymi technicznie piłkarzami w środku pola. Tercet Piotr Zieliński – Sebastian Szymański i Kacper Urbański – ustawiony tym razem głębiej niż zwykle oglądaliśmy go dotąd w kadrze, rozbudzał wyobraźnię. Pozwalał myśleć o ofensywnym nastawieniu, próbie zabrania Chorwatom piłki, budowaniu ataków pozycyjnych i wychodzeniu spod pressingu rywala.

W połączeniu z nastawionymi na wygrywanie pojedynków bokami – Jakub Kamiński drybluje znacznie odważniej od Przemysława Frankowskiego — Sebastianem Walukiewiczem, ofensywnie wprowadzającym piłkę półprawym środkowym obrońcą, czy z Mateuszem Boguszem wspomagającym Roberta Lewandowskiego, można było nastawiać się na Polskę chcącą grać jak równy z równym z wyżej notowanym rywalem. Mecz w Szkocji był arcyważny pod kątem walki o uniknięcie bezpośredniego spadku z najwyższej dywizji. W Chorwacji można było tylko wygrać. Powalczyć o coś więcej. Włączyć się do gry o ćwierćfinały Ligi Narodów. Nie mieć nic do stracenia. Przecież wyjazdową porażkę z takim rywalem każdy by zrozumiał.

Reklama

Ofensywnie tylko na papierze

Okazało się jednak po raz kolejny, że papier wszystko przyjmie. Że można nagromadzić w wyjściowym składzie piłkarzy proszących partnerów o piłkę przy nodze, a potem obserwować, jak biegają za nią w rytmie wyznaczanym przez – wdech (to nie moje, to Michała Okońskiego) – 39-letniego weterana w środku pola – wydech – reprezentacji Chorwacji. Dwa kontakty z piłką w polu karnym rywala w pierwszej połowie. Ani jednego strzału. Cztery razy mniej podań wymienionych w tercji ofensywnej. Jeśli chodzi o grę do przodu, pierwsza połowa była obrazem nędzy i rozpaczy. Chorwaci, choć wcale nie wyglądali na wielce nakręconych, podrażnionych, głodnych i tak mogli już do przerwy prowadzić. Zachowywali się tak, jakby wiedzieli, że trzeba cierpliwie robić swoje, bo i tak w końcu wygrają. Czyli grali, jak na faworyta przystało.

O reprezentacjach krajów bałkańskich, a szerzej, o sportowcach z tych stron Europy, zwykło się mówić, że mają doskonałą mentalność do sportu. Pomijając wszystkie kwestie szkolenia, akademii, powszechności sportu amatorskiego na Bałkanach, na koniec jest rzadko spotykana, a bardzo w każdym sporcie pożądana cecha, czyli pewność siebie. Nie zawsze uzasadniona. Czasem zgubna, prowadząca do lekceważenia rywala i wpędzania się w tarapaty. Ale jednak częściej pozwalająca przenosić góry, spektakularnie odwracać losy meczów, wykonywać trudne zagrania w kluczowych momentach. Można często odnieść wrażenie, że gdy Chorwatów (Serbów też) czeka mecz z mistrzami świata, rosną. Zacierają ręce, widząc znakomitą okazję do pokonania mistrzów świata. U polskich piłkarzy, ale często w ogóle sportowców, mecz z mistrzami świata to przede wszystkim obawa o kompromitację. O jakiejś realnej wierze w sprawienie sensacji, nie mówiąc o bałkańskiej niezachwianej pewności, że nawet od najsilniejszego rywala tak naprawdę jest się lepszym, tylko świat jeszcze o tym nie wie, trudno w ogóle mówić.

Pojawił się ostatnio w mediach wysyp rozmów z polskimi kadrowiczami, zwykle młodymi, w których stawiali dość odważne tezy. O ile Wojciech Szczęsny, Kamil Glik czy Grzegorz Krychowiak nigdy nie kryli się z poczuciem, że Polski nie stać kadrowo na odważną grę w piłkę, o ile Robert Lewandowski niedawno wygadał się, że nie wierzy w sukces z reprezentacją, o tyle Kacper Urbański czy Adam Buksa tego typu ograniczeń, przynajmniej werbalnie, jeszcze (?) nie nabrali. Dawid Drachal, który od kadry jest na razie daleko, też zdążył już powiedzieć, że jego marzenia sięgają Złotej Piłki, za co był szeroko krytykowany, ale za co dostał wsparcie od Lewandowskiego. To pokolenie Glika, Lewandowskiego, Krychowiaka czy Szczęsnego nazywano kiedyś „pokoleniem chcę więcej”, „pokoleniem Erasmusa”, „nieskażonym polskimi kompleksami”. Z czasem jednak, choć wyłącznie w koszulce reprezentacyjnej, okazywało się to tylko myśleniem życzeniowym. Stanowczo zbyt często nakręcanym przez bojaźliwie działających trenerów reprezentacji.

Reprezentacyjny powrót do ustawień fabrycznych

O ile pokolenie końca lat 80. pokonało jeden bardzo potężny szklany sufit, czyli pokazało, że można zrobić duże kariery klubowe, będąc polskim piłkarzem, o tyle koszulka reprezentacyjna większość z nich na powrót czyniła z nich „polskich piłkarzy”, a nie odnoszących sukcesy na Zachodzie „zwyczajnych piłkarzy zawodowych”. Trochę jak w opowieściach o reprezentacjach krajów afrykańskich, naszpikowanych piłkarzami, którzy w Europie potrafią funkcjonować w reżimach zachodnich klubów, rzetelnie pilnując założeń taktycznych, ale na zgrupowaniach reprezentacji wchodzą selekcjonerom na głowy, kłócą się z kumplami z szatni i zachowują się jak przeciwieństwa suto opłacanych profesjonalistów, którymi są na co dzień. Polski piłkarz, nawet grający przez lata za granicą, w koszulce reprezentacji wraca do ustawień fabrycznych. Nabywa ograniczeń, o jakich wydawało się, że w ogóle już nie pamiętał. W sensie mentalnym polscy piłkarze – oczywiście, że to niebezpieczna generalizacja, ale zaryzykujmy – zdają się kompletnym przeciwieństwem drużyn bałkańskich. I to właśnie te cechy stanowią między nimi największą różnicę.

Trudno zarzucać Probierzowi bojaźń, skoro wystawił skład na wskroś ofensywny. Trudno zakładać, że nastawiał się tylko na bieganie za piłką i przerywanie ataków, bo gdyby tak było, wystawiłby zawodników, którzy czują się w grze bez piłki bardziej naturalnie. Pewnie tak po prostu wyszło. Środek pola został przegrany z kretesem. Drepczący z przodu Lewandowski ani niewysyłający sygnałów do pressingu, ani niespecjalnie pokazujący się do gry partnerom, nie emanował pewnością, że Chorwacja jest tego dnia do ogrania. Zieliński, z pozycji numer sześć, co nieczęsto się zdarza, próbował posyłać zabójcze podania, przeszywające dwie linie albo rozrzucać grę na boki.

Reklama

Znów jednak to tylko Nicola Zalewski, także w sensie metrykalnym najmniej polski z polskich piłkarzy, grał w tym meczu tak, by go wygrać, by strzelać gole, by sprawiać rywalom problemy, a nie tylko neutralizować ich atuty. To on wywalczył w pierwszej połowie rzut wolny w okolicach pola karnego. To on zaliczył jeden z dwóch kontaktów z piłką w obrębie szesnastki w pierwszej części meczu. To on na początku drugiej oddał pierwszy strzał, który doleciał do bramki. Nawet ten – w gruncie rzeczy bardzo nieodpowiedzialny – drybling we własnym polu karnym, gdy nie widząc opcji wyjścia spod pressingu z partnerami, wyszedł spod niego bez nich, nie pozostawiał złudzeń, że akurat ten chłopak nie czuje wobec rywali żadnych kompleksów.

Po większości pozostałych zawodników, choć ich kolegami z drużyny są piłkarze Barcelony czy Interu Mediolan, było widać respekt przed rywalami z Manchesteru City czy Realu Madryt. Gdy już Modrić błysnął geniuszem i pięknie wrzucił piłkę w samo okienko bramki Łukasza Skorupskiego, Polacy jakby się podłamali i zanotowali fatalne minuty, w których mogli stracić kolejne trzy gole. Gdyby w pierwszym kwadransie po przerwie gospodarze byli skuteczniejsi, zamknęliby spotkanie już wtedy.

Mecz bez historii

Zmiany nie przyniosły po polskiej stronie wielkiego ożywienia czy werwy. Do końca meczu, czyli przez ponad czterdzieści minut od straty gola, wydarzyły się z przodu jeszcze tylko dwie rzeczy. Po wrzutce Walukiewicza rzadkim błyskiem geniuszu popisał się Lewandowski, który jednym dotknięciem efektownie zgubił rywala w polu karnym i trafił w poprzeczkę. Oraz w samej końcówce, gdy zagranie Lewandowskiego za linię obrony czubkiem buta znalazł Karol Świderski. Udowodnił tym samym dziwną prawidłowość, że nieważne, jak wygląda mecz i w jakiej formie znajduje się akurat on sam, gdy wpuści się go na boisko, przynajmniej raz dojdzie do dogodnej sytuacji. Nie zawsze uda się ją wykorzystać, tu się nie udało. Ale rzadko będzie to wejście zupełnie bez echa.

Ten mecz takie pozostawił jednak wrażenie, jakby po prostu się odbył. Nie zostanie z niego nic, na czym można by budować, nikogo nie można określić jego personalnym zwycięzcą. Ot, faworyt wygrał najmniejszym nakładem sił, a Polacy mają się cieszyć, że przegrali tylko jedną bramką i nawet trafili w poprzeczkę. Tak można by ewentualnie podchodzić, gdyby dziś przyszło się nam mierzyć z Hiszpanią, Argentyną, czy inną aktualną potęgą. Chorwacja to już ten pułap rywala, z którym można by oczekiwać przynajmniej trochę więcej odwagi i faktycznej wiary w możliwość sprawienia niespodzianki. Tak, jak na początku pracy z pierwszą reprezentacją Probierz najbardziej musiał się sprawdzić jako lider grupy, czyli kompletnie odmienić atmosferę wewnątrz drużyny oraz wokół niej, tchnąć w zespół nową energię i odniósł na tym polu pewne sukcesy, tak proces nie jest zakończony. Udało się poprawić wiarę w siebie zespołu na tyle, by już nie rozpadał się mentalnie na kawałki przy każdym niepowodzeniu i z każdej klasy rywalem, ale takie Beenhakkerowe albo nawet Sousowe napompowanie piłkarzy, by uwierzyli, że stać ich na trochę więcej, wciąż bardzo by się tej grupie ludzi przydało.

Oczywiście wspominanie o mentalności często brzmi jak wytrych, zwłaszcza gdy nie jest się w środku, ale przyczyn tego, dlaczego tak niewiele w ofensywnych przecież polskich piłkarzach było entuzjazmu, nie sposób szukać tylko w taktyce, czy w umiejętnościach. Dawno już ta grupa ludzi, na tle silnego rywala, nie dała sobie dowodu, że stać ją na odniesienie sukcesu. Z Francją zremisowała, gdy nie miało to już żadnego znaczenia. Na mundialu pokonała tylko Arabię Saudyjską, z trochę silniejszymi rywalami modląc się o od pierwszej minuty końcowy gwizdek. Od czasu remisów z Anglią i Hiszpanią za Sousy, ewentualnie remisu z Holandią w Rotterdamie za Czesława Michniewicza, którego efekt został jednak zniwelowany kolejnymi niepowodzeniami w Lidze Narodów, nie było znaczącego meczu z silnym rywalem, w którym Polacy daliby sobie dowód, że potrafią. Pokonanie wyraźnego faworyta w meczu o punkty udało się tej reprezentacji ostatni raz chyba dziesięć lat temu przeciwko Niemcom. Kacper Urbański chodził wtedy do IV klasy podstawówki. Kiedy skala trudności idzie choć trochę w górę, nawet po teoretycznie uznanych piłkarzach widać przede wszystkim myślenie o minimalizowaniu strat.

Przygnębiajaca Liga Narodów

Ten wieczór w Chorwacji, zresztą podobnie jak wcześniejszy w Szkocji, przypomniał jednak pewną prawidłowość towarzyszącą już od sześciu lat występom reprezentacji Polski w Lidze Narodów. Jako jeden z ledwie dziesięciu krajów w Europie wszystkie jej dotychczasowe edycje spędziliśmy w najwyższej dywizji. Jednocześnie jednak są to z polskiej perspektywy przygnębiające rozgrywki, w których regularnie zderzamy się ze ścianą i dowiadujemy się, jak wiele dzieli nas od najlepszych. Na trzynaście meczów rozegranych z teoretycznie wyżej notowanymi rywalami – Portugalią, Włochami, Holandią, Belgią, Chorwacją – nie wygraliśmy żadnego, zremisowaliśmy ledwie cztery, przegraliśmy dziewięć. W tym kompromitujące w wyniku 1:6 w Belgii, czy w stylu porażki z Holandią i Włochami za Jerzego Brzęczka, za które zapłacił posadą. Przyjemne wieczory, z jakąkolwiek historią, można policzyć na palcach jednej ręki – 2:2 w Rotterdamie, 1:1 w Bolonii, bardzo na siłę 1:1 w Portugalii.

W Lidze Narodów mamy czego szukać tylko dzięki obecności czwartej drużyny w grupie, beniaminka najwyższej dywizji. Za pierwszym razem była to Bośnia i Hercegowina, za drugim Walia, za trzecim Szkocja. Tylko ogrywaniu rywali tego pokroju zawdzięczamy jakiekolwiek zwycięstwa w tych rozgrywkach i regularne trwanie w elicie. Zbliżania się do najwyższej półki jednak znikąd nie widać. Nawet jeśli Chorwacja, po nieudanym Euro, to obecnie teoretycznie najniższa z najwyższych półek, przepaść jest nie do przeoczenia. Jeśli jednak kogoś silnego ogrywa się raz na dekadę, a remisuje z nim raz na parę lat, trudno o wiarę, że tym razem może pójść inaczej.

WIĘCEJ O MECZU CHORWACJA – POLSKA:

Fot. FotoPyk

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Nikitović: Nie chcemy robić „kopiuj-wklej” z Rakowa

Patryk Stec
8
Nikitović: Nie chcemy robić „kopiuj-wklej” z Rakowa

Liga Narodów

1 liga

Nikitović: Nie chcemy robić „kopiuj-wklej” z Rakowa

Patryk Stec
8
Nikitović: Nie chcemy robić „kopiuj-wklej” z Rakowa

Komentarze

91 komentarzy

Loading...