Reklama

Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi skoczył 291 metrów!

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 kwietnia 2024, 10:23 • 7 min czytania 1 komentarz

Islandia. Hildarfjall. Po wpisaniu tej nazwy w Internecie, wyskakują oferty noclegi i informacje o ośrodku narciarskim. No i polska Wikipedia z wiadomością, że stoi tam jedna z dwóch skoczni w całym kraju, dziś nieużywana. Rekord? 29,5 metra Kristinna Björnssona z 1984 roku. Teraz w tej samej okolicy powstała – w całości ze śniegu – inna skocznia. Taka, która miała pozwolić latać 300 metrów. Dokonać tego próbował Ryoyu Kobayashi, ze wsparciem Red Bulla, swojego sponsora. Japończyk skoczył 291 metrów i udowodnił, że FIS w pewnym sensie działa na szkodę dyscypliny.

Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi skoczył 291 metrów!

Tekst został zaktualizowany po ogłoszeniu wyniku Ryoyu Kobayashiego.

Poza granicę wyobraźni

Środowisko skoków od lat zadawało sobie pytanie: ile tak naprawdę można polecieć na nartach? Kiedyś granicą marzeń było 100 metrów. Ale ją przekroczono już w 1936 roku. Na 200 czekano do rozbudowy mamuta w Planicy i lotu Toniego Nieminena w 1994. Choć już dzień później Espen Bredesen poprawił ten wynik o sześć metrów. 250? Tutaj świat przyspieszył. Nieco ponad 20 lat zajęło doskoczenie i na tę odległość, gdy Peter Prevc pofrunął po historię w 2015 roku.

Potem jeszcze przez kilka lat skakano daleko. 253,5 metra osiągnął Stefan Kraft, do dziś to nieoficjalny (bo FIS po prostu nie prowadzi oficjalnej klasyfikacji) rekord świata. Jeszcze o pół metra dalej lądował Dmitrij Wassiliew, ale skoku nie ustał. Próby w okolicach magicznej granicy 250 metrów oglądaliśmy regularnie. A potem? Potem władze zadbały o bezpieczeństwo. Zmienił się profil mamuta w Vikersund, by dopasować go do odgórnie narzuconych wymogów. I nagle zamiast skoków na rekord, zaczęliśmy oglądać walkę zawodników o to, żeby przekroczyć HS – 240 metrów.

Reklama

Jasne, to wciąż dalekie loty, jedne z najlepszych w historii. Ale publika już się z nimi oswoiła. W międzyczasie powiększono przecież skocznię w Planicy, tam też da się teraz latać naprawdę wspaniale, rekord skoczni to zresztą 252 metry Ryoyu Kobayashiego (a najdłuższy skok – 253,5 metra Gregora Schlierenzauera, którego Austriak nie ustał). Tyle że te wyniki to lata 2019 i 2018. Od kilku sezonów nikt nie pofrunął dalej. Często przez to, że utrudnia to jury, obniżając belki i sprawiając, że konkursy lotów tracą na swojej magii.

FIS zresztą od dobrych kilku sezonów działa tak, jakby chciał powiedzieć: nikt nie potrzebuje skoków na 250 metrów.

FIS nie chce rekordów

A prawda jest taka, że wszyscy ich potrzebują. Potrzebuje dyscyplina, która podumiera od dawna (niedawno z Finlandii wyszła informacja, że przyszłość tamtejszych skoków jest poważnie zagrożona), a ratują ją Polacy i kilka innych nacji. Potrzebują skoczkowie, by mieć o czym marzyć, gdy przychodzi do konkursów w Planicy, Vikersund czy nawet na innych mamutach. Potrzebują fani, którzy do dziś przecież wspominają niesamowitą rywalizację w Planicy z… 2005 roku. Walka o rekord świata w długości lotu – nawet jeśli nieoficjalny – jest jedną z najlepszych rzeczy, jakie może dać ta dyscyplina. Spójrzcie na skok o tyczce – tam każdy rekord emocjonuje, mimo że od kilku lat pobija go jedna i ta sama osoba.

W świecie skoków narciarskich jakby tego nie rozumieli. Władze nie tylko nie zachęcały, ale wręcz odradzały rozbudowę mamutów. Ba, momentami same ją hamowały. Dziś mówi się co prawda, że i Norwegowie, i Słoweńcy na powrót wrócili do planów powiększania swoich obiektów, ale czy FIS po raz kolejny tego nie powstrzyma? Nie wiadomo. A o skoczniach jeszcze większych niż te HS 240 na razie najpewniej nie ma co myśleć. Loty na 300 metrów to od dawna marzenie – o pierwszych projektach powstania takiej skoczni pisało się i mówiło już w 2011 roku, zresztą również za sprawą Red Bulla – ale od władz dyscypliny docierały co najwyżej komunikaty: „to nieopłacalne”, „badamy sprawę pod kątem bezpieczeństwa” i tak dalej. Sami skoczkowie mówili, że chcieliby spróbować tak daleko latać. Byli mistrzowie – że to powinno być możliwe.

A FIS? FIS nawet nie próbował tak naprawdę zainteresować się tematem. W federacji od lat zresztą zdają się nie rozumieć, co przyciąga fanów. Oglądanie skoków wręcz utrudniają, nawet tym, którzy szczerze je kochają. Przeliczniki to jedno, to jak się ich używa – drugie. Taniec z belkami – kolejna rzecz. No i w końcu ograniczanie dalekich skoków, które od kilku sezonów – w ramach maksymy „safety first” powtarzanej przez Pertile regularnie – oglądamy właściwie co weekend, nie tylko na mamutach (Włoch uważa, że bezpiecznie jest, jeśli ląduje się przed punktem HS). Zapytajcie zresztą sami siebie – ile skoków z tego sezonu zapamiętaliście, bo przekraczały jakieś granice? Jeden? Dwa? Autor tego tekstu oglądał każdy konkurs, o wielu z nich pisał. Doliczył się czterech prób, które utkwiły mu w pamięci*. Oddanych na czterech różnych skoczniach, więc to dzieło przypadku, nie zachęty władz do dalekiego skakania.

Reklama

CZYTAJ TEŻ: RZĄDY SANDRO PERTILE. STARE PROBLEMY ZOSTAŁY, DOSZŁY NOWE

To wszystko boli. Nie tylko fanów, ale i same skoki, bo te cierpią na zwiększający się brak zainteresowania oraz zawodników z krajów innych niż potentaci. FIS zdaje się jednak tego nie widzieć. Ignoruje problem.

I tu wkraczają nagle Ryoyu Kobayashi z Red Bullem, którzy mówią: „a wiecie co? My sobie polatamy”.

Polowanie na 300 metrów

Cały projekt na razie owiany jest aurą tajemnicy. Wiemy, że Kobayashi – albo ktoś, kto do złudzenia go przypomina – jest na Islandii, we wspomnianym Hildarfjall. Wiemy, że faktycznie powstała tam skocznia ze śniegu, z wyrysowanymi liniami, z których najdalsza ma wyznaczać 300 metrów. Druga od końca – 253,5 metra, dotychczasowy rekord świata. Wiemy też, że wczoraj Kobayashi pofrunął poza nią, według informacji jakie docierały z Islandii – na 256 metrów. Dziś z kolei skoczył 291 metrów!

A skoro FIS rekordów świata i tak nie uznaje, to nic nie stoi na przeszkodzie, by Kobayashiemu ten wynik zapisać.

Wczorajsze skoki oglądać mogliśmy co najwyżej na filmie islandzkiej telewizji RÚV, której nie wpuszczono jednak na teren powstałego obiektu, dziennikarze nagrywali z odległości. Do tego wyciekło kilka zdjęć, dziś z kolei zobaczyliśmy już znacznie więcej. Red Bull co prawda odgrodził swój projekt od świata, ale pozwolił na to, by nieco informacji wyciekło. Choć wcześniej właściwie w tajemnicy przed wszystkimi usypał – w ciemno można założyć, że ze wsparciem potężnego zaplecza inżynierów, ekspertów od budowy skoczni itd. – największego mamuta, jakiego ten świat widział. I zaczął walkę o rekord świata, ale i o 300 metrów.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Red Bull (@redbull)

Wiadomo, dla tej firmy w teorii nic nowego. Ekstremalne wyzwania w historii działań tej marki to nic nowego. Były skoki do wody z helikoptera, było lądowanie samolotem na dachu wieżowca (w wykonaniu Polaka), były rowery górskie, motocykle i tysiące innych rzeczy, w tym nawet skok ze spadochronem z kosmosu. 291 metrów Kobayashiego zrobi jednak coś, czego nie osiągnęło żadne z nich – kompletnie przemodeluje nam myślenie o dyscyplinie. Taka próba musi sprawić, że skoki nawet na 300 metrów nie będą już czymś mitycznym, Red Bull i Ryoyu na żywym organizmie pokazali bowiem, że to możliwe.

CZYTAJ TEŻ: ŁUKASZ CZEPIELA. CZŁOWIEK, KTÓRY DOLECIAŁ NA SZCZYT MARZEŃ [WYWIAD]

Ba, nawet gdyby Japończyk skoczył „tylko” 260 metrów, to już byłoby coś, co zmusiłoby świat skoków do stwierdzenia: no tak, da się. Bo jeśli można tak polecieć na Islandii w kwietniu, to na pewno można w Planicy czy Vikersund w marcu, wystarczy te obiekty nieco przebudować. FIS – o ile Ryoyu się uda – będzie mógł albo zaakceptować fakt, że potrzeba zmian i o te zmiany walczyć, albo zamknąć się w swojej oblężonej twierdzy i nie wyściubiać stamtąd nosa. Jeśli wybierze drugą opcję, znów będzie działać na szkodę dyscypliny. Pierwsza pozwoli jej odżyć, przynajmniej na chwilę.

Inna sprawa, że może to i dobrze, że Kobayashi w Islandii skoczył daleko… ale nie aż tak. 300 metrów powinno się pobić przy tysiącach kibiców, w oficjalnych zawodach i odpowiedniej oprawie. Ale czy kiedykolwiek będzie na to szansa? Nie wiadomo. A jeśli miałoby nie być – no to niech lata, niech przekracza granice i udowadnia, że w skokach możliwe jest właściwie wszystko. A my, gdy już opublikowane zostanie oficjalne wideo z całego projektu, będziemy podziwiać najdłuższą w historii skoków narciarskich próbę.

Po czym spojrzymy w stronę Sandro Pertile i jego ekipy, by zapytać: „no i co teraz, chłopaki?”.

*są to: 108,5 m Andrea Campregher, nieustany (Szczyrk); 144,5 m Andreas Wellinger (Wisła); 155,5 m Johann Andre Forfang (Willingen), 247 m Daniel Huber (Planica). Pierwsze dwa autor widział na żywo, spod skoczni. A Forfang to rekord – najdłuższy ustany skok na obiekcie dużym – co tylko pokazuje, jakie skoki zapamiętujemy.

Fot. Newspix

Czytaj też: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Agent Vitora Roque uderza w Xaviego. „Nie wiem, dlaczego Vitor nie dostaje więcej minut”

Michał Kołkowski
0
Agent Vitora Roque uderza w Xaviego. „Nie wiem, dlaczego Vitor nie dostaje więcej minut”

Polecane

Piłka nożna

Roma zatrzymana przez Juventus. Szczęsny bohaterem, wreszcie więcej zagrał Zalewski

Jakub Radomski
2
Roma zatrzymana przez Juventus. Szczęsny bohaterem, wreszcie więcej zagrał Zalewski

Komentarze

1 komentarz

Loading...