Jeszcze nie doświadczył wyżyn sędziowania, na które wspiął się jego starszy brat. Ludzie potrafią ich pomylić, co wcale nie jest takie trudne nie tylko ze względu na wygląd. “Marciniakowie to prawie te same charaktery i temperamenty” przyznał Tomasz Marciniak, mniej znany arbiter pod znanym na całym świecie nazwiskiem, na co dzień prowadzący mecze 1. ligi i będący sędzią technicznym w Ekstraklasie. W środowisku piłkarskim pojawiały się opinie, że nie mógłby pójść śladami Szymona, bo… dwóch Marciniaków na najwyższym poziomie dla PZPN-u to byłoby za dużo. Porozmawialiśmy właśnie o tym, ale też m.in. o więzi braterskiej, budowaniu relacji z zawodnikami, martwych przepisach, kajaniu się sędziów przed kamerami, udostępnianiu komunikacji z VAR-u, zagraniach ręką, własnych błędach czy ambicjach.
– Gwizdnąłem rzut karny, lecz w momencie, gdy to zrobiłem, spojrzałem w oczy tego zawodnika i już wiedziałem, że popełniłem błąd. W kilka sekund miałem miliard myśli. Przeszło mi nawet przez głowę, że sobie tego karnego odwołam, bo jego twarz powiedziała mi wszystko. Czasami z jednego obrazka możemy wyczytać więcej niż z tysiąca słów i to był właśnie ten przypadek. Ale powiedziałem sobie: dobra, wpadłem. Zostałem przy pierwotnej decyzji. […] Miałem dużego moralniaka. Do dzisiaj to we mnie siedzi – wspomina Tomasz Marciniak jedyny błąd ze swojej kariery sędziowskiej, po której chciał schować się do szafy.
Zapraszamy do lektury.
***
Czy wypadanie włosów w określonym wieku to u was rzecz rodzinna?
(Śmiech) Trzeba przyznać, że zbieżność jest duża. Za to nasz tata ma bujną fryzurę, ale nam ta “krótka fryzurka” pasuje i stała się znakiem rozpoznawczym. W latach młodzieńczych włosów mieliśmy sporo, ale zaczęły nam trochę wypadać, co dzisiaj jest nam na rękę. Jak już było ich mało, lepiej było ścinać do zera. Maszynka ciągle jest pod ręką.
Jak zaczynaliście z bratem na poziomie centralnym, z tą pozostałością włosów naprawdę wyglądaliście jak bardzo starzy ludzie.
Tak, ten meszek był trochę niefortunny! Dzięki mediom tych zdjęć z meczów trochę jest i z Szymonem zdarzyło nam się złapać za głowę, dziś łysą, jak my wtedy wyglądaliśmy. Nie wyobrażam sobie już brata czy siebie układających włosy u stylisty przed meczem. To byłoby komiczne. Zostańmy przy łysinie! Tak jest dobrze.
Gdyby nie brat, pracowałby pan już jako sędzia główny w Ekstraklasie? Nawiązuję do teorii samego Szymona, który przyznał, że dla Kolegium Sędziów dwóch Marciniaków na kierownicy to byłoby za dużo.
Spodziewałem się, że ten wątek się pojawi, a tak naprawdę przewija się w środowisku sędziowskim od lat. Wiem, jakie są moje plusy i minusy, a czy nazwisko przeszkadza? Inna sprawa, że sam sobie przeszkodziłem poprzez kontuzję, która złapała mnie w poprzednim roku. To było do tej pory mój największy hamulec w drodze do Ekstraklasy. Ale po okresie leczenia i rehabilitacji chcę znowu pokazać swoją wartość. Mówiąc absolutnie szczerze, na pewno miałem mnóstwo sezonów bardzo dobrych. Nie ciągnęły się za mną wpadki czy kontrowersje. Moją mocną stroną zawsze był kontakt z zawodnikami i wiem, że odbiór mojej osoby jest pozytywny, bo dostawałem najważniejsze spotkania…
Ten dobry kontakt z zawodnikami to też chyba coś rodzinnego.
Zgadza się, ale myślę, że to bardziej wynika z faktu grania w piłkę, a ja grałem dłużej niż Szymon zanim zostałem sędzią. Łatwiej nam dzięki temu przewidywać, co i kiedy może się wydarzyć. Kiedy zawodnik może szukać odwetu, kiedy można zażartować, kiedy podostrzyć – to jednocześnie wrodzone i nabyte. W późniejszym wieku nie da się tego wyuczyć. Zresztą wyuczyć to się można regułki, a nie sędziowania. Tak więc liczę, że swoim dobrymi decyzjami na poziomie 1. ligi przekonam Kolegium Sędziów do dania mi szansy, a jak ją dostanę, znam siebie i wiem, że ją wykorzystam. Najważniejsze, żeby było zdrowie. Jak będzie, o swoją formę i predyspozycje się nie martwię. Być może to się uda jeszcze w tej rundzie wiosennej, a jeśli nie, wciąż mam kilka lat w zapasie, żeby wejść na ten szczyt i spiąć przygodę z sędziowaniem ładną klamrą. Mam nadzieję, że 2024 rok będzie pod tym kątem przełomowy i troszkę zielonego światełka się pojawi.
Jest pan już sędzią technicznym w Ekstraklasie, ale wiadomo, że to coś innego. Mamy też braci na tym poziomie – jeden sędzia Arys na kierownicy, drugi przy linii, ale to wciąż nie ten kaliber historii. A więc, czy wobec was nie pojawiały się takie wewnętrzne sugestie, że dwóch braci zarządzających meczami w jednej najwyższej lidze to jednak przesada? Na skalę światową to mógłby być ewenement, a trochę uciekł mi pan od tego pytania.
Powiem tak: miałem bardzo dobre sezony…
Taka odpowiedź między słowami? Okej, chyba rozumiem.
Cóż, być może w Kolegium Sędziów uznawali do tej pory, że jeszcze nie jestem gotowy. Ale uważam, że obecność dwóch Marciniaków w Ekstraklasie to nie byłby żaden problem. Zazwyczaj jeżdżę na ważne spotkania, nie na takie o pietruszkę, więc wiem, że zarząd przygląda mi się mocniej, a po kontuzji te obserwacje się tylko wzmogą. Oby nic nie stało na przeszkodzie do tego, żebyśmy zapisali się w annałach polskiej piłki. Bo czemu nie? A co do bycia sędzią technicznym, jestem w polskim zespole Szymona od momentu, kiedy uzyskałem uprawnienia do prowadzenia spotkań 2. ligi. Taki jest wymóg do Ekstraklasy. Ta przygoda trwa zatem długo, bo jeszcze od czasów przed VAR-em. To mój atut, bo tak naprawdę od lat mogłem podglądać brata w arcyważnych spotkaniach – o mistrzostwo, utrzymanie, barażowych… Wiadomo, że nie da się kogoś naśladować, tym bardziej mistrza, ale Szymon pokazywał takie cechy, które starałem się przenosić na swoje mecze.
Czego mógłby się nauczyć brat od pana, a pan od brata?
Brat ode mnie na pewno cierpliwości. Szymon ma cechę akcja-reakcja. Przewiduje i od razu chce podjąć decyzję. Ja mam chłodniejszą głowę. I myślę, że to jedyna cecha, jaka mogłaby nas różnić. Wszystkie inne mamy podobne. Marciniakowie to prawie te same charaktery i temperamenty.
I macie to “marciniakowe gadane”.
(Śmiech) Na co dzień obcuję z wieloma osobami ze świata sportu i może stąd ta lekkość. Przez to wiem, co i w jakim momencie powiedzieć. Całe życie tak funkcjonujemy, a ja nawet staram się pomagać w realiach mniejszych klubów, zarażając swoją osobowością młodych chłopaków. Korzystam z tych umiejętności interpersonalnych, kiedy mogę.
W jednym wywiadzie przy okazji finału mundialu prowadzonego przez Szymona powiedział pan, że może mu powiedzieć więcej z racji więzi rodzinnych. Jaka była więc najbardziej krytyczna uwaga, jaką dał pan swojemu bratu?
Takiej konkretnej nie mam. Szymon osiągnął szczyt szczytów w sędziowaniu, ale nasze relacje nigdy się nie zmieniły. To, że sędziuje największe mecze na świecie, nie znaczy, że nie popełnia błędów i nie mam najmniejszego problemu, żeby mu o tym powiedzieć. Mamy taką braterską więź, że mówimy sobie szczerze, bez ogródek, o negatywnych rzeczach. Jako dzieciaki strasznie się tłukliśmy, rodzice mieli z nami sporo przygód, ale zawsze mieliśmy dobre relacje, ufamy sobie. Kiedy jest zabawa, jest zabawa. Kiedy jest praca, jest praca. Nie ma takiej rzeczy, której bym mu nie wypomniał z myślą o wykonaniu jak najlepszej roboty. Z tym, że ja mogę robić to częściej, bo jego meczów w telewizji jest po prostu więcej niż moich! Inni mogliby mieć dystans z racji…
Zbyt dużego respektu?
Można tak powiedzieć. Jeśli wszyscy sędziują niżej od Szymona, może pojawiać się takie wstrzymywanie przed wydaniem krytycznej uwagi typu: “Ku*wa, Szymon, tu popełniłeś błąd”. Młodszym chłopakom, którzy varują Szymonowi, być może trochę ciężej wołać go do monitora. To może być jakaś blokada, ale raczej naturalna, skoro mowa o poprawianiu guru sędziowskiego, jakim Szymon w Polsce niewątpliwie jest. Ale teraz żyjemy w erze VAR i takie korekty powinny być obecne. On tak jak kiedyś popełniał błędy, tak też będzie dalej je robił. To nieuniknione, bo nie jesteśmy robotami.
Czym się różnią młodsi sędziowie, którzy dopiero w ostatnich latach wchodzą do profesjonalnej piłki, względem was, starszyzny?
Fajne jest to, że młodym chce się w ogóle dawać szanse. Wcześniej mówiono nam, że mamy jeszcze czas i wstrzymywało się te awanse. Teraz ta droga jest trochę skrócona. Podoba mi się ta generacja, ale nie da się ukryć, że jest inna. Bazuje bardziej na nauce niż ciężkiej pracy, oczywiście nie ujmując nikomu, że tą ciężką pracuje wykonuje. Po prostu akcenty są rozłożone trochę inaczej.
Jeśli chodzi o budowanie relacji z zawodnikami, jest możliwe przetrwanie w tym zawodzie na wysokim poziomie bez tych relacji?
Każdy ma swój styl sędziowania. Na boisku jest 22 chłopów i trenerzy za linią, z których każdy chce cię przekonać czy oszukać, żeby decyzja poszła na jego korzyść. Trzeba do tego dobrać odpowiednią rolę, ale budowanie relacji to nie jest coś, czego da się nauczyć. Tego nie wyczytamy w książce.
Albo to masz, albo nie?
Dokładnie. Mam taki przykład: pomagam jednemu klubowi z moich stron, Delcie Słupno pod Płockiem. Często tłumaczę rodzicom czy trenerom, że są takie dzieci, które nie będą uważać na lekcjach, ale i tak zakodują z nich, co trzeba, a potem przynoszą do domu dobre oceny. Za to inne dzieci poświęcają dużo czasu na naukę w domu, męczą, wkuwają, żeby zdobyć tę piątkę, a nie zawsze się udaje. Czy wtedy te oceny są współmierne? Nie do końca. I to można odnieść do budowania relacji w sędziowaniu. Kiedyś był taki trend “wszyscy bądźmy Marciniakami”, ale tak się nie da. To sztuczne i niepotrzebne.
Każdy ma swoje metody – wszyscy są złymi policjantami, ale część z nich chce dbać o relacje z piłkarzami. Ci, którzy nie chcą albo nie potrafią, wychodzą z założenia, że mają robotę do wykonania, muszą podejmować decyzje zgodnie z przepisami, chronić zawodników i tyle. Bez dodatków w postaci rozmów. Ja tak nie potrafię i też na siłę bym tego nie zmieniał, żeby stać się bardziej “zimny”. Znam zresztą mnóstwo chłopaków jeszcze z czasów gry w piłkę, z którymi zawsze można fajnie pogadać przed meczem, po czy nawet w trakcie, tyle że w momencie podejmowania decyzji jest zespół czerwonych i zielonych. Wtedy wszelkie sympatie odchodzą na bok. Nie mogę być tylko w porządku w relacji. Muszę być też sprawiedliwy. Tym drugim budujesz sobie respekt, to podstawa, a kiedy masz jeszcze czyjąś sympatię, zdecydowanie lepiej się sędziuje.
A czego nie lubi pan w piłkarzach?
Nurkowania. To najgorsza rzecz, jaka może być…
Ale w erze VAR nurkowie to już gatunek wymarły.
Prawda, natomiast to wciąż się pojawia w różnych miejscach na boisku, a te wyolbrzymiane reakcje nie są takie proste do wyłapania. To irytuje, tym bardziej że o tym, czy faul był, czy nie, często decydują ułamki sekund. Zdarza się więc, że gwiżdżemy na nos, na doświadczenie. Czasami nie widzimy dokładnie, czy było uderzenie ręką w twarz, czy na przykład w okolice barku. Zawodnik łapie się głowę, oczy, prawie że płacze, przysięga na matkę, że dostał cios w twarz, a ja potem widzę na powtórce albo słyszę w słuchawce, że jednak nie. Wtedy, gdy ja dałem za to faul, moja pewność siebie w decyzjach maleje, co jest naturalne. Ale na szczęście mamy VAR, można się zreflektować, dać jakiemuś delikwentowi ksywkę “Pinokio” i niech sobie z tym radzi.
Ktoś taki jest wtedy skreślony pod kątem miłego small talku podczas meczu?
Do pewnego czasu na pewno, bo nie lubię oszustów. Ale to szybko mija, bo nie ma co się obrażać. Na pewno zmniejsza się kredyt zaufania wobec takiego zawodnika, choć pod wpływem chęci wygrywania chcą wprowadzić mnie w błąd nawet ci piłkarze, których lubię. To silniejsze od człowieka i ja to rozumiem. Ba, są nawet tacy trenerzy, którzy sugerują coś swoim piłkarzom z zamiarem wpłynięcia na mnie, ale po to się szkolimy, żeby wypatrywać takie rzeczy i nie dawać się nabierać na żadne “taktyki”.
I trzeba też pamiętać, że jako sędziowie jesteśmy zespołem. Co z tego, że ja dobrze posędziuję, ale zawali dwóch moich kolegów na linii? Albo na odwrót – oni spiszą się świetnie, ale ja coś zepsuję? Po meczu będą mówili o sędziach jako całej grupie, a nie o to chodzi. Mamy mówić o piłkarzach i ich fajnych akcjach, bramkach, nawet jeśli w naszej lidze o to ciężej, ale to akurat żadna nowość. Często mówimy między sędziami, że ten przeskok względem topowych lig w Europie albo Ligi Mistrzów jest ogromny. To dwie różne dyscypliny sportu, dlatego podziwiam Szymona za to, że we wtorek leci na mecz tuzów europejskiej piłki, a potem w sobotę potrafi wykrzesać takie samo skupienie w meczu Ekstraklasy.
A jacy piłkarze najbardziej zapisali się w pana pamięci za dyskutowanie z sędzią?
Lista jest długa, ale nie mam faworytów. Nie wiem, ile czasu będziemy rozmawiać, możemy nie zdążyć (śmiech). A tak naprawdę nie miałem z nikim wyjątkowych problemów, choć zdarzają się piłkarze totalnie zablokowani na argumenty. Mają klapki na oczach, jadą jedną droga i nie ma co z takimi rozmawiać.
“No touch, no touch!”, a stempel taki, że dziura w bucie – o takich chodzi?
Między innymi. Wjeżdża jeden drugiemu w piętę, widzi to cały stadion, ale zawodnik nie. Niestety są takie przypadki. Ale, żeby nie było, zdarza się też tak, że coś widzą kibice, ale my tego nie dostrzegamy. Tak jak piłkarze też mylę się w bardziej błahych sytuacjach. Tych niepodlegających VAR-owi, typu: rzut z autu czy rzut rożny. Nie mam jednak później problemu, żeby podejść do chłopaków i przeprosić. Z kolei duża część piłkarzy ma chyba zbyt wybujałe ego, żeby zrobić to samo.
Jeśli chodzi o obecne przepisy, co można zmienić albo usprawnić?
Są martwe przepisy, z których chyba najbardziej nie lubię karania żółtą kartką zawodnika za zdjęcie koszulki w czasie fetowania bramki. To przepis, który mnie boli. Ktoś strzela bramkę w ostatnich minutach meczu na wagę zwycięstwa w walce o awans w przedostatniej kolejce, a ja mu daję kartkę, która może go wykluczyć z następnego spotkania. W takich sytuacjach walczę wewnętrznie ze sobą, ale muszę tę kartkę dać, mimo że tego nienawidzę.
A brak pokazania takiej kartki odbija się wyraźnie na ocenie sędziego?
Tak, to strzał w stopę. I nieważne, czy mowa o takiej sytuacji, czy innej, gdzie nie dam kartki za nierozważny atak na nogi. Błąd jest błędem. Czasami jednak są sytuacje, kiedy stanę po stronie zawodnika i wezmę brak kartki na swoje plecy tylko po to, żeby dalej mieć wytyczoną przez siebie kontrolę nad zawodami. Najpierw wolę poprawić swoje relacje z zawodnikiem, uczulić go na coś, a nie od razu dawać kartkę w początkowej fazie gry, kiedy sytuacja na to pozwala, np. za SPA (“przerwanie korzystnej sytuacji”). Nie mówimy o jakichś brutalnych faulach – wtedy nie ma dyskusji, kartka musi być zawsze. Ale sędziowie są różni i ci bardziej książkowi nie zważają na fazę meczu czy okoliczności, tylko po prostu wlepiają kartkę, kiedy na boisku od razu pojawia się jej uzasadnienie.
Mam wrażenie, że trzymanie się formułek z przepisów co do słowa, bez czutki boiskowej i dodatkowej interpretacji, mogłoby pójść w złą stronę.
To prawda. Zawsze kontrowersyjnym przykładem w kontekście szerokości interpretacji będzie zagranie ręką. Ten przepis ciągle ewoluuje, rozmawiamy na jego temat, szkolimy się na podstawie wytycznych z UEFY. Ale nagle przychodzi pierwsza kolejka sezonu, ma miejsce nowa sytuacja do interpretacji i jesteśmy podzieleni. Na dziesięć osób pięć mówi, że ręka, a drugie pięć, że nie ma ręki. I tak tworzy się szara strefa, w której my jako sędziowie jesteśmy w stanie się obronić. Bo akurat przy zagraniach ręką sędzia ma więcej okoliczności do wybronienia się niż mniej. To problem, przy którym nie ma jednego, wzorcowego wyjścia z sytuacji.
Dlatego to będzie przedmiot wiecznej debaty bez rozwiązania, które zadowoli wszystkich.
Zapewne tak. Tutaj punkt widzenia wyjątkowo zależy od punktu siedzenia, ale wciąż szukamy złotego środka. Chcemy te decyzje ujednolicać, żeby były zrozumiałe nie tylko dla kibiców i piłkarzy, ale też dla nas, bo między sędziami, mimo tych samych szkoleń, też pojawiają się rozłamy.
Wychodzenie przed kamery do mediów i kibiców po dużych błędach – tak czy nie?
Dla mnie to nie jest dobre rozwiązanie. Bo to też zależy, co i dla kogo jest dużym błędem. Dla kogoś to może być błąd VAR-u, który nie zobaczy dwumetrowego spalonego przy golu, abstrahując od tego, że to niemożliwe. A jeśli błąd będzie polegał na niezauważeniu 20 centymetrowego spalonego i też wypaczy wynik? Co wtedy? Myślę, że najlepiej byłoby powiedzieć tak jak piłkarze: co zostaje w szatni, zostaje w szatni. Co w Vegas, to w Vegas. Mamy swój sztab trenerski, który decyduje o różnych rzeczach i nie wydaje mi się, żeby dodatkowe zaglądanie za kulisy w tym konkretnym przypadku było potrzebne. Jeśli będzie odgórna decyzja, żeby to robić, okej. Ale takie sporadyczne tłumaczenia? Nie czuję tego. Trenerzy czy piłkarze rzadko biją się w pierś i mówią, że przegrali mecz przez źle dobraną taktykę czy zły dobór jedenastki. Częściej szuka się usprawiedliwienia w pracy sędziów, tak było i jest, ale mam nadzieję, że to się zmieni.
Jeśli w jeden weekend będziemy tłumaczyć się zespołowi A, to w kolejnym zespół B będzie pytał, dlaczego sędzia teraz też nie wyszedł i nie zrobił tego samego. Stworzyłoby się dziwne koło bardzo niezdrowej, dodatkowej presji. Oczywiście może być tak, że kiedyś po meczach będziemy stać na środku murawy i odpowiadać na pytania. Nie wiem, to możliwe, choć wątpię. Tak czy siak, moim zdaniem nie powinniśmy iść w tym kierunku.
A komunikacja z VAR-em udostępniona w czasie transmisji i na stadionie?
Mecze piłkarskie stały się spektaklem. Teraz ludzie często nie wiedzą, co sprawdzamy na VAR, więc ten przekaz mógłby zostać zmieniony. W tej kwestii jestem za tym, żeby uchylić rąbka kulis. Mecz nie odbywa się jednak tylko dla 22 zawodników, którzy właściwie od razu wiedzą od nas, co jest sprawdzane. Dlatego uważam, że rozmowy sędziów mogłyby być ogólnodostępne. Nie mamy nic do ukrycia i jesteśmy dobrze przygotowywani, żeby nasza komunikacja była jasna i spójna. Gdyby ją udostępnić, myślę, że nie byłoby problemu ze zrozumieniem, a wręcz wpłynęłoby to na lepsze rozumienie piłki w pewnych aspektach. Serial “Sędziowie” czy program “Sędziowie na podsłuchu” mogły pokazać, że jesteśmy normalnymi gośćmi, którzy też to wszystko przeżywają i chcą jak najlepiej. Można powiedzieć, że Puszka Pandory została otwarta. I nie miałbym przeszkód, żeby zrobić krok dalej w jej eksplorowaniu.
A wrzucanie sędziego do zamrażarki za błędy? Właściwa metoda?
Kiedy to taki błąd, na którym skupia się cała opinia publiczna przez kilka dni i my sami się za niego biczujemy… Cóż, załóżmy, że nie dajemy rzutu karnego, który zobaczyłaby nawet pani Krysia ze sklepu. Wtedy takie decyzje naszych “trenerów” o włożeniu do zamrażarki są dla mnie zrozumiałe. Ale obecna grupa sędziów ze szczebla centralnego jest tak dobrze wykrystalizowana, że to są sporadyczne przypadki. Ci najniżej w hierarchii są bardzo dobrzy, więc o jakimś błędzie może zadecydować wyłącznie forma dnia. A trzeba pamiętać, że większość z nas nie jest sędziami zawodowymi. Dostajemy wynagrodzenie tylko za mecze, a poza tym normalnie pracujemy. Musimy pogodzić sędziowanie z codziennymi obowiązkami, co też jest głębszym tematem. Bo z jednej strony od naszej pracy może zależeć, czy ktoś awansuje do wyższej ligi, czy nie, a z drugiej na co dzień nie możemy skupić się tylko na tym. To jest tak naprawdę trudniejsze niż wsadzenie nas do zamrażarki.
Miał pan taki mecz, po którym chciał schować się do szafy?
Zdarzył mi się dosłownie jeden w mojej całej przygodzie sędziowskiej…
Jaki?
Kilka lat temu na ŁKS-ie, który grał z Termaliką. Wtedy nie było jeszcze VAR-u, ale miałem taki okres, że czego nie gwizdnąłem, to mi żarło. To był trzeci sezon z rzędu, w którym czułem, że jest rewelacyjnie. Jeździłem na wszystkie mecze telewizyjne, a to był akurat mecz o awans do Ekstraklasy na kilka kolejek przed końcem sezonu. Końcówka spotkania, jeden z zawodników Termaliki pięknie zanurkował, zostawił nogę. Byłem tak ustawiony, że pewne wydawało mi się pchnięcie, ale tak naprawdę to on pierwszy podkulił nogi i się przewrócił. Gwizdnąłem rzut karny, lecz w momencie, gdy to zrobiłem, spojrzałem w oczy tego zawodnika i już wiedziałem, że popełniłem błąd.
W kilka sekund miałem miliard myśli. Przeszło mi nawet przez głowę, że sobie tego karnego odwołam, bo jego twarz powiedziała mi wszystko. Czasami z jednego obrazka możemy wyczytać więcej niż z tysiąca słów i to był właśnie ten przypadek. Ale powiedziałem sobie: dobra, wpadłem. Zostałem przy pierwotnej decyzji. Później doliczyłem 5 minut i w 96. minucie ŁKS wyrównał. Też z rzutu karnego, który był jednak formalnością. Skończyło się na szczęście wynikiem 2:2, po moim błędzie Termalika wyszła na 2:1, więc mogło być gorzej. Ale i tak miałem dużego moralniaka. Do dzisiaj to we mnie siedzi, a z tym zawodnikiem spotkałem się po kilku latach i wymieniliśmy kilka zdań. Generalnie dobrze się sędziuje, jak nie ma się trudnych decyzji. Jest miło, fajnie i przyjemnie. Ale najczęściej, nawet na przykładzie tamtego meczu, tak nie jest. Poza tym możemy mieć zarządzanie meczem na fantastycznym poziomie, ale co z tego, gdy zespoły są negatywnie na siebie nastawione. Możesz być świetny, ale okoliczności nie będą ci sprzyjać. To też się zdarza.
Największa obelga, jaką pan usłyszał w trakcie meczu?
Kiedyś w Pucharze Polski na Mazowszu. Nie pamiętam, jaki to był mecz, ale było tam wtedy dużo moich kolegów. Na pewno był remis i seria rzutów karnych. To był taki okres, kiedy Szymon był już wysoko w sędziowaniu. I ja tych słów nie usłyszałem, tylko przekazali mi je koledzy, którzy nie mogli wytrzymać na trybunach. W pewnym momencie jakiś gość krzyczał do mnie “Marciniak, k*rwa, to nie te puchary!”. Komuś się sędziowie pomylili (śmiech). Nie było to więc stricte obelga, ale zapadło mi to w pamięć.
Najgorsze dla sędziego są pojedyncze krzyki. Kiedy cały stadion skanduje, nie słyszymy tego. Mamy swoje 90 minut, piękny zielony prostokącik i nie skupiamy się na sygnałach z zewnątrz. Ale ogółem jakieś wielkie obelgi mnie nie spotykały. Nawet jak zaczynałem w niższych ligach, było przyjemnie.
Robi pan coś poza sędziowaniem? Jakaś dodatkowa pasja? Robicie z Szymonem sparingi w tajskim boksie?
Ja z nim w tajskim boksie? Nie byłoby z niego czego zbierać! A tak zupełnie serio, Tomek Serafin z Płocka jest naszym przyszywanym trzecim bratem i właśnie z nim Szymon katuje boks. Ja nie pasjonuję się sportami walki…
A inna zajawka?
Na przykład klub piłkarski. Udzielam się w Delcie Słupno, gdzie stworzono coś z niczego. Prawie 400 dzieciaków, szkółka po certyfikacji, dobry poziom. Tak naprawdę każdą wolną chwilę spędzam na pomocy w rozwijaniu tego projektu. Nie mogę mieć żadnego stanowiska w strukturach klubu jako sędzia piłkarski, ale jestem tam na tyle obecny, że czuję, jakby to było moje piłkarskie dziecko. W okolicach Płocka to druga siła w regionie. Radość dzieciaków pompuje mi dużo energii, jestem dumny z ich postępów. To taka moja odskocznia od codzienności, a jeszcze fajniej, że gra tam też dwóch moich synów. Kiedyś pomagałem w klubie z myślą o innych, a teraz doszli jeszcze moi. Ostatnio trafiła się też córeczka, ale ona raczej nie trafi do klubu piłkarskiego, więc w przyszłości może otworzę się na pasję do baletu!
Wsparcie, kiedy tylko może, daje też Szymon. Często pyta, czy w klubie czegoś trzeba, też dokłada jakąś cegiełkę. To samo moja partnerka Asia. Czuję to wsparcie najbliższych. Gdy miałem swój najgorszy okres w sędziowaniu, ich obecność była kluczowa. Gdy ma się jeszcze zawirowania osobiste, nie da się wszystkiego odciąć i wrócić tak szybko na właściwe tory. Podobnie jest u piłkarzy. Nigdy nie wiemy, co się u nich dzieje i czy akurat przyczyną złej formy nie jest problem poza boiskiem: z rodziną czy partnerką. A spokojna głowa to klucz. Dla nas, sędziów, do podejmowania dobrych decyzji na boisku tydzień po tygodniu.
Wyświetl ten post na Instagramie
WIĘCEJ WYWIADÓW NA WESZŁO:
- Gikiewicz: Nie akceptuję przeciętności. Zarażam osobowością [WYWIAD]
- Kwekweskiri: Zawiodłem jako ojciec. Incydent alkoholowy zmienił moje życie [WYWIAD]
- Sztylka: Moje zwolnienie ze Śląska? Zero klasy i profesjonalizmu [WYWIAD]
- Hofmayster: Mój pradziadek zbudował moje miasto, a dziadek przeżył Holokaust [WYWIAD]
- Durmisi: Na boisku modliłeś się, żeby Messi cię nie zabił [WYWIAD]
- Adam Vlkanova: Grał w Lidze Mistrzów, trafił do Ruchu. Jak to się stało? [WYWIAD]
- Uryga: Brzmię jak boomer, ale, panowie, mniej lansowania się [WYWIAD]
- Kapić: Ojciec widział, jak kolegom obcinają głowy. Miał być następny… [WYWIAD]
- Dyrektor sportowy Sturmu: Raków pytał, jak ściągać dobrych napastników [WYWIAD]
- Hanousek: Stworzyłem mapę ścieżek po karierze. Mam ich osiem [WYWIAD]
- Dorastał w getcie, został “ambasadorem”. Erick Otieno i opowieść o Kenii [WYWIAD]
- Alomerović: Na giełdzie jak w futbolu. Mam strategię i zmniejszam ryzyko [WYWIAD]
- Burić: W wolnym czasie sprzedaję diamenty [WYWIAD]
- Kowal: Wielu bramkarzy o fajnej jakości nie odnalazłoby się w Rakowie [WYWIAD]
Fot. Newspix