Minął już rok, od kiedy LeBron James przekroczył liczbę 38 tysięcy punktów i znalazł się na autostradzie do zostanie najlepszym strzelcem w historii NBA. Koszykarz Los Angeles Lakers do dzisiaj śrubuje swoje statystyki, co przybliża nas do wniosku: jego rekord może już “nigdy” nie zostać pobity. Tak samo jak kilka innych w świecie sportu.
Jakie są najbardziej nieosiągalne rekordy w sporcie? Oto pięć naszych typów, a na koniec kilka dodatkowych wzmianek.
–
Spis treści
LeBron i łączna liczba punktów w NBA
LeBron James magiczną barierę 38 tysięcy punktów na parkietach NBA przekroczył 15 stycznia (w Polsce już 16 stycznia) 2023 roku. Na pierwsze miejsce w historycznej klasyfikacji awansował natomiast 8 lutego, wyprzedzając wówczas Kareema Abdula-Jabbara, który w trakcie swojej długoletniej kariery nabił 38387 oczek.
Obecnie LeBron buduje już zapas nad legendą Lakers – brakuje mu mniej niż pięciuset punktów do przebicia granicy 40 tysięcy. Powinien tego dokonać zatem jeszcze w tym sezonie. Niemal pewne wydaje się też, że Jamesa zobaczymy w rozgrywkach 2024/2025, kiedy – czysto w teorii – do ligi może trafić jego syn (który co prawda obecnie nie robi furory w rozgrywkach akademickich).
W tym wszystkim najciekawsze jest jednak to, że LeBron… nie ma za bardzo powodu, żeby kończyć karierę. Dalej w końcu należy do czołówki najlepszych koszykarzy w NBA. Dalej potrafi skakać bardzo wysoko (choć nie aż tak jak kiedyś). Największy problem stanowi tak naprawdę fakt, że w ciągu ostatnich sezonów opuszcza nieco więcej meczów z powodu kontuzji, niż miał to w zwyczaju.
39-latkowi na pewno nie uśmiecha się też granie o pietruszkę – stąd wątpliwe, aby chciał występować w drużynie, która nie liczy się w walce o mistrzostwo. A obecni Lakers – mimo tego, że niedawno wygrali NBA Cup – znaleźli się w pewnym kryzysie. Czy zatem zdołają przekonać LeBrona za kilka miesięcy, aby dalej dla nich grał? A może James ponownie zmieni barwy klubowe?
To kilka pytań, na które nie znamy odpowiedzi. Praktycznie pewne wydaje się natomiast, że koszykarz celujący w rekord LeBrona, będzie w przyszłości musiał uzbierać sporo ponad 40 tysięcy punktów. Czy obecnie po parkietach NBA biega ktoś, kto ma na to szansę?
Najłatwiej byłoby wskazać na Lukę Doncicia. Sęk jednak w tym, że… sam Słoweniec powiedział, że LeBrona nie pobije. Bo nie będzie grał w NBA tak długo jak on. – Wyprzedzenie LeBrona w przyszłości? To zawsze możliwość, ale będzie bardzo trudno. Musisz być gościem, który gra przez dwadzieścia lat i jest cały czas zdrowy. A to bardzo trudne w koszykówce. Jeśli myślicie, że to ja nim będę, to nie, bo nie będę grał aż tak długo. Ale to niesamowite go [LeBrona] oglądać. Jest w trakcie swojego dwudziestego sezonu i regularnie zdobywa 30 czy 40 punktów – opowiadał Słoweniec.
Doncić musiałby – w przybliżeniu – przez najbliższe 15 sezonów notować około 27 oczek na mecz, aby w ogóle zbliżyć się w łącznej liczbie punktów do Amerykanina. Brzmi to absurdalnie, ale takie są realia. LeBron James zadebiutował w NBA jako 18-latek. A potem, sezon po sezonie, unikał poważnych kontuzji i grał na szalenie wysokim poziomie. Posłuchajcie: ostatni mecz, w którym 39-latek z Ohio nie uzbierał przynajmniej 10 punktów w meczu, miał miejsce… w styczniu 2007 roku.
Michael Phelps i 23 złote medale olimpijskie
Tu sprawa jest dość prosta. Z racji, że większość sportowców w trakcie pojedynczych igrzysk celuje w jeden medal, dogonienie Phelpsa jest dla nich z miejsca niemożliwe. Skoro ten gość w ciągu czterech olimpijskich imprez (Sydney nie liczymy, bo tam nie stanął na podium) sięgnął po 28 krążków, w tym 23 złote.
Jeśli zatem ktoś miałby w przyszłości zbliżyć się do Phelpsa, to musiałby również być pływakiem. A czemu mówimy na razie o wyłącznie zbliżaniu? Żaden inny olimpijczyk w historii nie ma nawet… dwucyfrowej liczby złotych medali. Drugie miejsce w historycznej klasyfikacji zajmują bowiem Łarysa Łatynina, Paavo Nurmi, Mark Spitz oraz Carl Lewis, którzy są dziewięciokrotnymi mistrzami olimpijskimi. No, więc od Phelpsa oddziela ich czternaście krążków.
Idźmy jednak dalej. Pływak, który zaatakowałby rekord Phelpsa, nie mógłby być specjalistą od danego stylu czy dystansu. Tylko – podobnie jak Amerykanin – musiałby być szalenie, ale to szalenie wszechstronny. Co to oznacza? Że musiałby operować przynajmniej dwoma pływackimi stylami i, powiedzmy, rywalizować o indywidualne medale w trzech wyścigach (choć lepiej byłoby więcej).
To jednak nie wszystko: bo bardzo ważne w karierze Phelpsa były starty w sztafetach, które przyniosły mu aż dziesięć złotych medali. Człowiek, który chciałby zmierzyć się z osiągnięciami Amerykanina, zapewne… sam musiałby być Amerykaninem. Albo członkiem innej “pływackiej” nacji, czyli Australii. W innym wypadku: zapewne obywatelem Chin, Wielkiej Brytanii, albo Kanady, ale to już stanowiłoby dla niego spore utrudnienie w walce o złote krążki.
Olbrzymi talent, odpowiednia narodowość i wszechstronność dalej nie przełożyłyby się jednak na pływaka, który mógłby pobić rekordy Phelpsa. Bo konieczna byłaby też długowieczność, jak i błyskawiczne przedarcie się na salony. Innymi słowy: zdobycie pierwszego złotego medalu jako nastolatek, a ostatniego po trzydziestce.
Brzmi nierealistycznie? Cóż, Phelps robił właśnie takie rzeczy. Ale podkreślmy: te wszystkie dywagacje są dość mocno oderwane od rzeczywistości. Większość najlepszych pływaków świata ma dwa mocne dystanse. Bardzo niewielu trzy. A jeszcze mniej jest przy tym częścią mocnej reprezentacji i może liczyć na złote krążki wielkich imprez w sztafetach.
Historia Michaela Phelpsa może się już po prostu nie powtórzyć.
Wayne Gretzky i 1963 asysty w NHL
Nie ma wielu (Usain Bolt, Michael Phelps?) sportowców, którzy aż tak kojarzą się z rekordami jak Wayne Greztky. Najlepszy hokeista wszech czasów karierę zakończył już dawno temu (bo w 1999 roku), ale jego statystyki w NHL do dzisiaj są nieosiągalne dla reszty śmiertelników. Aby przedstawić dominację legendy Edmonton Oilers i Los Angeles Kings, warto posłużyć się szczególnie jednym faktem.
Otóż… Wayne Gretzky ma więcej asyst w NHL niż jakikolwiek inny zawodnik ma punktów. Tak, to nie żarty. W latach 1978-1999 środkowy uzbierał 2857 oczek do klasyfikacji kanadyjskiej, na które składają się 1963 finalne podania. Drugi zawodnik wszech czasów – czyli Jaromir Jagr – nabił natomiast 1921 punktów, w tym 766 bramek i 1155 asyst.
Z tego też powodu twierdzimy, że o ile Gretzky w przyszłości może zostać wyprzedzony pod kątem bramek (38-letni Aleksandr Owieczkin traci do niego ich “tylko” 64), tak pod kątem punktów już raczej nie, przynajmniej w najbliższej przyszłości. A liczba asyst? Ona jest po prostu tak kosmiczna, że trudno komukolwiek o niej nawet marzyć.
Szczególnie dlatego, że zmieniły się czasy i o takie statystyki, jakie kiedyś notował Kanadyjczyk, jest po prostu bardzo trudno. A może nawet są nieosiągalne. Choćby dlatego, że w latach osiemdziesiątych między wybitnymi technicznie zawodnikami a topornymi, siłowymi hokeistami istniała przepaść w tym, jak poruszają się po ludzie. Obecnie natomiast umiejętności pod tym kątem w NHL są znacznie bardziej wyrównane.
Nie wszyscy co prawda twierdzą, że Wayne Gretzky nigdy nie straci miana najlepszego hokeisty wszech czasów. Connor McDavid – obecnie największa gwiazda NHL – według wielu jest na drodze, aby mu je odebrać. Posłuchajcie zresztą samego “GOATa”:
– Gracze są dziś lepsi. Sprzęt też. Wszystko, co robią, jest bardziej zaawansowane. Zawodnicy dziś są lepsi od tych sprzed 40 czy 50 lat. Ale to dobrze. Za kolejnych 20 lat znów przyjdą lepsi gracze od obecnych. Nie martwię się tym. […] Connor jest znakomity w każdym meczu, przez cały rok. Niech ludzie debatują o tym, kto jest najlepszy. Każdy może mieć swoją opinię. To dobre dla hokeja – mówił Gretzky.
Niewykluczone zatem, że od Kanadyjczyka faktycznie w hokeja da się grać jeszcze lepiej. Ale 1963 asyst w najlepszej hokejowej lidze świata? Do tej liczby może nikt nie zbliżyć się jeszcze przez dziesiątki lat.
Bill Russell i 11 mistrzostw NBA
Ten rekord z NBA jest być może jeszcze bardziej nieosiągalny niż należący do LeBrona. Dlaczego? Zacząć możemy od dokładnego prześledzenia statystyk. Bill Russell ze swoimi jedenastoma mistrzostwami o jedno wyprzedza zawodnika, który… grał z nim w jednym zespole, czyli Sama Jonesa. Osiem tytułów ma natomiast czwórka graczy, która również była kolegami z zespołu Russella. I dopiero dalej dojdziemy do Roberta Horry’ego, który siedem razy zostawał mistrzem NBA.
Tak więc: od lat sześćdziesiątych nie było w najlepszej lidze świata kogokolwiek, kto byłby w stanie zbliżyć się w liczbie tytułów do Russella. Sam przypadek Horry’ego jest bardzo ciekawy, ale trzeba podkreślić, że mówimy o koszykarzu, któremu kariera ułożyła się wręcz idealnie.
Horry zadebiutował w NBA w 1992 roku, a więc tuż przed tym, jak na dwuletnią emeryturę udał się Michael Jordan. I był akurat członkiem Houston Rockets, którzy liderowani przez Hakeema Olajuwona dwukrotnie stanęli na szczycie ligi. Kiedy natomiast Nigeryjczyk zaczął się starzeć, Horry trafił do ekipy kolejnego wielkiego gracza, czyli Los Angeles Lakers Shaquille’a O’Neala, gdzie wkrótce miał też rozbłysnąć talent Kobego Bryanta.
Gdy w 2003 roku potęga Lakers zaczynała powoli wygasać, Horry został już zawodnikiem San Antonio Spurs. I w Teksasie do swojego dorobku dołożył ostatnie dwa pierścienie. Tak więc: choć Horry był bez wątpienia utalentowanym koszykarzem i świetnym zadaniowcem, nie mógł sobie po prostu lepiej rozpisać przebiegu kariery w NBA.
A mimo tego: do Russella i tak mu bardzo daleko, bo przecież różnica czterech mistrzostw to nie przelewki. Z zawodników, którzy są kojarzeni przede wszystkim z XXI wiekiem, najwięcej mistrzostw mają natomiast Tim Duncan, Derek Fisher i Bryant – a więc pięć, czyli o ponad połowę mniej od legendy Boston Celtics.
Russell nieprędko zostanie zatem dogoniony. A jak w ogóle doszło do tego, że jego przygoda w NBA była aż tak bogata w sukcesy drużynowe? Pomijając talent środkowego i znakomity skład, jakim został otoczony w Celtics – dużym ułatwieniem był fakt, że w jego czasach w NBA znajdowało się po prostu znacznie mniej zespołów (gdy zaczynał karierę – osiem, gdy kończył – czternaście).
Ostatnie lata w NBA są natomiast pełne przetasowań, jeśli chodzi o pozycje na szczycie hierarchii. Od 2013 roku tylko Golden State Warriors zdołali zgarnąć więcej niż jeden tytuł, albo go obronić, wygrywając mistrzostwo dwa razy z rzędu.
A przecież Stephen Curry to i tak “tylko” czterokrotny triumfator amerykańskich rozgrywek.
Rafael Nadal i 14 triumfów w Roland Garros
Podobnie jak w przypadku dorobku punktowego LeBrona Jamesa – mówimy o rekordzie, który należy do wciąż aktywnego zawodnika. Czy jednak Rafael Nadal zdoła jeszcze raz zatriumfować w stolicy Francji? Nie jest to wykluczone, ale po opuszczeniu niemal całego sezonu 2023 z powodu kontuzji, Hiszpan ponownie walczy z urazem, który tym razem wyeliminował go z Australian Open. Sprawa zatem nie przedstawia się optymistycznie.
Inna sprawa, że nawet jeśli Rafa nie zdoła wrócić do wielkiej formy, czternaście triumfów w pojedynczym turnieju wielkoszlemowym jest czymś absolutnie niesamowitym. Dla porównania: najwięcej zwycięstw w singlowym Australian Open należy do Novaka Djokovicia – bo ten turniej trafiał do niego dziesięć razy. Roger Federer Wimbledon natomiast wygrywał ośmiokrotnie, a siedem razy w US Open najlepszych okazywało się trzech Amerykanów, jeszcze przed erą Open (William Larned, William Tilden i Richard Sears).
Jakim cudem zatem ktokolwiek ma myśleć o pobiciu Nadala, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, jak szeroka jest obecnie czołówka w światowym tenisie (odejmując od niej Novaka)? Wśród aktywnych tenisistów znajdziemy tylko… dwóch, którzy już wygrali French Open. To Djoković (trzy triumfy) i Stan Wawrinka (jeden). Obaj jednak oczywiście ze względu na wiek do Rafy się już nie zbliżą.
Nawet zatem gdybyśmy założyli, że – przykładowo – Carlos Alcaraz zacząłby wygrywać w Paryżu rok po roku, to najszybciej dogoniłby Nadala w liczbie tych wielkoszlemowych triumfów w 2037 roku. Trochę odległa data, prawda? A przecież w takim scenariuszu musielibyśmy założyć, że Carlitos nie tylko byłby zdecydowanie najlepszym graczem na mączce na świecie, ale nie imałyby się go żadne kontuzje.
To wszystko brzmi jak mrzonki. Bo pewnie nimi jest. Rafa Nadal wykręcił rekord, którego po prostu nikt nie ma prawda mu odebrać. Choć wiadomo, sport nie znosi próżni.
Kto jeszcze?
W świecie wielkiego sportu znajdziemy parę innych wyjątkowych rekordów. Osiem złotych piłek Lionela Messiego to absurdalny wynik, do którego pewnie nie zbliżą się ani Erling Haaland, ani Kylian Mbappe, ani Jude Bellingham. Szczególnie że będą rywalizować między sobą. W świecie piłki coraz trudniejsze wydaje się też wygranie trzech mundiali w roli zawodnika, jak to kiedyś zrobił Pele.
Nie wiemy też, z iloma triumfami wielkoszlemowymi łącznie karierę zakończy Novak Djoković. Ale podobnie jak Nadal – o swój rekord będzie mógł być spokojny przez długi czas. W środowisku NBA (poza wynikami Jamesa i Russella) nieosiągalne wydają się natomiast liczne statystyki Wilta Chamberlaina. Jak średnie 50 punktów albo ponad 48 minut na mecz czy też 100 punktów w jednym spotkaniu.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Możemy też przyjrzeć się osiągnięciom Tigera Woodsa, który przez ponad pięć kolejnych lat był numerem jeden w światowym golfie (od czerwca 2005 do października 2010 roku). Zwrócić warto również uwagę na dominację francuskich szczypiornistów w XXI wieku (aż cztery złote medale mistrzostw świata w ciągu ośmiu lat) czy brazylijskich siatkarzy (osiem triumfów w Lidze Światowej w latach 2001-2010!).
Istnieją też oczywiście rekordy, które z jednej strony są imponujące, ale z drugiej – czujemy, że ktoś się z nimi rozprawi. Stefan Kraft czy Ryoyu Kobayashi pewnie w przyszłości zaatakują 53 zwycięstwa w Pucharze Świata Gregora Schlierenzauera, a Max Verstappen będzie gonił zarówno Michaela Schumachera, jak i Lewisa Hamiltona. W związku z rozwojem technologicznym czy treningowym wątpimy też, czy jakiekolwiek rekordy lekkoatletyczne (nawet te ustanowione w dopingowych czasach) albo pływackie są nieosiągalne.
Jeśli jednak chodzi o wspomniane liczby Lebrona Jamesa, Bill Russella, Rafaela Nadala, Wayne Gretzky’ego i Michaela Phelpsa – one chyba jednak należą do innej galaktyki.
KACPER MARCINIAK
Czytaj też:
- Czy Snoop Dogg przyciągnie ludzi… do igrzysk?
- Mateusz Rutkowski. Człowiek, który wzbił się po złoto i boleśnie upadł
- Czwarta tego nazwiska. Nika Prevc jak bracia – podbija Puchar Świata
- Czy dart to sport?
Fot. Newspix.pl