Reklama

Brzydota nocy. Jak Boniek przegrał jako trener

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

20 listopada 2023, 15:54 • 18 min czytania 31 komentarzy

Kandydat na nowego Arrigo Sacchiego. Już lepszy niż Luigi Maifredi z Juventusu. W drużynach włoskiej czołówki wygrywałby częściej, a przynamniej nie rzadziej niż Giovanni Trapattoni. Zbigniew Boniek miał być wielkim trenerem. Dwa razy spadł z Serie A. Nie przetrwał w Serie B. Średnio szło mu też w Serie C. W XXI wieku namaszczono go na zbawcę reprezentacji Polski. Z kraju uciekał w aurze tajemnicy. 

Brzydota nocy. Jak Boniek przegrał jako trener

Boniek był słabym trenerem?

Michał Listkiewicz, prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej w latach 1999–2008: – Trudno powiedzieć. Nie śledziłem jego kariery trenerskiej w lidze włoskiej.

Dziewięćdziesiąt trzy mecze w klubach Serie A, Serie B i Serie C. I dwadzieścia wygranych, czyli zaledwie jedna piąta wszystkich w roli szkoleniowca. 

Wyniki nie powinny być jednym kryterium oceny pracy trenera. On nigdy nie wejdzie na boisko i za piłkarzy meczu nie rozegra. 

Reklama

Selekcjonerem Boniek miał być zaś świetnym…

Reprezentacja pod jego wodzą była zastrachana. Pamiętam trening na stadionie Marymontu, gdzie Boniek się do mnie odwraca: „Listek, zobacz, co tu zrobić? Nie potrafią wykonać podstawowego ćwiczenia!”. Chodziło o coś skomplikowanego technicznie. Z zerowego kąta trzeba było trafić do pustej bramki. W pewnym momencie sam wziął piłkę, uderzył, gol. Mówię mu: „Zbyszek, musisz przyjąć do wiadomości, że tu nie ma ani jednego Bońka-piłkarza”. Inna jakość. Niższy poziom. Zawodnicy też to czuli. Popadli w kompleks. Tak jakby Jerzy Maksymiuk przyszedł do orkiestry powiatowej…

I?

Proszę mi wierzyć, ci muzycy fałszowaliby jeszcze bardziej niż do tej pory. 

Jakim trenerem był Zbigniew Boniek?

Rumianek i słodycze

Rok 1991. Antonio Conte ma dwadzieścia jeden lat. W Serie A zadebiutował pięć sezonów wcześniej. Lada chwila Juventus zapłaci za niego trzy i pół miliona dolarów. Na razie jego Lecce przygotowuje się do meczu z Sampdorią, którą Roberto Mancini i Gianluca Vialli prowadzą do mistrzostwa Włoch. Młody pomocnik do hotelowego pokoju w Genui zamawia rumianek i słodycze. Pukanie do drzwi, piłkarz otwiera, za nimi stoi kelner z pustymi rękoma. Conte już chce się oburzyć, ale wtedy zza pleców garsona wyłania się Boniek z zamawianym zestawem: rumiankiem i słodyczami. „Dla ciebie, Conte. Za to, że tyle biegasz”, stawia tackę na stoliku i wychodzi z łobuzerskim uśmiechem.

Scena pochodzi z jego autobiografii – „Antonio Conte. Głowa, serce i nogi”. Jeden z najsławniejszych włoskich trenerów XXI wieku przytoczył ją na dowód, że w dawnych czasach Boniek „bardzo go cenił”. Conte pisał, że w latach dziewięćdziesiątych Polak był „numerem jeden wśród szkoleniowców pochodzących ze szkoły w Coverciano”. I człowiekiem, który do drużyny Lecce wniósł „sporo entuzjazmu”.

Reklama

Pierwszy raz o chęci spróbowania się w trenerce Zbigniew Boniek powiedział w 1989 roku. Mniej więcej dwanaście miesięcy po ostatnim występie dla Romy. W „Piłce Nożnej” narzekał, że droga do objęcia pracy w Serie A jest kręta, bo wymaga włoskiego obywatelstwa i nie uznaje egzaminów eksternistycznych. Rozważał nawet obejście systemu poprzez objęcie stołka dyrektora sportowego i sterowanie zespołem zza pleców „figuranta” z licencją. Ostatecznie jednak po bożemu edukował się na kursie w Coverciano. W „Zibi, czyli Boniek” Romana Kołtonia czytamy, że towarzyszyli mu tam inni wspaniali piłkarze – Marco Tardelli, Claudio Gentile i Francesco Graziani.

W nazwisku „Boniek” wciąż zaklęta była magia „Bello di notte”. Pojawiły się oferty z Serie B. Najbardziej konkretne było jednak Lecce, przeciętniak Serie A. Prezydentowi Franco Jurlano znudziła się współpraca z doświadczonym Carlo Mazzone. Polak wnosił świeżość. Dziennikarz Umberto Verri opowie w „Zibi, czyli Boniek”, że był „czarujący”, „porwał kibiców”, „wniósł profesjonalizm, energię i chęć odniesienia sukcesu”. Potrafił – to dalej wspomnienia włoskiego redaktora z tej samej książki – zorganizować trening w upalne południe, czego nikt wcześniej nie robił, bo wiedział, że w takich warunkach odbywają się mecze ligi i trzeba być na to gotowym.

Przez pierwsze osiem miesięcy szło mu nieźle. Na początku 1991 roku jego Lecce nie tylko pokonało Sampdorię, ale też zremisowało z Juventusem i Romą. Ego Boniek lewitowało nad ziemią. W „Przeglądzie Sportowym” rzucił, że jest lepszym trenerem niż Luigi Maifredi, który prowadził wtedy Starą Damę. – Nic mi nie brakuje, by być takim trenerem jak Arrigo Sacchi z Milanu – dodawał.

Rozmowa pod tytułem „Najpiękniejszy zawód świata” to jego manifest pychy: – Zacząłem od niskiego pułapu. Wie pan, ilu Włochów marzyłoby o tej posadzie? Nagle znalazł się Polak, który nikogo o nic nie prosił, który nikomu nic nie zapłacił, który zrobił wszystkie potrzebne kursy. Zgłosiło się do niego kilka klubów. Na pewno wielu włoskich kolegów było smutnych. Jest tylko osiemnastu trenerów w Serie A, a Włochy liczą pięćdziesiąt pięć milionów mieszkańców. Lecce trenować trudniej niż Juventus czy Milan. Trzeba wiedzieć, że jestem jedynym szkoleniowcem w historii włoskiej piłki, który dostał od razu po zakończeniu kursu propozycję trenowania pierwszoligowej jedenastki. To wielkie wyzwanie, ale musiałem tych Włochów czymś przekonać — miałem też propozycje z drugiej ligi, ale co Serie A, to Serie A!

Ostatnia msza

Rok 1991. Pietro Paolo Virdis ma trzydzieści cztery lata. Jest tylko rok młodszy od Bońka. W Lecce dogrywa karierę. Jeszcze kilkadziesiąt miesięcy wcześniej regularnie strzelał dla Milanu. 1986/1987 – siedemnaście goli. 1987/1988 – dwanaście bramek. 1988/1989 – dziesięć trafień. Na Stadio Via del Mare przestało mu wpadać. Do tego konfliktuje się z trenerem Bońkiem. Włoskie media informują, że Polak kazał piłkarzom Lecce stawić się na mszy. Śmiano się, że to próba wyproszenia boskiej pomocy przed kluczowym dla losów walki o utrzymanie meczem z Cagliari.

Pietro Paolo Virdis i Siergiej Alejnikow odmawiają wizyty w kościele. Boniek ich zawiesza. Virdis jest oburzony. Tłumaczy, że modlenie się nie należy do jego obowiązków i nie interesuje go wiara na pokaz. Zibi wytacza działa. Podopiecznego nazywa „apatycznym” i „pozbawionym motywacji”. Dodaje złośliwie, że napastnik znalazł się „na drodze w stronę zachodzącego słońca”. – Utrzymania nie zapewnią pielgrzymki i msze – odgryza się Włoch. Sugeruje też, że Boniek zazdrości mu witalności i zdrowia, w końcu buty na kołek odwiesił jako trzydziestodwulatek. Ten podkreśla, że „Virdis skończył się jako sportowiec”. – Sugeruje jakieś religijne sprawy, bo papież jest Polakiem i ja jestem Polakiem. Ja tu rządzę i będę rządził – kończy publiczną przepychankę.

W tygodniku „Wprost” opowiada tak: – Pani naprawdę myśli, że chcę uchodzić za księdza? Chyba nie podejrzewa mnie pani, że pod przymusem wysyłam piłkarzy do kościoła. Tego dnia prezes klubu zdecydował, że pójdziemy całą drużyną na kolację, a przedtem odwiedzimy Don Gina, duchowego opiekuna naszego klubu. Virdis powiedział, że ma w nosie i księdza, i kolację, chce iść do domu, do żony i dzieci. Awanturował się, więc go odesłaliśmy, mówiąc, żeby następnego dnia przyszedł na trening. Przed wejściem do klubu czekali dziennikarze i Virdis dostarczył im sensacji, mówiąc: „Boniek mnie zawiesił, bo odmówiłem pójścia na mszę”. Moi piłkarze po wygranym meczu mogą nawet iść do dyskoteki, jeżeli potrafią tak ułożyć swoje życie, żeby na wszystko znaleźć miejsce. 

W tym momencie sezonu Lecce grało słabo. Nie wygrało czternastu spośród piętnastu kolejnych spotkań po styczniowym zwycięstwie z Sampdorią i deklaracji Bońka o byciu lepszym niż Luigi Maifredi. Z Cagliari, przed którym odbyła się afera ze mszą, skończyło się 0:2. W rewanżu z Sampdorią, przed którą rumianek i słodycze dostał Conte, było 0:3. Kibice Lecce kontestowali rządy Bońka. Polak sprawę bagatelizował. Twierdził, że nieprzychylnych jest mu zaledwie „pięćdziesięciu ultrasów”. Klub zajął piętnaste miejsce w tabeli. Pierwsze pod kreską. Do zachowania ligowego bytu zabrakło czterech punktów. Młody trener stracił pracę. We „Wprost” przekonywał, że Lecce miało po prostu słaby skład.

Dżokej na koniu bez siodła

Są dwie tajemnice.

Marek Wawrzynowski, którego długo zapowiadana biografia Zbigniewa Bońka urosła do rangi najbardziej wyczekiwanej sportowej książki na rynku wydawniczym w Polsce, w tekście „Trener z bożej łaski” na łamach „Kopalni” pisze, że Polak po klęsce w Lecce miał podjąć pracę w Pizie. Pisa spadła akurat z Serie A, a prezes Romeo Anconetani powiedział ponoć, że właśnie znalazł człowieka z charyzmą, który zapewni drużynie awans z Serie B. Boniek nigdy nie poprowadził drużyny z miasta Krzywej Wieży. Zażądał dołączenia do sztabu Pisy trenera od przygotowania motorycznego. Anconetani się nie zgodził. Boniek wrócił do domu w Rzymie.

Roman Kołtoń w „Zibi, czyli Boniek”, publikacji monumentalnej i naprawdę udanej, relacjonuje zaś wspólną samochodową eskapadę do Wrocławia w połowie lat dziewięćdziesiątych. W środku trasy Boniek stwierdził, że „gdyby utrzymał Lecce, trafiłby do Napoli”, gdzie zamiast niego wylądował Claudio Ranieri, wcześniej szkoleniowiec czternastego w tamtym feralnym sezonie Cagliari. – Tak sobie czasami myślę, co by było, gdybym to ja wtedy poszedł do Neapolu… – rozmarzał się Polak.

Trafił do Bari. Znów, średniaka Serie A. Nie brakowało nazwisk – David Platt przyszedł za pięć i pół miliona z Aston Villi, a Zvonimir Boban wypożyczony został z Milanu. Chorwat najlepsze lata miał jednak jeszcze przed sobą, a Anglik, choć zdobył jedenaście goli, sprawiał Bońkowi problemy. Kontestował jego przywództwo. Podkreślał, że model zarządzania polskiego szkoleniowca jest przesadnie samowładny i że właściwie nie ma z nim żadnej sensownej dyskusji. Dość powiedzieć, że Boniek po latach w „Gazecie Wyborczej” powie, że prosił zarząd Bari o innych obcokrajowców: George’a Weaha i Ivana Zamorano, wtedy piłkarzy Sevilli i Monaco, sezon później odpowiednio PSG i Realu Madryt.

Polak nie wygrał w pierwszych jedenastu meczach kadencji. Włodarze Bari chcieli zwolnić go już po kilku miesiącach pracy, ale niespodziewanie w jego obronie stanęli kibice, którzy wywiesili słynny już transparent: „Niech będzie Serie B, byle z Bońkiem”. Magia „Bello di notte”. Wyniki nieco się poprawiły. Udało się pokonać Ascoli, Genuę, Weronę, Cagliari, a nawet Fiorentinę i Romę.

Rafał Stec pisał w tekście „Fajne, smutne życie trenera Bońka”: „Platt nagle zmienił front, zaczął rozpływać się nad trenerskimi i interpersonalnymi talentami Bońka mimo jego – jak podkreślał Anglik – silnej ręki. Polak zaczął głośno przekonywać, że uratowanie się przed spadkiem „wcale nie będzie cudem”. Na finiszu jednak przyszła seria porażek z bezpośrednimi rywalami, w tym decydująca z Foggią 1:3. Bari skończyło sezon na piętnastym miejscu, tracąc do pierwszej spoza strefy spadkowej Genui aż dziewięć punktów”.

Boniek podjął narrację klasyczną dla swojej trenerskiej kariery. Uznał, że w Bari pracował ze źle skonstruowanym kadrą. Stwierdził, że Giovanni Trapattoni z Juventusu w słabszym zespole też biłby się o utrzymanie. Dołożył do tego dwa zgrabne powiedzonka związane z wyścigami konnymi. W „Piłce Nożnej” powiedział, że podjęcie wyzwań w Lecce i Bari przypominało „wsiadanie na konia, który nie ma siodła”. W RAI zaś, że „jeszcze nie widział dżokeja, który wygrałby na słabym koniu”. Po dwóch porażkach obiecywał sobie znalezienie pracodawcy, który zagwarantuje mu coś więcej niż tylko tłuczenie się o utrzymanie.

To wszystko z biedy

Kiedyś zapytałem Janusza Basałaja, co według niego jest największym rakiem polskiego środowiska piłkarskiego. Od razu zacytował słynne słowa Zbigniewa Bońka: „Panowie, to wszystko z biedy”. To cytat z wywiadu udzielonego „Przeglądowi Sportowemu” w 2003 roku, kiedy próbowano dociec, czy przypadkiem Zibi nie był zaplątany w największy skandal korupcyjny III Rzeczypospolitej – Aferę Rywina. W 2000 roku odgrywał bowiem jedną z głównych ról w podpisaniu „kontraktu stulecia”: za ponad sto milionów dolarów wyłączność na pokazywanie Ekstraklasy nabył Canal+.

Boniek zawsze radził sobie w biznesie. Łebski, rzutny, przedsiębiorczy. Do poradzenia sobie w życiu po wybitnej karierze nie potrzebował trenerki. A jednak próbował. I nie wychodziło. Wszystko z biedy, oczywiście…

Niedługo po spadku do Serie B z Bari wylądował w Serie C. Objął Sambenedettese. Ponoć na prośbę kolegi, który znał się z prezesem klubu z San Benedetto del Tronto. Ta przygoda to katastrofa na całej linii: dziesięć meczów, sześć remisów, cztery porażki i zero zwycięstw. Okrągłe, brudne, cuchnące zero. Średnia punktów zdobytych na mecz: 0,6.

Boniek tłumaczył się po latach w „Gazecie Wyborczej”: – Powiedziałem prezesowi, że piłkarze skarżą się, iż nie płaci im od trzech miesięcy. On odpowiedział, że to prawda. Czy zapłaci im wszystkie zaległe pieniądze w ciągu półtora miesiąca? Odparł, że jak będzie mógł pochwalić się, iż ściągnął Bońka, to znajdzie pieniądze. Wytłumaczyłem zawodnikom co i jak. Minęło półtora miesiąca, pieniędzy nie było. Prezes mówił, że ma kłopoty, więc wróciłem do szatni i ogłosiłem, że następnego dnia mnie już nie będzie. Przyrzekłem zawodnikom, nie mogłem dotrzymać słowa, bo zawiódł prezes. Zrezygnowałem. Czy to jest trenerska porażka?

Wskoczył na gotowe

Fabrizio Provitali przy Bońku jest nikim. Ma na koncie jeden występ w Serie A. We wrześniu 1990 roku zagrał w przegranym 0:3 meczu jego Cagliari z Interem. Pięć lat później występował akurat dwa szczeble niżej – w Avellino. Kiedyś w rozmowie z Orticalab powiedział tak: – Z tym zespołem każdy awansowałby do Serie B. Nie rozumiem, dlaczego zwolniony został Giuseppe Papadopulo. Niespecjalnie przekonywało mnie zatrudnienie Zbigniewa Bońka. 

Polak objął Avellino na samym finiszu Serie C w sezonie 1994/1995. Wygrał z Pontederą. Zremisował z Gualdo i Trapani. Finiszował tym samym na drugim miejscu trzeciego poziomu rozgrywkowego we Włoszech. Regginy dogonić się nie dało i trzeba było szukać szczęścia w barażach. Półfinały – 1:2 i 1:0 z Siracusą. Finał – wygrana po serii rzutów karnych z Gualdo. Na starych filmach Boniek stanowi tło dla euforii piłkarzy i kibiców Avellino.

W Serie B było już gorzej – 2:0 z Venezią, 0:1 z Hellasem, 1:3 z Andrią, 0:0 z Foggią. Boniek pokłócił się też z prezesem Antonio Sibiglią. „La Gazzetta dello Sport” donosiła, że obaj panowie poróżnili się przy podstawowych kwestiach. Włoch wymagał awansu do Serie A, Polak nie widział na to najmniejszych szans. Polak chciał trzech transferów, Włoch nie zamierzał wydawać kasy. Tak Boniek w „GW” relacjonował przebieg rozmowy z Sibiglią:

„- Kupi pan ich? – spytałem.

Nie mam pieniędzy.

– To ja nie wejdę do Serie A.

To ja pana wyrzucę.

Proszę bardzo, niech mnie pan wyrzuci – odparłem”.

Boniek chełpi się tam, że do Serie B „sam awansował”, a Avellino spadło do Serie C po jego zwolnieniu. Każdy pisze własną historię.

Kroczył w stronę porażki

Schyłek rządów Jerzego Engela. Sromotnie przerżnięty mundial w Azji. Władze PZPN prowadzą długie nocne rodaków rozmowy.

To co, zwalniamy go? Zwalniamy? – dopytuje wiceprezes ds. marketingu Zbigniew Boniek.

No dobra, zwalniamy, ale mamy cholernie mało czasu na znalezienie nowego selekcjonera – odpowiada prezes Michał Listkiewicz.

Listek, ja to mogę wziąć – zaskakuje Boniek.

Wcześniej do Bońka przyszła delegacja reprezentantów Polski. Jerzy Dudek w autobiografii „Uwierzyć siebie. Do przerwy 0:3” opowiadał, że na dzień przed laniem od Portugalii desperacko szukali wsparcia w osobie większego autorytetu niż zagubiony i stracony już wówczas Engel. Prosili dawnego gwiazdora Juventusu i Romy, żeby wstawił się za nimi w rozmowie z selekcjonerem. Żądali urozmaicenia czasu wolnego, rozluźnienia atmosfery, możliwości rozpalenia grilla. – Panowie, przestańcie pierdolić o takich sprawach – uciął te lamenty Boniek.

Bramkarz Liverpoolu twierdził, że jednocześnie wiceprezes ds. marketingu PZPN „chyba wyczuł, że drużyna zaczyna łapać z nim kontakt, że go potrzebuje, wierzy w niego, skoro oczekuje na jego opinię”. Gdy ostatecznie został selekcjonerem, ruszył w podróż po kontynencie i zapowiedział przewietrzenie szatni – powołania nie otrzymali Tomasz Hajto, Piotr Świerczewski, Radosław Kałużny, Tomasz Kłos i Marek Koźmiński. Dudek pisał, że rewolta wszystkich zaskoczyła. Wspominał też, że Boniek umieścił kadrę w hotelu Victoria. Reprezentanci dziwili się, że spać mają akurat w centrum Warszawy. Stolica nocą kusi. Selekcjoner przyjmował te głosy z politowaniem. Wszyscy są dorośli. Wiedzą, co można, a czego nie można.

W „Uwierzyć siebie. Do przerwy 0:3” znajduje się zapis jednego z jego pierwszych monologów w roli sternika reprezentacji Polski: – Starajcie się wygrać każdy mecz. Ale nawet jak przegracie, nic wam nie grozi. Przynajmniej dopóki będę trenerem. Wszystkie ataki na pewno skupią się na mnie. Niektóre skurwysyny czekają na to dwadzieścia parę lat. Nie mogli mnie ugryźć przez całą karierę. Grałem na wysokim poziomie, wygrywałem prawie wszystko. Wielu się nie podobało, że miałem charakter, że potrafiłem się postawić. A teraz dostaną okazję, żeby mi dołożyć. Już się szykują. Od razu odżyli, gdy tylko dowiedzieli się, że zostaję trenerem kadry. Zastanawiają się – jak najlepiej odwdzięczyć się Bońkowi za te wszystkie lata, kiedy nie mogliśmy go dorwać. Dlatego wszystko spadnie na moje barki.

Sebastian Mila, który w tamtych czasach dopiero po raz pierwszy pojawił się na zgrupowaniu drużyny narodowej, podyktuje po latach w autobiografii, że Boniek po hotelowych korytarzach „kroczył”, a nie chodził. – Nawet w tym, jak szedł, pokazywał, jakiego kalibru jest postacią. Jak wchodził do pokoju, pomieszczenie się kurczyło – opowiadał. Fragment książki Mili:

„Pamiętam naszą pierwszą rozmowę.

– A co ty taki przestraszony jesteś?

– Nie, nie, wcale nie, ale to pierwszy raz…

– Pierwszy raz, ale masz dobrze grać w piłkę. Po to cię powołałem. Nie powołałbym cię, jakbyś tego nie umiał.

– Nie no, tak, tak…

Odszedł, a ja się spociłem podczas minuty rozmowy bardziej niż podczas niejednego meczu”.

W sierpniu 2002 roku Polska po przeciętnym spotkaniu zremisowała 1:1 z Belgią w meczu towarzyskim. We wrześniu najpierw głośno było o reprymendzie, którą selekcjoner udzielił spóźnialskiemu gwiazdorowi narodu Emanuelowi Olisadebe, a następnie Biało-Czerwoni zdobyli pierwsze punkty w meczu eliminacji o udział w Euro 2004 – 2:0 pokonali San Marino. Oba gole padły w ostatnim kwadransie. Boniek na konferencji prasowej mówił, że doświadczenie nauczyło go, iż „o wszystko trzeba ciężko walczyć, czy na boisku, czy w życiu”, czego Polacy, „przyzwyczajeni do cierpienia i narzekania”, nie potrafią rozumieć.

Tak bardzo sam

Porażkę z Łotwą wziął na siebie. Gola Jurisa Laizansa po samotnym rajdzie widział prawdopodobnie każdy w tym kraju. Tamto 0:1 okrzyknięto gremialnie mianem największego blamażu w historii polskiej piłki. Dopiero lanie od Mołdawii w Kiszyniowie zdjęło dziejową powagę z tej nieszczęsnej Łotwy. Boniek uważał, że zespół Aleksandrsa Starkovsa zwycięstwo zawdzięcza długofalowości projektu. – Grają w tym samym składzie od czterech, pięciu lat – zabezpieczał się. PZPN ani myślał jednak go zwalniać.

Największe kompromitacje reprezentacji Polski [RANKING]

Krytykował go głównie „Przegląd Sportowy”. Wytoczył więc wojnę dziennikarzom. Odcinał się, że najeżdżają na niego „nieudacznicy i alkoholicy”. Monolog z początku kadencji okazał się samospełniającą przepowiednią. W październiku Polska pokonała słabą Nową Zelandię, a w listopadzie szykowała się do meczu towarzyskiego z Danią z czasów rządów Mortena Olsena. Jerzy Dudek w „Uwierzyć siebie. Do przerwy 0:3” relacjonuje, że drużyna była rozbita. Oto obszerny fragment:

„Nie było grupy zawodników potrafiących utrzymać ją w garści. Paradoks polegał na tym, że jednym z liderów pozostał trener. Wydaje mi się, że swoją osobowością przyćmił wszystkich. Nikt za bardzo nie chciał się odzywać, dyskutować na temat taktyki. Bo skoro Boniek powiedział, że mamy grać na prawą stronę, widocznie powinniśmy tak grać. Przecież miał wspaniałą piłkarską karierę za sobą, więc musiał wiedzieć, co robi. Nawet jak pojawiały się jakieś wątpliwości, każdy dusił je w sobie, bo wydawało mu się, że mogłyby zostać źle odebrane.

Między trenerem i zawodnikami nie było właściwego kontaktu. I może dlatego nie było też piłkarzy, którzy w każdej drużynie ciągną ten wózek. Po prostu Boniek był dla nas za wielki. Nie pasowaliśmy absolutnie do rozmiaru jego kapelusza, a nikt nie chciał się na siłę tam wpychać. Wszystkie małe gwiazdeczki, które miał pod sobą, szybko poprzygasały. A jego gwiazda w naszych oczach ciągle świeciła”.

Bracia Żewłakow niejako skarżyli się w „Przeglądzie Sportowym”, że Boniek stosuje dosyć autorytarne metody zarządzania. – Jeżeli teraz usłyszałbym, że powstaje jakaś rada drużyny, to od razu podaję się do dymisji. Bo to świadczyłoby o tym, że nie radzę sobie z zawodnikami – miał mówić selekcjoner jeszcze przed klęską z Łotwą. Listkiewicz opowiada mi tę historię z treningu na stadionie Marymontu, gdzie Boniek trafiał do bramki z zerowego kąta. I dodaje:

Wydawało mi się, że strzałem w dziesiątkę będzie zatrudnienie człowieka, który był jednym z najwybitniejszych polskich piłkarzy w historii, nie cierpi porażek, a do tego zdobył już jakieś doświadczenie trenerskie we Włoszech. Nie wziąłem tylko pod uwagę, że Boniek jest niecierpliwy. Nie przyjmuje do wiadomości, że czas może służyć. Nie ma u niego miejsca na krok w tył, żeby potem zrobić dwa kroki do przodu. Powinienem to przewidzieć. Znałem go od lat. Jak graliśmy w karty i trafiło mu się złe rozdanie, to pod byle pretekstem zrywał grę. Wiedział, że nie wygra. A lepiej przerwać niż przegrać, prawda?

Z Danią nie trafił ze składem. Eksperymentalnie złożoną defensywę rozkładał Jon Dahl Tomasson. Polska w kiepskim stylu przegrała 0:2. Selekcjoner zniknął już na lotnisku. Do Listkiewicza zadzwonił telefon. Numer Bońka.

– Słuchaj, nie będę wchodził w szczegóły, ale rezygnuję. Mam ważne powody.

– Zbyszek, to jakiś żart? Nie wygłupiaj się.

– Nie chcę teraz o tym rozmawiać.

Polska Agencja Prasowa wysyła depeszę. Polska w szoku. Boniek w RFM FM mówi, że nie ma odwrotu. Piłkarze plotkowali z pewnym niesmakiem, że selekcjoner opinię publiczną o swojej decyzji poinformował faksem z Seszeli na Oceanie Indyjskim.

Pytam Michała Listkiewicza, czy ma do niego żal o sposób rejterady: – Tak, miałem żal do Bońka. Kompletnie nas zszokował. Wprowadził w problem. Porównajmy to do małżeństwa. Bywało, że się kłóciliśmy. Zdarzały się ciche dni. Ale szanowaliśmy się. Nagle jedno z małżonków trzasnęło drzwiami. I koniec związku. Bez dyskusji czy próby wspólnego wyjścia z kryzysu. Zdecydowała niecierpliwość. Mógł czuć, że z tą grupą piłkarzy nie odniesie sukcesu, bo wszyscy zawodnicy trwali w jego cieniu. To szalenie inteligentny człowiek, więc chyba zrozumiał, że z trenerem, który nie będzie tak świecącą gwiazdą, będzie im łatwiej. 

Może czuł, że po klęsce z Łotwą nie dostanie się na Euro 2004?

Przegrana z Łotwą ustawiła nas w fatalnej pozycji. Nie można jednak powiedzieć, że zawalił eliminacje, bo dopiero je zaczął. Wszystko było jednak do odrobienia. 

Żałuje pan wyboru Bońka na selekcjonera?

Nie był to dobry wybór selekcjonera. Wszystko działo się w emocjach, na szybko, za szybko. Zwolnienie Engela oceniam jako przedwczesne. Boniek cieszył się dużym zaufaniem. Był świetnym wiceprezesem PZPN-u…

Tylko słabym selekcjonerem. 

Złym ruchem okazał się brak należytej determinacji w sprawie Henryka Kasperczaka. Gdybym wykazał więcej zaangażowania, przyszedłby Kasperczak, a nie Boniek. Cóż, mądry Polak po szkodzie.

Boniek nigdy nie zdradził, jaki był powód jego decyzji. – Nie drążyłem, nie dopytywałem, prywatna sprawa to prywatna sprawa – ucina Listkiewicz.

Najlepszy czy najgorszy?

Otwarcie stadionu Widzewa. Zbigniew Boniek zaczepia dziennikarza Marka Wawrzynowskiego. Mówi, co jego biograf notuje i przytacza w piątej „Kopalni”: – Pan pisze, że byłem fatalny, a ja mam bilans pierwszych meczów nie gorszy niż ten pana Beenhakkera. 

Październik 2021. Robię wywiad z młodym trenerem Tomaszem Kaczmarkiem. Padają w nim słowa: – Bycie trenerem Górnika Łęczna jest w wielu kwestiach trudniejsze niż bycie trenerem Lechii Gdańsk. Łatwiej jest być dobrym szkoleniowcem w dobrym zespole i z dobrymi zawodnikami. Nie wiem, czy Pep Guardiola byłby w stanie w Łęcznej wykonać tak dobrą robotę jak trener Kamil Kiereś.

Zbigniew Boniek wyciąga ten cytat na Twitterze. Dodaje krótki komentarz: „Lepszej rozmowy dawno nie czytałem”. Bo to chyba o nim, prawda?

Stara anegdota. Podczas jakiejś luźnej rozmowy Paweł Zarzeczny wytyka Zbigniewowi Bońkowi nieudany epizod w roli trenera. Na to Boniek krzywi się i ripostuje: „A kto niby poprowadził Polskę do trzeciego miejsca mistrzostw świata w 1982 roku? Piechniczek?!”.

Boniek, czyż nie? Brawo…

Czytaj więcej o reprezentacji Polski:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

31 komentarzy

Loading...