– Na trybunach będzie wiele osób. To, ilu kibiców przychodzi na mecz, zależy od tego, jak duża gwiazda przyjeżdża. Robert Lewandowski jest wielki, więc może przyciągnąć komplet – tłumaczył mi Alex Macovei, mołdawski dziennikarz, gdy pytałem go skąd większe niż zwykle zainteresowanie meczem drużyny narodowej. Kiszyniów kibicuje Barcelonie i przyszedł zobaczyć idola. Dostał coś znacznie lepszego.
Niewdzięczną robotę mieli stewardzi i ochroniarze. Gdy grupa dzieci i kilku nieco starszych chłopaków wpadała na boisko, żeby świętować z pogrążonymi w totalnej ekstazie zawodnikami, trzeba było ich z niego przeganiać i usuwać. Z bólem serca, bo dorosłe pokolenie dobrze wiedziało, co przed chwilą się stało. Ostatnim razem, gdy Mołdawia odrobiła straty i choćby zremisowała, kalendarze wskazywały jeszcze 2016 rok, a po boisku biegali Władimer Dwaliszwili i Ilie Cebanu.
Poprzednie zwycięstwo po pogoni za wynikiem to rok 2011. Bohatersko poskromiono wówczas Andorę, wygrywając z nią w zimowym sparingu w Lagos 2:1. Mołdawianie odwrócili losy meczów towarzyskich z Azerbejdżanem, Indonezją czy Litwą. W 1994 roku udało im się to także w starciu o stawkę, bo utarli nosa Walijczykom. Takiego powrotu Kiszyniów jednak jeszcze nie widział. I pewnie długo nie zobaczy.
Zamknięte drzwi do Tyraspolu. Mołdawia nie gra na najlepszym stadionie w kraju
Mołdawia – Polska. Historyczny dzień dla futbolu w Mołdawii [REPORTAŻ Z KISZYNIOWA]
Yaroslav na oko nie skończył jeszcze dwudziestu lat. Na swoim profilu ma zdjęcia z mundialu w Rosji, na który pojechał jako dziecko z rodzicami. Myślał wtedy, że futbol już nigdy nie zapewni mu większych wrażeń. Nic dziwnego, czemu miałoby być inaczej? Mieszka w Mołdawii, która piłkarsko nie znaczy nic. W wyjściowym składzie na mecz z Polską znaleźli się zawodnicy z ligi białoruskiej, drugiej ligi rumuńskiej czy z ekipy lokalnego mistrza, który od lat nie daje sobie rady z Sheriffem Tyraspol tylko dlatego, że ten jest w stanie ściągnąć obcokrajowców z trzeciego szeregu.
– To największe zwycięstwo w naszej historii. Nigdy czegoś takiego nie widziałem i nigdy tego nie zapomnę. Mistrzostwa świata to nic w porównaniu z tym, co zobaczyłem – mówi mi Yaroslav, który demonstruje, jak z emocji drżą mu ręce. Głos ma zdarty, na koszulkę narodowego bohatera, jakim jest stukrotny reprezentant kraju – Alexandru Epureanu – zarzucił najnowszy łup. Yaroslav był jednym z tych, którym w szale radości udało się dostać na murawę. Tam t-shirt meczowy dał mu Marius Iosipoi, 23-latek będący czołowym ligowcem.
Kultowy widok ze stadionu Zimbru – murawa, niskie trybuny i postsowiecki blok. Udało mi się do niego wejść i zobaczyć, jak wygląda boisko z tej perspektywy
Alex Macovei kilka godzin wcześniej mówił mi, że Iosipoi lada moment wyjedzie do Rumunii. Tutaj nie czeka go już nic lepszego, wicemistrz kraju, Petrocub, płaci takim jak on po 300 euro miesięcznie. Asta e – mówią Mołdawianie w takich sytuacjach. Tak już jest. Przez ostatnie kilka dni nasłuchałem się ponurych opowieści o krainie, którą niegdyś nazywano Besarabią. Rosja zrobiła tu to, co robi zawsze. Dała nadzieję, obiecała rozwój, a potem wydrenowała i wycisnęła malutkie państwo, porzucając je potem niemal w stanie upadłości.
Iosipoi i tak ma szczęście. Wychował się co prawda w klubie, który powstał w wyniku bankructwa Dacii Kiszyniów, ale jednak w stolicy, w uznanej akademii, więc mógł go ominąć korupcyjny proceder, który pogrąża wiele karier tutejszych obiecujących gwiazdeczek. Eugen Zubić, szef komórki mołdawskiej federacji, która zwalcza match-fixing, długo tłumaczył mi, jak jego kraj próbuje poradzić sobie z tym tematem, ile godzin spędził na edukowaniu młodzieży, która wychowała się w systemie, w którym korupcja nie wzbudzała żadnych negatywnych skojarzeń. Asta e, mówiono, gdy na ligowych boiskach zdarzały się proste, kuriozalne wręcz błędy, dzięki którym władze klubów łatały dziurawe budżety.
Victor Daghi: Nie będzie tu poważnej piłki bez kasy
Przyjechałem do Mołdawii po takie historie, nie ma sensu udawać. Chciałem zobaczyć obskurną klatkę schodową w bloku straszącym znad trybun stadionu Zimbru, obiektu nijak nowoczesnego, ale służącego i kadrze, i pucharowiczom. Myślałem o wszystkich absurdach i problemach, o sypiącej się lidze, którą podzielono tak, że w końcowej fazie o cztery miejsca w Europie walczy sześć drużyn. Zbyt często zdarzały się bankructwa i degradacje, kraju nie stać było na dziesięć profesjonalnych, zawodowych zespołów.
Gdy Polacy prowadzili 2:0, a Mołdawianie fetowali i oklaskiwali dwie, trzy dłuższe piłki, które jakimś cudem dotarły do piłkarzy w żółtych strojach ustawionych w okolicach naszego pola karnego, nie byłem ani trochę zdziwiony. Ot, dobrze wycenili szanse i możliwości swojej drużyny. A skoro taką radość w pierwszej połowie sprawiało im celne podanie na dwadzieścia metrów, to można sobie wyobrazić, co czuli, kiedy Władysław Babohło pakował piłkę do siatki w 85. minucie gry.
W okolicy stadionu nie dało się zrobić bardziej wschodnioeuropejskiego zdjęcia. Chyba że…
… komuś udało się wejść do klatki rzeczonego bloku i wjechać starą, wydającą podejrzane dźwięki windą na górę
Małe państwo wielkich serc
– Jesteśmy malutkim państwem, nielicznym narodem, ale mamy wielkie serca. Ten mecz wygraliśmy sercami, to był mołdawski charakter – opowiadał rozanielony Yaroslav. Jego definicję zwycięstwa doceni każdy zwolennik teorii jeżdżenia na tyłkach. Nikt nie udawał, że Mołdawianie zdominowali Polskę piłkarsko. Gra w futbol przez 45 minut pokazywała różnicę klas między stronami. Prosty balans ciała Piotra Zielińskiego potrafił wyprowadzić w pole reprezentantów kraju ze stolicą w Kiszyniowie.
Nie po raz pierwszy jednak problem biało-czerwonych zaczyna się wtedy, kiedy na boisku robi się mniej komfortowo.
Chaos, także ten kontrolowany, to zguba naszej drużyny narodowej. Jakikolwiek nacisk, ciut większa presja i ograniczenie swobody prowadzi do kurczenia się charakterów polskich piłkarzy. Jednocześnie, odwrotnie proporcjonalnie, rosną charakter i serca rywali. Zieliński gubił prostą zmyłką, kiedy ten znajdował się w dość bezpiecznej odległości. Zieliński zgubił piłkę, co zakończyło się golem dla Mołdawian, kiedy przeciwnik zaatakował go na pograniczu faulu, nie cofając stopy.
Widok z „balkonu VIP”. Wiele osób oglądało spotkanie właśnie z tej perspektywy
Zakładam, że to hasło – nie cofajcie nogi – w przerwie padło w mołdawskiej szatni kilkukrotnie. Ioan-Calin Revenco, prawy obrońca, tłumaczył mi po meczu, że pomiędzy obydwiema połówkami do szatni zajrzeli wszyscy poza zmiennikami. Kontuzjowani i tutejsze legendy. Każdy, dla kogo naród i drużyna coś znaczy, przekazał piłkarzom, że asekuracyjne podejście niewiele im da. Revenco przyznał, że pierwszy gol był dla nich sygnałem, że naprawdę się da. Swoje zrobił wspomniany już Babohło, być może rosnący właśnie lider kadry, bo jego historia jest wzorem dla innych.
– Mógł grać dla Ukrainy, jeszcze niedawno grał w ich młodzieżowych reprezentacjach. Gdy miał cztery lata, jego rodzina wyemigrowała do Odessy. Był nawet na liście zawodników, którzy mieli dostać powołanie do seniorskiej drużyny. Zdecydował jednak, że jest Mołdawianinem i nie może reprezentować innego kraju – opowiadał mi przed pierwszym gwizdkiem Victor Costetchi, przyjaciel Władysława i autor bloga o mołdawskiej piłce.
„Kraj ludzi, którzy chcą żyć inaczej”. Czym jest Mołdawia?
Spotkałem go na trybunach w koszulce Oleksandrii, klubu, w którym gra rosły stoper. Razem z nim siedziała cała familia Władysława. Co więcej, familia ta pochodzi z Gagauzji, czyli “Naddniestrza 2” – niegdyś para państwa, dziś regionu prorosyjskiego, walczącego o autonomię. Babohło oczywiście ma ciut inne poglądu. Otwarcie wspiera Ukrainę, choć na wybór kadry to nie wpłynęło.
Dumny ojciec, który namawiał syna do reprezentowania kraju przodków, babcia – wszyscy ekscytowali się tym, że Babohło został wybrany do gry od pierwszej minuty. Nie na swojej pozycji, bo w środku pomocy, ale nie miało to dla nich znaczenia. Władysław podjął decyzję w marcu, dziś po raz pierwszy odśpiewał hymn w domu, przed własną publicznością.
Rodzina Babohło pozuje do wspólnego zdjęcia po meczu
Babohło od początku kipiał energią. Zerkałem na jego zachowanie. Motywował kolegów, fetował udane interwencje jak gole, zachęcał trybuny do gorętszego dopingu. W końcu wszystkie te emocje znalazły ujście, kiedy w szalonym biegu dotarł pod sektor, na którym siedzieli jego bliscy i świętował z nimi bramkę. Po końcowym gwizdku odnalazłem rodzinę nowego narodowego bohatera. Uśmiechnięty od ucha do ucha ojciec Władysława tylko dziękował, gdy mówiłem o golu jego syna. Nie mógł ukryć wzruszenia.
– To najlepszy mecz jaki widziałem w całym swoim życiu. Najważniejsze zwycięstwo w historii naszej reprezentacji. Nigdy czegoś takiego nie dokonaliśmy – krzyczał Victor, dopowiadając, że Babohło będzie liderem tej drużyny. Uosobieniem mołdawskości, drogowskazem dla innych członków diaspory.
Sala konferencyjna w Kiszyniowie. To znaczy sala gimnastyczna, ale na ten moment akurat konferencyjna
Robert Lewandowski, czyli idol Mołdawii
Drogowskazów takich jak Władysław Babohło jest coraz więcej. Jasne, Oleg Reabciuk i Denis Marandici, którzy wychowali się w Portugalii i mają tamtejszy paszport, nie mieliby szans na reprezentowanie tego kraju, więc w ich przypadku wybór był prostszy. Problemów nie miał także Virgiliu Postolachi, wprowadzony w przerwie skrzydłowy, który co rusz zachęcał rodaków do wyższego i żywszego pressingu. Przeszłość w akademii PSG i francuski paszport nie oznaczają, że był na radarze choćby młodzieżówki Trójkolorowych.
W kadrze Mołdawii mamy jednak masę zawodników z rumuńskim rodowodem. Ponad milion obywateli kraju legitymuje się także paszportem sąsiada. Zanim do kadry zaczną dobijać się dzieci imigrantów z Włoch i innych zakątków Europy, o najzdolniejszych trzeba walczyć właśnie z Rumunami. Wszystkie oczy są więc zwrócone na Iona Ciobanu, 17-latka, który dopiero co podpisał umowę z Unionem Berlin.
Ciobanu to największy talent w kraju. Rumuni wciąż mają nadzieję, że uda im się chłopaka przekabacić. Mołdawianie, że za kilka lat zobaczą w ataku duet “Ionów”. Obok wychowanego w niemieckich akademiach młodziaka miałby grać rzecz jasna Nicolaescu. W całej ekstazie, która ogarnęła Kiszyniów, nikomu nie mógł umknąć fakt, że zawodnik Beitaru Jerozolima dzięki dwóm bramkom wbitym Polakom został najlepszym strzelcem w historii drużyny narodowej.
O gola wyprzedził obecnego selekcjonera, Sergheia Clescenkę. Program meczowy, w którym trener dzierży palmę pierwszeństwa w tym zestawieniu, do kosza. Nareszciem, bo przecież eksgracz Go Ahead Eagles i Zenita St Petersburg zakończył karierę siedemnaście lat temu, tuż po narodzinach wspomnianego wcześniej Ciobanu. Nicolaescu na swoją chwilę chwały czekał długo. W pierwszej połowie w zasadzie nie dotykał piłki. Snuł się po boisku, machając rękami na kolegów, którzy nie potrafili wymierzyć w niego lagi. W klubie ma łatwiej, był czołowym strzelcem ligi w Izraelu. Zaraz wyruszy do Włoch, zagra w Serie B.
To tylko połowa tłumu, który czeka na Roberta Lewandowskiego. Drugie tyle osób zgromadziło się po drugiej stronie budynku
– Ion Nicolaescu nasz Lewandowski – instruował mnie Yaroslav, gdy mówiłem mu o tym wyczynie. Wyraźnie zdumiony, że mam świadomość, kim jest i gdzie gra ich najlepszy napastnik. Nie dziwiło mnie jednak, że ta wiedza robi na Mołdawianach wrażenie. W końcu przed meczem sam Nicolaescu, mimo że jest rodowitym mieszkańcem Kiszyniowa i wychowankiem Zimbru, czuł się w domu jak w gościach. To nazwisko polskiego napastnika wywołało największą falę entuzjazmu na trybunach.
Faktem jest, że część Mołdawian cieszyła się nawet z gola strzelonego ich zespołowi przez Lewandowskiego.
Surrealizm, nawet w dzisiejszym świecie, gdzie piłkarze bywają ważniejsi niż kluby. Robert Lewandowski w Mołdawii urósł jednak dzięki klubowi. Rzesza tutejszych sympatyków futbolu ściska kciuki za Barcelonę, więc na stadionie pełno było dzieciaków w koszulkach rodem z dawnych polskich targów. Jak najbliższy rzeczywistości herb Barcy i nazwisko Polaka na plecach. Pakiet obowiązkowy, zwłaszcza w kolejce po autografy.
W Kiszyniowie wielki szał z powodu przyjazdu Roberta Lewandowskiego. Wiele osób kibicuje tu Barcelonie, więc jego odwiedziny to dla nich wizyta bohatera i idola. Kapitan reprezentacji Polski rozdał trochę autografów. pic.twitter.com/c3sOvcTas5
— Szymon Janczyk (@sz_janczyk) June 20, 2023
Lewandowskiego okrążono już pod hotelem. Yaroslav też tam był, dostał podpis, pokazał mi filmik, na którym ochrona nie radzi sobie ze zgrają młokosów szarżujących na swojego idola. Okazało się, że gdy jesteś niższy niż czerwona taśma służąca za barierkę, da się ją sforsować bez trudu, więc gdy wybiegł pierwszy śmiałek, reszta ruszyła za nim. Po meczu w okolicach wyjścia z szatni migotały żółte koszulki, na których podpisywali się kolejni mołdawscy herosi, ale i tak największy hałas spowodowało wyjście kapitana reprezentacji Polski.
Pisk, wrzask, błagalne wręcz śpiewy przynajmniej kilkudziesięciu, a może i ponad setki osób, które przyklejone do płotu wyciągały dłonie z markerami, żeby ułatwić Lewandowskiemu podpisanie jeszcze kilku zdjęć, byle tylko nikt nie odszedł zawiedziony, z nosem spuszczonym na kwintę.
Taka jest piłkarska rzeczywistość w Mołdawii. Na futbol przychodzi się tu dla kogoś, kto akurat do Kiszyniowa przyjeżdża. Żeby to zmienić potrzeba jeszcze kilku Nicolaescu, jeszcze paru Babohło i jeszcze wielu nocy takie, jak ta. Możemy jednak uznać, że przez najbliższe kilkadziesiąt godzin nie będzie to miało znaczenia. Dajmy lokalsom przeżyć spacer z głową w chmurach, zanim wszechobecny w stolicy postsowiecki brutalizm znów sprowadzi ich na ziemię.
WIĘCEJ O MECZU MOŁDAWIA – POLSKA:
- Jak wygląda sytuacja Polski w eliminacjach EURO?
- Trela: Jak wypuścić dżina z butelki
- 45 ciekawostek o mołdawskiej piłce (i nie tylko)
fot. własne