Reklama

10 najważniejszych momentów w historii polskiego olimpizmu

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

12 listopada 2023, 16:09 • 25 min czytania 2 komentarze

Historia występów Polski na letnich igrzyskach olimpijskich w przyszłym roku osiągnie sto lat. Oficjalna historia polskiego olimpizmu jest jeszcze dłuższa, bo sięga roku 1919. Jakie najważniejsze, najbardziej pamiętane i najbardziej medialne wydarzenia możemy wyróżnić w tym czasie? Wybraliśmy dziesięć takich. Od pierwszego medalu, przez pokolenie stracone w wojnie, po najlepsze igrzyska w XXI wieku, czyli te ostatnie – w Tokio. To opowieść o wielkich mistrzach, o niezapomnianych gestach, wspaniałych występach, ale przede wszystkim – o polskich zmaganiach. 

10 najważniejszych momentów w historii polskiego olimpizmu

To siódmy artykuł z realizowanego we współpracy z ORLEN S.A. cyklu „Droga do Paryża”, opowiadającego o igrzyskach olimpijskich, który do końca roku będzie ukazywać się na naszym portalu.

***

12.10.1919. Polska na mapie olimpizmu 

Niespełna rok wcześniej Polska po 123 latach odzyskała niepodległość. W październiku 1919 roku nadal walczono o część terytoriów, a do tego już od ośmiu miesięcy trwała wojna polsko-bolszewicka, ale mimo tego tworzyły się powoli – z lepszym lub gorszym skutkiem – struktury państwowe i odbudowywano kraj po Wielkiej Wojnie.  

Dotyczyło to także sportu.  

Reklama

W Polsce panowała nadzieja, że reprezentację kraju da się wysłać już na igrzyska w 1920 roku, wracające do życia po działaniach wojennych. Z pewnością byłby to symboliczny moment, gdyby Polska po powrocie na mapy, mogła być od razu reprezentowana na tak wielkiej imprezie sportowej. Nie wyszło, bo odzyskanej ojczyzny trzeba było bronić w kolejnej wojnie, ale struktury – które z myślą o igrzyskach należało założyć – faktycznie powstały. 

Mimo braku obecności na igrzyskach w Antwerpii, Polska 12 października 1919 roku dołączyła do olimpijskiego grona. To właśnie wtedy powołano bowiem Komitet Udziału Polski w Igrzyskach Olimpijskich, dziś znany pod nazwą: Polski Komitet Olimpijski. Powstał dokładnie dzień po – i z inicjatywy tych samych osób – Polskim Związku Lekkiej Atletyki, był jednak znacznie istotniejszy. 

I choć na to, by wysłać sportowców na igrzyska musiał poczekać ponad cztery lata, to na mapie światowego, olimpijskiego sportu, zaznaczył polską obecność już wcześniej. 

27.07.1924. Pierwszy medal 

Co prawda w kolarstwie na igrzyskach olimpijskich zdobyliśmy w całej historii naszych startów 11 medali, ale nie jest to dyscyplina, która kojarzyłaby się z występami Biało-Czerwonych na najważniejszej imprezie czterolecia. To od niej zaczęły się jednak nasze medalowe przygody. W latach 20. mieliśmy bowiem naprawdę dobrych kolarzy torowych.  

CZYTAJ TEŻ: Od Paryża do Paryża. Najważniejsze momenty igrzysk w minionym stuleciu

Choć czwórka, o której tu mowa, zasłynęła głównie z tego jednego momentu. 

Józef Lange, Jan Łazarski, Tomasz Stankiewicz i Franciszek Szymczyk. To oni przywieźli do Polski srebro wywalczone na igrzyskach w Paryżu w 1924 roku. W wyścigu drużynowym najpierw bez większego trudu uporali się z Łotwą, potem co prawda przegrali z Belgami w ćwierćfinale, ale pojechali na tyle dobrze, że do kolejnej fazy weszli z czasem (ze względu na liczbę uczestników, „ćwierćfinały” były tylko trzy). A tam pokonali gospodarzy, Francuzów.  

Reklama

Franciszek Szymczyk tak opisywał tamte wydarzenia: 

Wreszcie ostatnie okrążenie i moja przedostatnia zmiana. Cały wysiłek, całą energię wkładam w ruch roweru w przód, nie patrząc gdzie są Francuzi; boję się, że obrót głowy w lewo zmniejszy wysiłek, przeszkodzi w pracy. Na ostatnią zmianę wychodzi Łazarski – zdobywamy się jeszcze na finisz i prawie równocześnie wpadamy na taśmę. Nasi kolarze przeskoczyli linię ograniczającą boisko i machając radośnie rękami krzyczą: „Zwyciężyliście! Zwyciężyliście!”. 

Lecz czemu cały stadion gwiżdże? Co się stało? Dlaczego padł strzał, jak gdyby odwołujący wyścig? Dlaczego tylko jeden? I dlaczego tak przeraźliwie gwiżdżą? Czuję się bardzo zmęczony i nie chcę jechać dalej. Schodzę z roweru i idę wzdłuż trybun do wyjścia.

Mijam lożę, gdzie dwaj polscy kibice radośnie wiwatują. Poprzez gwizdy słyszę ich głosy: „Brawo, brawo!”.

Mijam lożę z urzędnikiem ambasady, który również zapamiętale gwiżdże. Zatrzymuję się i z irytacją pytam, co się stało? „To nie na was” – odpowiada. – „Wygraliście, ale nasi…” i znów zaczyna gwizdać. 

W finale Polacy nie mieli szans. Włosi, ich rywale, byli wypoczęci (poprzedni dwa wyścigi dojeżdżali do mety na spokojnie, bo rywale wykruszyli się wcześniej), w dodatku byli zdecydowanie najlepszą ekipą w stawce.  

Przy dźwiękach hymnu narodowego wyciągają chorągiew włoską. Za chwilę na drugi maszt wznosi się biało-czerwony sztandar. Niezapomniana chwila… Fanfary olimpijskie ogłaszają całemu światu, że istnieje Polska, że istnieje polski sport. Jestem głęboko wzruszony, lecz staram się to ukryć. Z trybun padają nasze nazwiska i brawa. To polscy widzowie dają wyraz radości – pisał Szymczyk, ze wzruszeniem.  

Niedługo po tych wydarzeniach Polacy dostali zresztą drugi powód do wzruszeń – brązowy medal w konkursie jeździeckim wywalczył Adam Królikiewicz.  

CZYTAJ TEŻ: Od walki o niepodległość po walkę o medal olimpijski. Życie Adama Królikiewicza

31.07.1928. Halinie grają Mazurka 

Ponoć przed startem była bardzo zdenerwowana. Miała nawet rozbić talerz z jedzeniem. Według jednej z wersji – bo było za słone. Według innej – bo zestresował ją padający deszcz, który w rzucie dyskiem mógł sprawić niespodzianki. A może po prostu zadziałał odruch, może była tak skupiona, że talerz skojarzył się właśnie z dyskiem. I pofrunął daleko.  

Padać przestało, gdy zmierzała na stadion. To ją ucieszyło, choć droga na zawody wydawała się wiecznością.  

Z szatni przez długi tunel wychodzę na boisko. Dopiero teraz widzę przytłaczającą potęgę stadionu. Wokoło szary mur ludzi, wobec którego sylwetki nasze na ślicznie strzyżonej murawie boiska gubią się. Z trudem odnajduję biało-czerwone chorągiewki na trybunach wśród rozkołysanego tłumu widzów, wyglądającego jak masa brzęczących natrętnie os, skupionych około zielonego kwiatu boiska. Z trudem tylko słyszę okrzyki: Polska, Halina i czuję, że ci ludzie proszą i dopominają się o „hymn i sztandar”. Jestem ogromnie podniecona. Moja mała biało-czerwona chorągiewka z boiska musi wyrosnąć w wielki sztandar i zawisnąć na najwyższym maszcie. 

To słowa z jej własnych wspomnień. Nic dziwnego, że ludzie ją dopingowali, na Światowych Igrzyskach Kobiet w 1926 roku wywalczyła brąz (w rzucie kulą oburącz) i złoto, właśnie w dysku. Teraz startowała na faktycznych igrzyskach olimpijskich, gdzie lekkoatletki dopuszczono po raz pierwszy. Była wielką faworytką i nic dziwnego – gdy trzy lata później kończyła karierę, mogła przywołać jedną, wręcz szokującą statystykę: nigdy nie przegrała rzutu dyskiem w jakichkolwiek zawodach. 

Ale wchodząc na stadion w Amsterdamie nie mogła tego wiedzieć.  

Eliminacje przeszła po drugim rzucie, na odległość 39.17 m. Centymetr od rekordu świata, zresztą należącego do niej. Reszta rywalek rzucała dużo bliżej, nawet najgroźniejsza z nich, Szwedka Ruth Svedberg. Mogły jednak oszczędzać siły, więc Polka pozostawała czujna. I znów wszystko, co najlepsze, pokazała w drugim rzucie.  

„Wchodzi w koło Konopacka. Jest spokojna, skupia się cała – chce rekordu. Rozmach szybki nadzwyczaj, obrót mały, czeczotkowy dysk leci bardzo płasko, ale dzięki doskonałemu ułożeniu w powietrzu sunie daleko. Krótka chwila oczekiwania – i pada hen z dala od wszystkich chorągiewek – koło ostatniej linii 40 metrów” relacjonował Zygmunt Weiss, korespondent „Kuriera Warszawskiego” i „Przeglądu Sportowego”. 

Odległość? 39.62 m. Nowy rekord świata i nokaut na rywalkach. Pozostała walka z magiczną granicą 40 metrów, której jednak nie udało się osiągnąć. Jednak pozostałe zawodniczki nawet nie były jej blisko. Wygrała, a obok radości, czuła… głównie zmęczenie.  

Zwyciężyłam i nie miałam siły cieszyć się ze swego zwycięstwa. Widziałam, jak cieszą się wszyscy wokoło mnie; oszałamiały mnie serdeczne uściski dłoni, zewsząd płynące objawy sympatii swoich i obcych, i te powodzie kwiatów – wspominała. Niemal natychmiast po wygranej trafiła zresztą na ceremonię dekoracji. Wręczono jej medal, a orkiestra – wreszcie! – zagrała Mazurka Dąbrowskiego. 

Pierwszego w historii polskich startów na igrzyskach olimpijskich. A Halina Konopacka stała na podium. Ze złotem na szyi i łzami w oczach.  

21.06.1940. Kusy już więcej nie pobiegnie  

Janusz Kusociński był jedną z największych gwiazd polskiego sportu w okresie międzywojennym. To on przejął – wraz ze Stanisławą Walasiewicz – złotą pałeczkę po Halinie Konopackiej i właśnie takiego koloru medal zgarnął na igrzyskach w Los Angeles. Na 10000 metrów ustanowił wówczas olimpijski rekord i wyprzedził wszystkich, łącznie z Finami, wówczas najlepszymi biegaczami długodystansowymi świata.  

Kusy był na szczycie, po prostu. Choć przypłacił to okropnym bólem. 

Organizatorzy nie pozwolili bowiem zawodnikom na rozgrzewkę na bieżni. Kusy założył więc buty do biegania po trawie, rozgrzewał się w parku obok stadionu. Wyszło tak, że w dokładnie w tych butach biegł potem też na bieżni. Jego stopy przypłaciły to potwornymi otarciami niemal natychmiast. – Zaraz po zwycięstwie usiadł na trawie i zrzucił pantofle. Można było widzieć przez lornetkę z naszej loży prasowej, że nogi ma cale w bąblach podeszłych krwią – pisała dziennikarka Kazimiera Muszałówna.

W kolejnych latach Kusociński chciał obronić tytuł. Nie zdołał, bo z igrzysk w Berlinie – gdzie Polacy nie zdobyli ani jednego złota – wyeliminowała go kontuzja. W czasie rehabilitacji skończył studia, został dziennikarzem sportowym, wydał nawet autobiografię. Ale nadal marzył o medalach, trenował, by przygotować się do igrzysk w 1940 roku. Do tych nie doszło, wybuchła wojna.  

A Kusy zmarł trzy miesiące przed planowanym startem tamtej imprezy. 

W czasie wojny walczył w obronie Warszawy, dwukrotnie został ranny, w nagrodę otrzymał Krzyż Walecznych. Później działał w konspiracji, wstąpił do Związku Walki Zbrojnej (z którego powstała Armia Krajowa), był aktywnym członkiem podziemia, choć jego rozpoznawalność mu nie pomagała. W konspiracji awansował do stopnia kapitana, działał z wieloma innymi sportowcami. Wpadł w marcu 1940 roku, aresztowało go Gestapo.  

Nikogo nie wydał. Bito go, torturowano, ale milczał. Wreszcie Niemcy zrezygnowali, po prostu dopisali go do listy Polaków do likwidacji. Rozkaz egzekucji wykonano w czerwcu na Palmirach. W tym samym transporcie trafił tam też – i zginął – między innymi Tomasz Stankiewicz, ten sam, który dla Polski zdobywał wraz z kolegami pierwszy olimpijski medal. Pozostała trójka naszych kolarzy przeżyła wojnę. On nie. 

Janusz Kusociński też nie. Zastrzelono go z broni maszynowej, pochowano w zbiorowej mogile. Stał się symbolem sportowców – a wraz z nimi i medali – straconych w trakcie II wojny światowej. Był w końcu najwybitniejszym z nich. 

13.08.1948. Żyją igrzyska, żyje też Polska 

Boksować zaczynał właściwie przed wojną, jako nastolatek. Ta jednak zabrała mu ważne lata w sportowym rozwoju. W 1945 roku, gdy wrócił do kraju (przeszedł przez niemieckie obozy pracy) i odnalazł braci, miał na karku 22 wiosny. Rok później wypatrzył go Feliks „Papa” Stamm, legendarny trener polskich bokserów. Widział talent, o którym mówiono już w latach przedwojennych.  

I to on zaczął robić z Aleksego Antkiewicza wielkiego boksera. Takiego, który światu miał się zaprezentować już na igrzyskach w Londynie. 

Pojechały tam zresztą dwa wielkie talenty polskiego boksu – Antkiewicz i przyszły mistrz olimpijski, Zygmunt Chychła. Ten drugi poległ przed strefą medalową, ale był młodszy, miał ledwie 19 lat. Zresztą w Helsinkach – na kolejnych igrzyskach – zdobył złoto. Swoje więc miał wywalczyć. Aleksy był jednak wielką nadzieją polski na medal już w Londynie. A Biało-Czerwonym na tym zależało. Chcieli pokazać światu, że kraj przetrwał, a wraz z nim – jego sportowcy.  

Choć niewielu. Na igrzyska pojechały ledwie 24 osoby, mniej było tylko w Los Angeles, ale tam wiązało się to z długimi podróżami. W Stanach wywalczyliśmy jednak całkiem niezły dorobek, a w Londynie, owszem, mieliśmy kilka szans medalowych, ale odpadały jedna po drugiej. W końcu został Antkiewicz, który gładko pokonał w pierwszej walce Leona Traniego z Filipin. Druga z kolei… omal się nie odbyła.  

Rywalem Antkiewicza miał być Garcia Arcila z Peru. Wszystko miało się odbyć o 19:30. Stamm uznał, że wraz z podopiecznym pojadą specjalnym autobusem, dowożącym sportowców i wyjeżdżającym o 18. Tyle tylko, że ten nie przyjechał. Po dłuższym czekaniu trener i bokser ruszyli do komunikacji miejskiej. Tu też opóźnienie – dwadzieścia minut. Do walki było coraz bliżej, a Antkiewicz ani trochę nie przybliżył się do ringu. Stamm nie wytrzymał, zaczął się awanturować, gdy kierowca wysłał swojego kolegę po paczkę papierosów na jednym z przystanków. Wysiedli, pobiegli do metra. Pociąg zjawił się idealnie w tym momencie, ale po drodze zatrzymał się trzy razy.  

Ostatecznie Antkiewicz zdążył. O 19:20 był na miejscu. Bez większej rozgrzewki wszedł do ringu. I walczył tak, że Arcila trzykrotnie lądował na deskach, choć – jak oceniali eksperci – to właśnie Peruwiańczyk wygrał pierwszą rundę. Ale cały pojedynek poszedł na konto Polaka. Prawdziwe szaleństwo Antkiewicz przeżył jednak dopiero następnej doby. W niespełna 24 godziny stoczył trzy walki. Najpierw w południe wypunktował Koreańczyka Bung Nan Su, którego się zresztą obawiał. Zmienił na potrzeby tej walki taktykę – zazwyczaj nacierał, spychał rywala do lin. Tym razem był zachowawczy, wyczekiwał okazji do kontr. Zadziałało, wygrał.  

W półfinale – który odbył się sześć godzin później – lepszy od niego był Eduardo Formenti z Włoch. Została walka o brąz, bo wtedy nie dostawało się go za sam półfinał. Punktualnie o 10 rano kolejnego dnia Polak znów wyszedł do ringu. To był ostatni dzień igrzysk, Aleksy doskonale wiedział, że albo wywalczy medal, albo Biało-Czerwoni wrócą do kraju bez żadnego. 

Udało mu się. 

Zmęczenie przestało się liczyć, zdobyłem szansę, jakiej nigdy przedtem nie miał polski bokser. Miałem tę szansę, jakiej nie wywalczył nikt z naszej ekipy, która przyjechała do Londynu. Nunez był z Argentyny. Pięściarze tego kraju należeli do najsilniejszych w tym turnieju. Zdobyli dwa złote medale. Nunez trafił pierwszy, mocno w tułów. Rzuciłem wszystkie siły na szalę. Poszedłem do ataku, zepchnąłem go do obrony. Otrzymywałem ciosy w tułów i na szczękę. Starałem się oddać w dwójnasób. Po walce uniesiono w górę moją rękę, a wieczorem, już po finałowej walce, wręczono mi medal, na jeden z trzech masztów wciągnięto polską flagę – opowiadał w rozmowie z Tadeuszem Olszańskim.  

Jego medal docenili kibice. Został najlepszym sportowcem Polski w pierwszym powojennym plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. Cztery lata później – gdy zdobył olimpijskie srebro – zajął drugie miejsce. Wyżej uplasował się tylko złoty Chychła.  

14-21.10.1964. Debiut największej  

Igrzyska w Tokio dla reprezentacji Polski były niezwykle udane. Po raz pierwszy w historii zdobyliśmy wówczas siedem złotych medali (i tej liczby do dziś nie przekroczyliśmy, kilkukrotnie ją jedynie powtarzając), łącznie zgarnęliśmy 23 krążki – to trzeci wynik w dziejach, ale drugi, gdyby patrzyć na zasady klasyfikacji medalowej.  

Jednak po latach Tokio pamięta się w dużej mierze przez to, że były to pierwsze igrzyska Ireny Szewińskiej. Największej postaci polskiego olimpizmu, jednej z najlepszych lekkoatletek w dziejach i legendzie swojej dyscypliny oraz igrzysk w ogóle.  

W Tokio zdobyła trzy krążki. Dwa indywidualne srebra: na 200 metrów oraz w skoku w dal oraz krążek z najcenniejszego kruszcu za sztafetę 4×100 metrów. Polki zresztą biegały w tamtym okresie wybitnie, a biegaczek zdolnych wystartować w stolicy Japonii nie zaniżając poziomu było co najmniej siedem. Wśród nich młodziutka Szewińska, wtedy występująca jeszcze pod panieńskim nazwiskiem Kirszenstein.  

Ostatecznie w Tokio sztafeta wystartowała w składzie Teresa Ciepły, Irena Kirszenstein, Halina Górecka i Ewa Kłobukowska. Ale wątpliwości były do ostatniej chwili – choćby dlatego, że gdy Irena wydawała się już pewniaczką, to niedługo przed igrzyskami Polki raz pobiegły bez niej i… wygrały z Amerykankami. Ba, z przywołanej tu czwórki biegała wtedy tylko Górecka. Ale ostatecznie skład wybrany na Tokio okazał się wspaniały, bo nie tylko zdobył złoto, ale też pobił rekord świata.  

Dołożyła się do tego i Szewińska, dla której wszystko potoczyło się zresztą w tempie błyskawicznym. 

W 1960 roku jeszcze słuchałam transmisji z Igrzysk w Rzymie przez radio. Telewizja dopiero wchodziła. Zaczęłam trenować w 1960 roku na jesieni. Były oszczepnik Jan Kopyto, który  już  zakończył swoją karierę sportową zorganizował grupę dziewcząt i chłopców ze Szkoły nr 37. im Jarosława Dąbrowskiego. Wszyscy zapisaliśmy się do Polonii Warszawa, ja reprezentowałam barwy tego klubu do końca kariery. […]  Kiedy odszedł z Polonii Jan Kopyto, to w sezonie 1962/1963 zaczęłam już trenować z Andrzejem Piotrowskim. Byłam już wtedy powoływana na mecze do kadry juniorek i seniorek. Każdy oczywiście marzył o wyjeździe na Igrzyska Olimpijskie. Zawodami, które przesądziły o tym, że zostałam powołana do kadry olimpijskiej, były pierwsze Europejskie Igrzyska Juniorów, które odbywały się w Warszawie a potem przekształciły się w Mistrzostwa Europy Juniorów – mówiła portalowi Bieganie.pl. 

Wspomniane Igrzyska Juniorów odbyły się… mniej więcej na miesiąc przed wylotem do Tokio. Do ostatniej chwili Szewińska nie wiedziała więc, czy do Japonii faktycznie wyruszy. Ale wyruszyła, zapisała tam piękną kartę. Cztery lata później, w Meksyku, między innymi z powodu antyżydowskich nastrojów było jej trudniej, ale i tak przywiozła zza Oceanu złoto i brąz. Krytyki to nie uciszyło (wypominano jej głównie zgubioną pałeczkę w sztafecie), ale Polka odniosła osobisty sukces. Gorzej było w Monachium, gdzie wracała po narodzinach dziecka, a po drodze odniosła też uraz kostki. Tam zdobyła tylko brąz. 

A potem zmieniła dystans, przerzuciła się na 400 metrów. I zaliczyła sportową drugą młodość, na igrzyskach w Montrealu znów była najlepsza, pobijała też rekord świata. Ostatecznie w karierze olimpijskiej zdobyła siedem medali: trzy złote, dwa srebrne i dwa brązowe. Żaden polski sportowiec nie ma ich więcej (a jedynie Robert Korzeniowski więcej złotych: cztery), ba, dorobek Szewińskiej z kariery jest lepszy, niż ten Polski z dziewięciu igrzysk, na których startowali nasi reprezentanci. 

I to nie tylko tych odległych – w klasyfikacji medalowej Szewińska wyprzedziłaby Biało-Czerwonych choćby w Rio de Janeiro, siedem lat temu (2 złota, 3 srebra i 6 brązowych medali). Tak wielka była. 

17.07-01.08.1976. Najlepsze igrzyska 

Co prawda więcej medali zdobyliśmy cztery lata później, w Moskwie, ale tam skończyło się na ledwie trzech złotych krążkach. W Montrealu było ich siedem, do tego sześć srebrnych i trzynaście brązowych – to te ostatnie zdecydowały o pobiciu wyniku z Tokio, tam było 7-6-10. Kanadyjskie igrzyska w historii Polski zapisały się więc złotymi zgłoskami. 

No i historyczną aferą, o której trzeba wspomnieć. Polska przez jakiś czas miała bowiem nawet ósme złoto, ale Zbigniew Kaczmarek, nasz ciężarowiec, został złapany na dopingu i do dziś jako jedyny polski olimpijczyk musiał oddać medal igrzysk. 

Ale pozostałych siedmiu nie musiało. Choćby Janusz Pyciak-Peciak. Po latach nieco zapomniany, ale znakomity pięcioboista. Medal powinien mieć już cztery lata wcześniej, ale popełnił błąd – załadował za mało naboi do broni. Rozczarowanie przeżył też na mistrzostwach świata, gdy trafił na fatalnego konia. W Montrealu chciał to wszystko sobie odbić i to zrobił. W Kanadzie był w znakomitej formie, pobił choćby życiówkę w pływaniu, a w kończącym zmagania biegu odskoczył od Pawła Ledniewa, który do tej pory przewodził rywalizacji.  

Za złoto – jak każdy polski mistrz z tamtych igrzysk – dostał tysiąc dolarów. Taką nagrodę zgarnął też choćby Kazimierz Lipień, nasz pierwszy mistrz w zapasach w stylu klasycznym. Co ciekawe, raz w tamtym turnieju nawet przegrał. Ale to nie przeszkodziło mu w zgarnięciu złota – system był taki, że Nelsona Dawidiana, z którym przegrał Polak, pokonał z kolei Laszlo Reczi. A z tym znów wygrał Lipień. I tak się to kręciło.  

Co do sztuk walki – to właśnie w Montrealu nasz boks po raz ostatni cieszył się z olimpijskiego złota. W wadze lekkośredniej wygrał wówczas Jerzy Rybicki, choć w półfinale przywitał się z deskami. Ale w trzeciej rundzie tego pojedynku, w ramach rewanżu, kompletnie rozbił rywala, Wiktora Sawczenkę. W finale sędziowie przyznali mu jednogłośne zwycięstwo.  

Świetnie w Kanadzie miały się również nasze skoki. Złoto w skoku o tyczce miał co prawda zgarnąć Władysław Kozakiewicz (do niego jeszcze wrócimy), ale doznał kontuzji lewej stopy, z której się odbijał. Na szczęście mieliśmy jeszcze Tadeusza Ślusarskiego, który do 5.50 m doskoczył znakomicie, bez zrzutek. A wtedy zaczęło padać, wykruszyli się faworyci, którzy przenieśli skoki na wyższe wysokości. Ale przy ulewie nie było rady, nie dało się ich zaliczyć. Ślusarski okazał się najlepszy.  

Sensacją był jednak nie on, a inny z naszych skoczków – młodziutki Jacek Wszoła, który wzwyż zaszachował wszystkich faworytów i w deszczu zgarnął złoto.  

To był bardzo trudny konkurs, trwał ponad cztery godziny. […] Musielibyśmy mieć cały wór sprzęt, aby po każdym skoku przebierać się w suche rzeczy. Przenikliwe zimno. Przypomnę, że to działo się pod koniec lipca. Należało oczekiwać pogody wakacyjnej, ciepła, wieczoru zakończonego miłym akcentem, zwieńczającego wielomiesięczną pracę. Spotkały nas tymczasem zupełnie inne warunki, bo każdy raczej szykuje się w warunkach idealnych, cieple i tak dalej. Uprzedzając pytanie, ja byłem na takie coś przygotowany. Mój papa stwierdził, że żyjemy w pewnym obszarze komfortu, że trenujemy w cieple, startujemy w idealnych warunkach. […] Stwierdził, że tak nie może być. Przed każdym treningiem technicznym lał wodę na rozbieg. Przy pierwszym takim treningu byłem oburzony, ale później się przyzwyczaiłem – mówił nam przed laty w wywiadzie. 

Złoto, jak wspomniano, zgarnęła też Szewińska, kompletnie odsadzając rywalki. Ale złoci byli też – a może przede wszystkim? – siatkarze pod wodzą Huberta Wagnera, a my do dziś czekamy na reprezentację, która powtórzy ich sukces. Wtedy na igrzyskach Polacy rozpoczęli od dwóch przegranych setów, a potem odrobili straty i – po dramatycznej końcówce – ograli Koreę Południową. Później łatwo pokonali reprezentację Kanady i, znów w pięciu setach, po grze na przewagi mocną ekipę Kuby, która miała nawet w górze piłkę meczową. Gdyby ją wykorzystała, prawdopodobnie zajęłaby pierwsze miejsce w grupie kosztem Polski. Kubańczycy jednak popsuli sprawę, a Polacy ostatecznie okazali się lepsi. 

Potem – w czterech setach – ograli Czechosłowaków. W półfinale gorsi od nas okazali się Japończycy, obrońcy tytułu, którzy chcieli wziąć rewanż za porażkę w finale mistrzostw świata. Spotkanie znów trwało pięć setów, znów w piątym świetni byli Polacy i to oni wygrali. W finale ze Związkiem Radzieckim długo wydawało się, że skończy się na srebrze, obawiano się też, że do Polaków przyjdzie odgórny „nakaz”, by mecz po prostu przegrać. Nic takiego nie miało jednak miejsca, a podopieczni Wagnera we wspaniałym stylu odrobili straty i zdobyli złoto. I to mimo tego, że już przed finałem na parkiecie spędzili 11 godzin, podczas gdy rywale zaledwie pięć. 

I to tyle złotych medali. A reszta, żeby też o niej wspomnieć, wyglądała tak: 

Srebrne: Andrzej Gronowicz/Jerzy Opara (kajakarstwo), drużyna kolarzy (Mytnik/Nowicki/Szozda/Szurkowski), Bronisław Malinowski (lekkoatletyka), Grzegorz Cziura (podnoszenie ciężarów), sztafeta 4×400 m (lekkoatletyka, Jaremski/Pietrzyk/Podlas/Werner) i reprezentacja piłkarzy nożnych. 

Brązowe: Leszek Błażyński, Leszek Kosedowski, Kazimierz Szczerba i Janusz Gortat (wszyscy boks), Marian Tałaj (judo), Mieczysław Nowicki (kolarstwo), Kazimierz Czarnecki i Tadeusz Rutkowski (obaj podnoszenie ciężarów), Wiesław Gawlikowski i Jerzy Greszkiewicz (obaj strzelectwo), Czesław Kwieciński i Andrzej Skrzydlewski (obaj zapasy) oraz drużyna piłkarzy ręcznych. 

Oni wszyscy podpisali się pod historycznymi dla Polski igrzyskami.

30.07.1980. Takiego wała 

Moskiewskie igrzyska w 1980 roku odbywały się w cieniu bojkotu państw zachodnich, ale też między innymi radzieckiej inwazji na Afganistan, która ten bojkot wywołała. W Polsce z kolei coraz żywsze i lepiej zorganizowane stawały się ruchy obywatelskie – miesiąc po zakończeniu imprezy w Moskwie, oficjalnie uformować miała się Solidarność, ale pierwsze strajki w kraju trwały już w lipcu. Nic dziwnego, że napięcia między Polakami a Związkiem Radzieckim narastały nawet bardziej niż zwykle. 

W całej tej atmosferze w Moskwie znalazła się reprezentacja Polski na igrzyskach. Ze Wschodu – jak się okazało – wróciła ona z 32 medalami, ale tylko trzy z nich były złote. Na 3000 metrów z przeszkodami triumfował Bronisław Malinowski, a na koniu Artemor w konkursie skoków przez przeszkody (coś w tych przeszkodach było, co?) bezkonkurencyjny okazał  się Jan Kowalczyk.  

Ale nikt nie ucieszył Polaków tak jak Władysław Kozakiewicz.  

Do Moskwy Kozakiewicz jechał z zamiarem odkucia się za konkurs sprzed czterech lat. Ale już w czasie zawodów czuł oprócz tego coraz większą chęć pokazania gospodarzom, kto jest najlepszy. Ci bowiem stosowali naprawdę wiele nieczystych sztuczek, by to ich zawodnicy okazywali się najlepsi. W tyczce też mieli swojego faworyta, Konstantina Wołkowa, którego żywiołowo wspierała miejscowa publiczność. Kozakiewicz z kolei od niej obrywał.  

Co skok, to gwizdy. Tak to wyglądało. Polak nic sobie jednak z tego nie robił i zaliczał każdą kolejną wysokość. Wreszcie doszedł do 5.74 m, czyli wysokości, która miała okazać się decydująca. Pokonał ją w drugiej próbie, wylądował na materacu i na chwilę pokazał publice zgiętą w łokciu rękę w charakterystyczny sposób. Po chwili okazało się, że miał też co świętować – Wołkow 5.74 nie przeskoczył, podobnie Tadeusz Ślusarski (ex aequo zdobyli srebro), a Kozakiewicz został mistrzem olimpijskim. 

Po czym, na dokładkę, skoczył 5.78 m i ustanowił nowy rekord świata. – Byłem tak wkurzony na kibiców, którzy gwizdali, że skoczyłbym może i sześć metrów – wspominał potem. 

To jednak nie o rekordzie, a o jego geście mówiono najwięcej. Ba, ambasador sowiecki w Polsce, Boris Aristow, domagał się nawet odebrania naszemu zawodnikowi medalu. Sam Kozakiewicz po latach przyznawał, że jego gest nie miał nic wspólnego z polityką. Ale fani wiedzieli swoje i interpretowali to, jak chcieli. A on sam poczuł po czasie dumę z tego, że nazwano to „gestem Kozakiewicza”.  

Choć władza i prasa miała przez niego wiele problemów. Na szybko wymyślono wersję o skurczu mięśnia. Kozakiewicz z kolei powtarzał, że cieszy się tak zawsze. A w książce „Nie mówcie mi, jak mam żyć”, napisanej z Michałem Polem opowiadał jeszcze taką historię: 

– Jeszcze przed dekoracją udaliśmy się z Tadkiem Ślusarskim, który wraz z Wołkowem zdobył srebrny medal, do studia telewizyjnego na stadionie. Program prowadził znany dziennikarz Tomasz Hopfer. Zaczęliśmy opowiadać o przebiegu zawodów. Kątem oka spostrzegliśmy, że na ekranie odtwarzają nasze skoki. Patrzę, a mojego wała też odtworzyli. W tym momencie zawołałem: 

– O, a to było dla…
– Tak to właśnie było, a teraz… – przerwał mi natychmiast Hopfer, kopiąc mnie pod stołem w kostkę i szybko zadał jakieś pytanie.  

Cóż, wał Kozakiewicza – choć starano się go zatuszować – skutecznie przeszedł do historii naszego olimpizmu.  

17.05.1984. Bojkot i bezradność 

Nie można było mieć do nikogo pretensji, naprawdę. Stało się, po prostu. Czasem słyszę, że PKOl się wycofał. Absolutnie nie. To była decyzja państwa, polskiego rządu. Taka, a nie inna, która przyszła w dodatku z Moskwy. Było naprawdę smutno – mówił nam kilka lat temu Zbigniew Raubo, polski bokser. 

Z Raubo rozmawialiśmy wówczas o bojkocie igrzysk w Los Angeles. Bojkocie, który ważył się tak naprawdę do ostatnich miesięcy. Ostateczna decyzja została podjęta dopiero w połowie maja. Igrzyska otwarto 28 lipca. 

Wszystko zaczęło się, oczywiście, wcześniej. Już w momencie gdy kraje Zachodu zbojkotowały igrzyska w Moskwie, można było oczekiwać odpowiedzi. Ta jednak długo nie nadchodziła, dopiero początkiem maja 1984 roku, ledwie kilka miesięcy przed startem igrzysk, w Związku Radzieckim zapadła decyzja: wycofujemy się. W oficjalnym oświadczeniu pisano: „Los Angeles jest najbardziej niebezpiecznym miejscem na ziemi: rojącym się od przestępców, ze smogiem, który zagraża zdrowiu i życiu ludzi, a przy tym pełnym ludzi pałających chorobliwą nienawiścią do obywateli Związku Radzieckiego”.  

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Po ZSRR, co naturalne, wycofywały się kolejne państwa bloku wschodniego. Demoludy odpuszczały igrzyska, Polacy jednak początkowo czekali. Ponoć w dużej mierze na decyzję Węgrów, którzy nie chcieli opuszczać igrzysk. Zrobili to dopiero, gdy wyłamać się z bojkotu postanowili Rumuni, których Węgrzy nie lubili. Polska straciła tym samym sojusznika w sprawie igrzysk.

I w rządzie – jak mówił Raubo, bo to nie PKOl decydował – uznano, że nie ma co dłużej zwlekać, trzeba przyłączyć się do bojkotu. Andrzej Supron całą sytuację wspominał tak: 

Mieliśmy już stroje i nominacje. Wcześniej lecieliśmy do ośrodka sportowego pod Rzymem. W samolocie był z nami jakiś ksiądz. Jak się dowiedział, że to polska reprezentacja, to powiedział, że zorganizuje nam spotkanie z Ojcem Świętym. Myśleliśmy, że to tylko jakaś tam gadka, a za trzy dni telefon, że rzeczywiście jest audiencja. Tam też był taki moment, gdy byliśmy pod wrażeniem wszystkiego. Obiecywaliśmy sobie, że zobaczymy ten pierścień, ale gdzie tam! Wszystko nam umknęło. Ja w ostatniej chwili jeszcze, wręczając proporczyk, mówię: 

– Ojcze Święty, nazywam się Andrzej Supron.
– Znam – mówi.

Jezu, jak mi się nogi ugięły! Gdzie taki człowiek może takiego robaczka znać? Później mieliśmy się jednak wszyscy okazję dowiedzieć, że był niesamowitym fanem sportu i znał nazwiska. Tym bardziej polskich mistrzów. Ale zmierzam do tego, że on nas jeszcze nas zapytał:

– Co wy tu robicie?
– Jesteśmy na obozie przed igrzyskami olimpijskimi.
– No tak… A wystartujecie? – zapytał.

A myśmy wtedy codziennie już zaglądali do gazet, gdzie pisano o kolejnych krajach, które się wycofują. Na początku był Związek Radziecki, potem Kuba, Bułgaria. Polacy jeszcze nie, Węgrzy jeszcze nie, Rumuni jeszcze nie, Jugosłowianie jeszcze nie. Więc jakaś nadzieja była.

– Jeszcze nie wiemy – odpowiedzieliśmy mu.
– No tak, no tak… – uśmiechnął się tylko, jakby już wiedząc, jaki faktycznie czeka nas los.

Pamiętam, że potem, gdy przyjechaliśmy do Warszawy, było zebranie z przedstawicielami polskich sportowców i władz PKOl. Wtedy dotarło do nas, że Polacy też wycofują się z igrzysk, a zamiast tego będzie ten turniej przyjaźni.  

Supron i tak stał na lepszej pozycji od wielu innych zawodników – on swój medal już miał. Raubo na przykład nie tylko nigdy go nie zdobył, ale w ogóle nie pojechał na igrzyska. Podobnie jak wielu innych zawodników, którzy zamiast tego dostali zawody przyjaźni rozgrywane właściwie na całym świecie wśród państw-sojuszników ZSRR. Polscy sportowcy co prawda początkowo próbowali jeszcze mediacji, ale nie było mowy o dyskusjach. Na wspomnianym przez naszego zapaśnika posiedzeniu Zarządu PKOl nie odbyło się w tej sprawie nawet głosowanie. 

Zamiast tego po prostu ogłoszono, że będzie bojkot. A jak Janusz Pyciak-Peciak wstał i się temu sprzeciwił, to miał potem wiele problemów z władzami. Nie warto było walczyć, wielu tak uznało, a jeśli ktoś próbował, to głównie sportowcy, którzy swoje już ugrali: Jacek Wszoła, Władysław Kozakiewicz czy emerytowana Irena Szewińska. Ba, władze Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego też próbowały wpłynąć na polską decyzję. Bezskutecznie. 

Ogółem jednak bilans był taki, że niektórzy polscy zawodnicy pokończyli kariery, inni zerkali z nadzieją w stronę Seulu (1988), jeszcze inni zastanawiali się, co ze sobą począć. Jedno jest pewne: bojkot zmienił życie i kariery dziesiątkom polskich sportowców. Co by było bez niego, nigdy się już nie dowiemy.  

23.07-08.08.2021. Najlepsze w tym wieku  

Ostatnimi „wielkimi” igrzyskami Polaków były tak naprawdę te w Sydney. Z Australii wróciliśmy z czternastoma medalami, ale aż sześć było złotych. Ale to jeszcze wiek XX, sam jego schyłek. Za to w XXI było już tylko gorzej.  

  • Ateny – 10 medali (3-2-5); 
  • Pekin – 11 medali (4-5-2); 
  • Londyn – 11 medali (3-2-6, przy czym jeden złoty medal otrzymaliśmy po czasie, gdy Anitę Włodarczyk przesunięto o miejsce wyżej); 
  • Rio de Janeiro – 11 medali (2-3-6). 

Nie tylko więc nie byliśmy w stanie dorównać wynikowi z Sydney pod względem liczby medali, ale też od Pekinu co igrzyska było gorzej. Nie mieliśmy niespodzianek takich jak złoto Kamili Skolimowskiej. Brakowało postaci wielkich, jak Robert Korzeniowski, który w Australii sam zgarnął dwa złota, przy czym o drugim dowiedział się w trakcie udzielania wywiadów polskim dziennikarzom.  

W Tokio wreszcie coś poszło do przodu. Zdobyliśmy tyle medali co w Sydney – 14 – choć tylko cztery były złote. Ale to i tak najlepszy bilans w XXI wieku, bo złotych dorzuciliśmy bo pięć srebrnych i brązowych. Mało tego, po raz pierwszy od lat mieliśmy złotą niespodziankę w postaci sztafety mieszanej 4×400 metrów, a nawet sensację w osobie Dawida Tomali. A że do tego dołożyli się faworyci (Anita Włodarczyk i Wojciech Nowicki), to wyszło, że były to też igrzyska odrodzenia naszej lekkiej atletyki na olimpijskiej scenie. Bo krążki zdobywali też przecież jeszcze nasza sztafeta kobieca, Maria Andrejczyk w oszczepie czy Patryk Dobek w biegu na 800 metrów.

O powtórkę w Paryżu będzie oczywiście niezwykle ciężko, a na cztery złota wręcz trudno liczyć, szczególnie, że w ostatnim czasie mocnych rywali zyskały choćby nasze wiosła i kajaki. Gdyby jednak udało się chociaż utrzymać poziom liczbowy i znów wrócić do kraju z czternastoma medalami, wszyscy powinni być zadowoleni.  

Choć nie mielibyśmy nic przeciwko temu, by po Paryżu musieć zmienić datę obok hasła: „Najlepsze w tym wieku”.  

SEBASTIAN WARZECHA  

Fot. Newspix 

Czytaj poprzednie teksty z cyklu „Droga do Paryża”:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Manchester United sprzeciwia się zmianom w regulacjach finansowych Premier League

Bartek Wylęgała
0
Manchester United sprzeciwia się zmianom w regulacjach finansowych Premier League

Igrzyska

Igrzyska

Ładne czy nie? I dlaczego akurat Adidas? Zamieszanie wokół strojów olimpijczyków

Kacper Marciniak
31
Ładne czy nie? I dlaczego akurat Adidas? Zamieszanie wokół strojów olimpijczyków

Komentarze

2 komentarze

Loading...