Reklama

„LeBron nadchodzi”, czyli Amerykanie mają w Paryżu coś do udowodnienia

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

22 października 2023, 13:06 • 8 min czytania 7 komentarzy

– Będę w przyszłym roku grać na igrzyskach – oznajmił Kevin Durant. Wątpliwości nie mieli też LeBron James, Stephen Curry czy Jayson Tatum. Ba, w Paryżu pojawi się nawet Joel Embiid, który uznał, że woli reprezentować USA niż rodzimy Kamerun. Innymi słowy: żarty się skończyły. Amerykanie poczuli, że nikt na świecie się już ich nie boi. Chcą więc pokazać, że niesłusznie.

„LeBron nadchodzi”, czyli Amerykanie mają w Paryżu coś do udowodnienia

Poniższy artykuł jest trzecim tekstem z cyklu „Droga do Paryża” – serii poświęconej igrzyskom olimpijskim w Paryżu, tworzonej we współpracy z PKN ORLEN, która do końca roku będzie ukazywać się na naszym portalu.

***

Dream Team w 1992 roku nie powstałby, gdyby nie porażka na igrzyskach w Seulu. Tak samo być może największe koszykarskie gwiazdy urodzone na amerykańskiej ziemi nie lgnęłyby tak do Paryża, gdyby poprzednie (i jeszcze wcześniejsze) mistrzostwa świata poszły po myśli reprezentacji USA. Stało się jednak inaczej.

Dwa niepowodzenia, które stanowią motywację

W 2019 roku, na imprezę do Chin, Amerykanie wysłali kadrę, w skład której wchodziło zaledwie dwóch zawodników mających w przeszłości udział w Meczu Gwiazd. Śmiało można było, że jej największą gwiazdą był… trener, czyli Gregg Popovich. Nawet on nie zdołał jednak stworzyć z takiego grona maszynki do wygrywania. Reprezentacja USA zawiodła po całości. Pierwszy mecz przegrała już w trakcie sparingów, a na MŚ nie dała rady ani Serbii, ani Francji. Ostatecznie przypadło jej zaledwie siódme miejsce na turnieju.

Reklama

Cztery lata później kadra USA mocno się zmieniła, podobnie jak osoby decyzyjne: rolę głównego szkoleniowca przejął Steve Kerr, a za rekrutację zawodników odpowiadał przede wszystkim Grant Hill, nowy dyrektor reprezentacji, a w przeszłości gwiazda NBA.

Hill nie chciał popełnić błędów swojego poprzednika, czyli Jerry’ego Colangelo. Na papierze zespół, który stworzył na mistrzostwa świata w 2023 roku, wyglądał lepiej. Przede wszystkim pod kątem czystego talentu: bo choćby Anthony Edwards, Tyrese Haliburton czy Paolo Banchero stanowią materiał na przyszłe wielkie gwiazdy najlepszej ligi świata.

Z perspektywy czasu można jednak powiedzieć, że nowy dyrektor nie dopilnował dwóch rzeczy. Po pierwsze, kadra USA była… młoda jak nigdy – jej najstarsi zawodnicy mieli ledwie 28 lat, a zdecydowana większość była urodzona pod koniec lat 90., albo na początku XXI wieku.

Drugą kwestią były natomiast warunki fizyczne – poza Walkerem Kesslerem (z którego usług Steve Kerr i tak niechętnie korzystał) Amerykanie nie mieli do dyspozycji żadnego potężnego podkoszowego.

Wszystko skończyło się zatem podobnie jak w 2019 roku. Faworyci znowu zawiedli, przegrywając aż trzy spotkania w turnieju i zajmując czwarte miejsce. W międzyczasie oliwy do ognia dolał… amerykański lekkoatleta, czyli Noah Lyles. Powiedział, że zespoły NBA nie powinny nazywać się mistrzami świata, skoro rywalizują tylko w krajowym gronie.

Reklama

Niby drobiazg, ale taki, który wywołał burze, bo z Lylesem nie zgadzała się lwia część jego rodaków. Miało to miejsce już w trakcie mistrzostw świata w koszykówce, ale zanim kadra Steve’a Kerra trafiła na jakiekolwiek problemy.

Zatem, kiedy Amerykanie zaczęli seryjnie przegrywać, ich klęska była jeszcze bardziej gorzka niż powinna. Bo wszyscy dookoła mogli sarkastycznie i triumfalnie powiedzieć: no właśnie, jacy z was mistrzowie świata?

Kapitan Ameryka

Nie ma co ukrywać, amerykańskie społeczeństwo aż tak nie interesowało się koszykarskimi mistrzostwami świata – w największych mediach tematem numer jeden w drugiej połowie okresu wakacyjnego był powracający sezon NFL. Gdyby reprezentacja Steve’a Kerra wywiozła z Azji złoty medal, nie wzbudziłoby to raczej większej ekscytacji. To w końcu powinna być norma, oczywistość i coś, co jest zarazem planem minimum, jak i maksimum.

Ale porażka? Ona boli, lecz także motywuje. Kiedy na social mediach zaczęły masowo pojawiać się grafiki z największymi gwiazdami w NBA w barwach Stanów Zjednoczonych, reagował na nie nawet LeBron James, rozdający polubienia na Instagramie. Kibice niejako żądali, aby na igrzyska w Paryżu pojechała gwiazdorska reprezentacja USA. Reprezentacja, która rozbije resztę świata w pył. I on to dostrzegł.

Niedługo po mistrzostwach świata insajderski materiał przygotował bowiem Shams Charania, czyli jeden z dwóch największych dziennikarzy od spraw NBA w Stanach Zjednoczonych (obok Adriana Wojnarowskiego). Wynikało z niego, że LeBron James nie tylko chce zagrać na igrzyskach w Paryżu, ale że nawet osobiście… rekrutuje do kadry inne megagwiazdy. A te również wyrażają chęć reprezentowania amerykańskich barw.

– Widzicie, co zrobiliście? Schrzaniliście sprawę. LeBron nadchodzi! (śmiech). Cieszyliście się za wcześnie. Król nadchodzi! I bierze ze sobą wszystkie torby Louis Vuitton. Nie te rzeczy z outletu, co mieliśmy ostatnio. Bierze ze sobą wszystkich Amerykanów! Wszyscy w Stanach będą starać się dostać do tego zespołu – opowiadał w międzyczasie podekscytowany Gilbert Arenas, podcaster i były koszykarz NBA.

LeBron James i Stephen Curry. Czy zobaczymy ich obu na igrzyskach w 2024 roku? Fot. Newspix

Kiedy sezon NBA zaczął zbliżać się wielkimi krokami, a koszykarze powracali z wakacji i brali udział w spotkaniach z mediami, przyszła pora na weryfikację tych zakulisowych deklaracji. Nieważne, czy był to LeBron James, czy Devin Booker albo Jayson Tatum. Każda gwiazda najlepszej ligi świata, urodzona na terytorium Stanów, musiała otrzymać pytanie: jak zapatruje się na grę na igrzyskach w Paryżu?

No i cóż, posypało się domino. LeBron poniekąd potwierdził to, co przekazywał Shams Charania. Stephen Curry, który nigdy w karierze nie zdobył złota olimpijskiego, zapewnił, że jeśli będzie zdrowy, to będzie chciał polecieć do stolicy Francji. Kevin Durant nie bawił się natomiast w żadne „może”, „prawdopodobnie” albo „jeśli”. Po prostu stwierdził, że zagra na przyszłorocznych igrzyskach. W końcu kto jak kto, ale on nie musi się pytać o zgodę.

O chęci gry na igrzyskach mówiło też mnóstwo innych graczy. Wyłamał się tylko De’aaron Fox z Sacramento Kings, który stwierdził, że na ten moment kompletnie nie myśli o amerykańskiej reprezentacji. To też nie oznacza, że nie chce w niej grać, ale zareagował na powtarzające się pytanie zdecydowanie chłodniej niż jego koledzy po fachu.

W międzyczasie amerykańskie media, w tym wspomniany Wojnarowski z ESPN, zaczęły natomiast donosić, że nie wszyscy zawodnicy, którzy zgłosili swoją „olimpijską gotowość”, znajdują się w obrębie zainteresowań Granta Hilla i spółki. Cóż, typowy kłopot bogactwa.

Ten zresztą w pewnym momencie jeszcze się powiększył. Bo właśnie Stany Zjednoczone jako swoją reprezentację wybrał Joel Embiid, aktualny MVP najlepszej ligi świata.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Nawet on?

Naturalizowanie zawodników w kadrowej koszykówce nie jest niczym nowym, choć w ostatnich latach jeszcze nabrało popularności. Do swoich reprezentacji pojedynczych zawodników z USA zaczęły wcielać nie tylko nacje pokroju Macedonii, Czech czy Polski. Ale naturalizowanego Amerykanina przygarnęli nawet Hiszpanie (Lorenzo Brown), Grecy (Tyler Dorsey albo Thomas Walkup) czy Słoweńcy (Mike Tobey).

Jednego się raczej nikt nie spodziewał: żeby w procesy naturalizacji bawili się Amerykanie. Ale tak też wyszło, że Joel Embiid faktycznie zagra na igrzyskach dla nich, choć swego czasu Stany Zjednoczone znał tylko z opowieści.

Zawodnik Philadelphii 76ers urodził się w Kamerunie, gdzie mieszkał do szesnastego roku życia. Dopiero w 2010 roku przeprowadził się na Florydę, gdzie miał mieć lepsze warunki do rozwoju jako koszykarz. W USA oczywiście już pozostał. Ukończył tam liceum, potem spędził rok na uczelni Kansas, aż wreszcie trafił do NBA.

Już w Ameryce Embiid poznał Annę de Paulę, brazylijską modelkę i swoją przyszłą żonę. Para doczekała się również dziecka, syna urodzonego w 2020 roku. I to właśnie ten aspekt życia Joela miał być decydujący przy wyborze, dla którego kraju będzie grał na igrzyskach. Jak sam powiedział: jego syn jest Amerykaninem. Medal olimpijski byłby swego rodzaju prezentem dla potomka.

Joel Embiid. Fot. Newspix

Oczywiście, Kamerun miał prawo czuć się rozczarowany. Tak samo zresztą jak Francja. Bo również obywatelstwo tego kraju „pozyskał” w ostatnich latach Embiid. Przez długi czas wydawało się właśnie, że w Paryżu będzie reprezentował trójkolorowe barwy.

Na koniec Embiid wybrał jednak kraj, który chyba jest mu po prostu najbliższy. Wszelkie jego akcje i działania pozaboiskowe (choćby wpłaty na akcje charytatywne) pokazywały, że większe przywiązanie czuje do Filadelfii, niż swojego rodzimego Yaoundé. A Francja? Z nią miał już naprawdę niewiele wspólnego.

Co też mogło mieć znaczenie: Trójkolorowi wcale aż tak nie potrzebowali Embiida. Pozycję środkowego od lat w reprezentacji Francji okupuje Rudy Gobert, a na igrzyskach nie powinno zabraknąć też rosłego Victora Wembanyamy, namaszczonego na przyszłą megagwiazdę koszykówki. Tymczasem Amerykanie akurat na „centrze” mają dość spore braki. I nie ma co ukrywać, że obecność Embiida w Paryżu może im bardzo pomóc.

Nowy Dream Team czy Redeem Team?

Amerykanie na igrzyskach w 2024 roku mogą z jednej strony być nowym Dream Teamem (1992 rok), ze względu na gwiazdorską obsadę. Ale mają też sporo wspólnego z Reedem Teamem (2008 rok, ekipa, która powstała po porażce na IO 2004), bo chcą się zrewanżować za poprzednie niepowodzenia. Jak jednak dokładnie będzie wyglądać amerykańska kadra w Paryżu?

CZYTAJ TEŻ: ODKUPIENIE. KOBE BRYANT I ZŁOTO IO W PEKINIE

Absolutnymi pewniakami do gry jest trójka – nie bójmy się tego powiedzieć – legend NBA, czyli LeBron James, Stephen Curry oraz Kevin Durant. Jasno można też stwierdzić, że dołączy do niej Embiid. Jayson Tatum, Devin Booker czy Anthony Davis też są na tyle dużymi nazwiskami, że po prostu nie mogą zostać przeoczeni, jeśli tylko za niespełna rok wyrażą swoją gotowość oraz będą zdrowi.

Pojawiły się jednak też sygnały, że Grant Hill wcale nie zamierza rekrutować do reprezentacji wyłącznie największe gwiazdy. Namawiany do udziału w igrzyskach jest bowiem Jrue Holiday, zawodnik słynący przede wszystkim z wybitnej gry w obronie. Co to może sugerować? Że Amerykanie chcą zachować balans. Bo potrzebne są zarówno wielkie nazwiska, jak i ludzie od tej brudnej roboty.

Kibice – zarówno ze Stanów, jak i reszty świata – chcą jednak jednego. Aby reprezentacja USA po pierwsze, nie bawiła się w półśrodki, a po drugie, nie miała potem prawa do wymówek. Igrzyska to scena, na której mają grać najwięksi. I być może znowu będą.

Paryżu, przygotuj pięciogwiazdkowy hotel, bo ci sportowcy akurat nie mają w zwyczaju przebywać w wiosce olimpijskiej.

Czytaj więcej o igrzyskach w Paryżu:

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Michał Kołkowski
0
Publiczne przeprosiny „cudotwórcy” ze Sportingu. Ruben Amorim tym razem przeszarżował

Igrzyska

Igrzyska

Ładne czy nie? I dlaczego akurat Adidas? Zamieszanie wokół strojów olimpijczyków

Kacper Marciniak
31
Ładne czy nie? I dlaczego akurat Adidas? Zamieszanie wokół strojów olimpijczyków

Komentarze

7 komentarzy

Loading...