Reklama

7 pytań przed startem sezonu NBA

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

24 października 2023, 15:22 • 14 min czytania 2 komentarze

Już za chwileczkę, już za momencik startuje 78. sezon najlepszej koszykarskiej ligi świata. Wraca NBA, a wraz z nią między innymi Jeremy Sochan, który będzie towarzyszył Victorowi Wembanyamie w jego debiutanckich występach w barwach San Antonio Spurs. Z kolei Nikola Jokić, w przerwach między doglądaniem swojej stadniny koni, spróbuje wraz z Denver Nuggets obronić tytuł mistrzowski. LeBron James powalczy o przekroczenie granicy 40 tysięcy zdobytych punktów, Giannis Antetokounmpo i Damian Lillard zechcą stworzyć najbardziej zabójczy duet w całej lidze, a Daryl Morey postara się wreszcie pozbyć Jamesa Hardena. Słowem – będzie się działo.

7 pytań przed startem sezonu NBA

Czas zatem, by zadać siedem szalenie ważnych pytań przed inauguracją sezonu zasadniczego.

CZY UDA SIĘ WSKRZESIĆ SEZON ZASADNICZY?

Nie ma co ukrywać, na przestrzeni ostatnich lat ranga sezonu regularnego zauważalnie spadła. Już przed dekadą niektórzy z amerykańskich dziennikarzy apelowali do władz NBA o głębokie reformy w tej materii, przekonując, że w swej tradycyjnej formule zasadnicza część ligowych zmagań jest mordercza dla zawodników, a jednocześnie niezbyt atrakcyjna dla kibiców. W przestrzeni medialnej pojawiały się najrozmaitsze sugestie, na czele z propozycją skrócenia rozgrywek z 82 do 70 spotkań. Władze NBA długo pozostawały głuche na tego rodzaju głosy, lecz komisarz Adam Silver nie mógł w nieskończoność udawać, że problemu nie ma. W sezonie 2022/23 znakomita większość spośród czołowych postaci ligi – Nikola Jokić, Giannis Antetokounmpo, Joel Embiid, Luka Doncić, Shai Gilgeous-Alexander, Jimmy Butler, Donovan Mitchell, Stephen Curry, LeBron James, Damian Lillard – nie dobiła do bariery 70 rozegranych gier.

Ba, ledwie dziewięciu graczy w sezonie zasadniczym spędziło na parkiecie w sumie przeszło 2700 minut. Dla porównania, w sezonie 2017/18 było takich koszykarzy piętnastu, w sezonie 2010/11 trzydziestu czterech, a w sezonach 2005/06 i 2000/01 po pięćdziesięciu czterech. Naturalnie łatwo ten trend wytłumaczyć – rywalizacja w NBA staje się z roku na rok coraz bardziej wymagająca fizycznie, a składy drużyn są coraz szersze i mocniejsze dzięki otwarciu się na zawodników spoza Stanów Zjednoczonych. Trudno też wymagać cudów od nękanych urazami weteranów pokroju LeBrona czy Curry’ego.

No ale summa summarum mecze NBA stanowią przecież produkt, którym trzeba zainteresować kibiców. A o wzbudzenie zainteresowania niełatwo, jeśli najpopularniejsi koszykarze regularnie pauzują, co jest tłumaczone tak zwanym „zarządzaniem obciążeniami”. Patrząc z perspektywy zawodników czy trenerów, ma to oczywiście sens, lecz widowiskowość rozgrywek cierpi, a niektóre mecze zyskują status spotkań drugiej lub trzeciej kategorii. Czyli – niewartych uwagi.

Reklama

W jaki sposób szefowie NBA postanowili ratować sezon zasadniczy?

  • w jego ramach rozegrany zostanie dodatkowy turniej wewnętrzny; rozstrzygające starcia odbędą się w Las Vegas, a na zawodników zwycięskiej drużyny czekają bonusy pieniężne,
  • gracze celujący w nagrody indywidualne (tytuł MVP, nominację do All-NBA Team i tak dalej) muszą wystąpić co najmniej w 65 meczach,
  • w styczniu po raz kolejny odbędzie się NBA Rivals Week – tydzień poświęcony najzajadlejszym ligowym rywalizacjom; aż jedenaście spotkań rozegranych pod tym szyldem (co ciekawe: bez konfrontacji Boston Celtics z Los Angeles Lakers) będzie transmitowanych w ogólnokrajowej amerykańskiej telewizji,
  • terminarz rozgrywek został rozplanowany w taki sposób, by w trakcie sezonu zasadniczego żaden zespół nie przebył więcej niż 66 tysięcy kilometrów,
  • 39 meczów weekendowych odbędzie się w godzinach dopasowanych do widzów z innych kontynentów,
  • sędziowie otrzymają dodatkowe narzędzia do karania symulantów, co ma zmobilizować koszykarzy do twardszej gry.

Czy to pomoże? W mediach przeważają sceptyczne opinie. Wielu publicystów sądzi, że Adam Silver tylko odwleka to, co i tak nieuniknione, czyli – po prostu – skrócenie sezonu regularnego. Trudno się jednak szefowi NBA dziwić, ostatecznie musi on robić wszystko, by oferować telewizjom jak najatrakcyjniejszy produkt.

Mniej meczów oznacza mniej kasy za sprzedaż praw do transmisji. Proste.

DENVER NUGGETS UTRZYMAJĄ SIĘ NA SZCZYCIE?

Sezon 2022/23 zakończył się spektakularnym triumfem ekipy Denver Nuggets, która – po raz pierwszy w historii – sięgnęła po mistrzostwo NBA. I to w wielkim stylu. W play-offach ekipa Michaela Malone’a w zasadzie nie miała sobie równych – z Minnesota Timberwolves wygrała do jednego, z Los Angeles Lakers do zera, z Miami Heat w serii finałowej również do jednego. Nawet naszpikowani gwiazdami Phoenix Suns nie byli w stanie realnie zagrozić zespołowi z Kolorado, przegrywając z nim 2:4 w półfinałach Konferencji Zachodniej. Wszyscy eksperci, którzy podważali wcześniej klasę Nikoli Jokicia, musieli przełknąć gorzką pigułkę wstydu. Serb stanął bowiem na wysokości zadania i udowodnił, że potrafi być liderem z prawdziwego zdarzenia dla ekipy o mistrzowskich aspiracjach, nawet jeśli jego jowialne usposobienie i rozmaite niefrasobliwe zachowania zdawały się temu wcześniej przeczyć.

Utrzymanie się na topie nie będzie jednak zadaniem prostym.

Reklama

Po epoce Los Angeles Lakers, którzy w latach 2000-2002 wywalczyli mistrzowskie pierścienie trzy razy z rzędu, obrona tytułu stała się w NBA rzadkością. Tron potrafiły zachować wyłącznie najpotężniejsze drużyny XXI stulecia – Lakers z Kobem Bryantem i Pau Gasolem (2009-2010), Miami Heat ze swą „wielką trójką” (2012-2013) oraz Golden State Warriors napędzani przez Stepha Curry’ego, Klaya Thompsona i Kevina Duranta (2017-2018). Oczywiście skład Nuggets też sroce spod ogona nie wypadł, choćby Jamal Murray ma za sobą fenomenalne play-offy. Tylko czy to wystarczy, by znów pozamiatać konkurencję?

Warto zwrócić uwagę, że z układanki trenera Malone’a ubył niedawno jeden bardzo ważny element – Bruce Brown, który podpisał dwuletnią, opiewającą na 45 milionów dolarów umowę z Indiana Pacers. Nie sugerujemy rzecz jasna, że utrata 27-latka jest równoznaczna z natychmiastową rozsypką Nuggets, ale w dziejach NBA wielokrotnie się zdarzało, gdy tego rodzaju drobne, zupełnie niepozorne słabości na dłuższą metę urastały do rangi naprawdę poważnych problemów.

Tak czy owak, ekipę Denver należy wciąż rozpatrywać w ścisłym gronie faworytów do mistrzostwa. To nie ulega wątpliwości.

ILE PALIWA ZOSTAŁO W BAKU LEBRONA?

LeBron James wciąż nie powiedział ostatniego słowa i już sam ten fakt jest cholernie imponujący. Mówimy przecież o blisko 39-letnim zawodniku, który w zawodowym baskecie funkcjonuje od dwóch dekad. Gdy debiutował w NBA, przykładowego Victora Wembanyamy nie było jeszcze na świecie. W trakcie minionej kampanii „Król” wskoczył na pierwsze miejsce na liście najlepiej punktujących koszykarzy w dziejach ligi i obecnie ma na koncie 38 652 oczek. Kibice Los Angeles Lakers już teraz próbują szacować, w którym momencie sezonu 2023/24 LeBron – jeśli dopisze mu zdrowie – dobije do bariery 40 tysięcy punktów. Bariery magicznej, wydawać się mogło – nieosiągalnej dla nikogo. No ale James to przecież specjalista właśnie od realizowania tego rodzaju wyzwań.

Prawdopodobnie gorąco wokół tematu 40 tysięcy punktów zrobi się w okolicach półmetku sezonu.

Stawiam przed sobą jedno pytanie: czy mogę kontynuować karierę, będąc uczciwym wobec siebie i wobec gry? Dzień, w którym poczuję, że nie jestem w stanie dać z siebie wszystkiego na parkiecie, będzie ostatnim w mojej karierze. Ale macie szczęście, bo ten dzień jeszcze nie nadszedł – zapowiedział LBJ.

Z drugiej strony, nie ma co zakłamywać rzeczywistości. James pozostaje świetnym zawodnikiem, lecz nie jest już tą samą bestią, która – czy to w barwach Cleveland Cavaliers, czy to w ekipie Miami Heat, czy to na starcie przygody z Los Angeles Lakers – pożerała swoich oponentów. W minionych play-offach weteran trafiał zaledwie 26% rzutów za trzy punkty i generalnie nie był nawet w połowie tak dominującą postacią na parkiecie, jak przyzwyczaił nas do tego przez lata. Jeśli zatem Lakers mają się włączyć do rywalizacji o najwyższe cele, za lejce musi wreszcie chwycić Anthony Davis. Zespół z „Miasta Aniołów” potrzebuje go w dobrym zdrowiu, z wysoką, ustabilizowaną dyspozycją, no i w gotowości, by dźwigać presję na swoich barkach w najbardziej newralgicznych momentach sezonu.

AD jest dziś twarzą Lakers. Kiedy rozejrzysz się po hali, spojrzysz na nazwiska na zastrzeżonych koszulkach, pomyślisz o wszystkich wielkich postaciach, które grały w tym zespole… On jest jedną z nich – stwierdził LeBron w rozmowie z ESPN. Widać, że sędziwy „Król” chętnie przekaże koledze koronę i berło.

JAK MOCNI BĘDĄ MILWAUKEE BUCKS?

Jedenaście lat potrwała przygoda Damiana Lillarda z Portland Trail Blazers. Przygoda, trzeba rzec, słodko-gorzka. 33-latek wyrósł bowiem w stanie Oregon na jedną z najjaśniej świecących gwiazd NBA, zapracował na szereg wyróżnień indywidualnych, zanotował mnóstwo niezapomnianych występów (choćby w lutym tego roku, gdy zdobył 71 punktów w starciu z Houston Rockets). No ale nie przełożyło się to zupełnie na drużynowe sukcesy. Dość powiedzieć, że Lillard rozegrał jak dotąd w całej karierze zaledwie 61 meczów w play-offach. W 2019 roku Trail Blazers dotarli do finałów Konferencji Zachodniej, gdzie zostali zgnieceni na miazgę przez Golden State Warriors, no i… to by w zasadzie było na tyle, jeśli chodzi o osiągnięcia Lillarda w play-offach.

Malutko, biorąc pod uwagę możliwości Amerykanina.

Nie może więc zaskakiwać, że obrońca w końcu stracił cierpliwość do przełożonych i poprosił o transfer z Portland. Lillard otwarcie przyznawał, że chciałby się przenieść do Miami Heat, gdzie mógłby stworzyć naprawdę wybuchowy duet z Jimmym Butlerem. Tutaj spotkało go jednak kolejne rozczarowanie, ponieważ Trail Blazers dogadali się w sprawie trójstronnej wymiany z Milwaukee Bucks oraz Phoenix Suns. Zapachniało skandalem – wspomniany Butler domagał się od władz NBA, by zbadały legalność całego dealu, a niektórzy dziennikarze zaczęli sugerować, że Lillard teraz zacznie żądać transferu od działaczu Bucks.

Cała sprawa szybko jednak przycichła, a Lillard najwyraźniej pogodził się z faktem, że najbliższe miesiące kariery przyjdzie mu spędzić w Wisconsin, a nie na Florydzie. Jeśli zaś chodzi o partnerów, rozgrywający nie ma na co narzekać. Wprawdzie Bucks w ramach wymiany rozstali się między innymi z Jrue Holidayem i poświęcili wybór w 1. rundzie draftu w 2029 roku, lecz w ich składzie wciąż figurują przecież Giannis Antetokounmpo czy Khris Middleton. Ten pierwszy teoretycznie mógłby grymasić, że przyjdzie mu zrobić w ofensywie miejsce Lillardowi, ale Giannis to zdecydowanie zbyt dojrzały koszykarz, by nie rozumieć, że jego optymalna współpraca z „Dame’em” może stanowić fundament przyszłych sukcesów Bucks. – Nie ma mowy o żadnej rywalizacji wewnątrz naszego zespołu. Piłka częściej będzie w rękach „Dame’a”, to oczywiste. Ufam i wierzę, że będzie odnajdował mnie świetnymi podaniami. Mnie i resztę naszych partnerów. 

Atmosfera wokół ekipy z Milwaukee nie była tak dobra od czasu, gdy w sezonie 2020/21 sięgała ona po mistrzostwo NBA. Giannis faktycznie zdaje się wierzyć, że przed zespołem w jego obecnym kształcie rysuje się realna perspektywa kolejnych sukcesów. Nie bez kozery postanowił przedłużyć umowę z Bucks.

KTO JESZCZE POWALCZY O TYTUŁ?

Wspominaliśmy o atutach Denver Nuggets, pisaliśmy o optymizmie otaczającym Milwaukee Bucks, napomknęliśmy o aspiracjach Los Angeles Lakers. Kogo zatem jeszcze należy wskazać w gronie zespołów, które mogą się liczyć w walce o najwyższe lokaty w swoich konferencjach?

  • Boston Celtics. „Celtowie” już od paru ładnych lat celują w mistrzowski tytuł, ale od 2008 roku nie są w stanie wskoczyć na tron. Poprzednie play-offy zakończyły się dla nich w wyjątkowo przykry sposób. W finałach Konferencji Wschodniej ekipa ze stanu Massachusetts przegrywała już 0:3 z Miami Heat, by w kolejnych trzech spotkaniach wyrównać stan rywalizacji. I kiedy wydawało się, że Celtics dokonają tego, czego nie zdołała uczynić żadna drużyna przed nimi… bum, porażka w meczu numer siedem. Być może właśnie ten wstrząs sprowokował działaczy z Bostonu do przetasowań w składzie. Zespół wzmocnili Jrue Holiday i Kristaps Porzingis, co brzmi szalenie ciekawie, ale medal ma też drugą stronę – dziury po takich graczach jak Marcus Smart, Grant Williams i Robert Williams III trudno będzie zasypać.
  • Phoenix Suns. Jakkolwiek spojrzeć, „Słońca” – choć już bez Chrisa Paula i Deandre Aytona – pozostają naprawdę mocne. Zespół zbudowany wokół Kevina Duranta, Devina Bookera i Bradleya Beala może zdemolować każdego oponenta w NBA. Pod znakiem zapytania nieustannie stoi jednak zdrowie tego pierwszego, no i eksperci zastanawiają się, czy Suns aby na pewno dysponują wystarczająco mocnymi argumentami w strefie podkoszowej, by na dłuższą metę konkurować z najsilniejszymi drużynami w stawce.
  • Golden State Warriors. Lata lecą, a Chris Paul wciąż pozostaje bez choćby jednego mistrzowskiego pierścienia w dorobku. Czy wywalczy upragniony tytuł w barwach Golden State Warriors? Jego współpraca ze Stephenem Currym będzie jednym z najciekawszych zjawisk do obserwacji w sezonie 2023/24.

Oczywiście nie należy lekceważyć Los Angeles Clippers, a nawet New York Knicks czy Cleveland Cavaliers. Jak to zwykle w NBA, mocnych na papierze drużyn nie brakuje. Ale jeśli mowa o największych faworytach do końcowego sukcesu, wyliczankę mimo wszystko zamykamy na Warriors.

KTO MA KŁOPOTY?

No dobrze, to teraz czas odwrócić pytanie i zastanowić się, której z drużyn o wielkich aspiracjach trudno będzie w sezonie 2023/24 spełnić oczekiwania kibiców.

Na pierwszy plan w tym fragmencie naszych rozważań nasuwa się drużyna Miami Heat. Podopieczni Erika Spoelstry notowali w ostatnich latach – jeśli można użyć takiego określenia – rezultaty grubo ponad stan, docierając do finałów Konferencji Wschodniej w 2022 roku, a także do finałów NBA w roku 2020 i 2023. Jimmy Butler w play-offach dwoił się i troił, wyciskając 120% własnego potencjału, a przy okazji mobilizując kolegów, by oni również zdobyli się na przekroczenie swoich możliwości. Ale nie chce się wierzyć, by gracze z Florydy raz jeszcze mieli wszystkich zaskoczyć w play-offach. Pat Riley latem poniósł jedną z największych porażek w całej swej managerskiej karierze. „Ojciec chrzestny” potrafił zwabić na Florydę mnóstwo gwiazd – wspomnianego Butlera, wcześniej LeBrona Jamesa i Chrisa Bosha, jeszcze wcześniej Shaquille’a O’Neala czy Alonzo Mourninga. Z Damianem Lillardem ta sztuka mu się jednak nie udała. Wiemy też, że do ekipy Heat w najbliższym czasie nie dołączy Giannis Antetokounmpo. Czyżby zatem Riley powiódł swoją organizację w ślepą uliczkę?

W kłopotach pogrążają się również Philadelphia 76ers. Skonfliktowany z zarządem klubu James Harden od dawna znajduje się na wylocie z Pensylwanii, ale manager Daryl Morey – najmocniej znienawidzony przez „Brodę” człowiek w całej organizacji – nie jest w stanie 34-latka nigdzie przehandlować. Mówi się, że Morey za wysoko zawiesza poprzeczkę oczekiwań, podczas gdy Harden – wiekowy, nie zawsze profesjonalnie się prowadzący, kapryśny – mocno stracił w ostatnich latach na wartości. Mnóstwo znaków zapytania krąży też wokół Dallas Mavericks, bo sparowanie Luki Doncica z Kyrie Irvingiem to jak na razie spory niewypał.

Trudno też wierzyć w udany sezon Memphis Grizzlies. Ja Morant na razie jest zawieszony za swoje pozaboiskowe wybryki, Steven Adams nabawił się bardzo poważnej kontuzji. Grizzlies mają wprawdzie naprawdę solidny skład i teoretycznie mogą spisywać się nieźle nawet pod nieobecność Adamsa, ale budowanie zespołu wokół nieobliczalnego Moranta jak na razie przypomina spacer po polu minowym z przepaską na oczach. W podobnym tonie można się zresztą wypowiadać na temat New Orleans Pelicans. Niby trener Willie Green ma do dyspozycji całą grupę wartościowych zawodników, lecz niełatwo jest skonstruować drużynę liczącą się w grze o najwyższe lokaty, jeśli lider zespołu – w tym przypadku Zion Williamson – jest nieustannie pogrążony w problemach zdrowotnych.

CO ZMALUJĄ SAN ANTONIO SPURS?

Na koniec pozostawiliśmy polski akcent w NBA.

Jeremy Sochan ma za sobą solidny sezon debiutancki w barwach San Antonio Spurs, spuentowany nominacją do NBA All-Rookie Second Team. Trzeba jednak pamiętać, że w minionej kampanii na drużynie z Teksasu ciążyła relatywnie niewielka presja. Nie ma co ukrywać, Spurs z góry spisali poprzednie rozgrywki na straty i jeśli na czymś im zależało, to przede wszystkim na ustrzeleniu jak najwyższego wyboru w kolejnym drafcie. W takich okolicznościach trenerzy chętnie okazują zaufanie nieopierzonym graczom, no i Sochan bardzo mocno na tym skorzystał – Gregg Popovich aż 53 razy dał mu szansę występu w wyjściowej piątce Spurs. Reprezentant Polski notował średnio 26 minut na spotkanie, zebrał zatem mnóstwo bezcennych doświadczeń. I oby te doświadczenia jak najprędzej zaprocentowały, bo coś nam się wydaje, że okres przejściowy w San Antonio pomału dobiega końca. Ma to oczywiście związek ze wspomnianym draftem.

CZYTAJ TEŻ: “Porównujemy go do Mbappe”. Jak Francuzi oszaleli na punkcie Wembanyamy

Spurs wybrali w nim bowiem z numerem pierwszym Victora Wembanyamę, nastoletniego olbrzyma z Francji. Od dawna żadnemu debiutantowi w NBA nie towarzyszyła tak wielka ekscytacja, nawet Scoot Henderson – amerykański super-talent, który wylądował w Portland – nie generuje aż takich emocji. – Oglądaliśmy nagrania z nim, czytaliśmy o nim, słyszeliśmy, co wszyscy o nim mówili. Jednak zobaczyć go na żywo, to coś zupełnie innego. Tego nie da się opisać – przyznał ze zgrozą Erik Spoelstra, szkoleniowiec Miami Heat.  Sam „Wemby” zapowiedział z kolei: – Bądźcie gotowi, bo chcę wkrótce zdobyć mistrzostwo.

Coś nam się wydaje, że nie rzucał słów na wiatr. Zaprowadzenie Francuza na szczyt to zresztą prawdopodobnie ostatnia wielka misja na trenerskiej drodze 74-letniego Popovicha. Sochan ma szansę, by stać się bardzo istotnym elementem tego procesu. – Dla niego limitem jest tylko niebo. Jest bardzo waleczny, radzi sobie grając z piłką, jest jednym z naszych najlepszych podających, znajduje kolegów na wolnych pozycjach, będzie miał ważną rolę w kwestii dyktowania tempa, przyspieszania gry. Bardzo, bardzo dobrze będzie się go oglądało – zapowiedział „Pop” podczas jednej z konferencji prasowych. Doświadczony szkoleniowiec sugeruje nawet, że Sochan w sezonie 2023/24 będzie w ekipie Spurs pełnił rolę rozgrywającego, choć oczywiście nie należy tego rozumieć dosłownie.

Jak widzi swoją nową rolę sam Jeremy?

Jest inaczej niż w ubiegłym sezonie – przyznał w rozmowie z Matthew Tynanem (tłumaczenie: Mateusz Babiarz). – Dopiero się do tego przyzwyczajam. Muszę się więcej komunikować, nie dawać się pospieszać i być spokojniejszym, gdy rywal wywiera na mnie presję. Są sposoby by wykorzystać mój wzrost. Czasem, zamiast próbować kreować akcję, wystarczy bym przepchnął obrońcę pod kosz. To nam powtarzają w zespole bo mamy wielu dużych graczy i wszyscy potrafią grać w pomalowanym, więc gdy jeden z nas się tam znajdzie, to reszta może się zacząć ruszać, ustawiać zasłony, ścinać. To otworzy dla nas wiele miejsca.

***

Cóż, jedno jest pewne – jak co sezon, w NBA wydarzy się dużo i będzie cholernie ciekawie.

CZYTAJ WIĘCEJ O NBA:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Koszykówka

Komentarze

2 komentarze

Loading...