Reklama

Obudziły mnie rakiety. To nie western, na wojnie wszyscy są źli

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

10 października 2023, 17:09 • 12 min czytania 51 komentarzy

Obudziły go bomby i rakiety. Do klaustrofobicznego schronu zbiegać musiał kilkadziesiąt razy. Właściwie co kilkanaście minut. Tam ścisk, lęk, uspokajanie dzieci. Potem zaś telefony po całym kraju: „Przeżyliście?”. W internecie wykańczający psychikę szum informacyjny. Milczące telefony w ambasadzie. Chaos komunikacyjny i gehenna na lotnisku. Kacper Ponichtera, prowadzący audycji „Muzyczny Lunch” w radiowej Czwórce, opowiada o utknięciu w Tel Awiwie podczas ataku Hamasu i wojny Izraela z Palestyną. Zapraszamy. 

Obudziły mnie rakiety. To nie western, na wojnie wszyscy są źli

Była szósta rano. Obudziły mnie bomby i rakiety.

Szok?

Szok. Panika. I strach. Nie mogłem uwierzyć, że to się naprawdę dzieje.

Co robić?

Reklama

Po kilku minutach człowiek instynktownie przypomina sobie przeróżne instrukcje: trzymaj się z dala od okien, wybiegnij na klatkę, szukaj bezpiecznego miejsca, podbiegnij do schronu.

Przychodzi moment oswojenia. Albo niby oswojenia. Tłumaczysz sobie, że znalazłeś się w takiej, a nie innej sytuacji, więc musisz sobie z tym poradzić. Najgorsze są jednak odgłosy. Non stop rakiety, bomby, wybuchy. Taki stres, że jak telefon dzwonił do mnie z Polski, bo znajomi chcieli spytać, czy wszystko w porządku, aż podnosiłem się i chciałem wybiegać na klatkę.

To lęk o życie.

W Izraelu łatwiej poradzić sobie z tym strachem. Masz świadomość Żelaznej Kopuły, która przechwytuje i niszczy pociski rakietowe, artyleryjskie, moździerzowe. Technologia wojskowa jest tu rozwinięta znaczniej bardziej niż na Ukrainie. Tam rakiety trafiały na oślep.

Do tej pory niczego się nie bałem, naprawdę. Tym razem było inaczej. Bałem się, po prostu się bałem. Po czterdziestu ośmiu godzinach chciałem stamtąd uciekać.

Do Izraela przyjeżdżasz od wielu lat. 

Reklama

Moja rodzina jest z emigracji krakowskiej. Urodzeni w Polsce. W 1966 roku wyjechali z kraju na fali antysemickiej nagonki. Paszport w jedną stronę. Staram się rokrocznie odwiedzać ich w Izraelu. Mam tam dziadków, którymi trochę się opiekuję, pomagam im, a przy okazji fajnie spędzam czas, bo Tel Awiw to chyba najbardziej klubowe miasto na świecie. Nigdy nie zasypia. Mnóstwo imprez, dyskotek, barów, knajp, restauracji, do tego piękne plaże. Pięknie tam jest, jeśli tylko nie ma wojny. Gdy wojna przychodzi, momentalnie chcesz uciekać.

To bezpieczny kraj? Konflikt izraelsko-palestyński trwa od 1947.

Nie powinniśmy używać prostych kategorii: Izrael – zły, Palestyna – dobra albo Izrael – dobry, Palestyna – zła. To za proste, takie nastawienie tylko nakręca spiralę nienawiści i piekło wojny. Po jednej stronie Binjamin Netanjahu. I rząd ultraprawicowy. Premiera jeszcze poglądowo można postrzegać jako w miarę umiarkowanego, bo na przykład ministrem bezpieczeństwa wewnętrznego jest Itamar Ben-Gewi, powiązany z radykalnymi i rasistowskimi organizacjami żydowskimi, mający na koncie zamachy. Po drugiej stronie Hamas. Organizacja totalnie już terrorystyczna. Postrzegana zresztą tak przez cały świat.

Bezkrytyczne wspieranie jednej albo drugiej strony to tylko paliwo dla tego konfliktu, który trwa tam od 1947 roku, na pełną skalę od 1948 roku. W 1973 roku była wojna Jom Kipur. Źle działo się, pamiętam, w 1999 roku. W 2001 roku leciały rakiety z Iraku od Saddama Husajna. Dalej – 2010 i 2014. Paradoksalnie, to nie jest tak jak kształtują to media, zdarzają się te kilkuletnie spokojniejsze okresy. W przerwach między tymi starciami wrogie państwa zaczynają ze sobą współpracować. Nawet wymieniają się danymi i współdziałają wywiadowczo. Potem przychodzi destrukcja. Ten scenariusz powtarza się nagminnie.

Od jakichś dwudziestu lat w Izraelu jest bezpiecznie. Przynajmniej w dużych miastach. Wiadomo, jak zapuścisz się na arabskie tereny, najczęściej przygraniczne, może zrobić się groźnie, bo tam kraj permanentnie płonie. Pojawia się ryzyko zamachów nożowniczych, bombowych, w imię interesów: terrorystów z Hamasu i nacjonalistycznego rządu Netanjahu, który dzieli i rządzi, z premedytacją podpala region. To wielka polityka, która nie ma nic wspólnego z walką o państwowość – o Izrael czy Palestynę. Dwie grupy wpływu zaprzęgają do boju najnowocześniejszy sprzęt wojskowy i wykorzystują cywili.

Dlaczego wydarzenia z 7 października 2023 roku należy rozpatrywać jako coś aż tak wyjątkowego?

Szokuje przede wszystkim skala uderzenia ze strony Hamasu. Pierwszy raz od 1973 roku naruszona została integralność granicy Izraela. Bojownicy przedzierali się nie tylko lądem, ale też morzem na łódkach i powietrzem na paralotniach. To był planowany przez wiele miesięcy atak. W ruch nie poszły już tylko kamienie, moździerze, chałupnicza broń, czyli te samoróbki. Okazało się, że na stanie Hamasu są irańskie i chińskie drony, rosyjski sprzęt, który pozwalał eliminować izraelskie czołgi.

Wstrząsająca jest też liczba ofiar. Zginęło ponad tysiąc osób. Cztery tysiące ludzi jest rannych. Trzysta kolejnych zostało uprowadzonych. Do tej pory za palestyński sukces uważano porwanie dwóch czy trzech żołnierzy. Totalnie zawiódł izraelski wywiad. Nie spodziewali się takiego ataku w kraju ogarniętym wojną. Mówią, że to największa masakra od tego 1973 roku, kiedy to wojskowi i wywiad poszli świętować – odpoczywać, modlić się, jeść.

To już globalny konflikt. Nie tylko palestyńsko-izraelski. Tak mówią eksperci w lokalnych telewizjach. Iran wspiera Hamas. Turcja staje po stronie Palestyny. Angażuje się Hezbollah w Libanie. Dołączyć może Egipt. Lotniskowce ze Stanów Zjednoczonych dopłynęły już do Izraela. Sytuację obserwują Chiny i Rosja.

Twoi znajomi w Izraelu nienawidzą Palestyńczyków?

Do tej pory było bardzo pokojowo. Prawicowy rząd, który popierał działania wojenne, miał trzydzieści procent poparcia, ale równie duża, a może nawet większa część społeczeństwa domagała się pokoju, protestowała na ulicach. Ataki Hamasu na cywilną ludność Izraela sprawiły, że nawet ludzie z dotychczas ugodowym podejściem, w tym pisarze, dziennikarze, artyści czy intelektualiści domagają się rzezi w Strefie Gazy. Nie ma dla nich mowy o dialogu, rozmowie, pokoju, rozejmie. Oczekują krwawego odwetu. Oko za oko, ząb za ząb.

Gdy Netanjahu przemawiał do narodu, któremu obiecał zemstę i wybuch pełnowymiarowej wojny, czułeś przerażenie, że właśnie znalazłeś się w oku cyklonu?

Tak.

Netanjahu nie ma wyjścia. W parlamencie ma słabą pozycję. Rząd złożył z dziwnych ludzi, religijnych ortodoksów i fanatyków. Mówi, co chce słyszeć ulica, czyli: totalna wojna!

To nie jest operacja, to jest pożar w regionie. Bombardowanie Izraela, bombardowanie Strefy Gazy, Hezbollah na granicy, Stany Zjednoczone na morzu, napięcie w relacjach z Iranem, Rosją, Chinami. Tak, to wojna.

Gdy więc wojna się zaczynała, spałeś w mieszkaniu położonym dwadzieścia kilometrów od linii frontu. 

Złamana została linia. Sforsowany mur. Walka przeniosła się ze Strefy Gazy i Autonomii Palestyńskiej do Aszkelonu czy Aszdod, czyli dosłownie dwadzieścia kilometrów od południowego Tel Awiwu, gdzie wtedy się znajdowałem. Aktualnie starcia rozgrywają się w ośmiu różnych miejscach. Już teraz mówi się, że około pięćdziesięciu, może nawet stu terrorystów ukrywa się na terenie największych izraelskich miast i szykować ma zamachy bombowe, nożownicze czy samochodowe. To mało europejskie, bardziej partyzanckie. Cały czas nie dołączyła do tego jeszcze Wschodnia Jerozolima i Zachodni Brzeg Jordanu. W momencie, gdy arabska część społeczeństwa wplącze się do tego konfliktu będzie można z pełnym przekonaniem powiedzieć o totalnej wojnie na terenie całego Izraela.

W każdym nowoczesnym budynku w Izraelu znajduje się schron, prawda?

Każde nowe mieszkanie wyposażone musi być we własny schron. Przy starszych budynkach stawia się schrony publiczne. Sterowane jest to na przyciski, które wciskane są gdzieś z centralni, gdy ogłoszony zostaje pokrywający całe miasto alarm. W tym momencie otwierają się drzwi do tych schronów w piwnicach i na ulicach. Drzwi są magnetyczne i elektryczne, w środku racje żywnościowe, suchy prowiant, woda. Izraelczycy instynktownie tam uciekają.

Klaustrofobiczne miejsce? Dużo osób w ścisku?

Bardzo klaustrofobiczne. Bez okien, z ołowianymi ścianami, ponuro. Średnio do jednego schronu wchodzi od czterdziestu do sześćdziesięciu osób. Ludzie siedzą właściwie na sobie. Dzieci na kolanach rodziców. Drga ziemia. Z zewnątrz dobiegają odgłosy wybuchów. Jest zawsze jakieś ryzyko, że wejście do tego schronu się zapadnie.

Po bombardowaniu ludzie momentalnie ze schronów wybiegają, rzucają się do telefonów i dzwonią do bliskich rozsianych po całym Izraelu. Pytanie jest proste: przeżyliście?

Słyszałem, że do takiego schronu trzeba było zbiegać czterdzieści czy pięćdziesiąt razy dziennie. 

Pierwszego dnia co kilkanaście minut między szóstą rano a dwudziestą trzecią. Drugiego dnia sytuacja nieco się uspokoiła, żeby w nocy znów rozpoczął się ostrzał moździerzowy, do tej pory na Izrael poleciało siedem tysięcy rakiet, na sam Tel Awiw zaś dwa tysiące. Cześć z nich wyłapuje Żelazna Kopuła, ale przy takiej skali nie jest w stanie wszystkiego przechwycić i zniszczyć. 10 października rozpoczął się stan wyjątkowy. Przez dwie godziny można było robić zakupy: jedzenie, picie, zapasy. Przez najbliższe trzy dni nie będzie można wychodzić z mieszkań i schronów.

O czym rozmawia się w schronach?

Izraelczycy starają się zachować normalność. Uderza, że dla nich to właściwie codzienność. Przekazują sobie pozytywne informacje i wiadomości. Nie jest to atmosfera imprezowa. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie szczęśliwy w takim miejscu. Rozmawia się o codzienności, próbują się ludzie odstresować, w końcu bardzo często są tam dzieci i kobiety, mężczyźni zazwyczaj powołani są do wojska.

Na ulicach Tel Awiwu widać zniszczenia po wybuchach rakiet?

Rakieta trafiła w budynek mieszkalny dwa kilometry od naszego domu.

Myślę sobie od razu: „Dwa kilometry dalej…”.

Nowoczesne rakiety ze sterownikami łatwo wyłapać. Detonowane są w powietrzu. Groźne są odłamki, które spadają w różnych miejscach. One powodują pożary samochodów, zdarzają się też ofiary śmiertelne. Najgorsze są samoróbki, domowej produkcji, bez żadnej elektroniki. Tak samo pociski moździerzowe. Nie wyłapuje ich Żelazna Kopuła. Lecą bowiem samoczynnie, wpadają na oślep. W ciągu trzech ostatnich dni widziałem cztery zniszczone budynki mieszkalne w promieniu sześciu kilometrów. Do tego jakieś osiemnaście spalonych samochodów.

Wychodzenie na ulicę budziło realny lęk?

Przez pierwsze trzy dni było właściwie niemożliwe. Wszystkie izraelskie sklepy zamknięte. Otwarte tylko markety arabskie. Widok ludzi na ulicach był rzadkością. Drogi opustoszałe. Brak samochodów i tramwajów. Miasto widmo. Jak przy lockdownie. Naliczyłem może trzy czy cztery osoby, które musiały desperacko kupić coś do jedzenia.

 

Próbowaliście skontaktować się z polską ambasadą. I nawet pod nią podeszliście. 

Przez dwa dni nie mogliśmy uzyskać żadnych informacji. Pisaliśmy do ambasady maile. Nikt nie odpowiadał. Zgłosiliśmy się do systemu Odyseusz, który ma być systemem alarmowym MSZ dla ludzi w niebezpiecznych regionach świata. Częstotliwość tych wybuchów i hałasów wzbudzała strach. Chcieliśmy podjąć ucieczkę na własną rękę, a jednocześnie mieliśmy przecież świadomość, że przestrzeń powietrzna jest zamknięta i nie można kupić biletu na rejsowy samolot.

Założyliśmy grupę Polaków, którzy utknęli w Izraelu. Sam wykonałem osiemdziesiąt połączeń do polskiej ambasady. Bez odzewu. Dzwonili też inni. Nie dało się dodzwonić. W międzyczasie uruchomiona została oficjalna skrzynka MSZ, na której jednak odpowiadał automat.

W pewnym momencie postanowiliśmy przejść się pod budynek ambasady. Ryzykowne to było, ale jaki mieliśmy wybór? Była niedziela, nikogo w środku, nikt nie pracował, brama zamknięta. Dwadzieścia cztery godziny później doszła nas informacja, że bombardowany jest port lotniczy Ben Guriona. Mimo wszystko ruszyliśmy na lotnisko i tam zaczęliśmy walczyć o swoje prawa. Samoloty rzeczywiście lądowały, ale zabierały głównie wycieczki pielgrzymów z księżmi na czele, to oni mają pierwszeństwo wylotu. Tak jest do tej pory, a na terminalu koczuje około dwustu-trzystu polskich obywateli. Mówią, że nie są w stanie wyegzekwować jakichkolwiek informacji, kto wylatuje. Lista gości ustalona jest z góry…

Jak więc udało się wylecieć z Izraela?

Zacząłem stosować presję. Pytałem konsula i pracowników ambasady, czy tego dnia wylecimy. Byli bardzo niemili, odmawiali jakiejkolwiek odpowiedzi. Postanowiłem więc, że trochę wykorzystam polskie media, żeby na nich nacisnąć, bo to tak nie może być, żeby Polacy od dwóch dni koczowali na lotnisku i nawet nie mogli zmrużyć oka. Spotkałem tam na przykład pana na wózku inwalidzkim. Dzień wcześniej w Tel Awiwie potrącił go autobus…

Presja zadziałała. Po godzinie dostałem informację, że mam bilet na wojskowy samolot transportowy typu CASA, z Polski przyleciały takie dwie, korytarzem powietrznym zabierają ludzi z Izraela na Kretę. Stamtąd leci się rejsowym samolotem do Warszawy. W Tel Awiwie lądował też Hercules C-130. Ten transportuje Polaków bezpośrednio do stolicy.

Z moich informacji wynika więc, że codziennie z Izraela startują trzy polskie samoloty. I brawo dla polskich żołnierzy, którzy wykonują kawał dobrej roboty, ale szwankuje sposób komunikacji. Brak placówki, brak telefonów, brak koordynatora na miejscu. Już nie mówię nawet o braku wody. Ludzie nie wiedzą, do jakich okienek czy bramek się kierować. Wielu z nich nie mówi po angielsku, prawie nikt nie zna hebrajskiego. Wszystko muszą organizować sami. Niejako na dziko. Zdani na siebie. I diabelnie zestresowani.

Dla mnie to jest właśnie groza wojny. 

Okazywało się, że krąży jakaś papierowa lista, na której ludzie od rana tworzą kolejki. O wylocie nie decyduje kolejność zgłoszeń na oficjalny mail, tylko nieoficjalna kartka z drugiego obiegu… W pierwszej kolejności wylatują księżą z pielgrzymami, nie tylko ludzie starsi i schorowani, ale też młodzi. Jeśli w jakimś samolocie znajduje się wolne miejsce, wciska się kogoś według tego dziwnego klucza.

Cyrk. 

Jak ktoś chce wylecieć z Izraela, nie ma co liczyć na żaden mail czy telefon, tylko trzeba jechać bezpośrednio na lotnisku. Samemu, na własną rękę, bez niczyjej pomocy, pod ryzykiem ostrzału, w kraju ogarniętym wojną, gdzie ludzie znajdują się w przeróżnych miastach i miejscowościach – w Jerozolimie, w Betlejem, w Tel Awiwie.

Totalny bałagan i chaos, pozajmowane miejsca, nieformalne układy, ludzie z ambasady, którzy niczego nie wiedzą. Rozumiem, że to kryzysowa sytuacja, ale ludzie pozostawieni są sami sobie.

Za oknem wybuchy i alarmy, w telefonie zaś makabryczne obrazki z frontu. Jak bardzo męczący dla psychiki jest szum informacyjny wokół współczesnych wojen? 

Bardzo męczący. Przekaz medialny w Polsce odbiegał od tego, co realnie działo się na miejscu. Informacje były albo spóźnione, albo niekompletne. Utrzymane często w dramatycznym tonie. W Izraelu jest cenzura wojskowa. Nie można mówić o operacjach wojskowych. Nie podaje się oficjalnych danych.

Na miejscu było strasznie, oczywiście. Ale niestonowana, chaotyczna, mroczna i czarna narracja mediów powodował tylko dodatkowy stres. Wydzwaniała rodzina. Nie tylko do mnie, ale też do moich znajomych. Wyobraź sobie, jesteś w ogniu sytuacji, a na domiar złego bombardują cię social media, portale, artykuły, telefony. Przez te kilkadziesiąt godzin przeżyłem znacznie mniej niż na co dzień ludzie doświadczają w Ukrainie, ale to jest hardcore, naprawdę. Chciałbym żyć w świecie wolnych od takich konfliktów i wojen.

W jaki sposób opowiadać o takiej wojnie?

To nie jest western. Tu nie ma dobrych szeryfów i złych bandytów. Na wojnie wszyscy są źli. Wszyscy, którzy sięgają po broń, strzelają i zabijają. To nie jest też wojna o Palestynę czy Izrael. To zderzenie niby bardziej cywilizowanej demokracji o europejskim kodzie kulturowym z obcą dla nas rzeczywistością arabską o muzułmańskim kodzie kulturowym. I wojna o przyszłość układu sił na mapie globu.

ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK

Czytaj więcej o wojnach:

Fot. Instagram/Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Komentarze

51 komentarzy

Loading...