Reklama

Częściej piekło, rzadziej niebo. Saga właścicielska w Śląsku Wrocław [REPORTAŻ]

Kamil Warzocha

Autor:Kamil Warzocha

09 lipca 2023, 17:16 • 29 min czytania 28 komentarzy

Kilkadziesiąt lat temu światło dziennie ujrzała „Moda na sukces”. Jeden z największych tasiemców odcinkowych w świecie oper mydlanych. Niekończąca się i wynudzająca saga, która nijak ma się do historii ze stolicy Dolnego Śląska. Tam nie brakuje materiału na wielosezonowy serial ze zwrotami akcji, a jest tak z prostego powodu: ciągle dzieje się coś ciekawego. To najciekawsze zawiera się jednak w burzliwych romansach miasta z prywatnymi właścicielami – także niedoszłymi. Na przestrzeni ostatnich 20 lat było ich tylu – od Grzegorza Schetyny, przez Zbigniewa Drzymałę, po Zygmunta Solorza-Żaka – że postanowiliśmy głęboko pochylić się nad tym tematem.

Częściej piekło, rzadziej niebo. Saga właścicielska w Śląsku Wrocław [REPORTAŻ]

Kilka tygodni temu światło dzienne ujrzał nowy epizod w historii częściowej prywatyzacji Śląska Wrocław. Stoi za nim firma Westminster, czyli niemiecki potentat na rynku nieruchomości, który od lat inwestuje w hokej na lodzie czy wyścigi konne. W futbolu też zostawił swój ślad, nawet w polskich klubach na czele z Widzewem czy Legią, ale tylko na polu sponsorskim. Firma prowadzona przez biznesmena z polskimi korzeniami, Mariana Ziburske, nigdy nie wchodziła w buty właściciela klubu piłkarskiego, ale niebawem to może się zmienić. Okazało się, że to jedyny chętny na pozyskanie pakietu większościowego akcji w Śląsku. Zaawansowane rozmowy trwają. Trochę to może potrwać, aczkolwiek można zakładać, że Śląsk trafi w nowe ręce prędzej niż później.

Wcześniej użyliśmy hasła „nowy epizod”, bo oczywiście to nie pierwszy raz, kiedy Wrocław chce pozbyć się odpowiedzialności za finansowanie Śląska. W ostatnich dwudziestu latach do drzwi ratusza zapukało tylu inwestorów, że ten proces śmiało można nazwać niekończąca się sagą. Jest tylko jedno „ale”: z różnych powodów historia zawsze wracała do punktu wyjścia. A to ktoś nie dotrzymał obietnicy, a to okazał się oszustem, a to miasto podkładało kłody pod nogi, a to ktoś odniósł pyrrusowe zwycięstwo, czyli przyniósł puchar do gabloty, ale też zgubę dla klubowej kasy. Słowem: nigdy nie było na tyle normalnie, żeby mniejszościowy udziałowiec, jakim zazwyczaj chciało być miasto, mógł spać spokojnie.

Epizod pierwszy: Grzegorz Schetyna w roli strażaka-bohatera

Jeden z naszych rozmówców, Marcin Torz, czyli wrocławski dziennikarz „Super Expressu”, stwierdził, że problemy Śląska natury właścicielskiej sięgają lat 80. Jego zdaniem już wtedy nie było normalnie, natomiast dalsze epizody z przejmowaniem klubu to tylko kontynuacja w większości niefortunnych wydarzeń: – Najpierw musimy obrać szerszą perspektywę, czyli niestety cofnąć się do czasów komuny. Wtedy właścicielem Śląska było wojsko, co samo w sobie było patologiczne. Nie mieliśmy jednak na to żadnego wpływu, bo przecież taki w Polsce był system. Ba, taki stan utrzymywał się jeszcze w pierwszej połowie lat 90. Dopiero potem Śląsk został sprywatyzowany, a stało się tak za sprawą Janusza Cymanka i innych wrocławskich biznesmenów.

Reklama

Ten epizod zakończył się jednak słabo. Śląsk spadł z Ekstraklasy [w sezonie 2001/2002 – przyp. red.]. Następnie miał pomniejszych właścicieli, m.in. Edwarda Ptaka, brata Antoniego Ptaka, który kiedyś ściągał Brazylijczyków do Pogoni Szczecin, a jeszcze wcześniej był właścicielem ŁKS-u. Śląsk wtedy obijał się o drugą, a nawet trzecią ligę. W pewnym momencie wylądował na skraju bankructwa i pojawiło się zagrożenie likwidacji, lecz z pomocą przyszedł Grzegorz Schetyna, wówczas właściciel koszykarskiego Śląska Wrocław. Spółka odpowiadająca za koszykówkę przejęła piłkarski Śląsk i tym sposobem Schetyna stał się właścicielem dwóch podmiotów. 

Interwencja Schetyny na początku XXI wieku była tak ważna, że do dziś we wrocławskich kuluarach mówi się o jego dużych, acz skrywanych wpływach w piłkarskim Śląsku. Ciekawa jest tego geneza, ponieważ poseł PO został poproszony o pomoc przez Ryszarda Sobiesiaka, biznesmena z branży hazardowej zamieszanego w  słynną aferę hazardową. Schetyna po latach, już jako minister spraw wewnętrznych, tłumaczył się przed komisją śledczą: – Współpracowałem z nim [Sobiesiakiem] w latach 90. w Śląsku Wrocław. Ten klub zdobył pod moim kierownictwem 6 tytułów mistrza Polski w koszykówce. Natomiast piłkarsko nie szło tak dobrze – klub spadł najpierw do drugiej, a potem do trzeciej ligi. Wtedy Sobiesiak i kilku innych udziałowców poprosili mnie, żeby sekcja koszykarska Śląska wspomogła piłkarską. Doszło do umowy między nami. Nie chcieliśmy dopuścić do upadku klubu piłkarskiego, więc zarządzanie faktycznie przejął klub koszykarski. Współpraca trwała dwa sezony – 2003/04 i 2004/05.

Górny rząd od lewej: Waldemar Prusik, Grzegorz Schetyna, Ryszard Sobiesiak

Zadzwoniliśmy do Grzegorza Schetyny w tej sprawie. Zapytaliśmy o kulisy ratowania Śląska i dostaliśmy odpowiedź: – Miasto w ogóle nie zajmowało się Śląskiem, kiedy ten na początku XXI wieku zaliczył dwa spadki z rzędu z najwyższej ligi. Klubem zajmowali się wtedy Janusz Cymanek, Ryszard Sobiesiak i kilku innych przedsiębiorców. Kiedy Śląsk spadł na trzeci szczebel rozgrywkowy, ci właściciele stracili cierpliwość do finansowania piłkarskiego Śląska. Zostawili klub. Nie miał kto go zgłosić nawet do rozgrywek w trzeciej lidze. To była katastrofa dla całego Wrocławia. Prowadziłem wtedy koszykarski Śląsk, który był na bardzo wysokim poziomie. Powodziło nam się w Polsce i w Europie. Mieliśmy mocną pozycję, więc podjęliśmy decyzję o ratowaniu piłki nożnej, ale nawet nie myśleliśmy o żadnym projekcie sportowym. Okoliczności były dramatyczne. Uważałem jednak, że trzeba uniknąć kompromitacji, którą byłby upadek futbolu w mieście mającym 650 tys. mieszkańców. Dlatego też podzieliliśmy budżet na zespół koszykarski i piłkarski.

Na pytanie, czy taka interwencja dwie dekady temu wiązała się z jakimś ryzykiem, Schetyna odparł: – To nie było ryzyko, ale jednak wyciąganie pieniędzy z własnej kieszeni. Łatwiej wydaje się pieniądze ze spółek Skarbu Państwa, a inaczej swoje. Mimo to, mowa o akcji ratunkowej, przy której nie myśli się, co będzie później. To tak jak w życiu. Robi się wszystko, żeby pacjenta w ciężkim stanie uratować, a nie myśli, co będzie za kilka lat. Proszę też pamiętać, że to było o tyle trudne, że po kolejnym spadku odeszło wielu zawodników. Z drugiej strony, symboliczna była decyzja Darka Sztylki, który został w klubie. Rozmawiałem z nim i widziałem, że wierzy w sens najpierw uratowania, a potem odbudowania Śląska.

Reklama

Nie trwało to zbyt długo. Nie mogło zresztą, bo było dziwne – Torz komentuje lata, w których Schetyna zarządzał jednocześnie koszykarskim i piłkarskim Śląskiem. – Później znowu trzeba było ratować Śląsk, ale zrobiła to gmina Wrocław. Kiedy prezydent Dutkiewicz przejmował Śląsk, we Wrocławiu był uwielbiany. Na starcie drugiej kadencji cieszył się akceptowalnością na poziomie 80%. To był absolutny bóg dla miasta. Kibice wierzyli, że coś z tym Śląskiem zdoła zrobić. Generalnie to się udało, bo Dutkiewicz wynalazł Solorza, z którym Śląsk zdobył mistrzostwo Polski. Ale jeszcze wcześniej miał przecież miejsce epizod z Groclinem.

Epizod drugi: Niedoszła fuzja z Groclinem imienia Rafała Dutkiewicza

Kolejna część sagi z przejęciem Śląska miała miejsce w 2008 roku. Wówczas wiele wskazywało na to, że wrocławski klub częściowo przejmie Zbigniew Drzymała. Biznesmen z Wielkopolski marzył o fuzji Dyskobolii ze Śląskiem, która miałaby dać Śląskowi licencję na grę w najwyższej lidze. W tamtym okresie wrocławianie byli zakopani w niższej klasie rozgrywkowej, a że Drzymała gwarantował zachowanie nazwy, barw, herbu czy szumnie brzmiącej tradycji, łatwiej było pertraktować z ówczesnym prezydentem Wrocławia, Rafałem Dutkiewiczem.

Jedna z wersji planu na fuzję zakładała, że Wrocław będzie właścicielem 80% akcji w nowej spółce, natomiast prezes Drzymała otrzyma 20%. Pojawiały się również informacje, że miejski właściciel Śląska ma zapłacić Drzymale kilkanaście milionów złotych, kupić stadion i jego hotel w Grodzisku. To budziło spore wątpliwości, a problematyczna okazała się jeszcze rozbieżność w wycenie obydwu spółek, oczywiście na niekorzyść Wrocławia. Mimo to, obie strony podpisały wstępną umowę, choć w radzie miejskiej niezmiennie panował podział. A co dopiero powiedzieć o kibicach Śląska, którzy kategorycznie odmawiali opcji połączenia Dyskobolii z ich klubem. Publicznie postawił się nawet Ryszard Tarasiewicz, trener WKS-u w latach 2007-2010: – Groclin to ja mogę oglądać w Canal Plus, a nie jeździć tam i pałętać się po trybunach. Śląsk jest we Wrocławiu. Tu jest mój klub. 

Na meczach Śląska zaczęły pojawiać się transparenty „Drzymała znikaj”, a w klubowych gabinetach podobno zapanował strach. Wedle medialnych doniesień piłkarscy działacze obawiali się Drzymały oraz kroków, jakie mógłby podjąć, gdyby otrzymał we Wrocławiu odpowiednią władzę. Na ich szczęście wszystko wysypało się na ostatniej prostej. Kibice twierdzą, że kluczowe były protesty czy nawet groźby, które zapowiadały stadionowe burdy w meczach na arenie europejskiej z licencją Groclinu.

Drzymała, najbardziej żałosny prezes XXI wieku

Według Marcina Torza to nie niechęć wrocławskich kibiców była najistotniejszą przyczyną porażki Drzymały, który dopiął swego dopiero w Polonii Warszawa. Przełomowym momentem była nagła zmiana decyzji prezydenta Wrocławia, który miał własne pobudki. Oczywiście to rozwścieczyło Zbigniewa Drzymałę, który domagał się odszkodowania. – Miało dojść do fuzji. Kibice mówią, że to dzięki ich oporowi nie doszedł on do skutku. Jeden z dość znanych kibiców, który z sobie tylko znanych powodów namawiał innych kiboli do połączenia klubów, dostał za to „liścia”. Rzeczywiście sprzeciw społeczny był ogromny, jednak nie powiedziałbym, że był kluczowy. Pamiętam, że Dutkiewicz po prostu wymiękł. Pewnego późnego wieczoru dostaliśmy w „Gazecie Wrocławskiej”, w której wtedy pracowałem, informację, że prezydent Wrocławia wycofuje się ze wszystkiego. Zrobił to dosłownie za pięć dwunasta. Umowa ze Zbigniewem Drzymałą nie została podpisana i czas pokazał, że to była dobra decyzja. Drzymała został później skazany za korupcję, a Groclin się rozpadł – opowiada Torz.

Zbigniew Drzymała i Rafał Dutkiewicz

Sensacyjny zwrot akcji nastąpił w tajemniczych okolicznościach, których Rafał Dutkiewicz nigdy w sposób merytoryczny nie wytłumaczył. W mediach szybko wyszło jednak na jaw, że Drzymała zataił przed prezydentem Wrocławia kluczowy fakt: na nieruchomościach, które miał od niego wykupić Wrocław, ciążyła wielomilionowa hipoteka. Rada miejska była już nawet gotowa podjąć uchwałę o dokapitalizowaniu klubu (25 mln zł z budżetu miasta), żeby dopiąć przejęcie. Ale najprawdopodobniej właśnie informacje o ogromnych długach zaważyły o niepowierzeniu losów Śląska w ręce człowieka – jak pokazała przyszłość – umoczonego w korupcję. A na pytanie, dlaczego miasto na własną rękę nie sprawdziło stanu prawnego nieruchomości Drzymały, ówczesny rzecznik prezydenta Wrocławia na łamach portalu rp.pl odpowiedział: – Czekaliśmy na wycenę z zaufaniem, jakim darzy się rzetelnego partnera. Byliśmy zszokowani.

O kulisy planowania fuzji, do której nie doszło, zapytaliśmy Rafała Dutkiewicza. Były prezydent Wrocławia nie chciał jednak wchodzić w szczegóły i starał się odbiegać od tematu: – Ważnym wydarzeniem w historii Śląska było to, że kiedyś miasto weszło w klub i wydobyło go z niebytu. Weszliśmy z powrotem do Ekstraklasy, a potem w 2012 roku zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Ten sukces był związany z faktem, że miasto było współwłaścicielem, a następnie dominującym właścicielem. Po drodze oczywiście były oczywiście takie tematy jak z Groclinem, ale naturą rozmów biznesowych jest fakt, że niektóre prowadzą do jakiegoś efektu, a inne nie.

Dutkiewicz dodał: – Z jednej strony kibice mówili, że Śląsk pod wodzą miasta to fantastyczna sprawa, a drudzy, że to nie jest właściwe. Z jednej strony zarządzanie przez miasto pozwoliło klubowi odnieść sukces, ale z drugiej uważam, że ostatecznie Śląsk powinien być klubem prywatnym. Niestety różne próby prywatyzacji, jak dotąd, nie powiodły się. Dało się też zauważyć, że wewnątrz Śląska włączył się syndrom pieniędzy publicznych. Tak jak one pomogły w osiągnięciu sukcesu, tak później pojawiło się uzależnienie od nich. To już było niedobre. W pierwszej fazie mieliśmy rzeczy pozytywne, ale w następnych fazach nie potrafiliśmy skutecznie przerwać tego uzależnienia.

Epizod trzeci: Kosztowna wycieczka z Polsatem z nieba do piekła

W tym samym roku, gdy Zbigniew Drzymała próbował dobrać się do Śląska, ten awansował do Ekstraklasy. Potem, jako beniaminek, zajął mocne miejsce za najlepszą piątką w kampanii 2008/2009. Wtedy jeszcze znajdował się pod opoką miasta, ale już na przełomie sezonów ten stan uległ zmianie. Pewien biznesmen z Radomia wpadł do urzędu miasta we Wrocławiu, wyłożył kupę forsy i z łatwością zgarnął klub, który kilka lat później został mistrzem Polski. Tak brzmi skrócona, bajkowa wersja. A chodzi oczywiście o Zygmunta Solorza-Żaka, m.in. właściciela stacji Polsat i według „Forbesa” w tamtym czasie najbogatszego człowieka w Polsce z majątkiem na poziomie 3,9 mld złotych. Właśnie on skorzystał z większościowego pakietu akcji (51%) oferowanego przez gminę.

Jeżeli pan myśli, że moja zaangażowanie w piłkarski klub jest obliczone na finansowy zysk, to jest pan w grubym błędzie. Ja dobrze wiem, na czym można zarabiać pieniądze i sądzę, że potrafię to robić. Futbol to dla mnie inny wymiar biznesu. Nieprzypadkowo wybieram Śląsk, bo z Wrocławiem jestem związany emocjonalnie, zresztą podobnie traktowałem ewentualną inwestycję w Gdańsku. Chcę, żeby Śląsk był klubem, z którego dumni będą wszyscy wrocławianie i na który z szacunkiem będzie patrzyć cała Polska.

Zygmunt Solorz-Żak w lutym 2009 roku do Antoniego Bugajskiego, dziennikarza portalu dziennik.pl

 

Ale mistrzostwo Polski zdobyte w roku organizowania polsko-ukraińskiego EURO to tylko jedna strona medalu. Nie dało się bowiem przejść obojętnie obok faktu, że za sukcesem sportowym Śląska nie poszedł rozwój finansowy i organizacyjny. Klub wpadł w tarapaty, które zamiast maleć z każdym rokiem, rosły do rozmiarów, które kazały martwić się o jego egzystencję. O problemach przebąkiwano jeszcze w czasie, kiedy WKS był na drodze do wygrania Ekstraklasy.

Dokładnie w marcu 2012 roku, Włodzimierz Patalas, wiceprzewodniczący Rady Nadzorczej Śląska Wrocław, takimi słowami wywołał alarm na łamach „WP”: – Sytuacja finansowa Śląska Wrocław jest bardzo trudna, a nawet dramatyczna. W związku z tym wystąpiliśmy do naszego wspólnika [Zygmunta Solorza-Żaka] o podjęcie tak zwanej uchwały widełkowej, która pozwalałaby przekazać natychmiast pieniądze dla Śląska. […] Wspólnik nie wywiązuje się ze zobowiązań, które zawarliśmy w porozumieniu mówiącym o tym, że jeżeli miasto daje określoną kwotę, również i druga strona taką kwotę powinna dać. W tym roku miasto Wrocław już przekazało środki, a wspólnik nie dał jeszcze ani złotówki. […] My jesteśmy gotowi, my mamy w budżecie środki. Ale w momencie przekazania pieniędzy przejęlibyśmy kontrolę nad spółką, bo uzyskalibyśmy większość. Na to nie ma zgody z drugiej strony. Jesteśmy kompletnie zablokowani i nie możemy tych środków przekazać.

Równo rok później w „Przeglądzie Sportowym” skontrował go Józef Birka, człowiek nazywany „prawą ręką” Solorza-Żaka: – Pan Patalas wykazuje niezrozumienie istoty sprawy. Prezes Solorz w umowie z 2009 roku zobowiązał się do zapewnienia finansowania dla klubu, ale na warunkach, jakie podyktują banki. A sytuacja na rynku zrobiła się taka, że banki zażądały wkładu własnego klubu na poziomie 37%. Śląsk musiałby więc mieć 200 mln zł wkładu, żeby ten kredyt w ogóle dostać! Pan Solorz zapewnił finansowanie, ale klub nie był w stanie zrealizować warunków banków. […] Nie zgadzam się z tezą, że pociągnęliśmy Śląsk w dół. Zwiększyliśmy zobowiązania by poszedł w górę i to się udało: zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Proszę pamiętać, że liczyliśmy na wypracowanie innych źródeł dochodów dla Śląska oraz na to, że uzyskamy lepszy wynik finansowy dzięki grze w pucharach. Wyobraźcie sobie co by było, gdybyśmy nie zaakceptowali tych transferów. Od razu zrobiłby się raban, że Śląsk walczy o mistrzostwo, jest liderem po jesieni, a Polsat blokuje wzmocnienia. Miasto było wtedy pod ogromną presją sukcesu. Uzgodniliśmy, że Wrocław pożyczy Śląskowi pieniądze, a my jeszcze zgodziliśmy się partycypować w tej pożyczce. Mieliśmy świadomość, że otwiera się historyczna szansa.

Zygmunt Solorz-Żak i Rafał Dutkiewicz

Z powodu m.in. gigantycznych wydatków na pensje i transfery, w tamtym czasie Śląskowi realnie groziło unicestwienie. Rada miejska to widziała, dlatego zaproponowała Solorzowi-Żakowi odkupienie jego pakietu akcji. Ale taki pomysł spotkał się z odmową. Ba, miliarder z Radomia zaproponował w zamian coś szokującego – wykup pozostałych 49% udziałów, które należały do miasta. I to w okresie, gdy sprawę rozpracowywano w sądzie, po tym jak zarząd klubu zgłosił wniosek o upadłość.

To była wojna nerwów. Obie strony nie potrafiły się dogadać, a Solorz-Żak w taki sposób wypowiadał się o konflikcie z prezydentem Wrocławia na łamach „Gazety Wrocławskiej” we wrześniu 2013 roku: – Widzę dwa rozwiązania. Albo ja odkupuję udziały miasta, albo miasto moje. To, czy Śląsk upadnie, zależy od prezydenta. Od siebie mogę powiedzieć, że pieniądze, które magistrat odda mi za nakłady poniesione przy wykopaniu dziury, chciałbym przeznaczyć na klub. Nie jestem jednak w stanie zmusić Rafała Dutkiewicza do rozwiązania konfliktu. Miasto jest mi winne prawie 30 milionów złotych. Jestem przedsiębiorcą, nie wyrzucam pieniędzy w błoto. Gdybym tak robił, to nie miałbym nic. Dostaję mnóstwo sygnałów, że krzywdzę zespół. A prawda jest taka, że nic takiego nie robię. W moim przekonaniu Dutkiewicz gra wobec mnie nie fair. Chciał doprowadzić do tego, że akcje klubu nie byłyby nic warte. Tak by się stało, gdyby klub przejęła inna firma. A w efekcie straciłbym kolejne pieniądze.

Finalnie, z korzyścią finansową dla Zygmunta Solorza-Żaka, udało się dojść do porozumienia. Miasto wykupiło większą połowę akcji, mając świadomość, że musi jeszcze zapłacić kilkumiesięczne zaległości w pensjach i półtoraroczne w premiach dla piłkarzy. W takich okolicznościach, w listopadzie 2013 roku, Śląsk wrócił w ręce urzędników, którzy mogli zaobserwować, jakim kosztem udało się wejść na szczyt. To nie była ścieżka, której oczekiwano, choć już na wstępie pewnym ludziom we Wrocławiu mogła zapalić się lampka ostrzegawcza. Solorz-Żak jasno stawiał sprawę, że piłka nożna to dla niego tylko biznes. Zaangażowanie w codzienne życie klubu było z jego strony znikome.

Lata pod rządami Solorza-Żaka były dla kibiców Śląska słodko-gorzkie. Skrajne w odczuwanych emocjach i nieprzewidywalne. A przecież nie z takimi cechami powinno kojarzyć się zarządzanie klubem piłkarskim. Czy w ogóle jakąkolwiek stabilną instytucją nastawioną na rozwój. Zapewne w pamięci wrocławskiej społeczności najmocniej zapisało się trofeum w gablocie oraz brązowy i srebrny medal, jednak tamte lata były dobrym dowodem na to, że próba osiągnięcia krótkotrwałego sukcesu może doprowadzić nawet do katastrofy finansowej. Nie może tego zamazać świetny okres na gruncie sportowym.

Kilkuletni romans Wrocławia z właścicielem Polsatu skomentował Marcin Torz: – Gdy kibice usłyszeli, że do klubu ma wejść Polsat ze swoimi ogromnymi pieniędzmi, nikt nie miał żadnych obiekcji. Polsat wszedł z buta. Pamiętam transmisję meczu z Dundee United, pierwszego meczu Śląska w europejskich pucharach po wielu latach. Nad Oporowską latał helikopter, pokazywał Wrocław, to wszystko było bardzo efektowne. Naprawdę coś pięknego. W dodatku Śląsk ściągał dobrych piłkarzy, którzy mieli gigantyczne zarobki. Teraz jedynie pensja Exposito mogłaby równać się z tym, co ponad 10 lat temu zarabiali Mila, Kaźmierczak, Kelemen czy nawet Diaz. Solorz wyłożył zatem wielkie pieniądze, ale po czasie okazało się, że to tak naprawdę były pieniądze miasta. Trudno mi wytłumaczyć ten mechanizm, ponieważ go zwyczajnie nie rozumiem. Wiem jednak, że doszło do jakiegoś finansowego wałka.

Przypomnę jeszcze, że pan Solorz miał zrobić galerię obok stadionu i wykopał nawet dziurę, za którą miasto musiało później oddać pieniądze. Stwierdzono, że projekt galerii jest jednak nieopłacalny i lepsza będzie hala widowiskowa np. pod organizację gal KSW. Ale miasto się na to nie zgodziło. Finalnie rozstano się z Polsatem, tylko że ta historia nie skończyła się na dżentelmeńskim uścisku ręki na pożegnanie. W tle były wzajemne wielomilionowe roszczenia.

Epizod czwarty: Nieudana misja trzech biznesowych muszkieterów

Po takich wydarzeniach mogło się wydawać, że rada miejska Wrocławia będzie bardziej ostrożna przy następnej próbie oddania Śląska w dobre ręce. Na początku 2014 roku, wraz z przyjściem nowego większościowego udziałowca, pojawiły się nadzieje na normalność. I co prawda dalsza część sagi właścicielskiej z Wrocławskim Konsorcjum Sportowym w roli głównej nie przyniosła drastycznych konsekwencji, jednak miało być pięknie, a skończyło się jak zawsze. Czyli wewnętrznymi sporami, a w efekcie także przeciętnością na boisku.

Marcin Torz: – Do gry wkroczyło Wrocławskie Konsorcjum Sportowe, za którym stali trzej lokalni biznesmeni [Rafał Holanowski, prezes Supra Invest SA; Stanisław Han z firmy Hasco-Lek; Marek Nowara z PB Inter-System – przyp. red.] bardzo mocno związani biznesowo z miastem. Istotna była ich relacja z prezydentem Dutkiewiczem. Obie strony miały wzajemny interes w tym, żeby sobie pomagać. Panowie z Konsorcjum mieli fajne kontrakty na budowę np. Narodowego Forum Muzyki, Afrykarium czy też organizowanie ubezpieczeń dla największych obiektów w mieście. Ale za to mieli wymóg, żeby porządnie wziąć się za Śląsk pod względem finansowym i organizacyjnym. Na początku to wyglądało przaśnie. Na konferencji prasowej Rafał Holanowski zapowiedział, że we Wrocławiu będzie Liga Mistrzów. Było wiadomo, że zaczyna się bajkopisarstwo i gra pod publiczkę. Skończyło się na tym, że do klubu ściągnięto szrot i ten bił się o utrzymanie.

Rzeczywiście. W sezonie 2013/2014 było marnie, bo Śląsk zajął 12. miejsce w rundzie zasadniczej. A zatem musiał bronić się przed strefą spadkową, grając z ekipami z dolnej połowy tabeli. Potem, o dziwo, wylądował na przeciwnym biegunie i skończył sezon tuż za podium. Ale kampanie 2016/2017 i 2017/2018 to już balansowanie nad przepaścią, przed którą w ostatniej chwili WKS potrafił jakoś umykać.

Od lewej: Paweł Żelem, Stanisław Han, Rafał Holanowski

Takie realia sprawiły, że wypowiedź jednego z przedstawicieli Wrocławskiego Konsorcjum Sportowego z 2015 roku zestarzała się tak brzydko, że aż stała się legendarną karykaturą. – Złożyliśmy miastu ofertę odkupienia akcji Śląska. Mamy ambicje, by za kilka lat zobaczyć Śląsk w Lidze Mistrzów! – powiedział Rafał Holanowski podczas konferencji prasowej, na której pojawił się także Paweł Żelem, nazywany we Wrocławiu „prezesem-skarbonką”.

Wówczas, czyli ponad rok po odkupieniu 51% akcji, Wrocławskie Konsorcjum Sportowe wyraziło chęć wykupu mniejszościowego pakietu należącego do miasta. Taki pomysł nie spotkał się jednak z pozytywnym odzewem rady miejskiej, co mogło być o tyle zaskakujące, że urzędnicy sami wyszli z inicjatywą sprzedaży w czerwcu 2015 roku. W wiadomości publicznej zapraszali do negocjacji w sprawie zbycia 43,4% akcji Śląska (5% zostawiali sobie dla zabezpieczenia interesu), ale chyba nie spodziewali się, że jedynym chętnym będzie aktualny większościowy udziałowiec.

Co ciekawe, Marek Nowara, jeden z trzech szefów Konsorcjum, jeszcze w 2014 roku wroclaw.pl zasugerował, że zajęcie pozostałych akcji miasta przez prywatnego inwestora to nie jest właściwy kierunek: – Jak najszybsza sprzedaż swojej części akcji jakiemuś inwestorowi przez miasto? Nie słyszałem o takich zamiarach i jeśli miałoby się tak stać, to nie byłoby to dobre dla Śląska. Klub nie ma jeszcze mocnej pozycji i na razie potrzebuje patrona, jakim jest miasto, jego obecności. To zdrowe  rozwiązanie.

Skąd wzięła się zmiana perspektywy o 180 stopni zaledwie w ciągu roku? Na to pytanie odpowiedział nam, niestety w dość miałki sposób, Marek Nowara: – To spory odcinek czasu, w którym dzieją się różne rzeczy. Dużo zależności i doświadczeń. Nic nie jest takie oczywiste w danym momencie. Tutaj dużo było zależności stadionowych, strukturalnych, budżetowych – całe tomy różnych zależności, które trzeba brać pod uwagę. Wiedza o nich i zdolność ich rozstrzygania kształtują jakieś poglądy. Lekarstwem jest zrozumienie, jak działa cała piłka w Polsce. Nie da się zrobić rewolucji w jednym klubie. Trzeba regulacji systemowych. Jedno miejsce na przykładzie Śląska nic nie załatwi.

Słysząc stwierdzenie, że Wrocławskiemu Konsorcjum Sportowemu w Śląsku nie wyszło, Nowara przyznał: – Czasami się wydaje, że człowiek, patrząc z daleka, ma pomysł na naprawę piłki nożnej. Ale to wcale nie jest takie proste. Trzeba się do tego przyznać. Zderzyliśmy się z trudnościami, choć chcieliśmy zmian na lepsze. Liczyliśmy, że rozwiązania bardziej biznesowe mogą przynieść jakieś efekty. Ale to proces, który trzeba zrobić w całej piłce nożnej w Polsce, a nie tylko w jednym klubie. System naczyń połączonych jako Ekstraklasa niestety jest odporny na nowe rozwiązania. A rozwiązania muszą byś systemowe. Nie wiem, czy się spaliliśmy. Uwarunkowań jest dużo. Na pewno trzeba się temu oddać. Do piłki trzeba serca.

Od lewej: Radosław Han, Marek Nowara, Rafał Holanowski

Zadzwoniliśmy też do Rafała Holanowskiego, drugiego szefa Konsorcjum, który wyparł tezę, że ma sobie coś do zarzucenia w kwestii zarządzania Śląskiem: – Proszę pamiętać, że mieliśmy jedynie minimalną większość w udziałach. Nie posiadaliśmy zatem takiego władztwa, jakie ktoś mógłby sobie wyobrazić. Mimo to, kiedy dysponowaliśmy pakietem większościowym, w Śląsku działo się bardzo dobrze. Niestety po jakimś czasie między nami a miastem doszło do rozdźwięków. Miasto uznało, że chce dominować w klubie. Powstał spór, a w międzyczasie chcieliśmy przejąć 100% akcji. Widzieliśmy w pewnym momencie szansę na pełną komercjalizację klubu.  Złożyliśmy nawet ofertę, ale z jakiegoś powodu miasto odmówiło nam rozmów.

W kwietniu 2016 roku nastąpił przełom w mariażu gminy Wrocław z Wrocławskim Konsorcjum Sportowym. Nie dość, że „Trzej muszkieterowie” (tak żartobliwie kibice Śląska nazywali trójkę biznesmenów) wycofali się z ofertą przejęcia 100% akcji, to jeszcze dali do zrozumienia, że być może zechcą odsprzedać własną część udziałów w nieokreślonej przyszłości.

Ta telenowela zdawała się nie mieć końca, dopóki w maju 2016 nie doszło do kolejnego zwrotu akcji. Dziś nazywanym przez niektórych „wrogim przejęciem”. Według doniesień medialnych miasto wykorzystało lukę, która powstała w chwili, gdy część udziałów firmy Marka Nowary przejął grecki działacz, Ilias Filippidis. Istotne było też obsadzenie funkcji dyrektora Wrocławskiego Konsorcjum Sportowego człowiekiem z rady miejskiej, który nie zjawił się na specjalnym zebraniu akcjonariuszy. I tak, po części wykorzystując sprzyjające okoliczności, gmina Wrocław stała się większościowym udziałowcem. Umożliwił to manewr polegający na zamianie długów na nowe akcje. W drobniejsze szczegóły wchodzić nie będziemy.

Najprawdopodobniej był to sprytnie zaplanowany ruch nastawiony na pozbycie się Holanowskiego, Nowary i Hana, kiedy miasto uznałoby to za słuszne. Ale do zakończenia tego epizodu jeszcze wrócimy, bo w międzyczasie do rozgrywki o Śląsk włączył się inny biznesmen z polskiego uniwersum.

Epizod piąty: Fałszywe nadzieje i więzienna cela zamiast klubu

W 2017 roku miasto wystawiło na sprzedaż swój pakiet większościowy w postaci 54,5% wyceniany na trzy miliony złotych. W przetargu wystartowali Grzegorz Ślak, Andrzej Kuchar (w przeszłości większościowy akcjonariusz w Lechii Gdańsk) i Dean Johnson (amerykański milioner z rynku nieruchomości z nieudanymi podejściami do klubów w USA, Belgii czy Hiszpanii). Wyścig wygrał pierwszy z nich, czyli przedsiębiorca mający doświadczenie w różnych biznesach, również w sporcie. Wtedy producent alkoholi i biopaliw ciekłych, do tego komentator telewizji Canal+ czy autor książek. Przekonał do siebie radę miejską planem na rozwój klubu, a także obiecał, że w ciągu trzech lat zainwestuje w Śląsk 45 mln zł (15 rocznie).

– Od czasu, gdy miasto jest większościowym właścicielem Śląska, wydarzył się jeden przetarg na zakup klubu – to było pod koniec rządów Rafała Dutkiewicza. Wygrał go Grzegorz Ślak, który ostatecznie wycofał się ze sprawy, zanim doszło do podpisywania papierów. Później trafił za kratki. Miał zarzuty za malwersacje finansowe – przypomina Torz.

Grzegorz Ślak

Dlaczego Ślak wycofał się z oferty finansowania Śląska po wygraniu przetargu? To nigdzie później nie zostało konkretnie wyjaśnione, a na pewno nie ze strony samego zainteresowanego. Dlatego zapytaliśmy u źródła: – Bardzo tego żałuję, bo naprawdę byłem zainteresowany finansowaniem Śląska Wrocław. Ale po drodze wydarzyły się pewne kwestie. Już tłumaczę. Otóż właścicielem stadionu jest jedna ze spółek miejskich. Wpływy z biletów były dzielone w ten sposób, że większość szła do tej spółki, natomiast Śląsk dostawał o wiele mniejszą pulę, bodajże 25%. Wpływy były zatem dzielone bardzo dziwnie. Ja chciałem, żeby Śląsk przejął zarządzanie stadionem i żeby 100% wpływów z biletów trafiało prosto do kasy klubu. Chciałem też tego samego z inną sprawą. Chodziło o przychody z racji reklamy nazwy mojej firmy na stadionie. Miasto w ostatniej chwili nie zgodziło się na takie rozwiązania. Kwestię reklamy dało się przeżyć. To było dla mnie mniej istotne. Przeważył fakt, że spółka miejska wciąż miała zarządzać stadionem. Głównie to spowodowało, że się rozstaliśmy, zanim w ogóle doszło do przejęcia właścicielskiego.

Dalej Ślak: – Wcześniej z podobnym problemem nie mógł poradzić sobie pan Han z Wrocławskiego Konsorcjum Sportowego. Wydaje mi się, że dopóki taka formuła z zarządzaniem stadionem będzie obecna, żaden poważny inwestor nie wejdzie do Śląska. Np. w Warszawie sprawa jest prosta. Legia jest dzierżawcą stadionu i ma przychody ze stadionu. We Wrocławiu jest inaczej. Nie sądzę, że to się zmieniło, skoro spółka zajmująca się stadionem dalej istnieje.

Na pytanie, czy Grzegorz Ślak w 2017 roku uważał siebie za wiarygodnego inwestora, który mógłby unieść rolę większościowego właściciela, usłyszeliśmy takie słowa: – Wcześniej sponsorowałem żużel. Z Unią Tarnów trzy razy zdobyłem mistrzostwo Polski. Pomagałem też Tomaszowi Gollobowi, który wręczył mi złoty medal MŚ. Byłem również prezesem zarządu w Polonii Warszawa w okresie, gdy została mistrzem jesieni w 2008 roku. A zatem nie wziąłem się znikąd. Gdybym nie miał żadnego doświadczenia w świecie sportu, nie brałbym się za takie rzeczy jak Śląsk Wrocław. Dlatego myślę, że gdyby nie ten rozłam w sprawie stadionu, wyszłoby mi ze Śląskiem w roli właściciela.

Wiarygodność – słowo klucz. Wiele lat temu lat Ślakowi postawiono poważne zarzuty, ale bardzo długi proces śledztwa nie wykazał winy oskarżonego. I tak w 2017 roku Ślak został uniewinniony. Zbieżność lat i chęci przejęcia Śląska raczej nie jest tutaj przypadkowa. Temat zatargów z prawem jednak powrócił. Latem 2019 roku Grzegorz Ślak został zatrzymany przez CBA, a następnie aresztowany. Biznesmenowi przedstawiono 30 przestępstw, które według sądu miał popełnić, np. kierowanie grupą przestępczą, pranie pieniędzy, niegospodarność czy poświadczanie nieprawdy w dokumentach. Tymczasowy areszt się przedłużył, ale już w kwietniu 2020 roku Ślak wyszedł na wolność po wpłaceniu trzymilionowej kaucji. – Jestem pewien, że ta sprawa to był atak na mój majątek – bronił się niedoszły właściciel Śląska Wrocław, któremu finalnie udowodniono tylko część zarzutów.

Epizod szósty: Nowy szeryf w mieście i nowe zasady

Jesteśmy w listopadzie 2018 roku. Wracamy do epizodu z Wrocławskim Konsorcjum Sportowym. Jacek Sutryk przejmuje stołek prezydenta we Wrocławiu i wprowadza nowe porządki po swoim poprzedniku. Jednym z jego założeń jest odzyskanie mniejszej części akcji od trójki wcześniej opisanych biznesmenów. Zdaniem Sutryka posiadanie wszystkich udziałów [tutaj doprecyzujemy: dokładnie 99,11%*] ma ułatwić negocjacje z potencjalnymi inwestorami w przyszłości.

Plan Sutryka wszedł w życie rok później. Tak wspomina ten okres Marcin Torz, wrocławski dziennikarz '”Super Expressu”: – W pewnym momencie ci biznesmeni przestali dotować Śląsk. Nastał okres marazmu. Panowie pokłócili się i przestali ze sobą rozmawiać. Ostatecznie Śląsk znowu zaczął dryfować bez jakichkolwiek perspektyw, mając mniejszościowego współwłaściciela w postaci miasta i większościowego w postaci dziwnych trzech jegomości, którzy tak naprawdę mieli klub gdzieś. Kiedy stanowisko prezydenta Wrocławia objął Jacek Sutryk, jednym z jego pierwszych postanowień było pozbycie się tego towarzystwa. Przejął akcje Wrocławskiego Konsorcjum Sportowego, oczywiście nie za darmo.

Jacek Sutryk

A tak z kolei wygląda perspektywa Rafała Holanowskiego z Wrocławskiego Konsorcjum Sportowego: – Zmienił się prezydent i doszliśmy do porozumienia. Stwierdziliśmy, że nie chcemy stać na drodze miastu do dominacji i rządzenia operacyjnego. Ostatecznie miasto odkupiło od nas akcje po niższej cenie [5 mln zł – przyp. red.], niż myśmy w ten klub włożyli. Nikt jednak nie chciał źle dla klubu. Dzisiaj patrzymy na ten okres z nostalgią, bo wtedy Śląsk osiągał dobre wyniki sportowe. Co więcej, chcieliśmy wprowadzić menadżerskie zarządzanie finansami.  Nie wszystkim jednak to się podobało, czego nie do końca potrafiłem zrozumieć. Miasto nie chciało, żeby klub był zarządzany w sposób czysto biznesowy. My, jako ludzie biznesu, chcieliśmy czystych reguł i profesjonalnego zarządzania. Ale na poziomie Rady Nadzorczej zaczęły się kłótnie, kogo zarząd bardziej powinien słuchać. I tak nasze drogi się rozeszły. Pół żartem, pół serio, powiedziałbym, że miasto chciało mieć ciastko i zjeść ciastko. Ale tak się nie da.

* Swoją drogą poszły sekcje gier zespołowych. W grudniu 1997 r. usamodzielnili się piłkarze nożni. Stworzona została sportowa spółka akcyjna, w której WKS zachował symboliczny udział w wysokości 1% – czytamy na stronie wks-slask.wroc.pl w dziale „Historia”. Łączy się to z tezami o posiadaniu praw do herbu Śląska przez jeszcze inną spółkę.

Epizod siódmy: Niebezpieczny lot w nieznane

Od końcówki 2019 roku gmina Wrocław jest właścicielem piłkarskiego Śląska. Przez kilka lat, aż do dzisiaj, wokół klubu kręcili się różni przedsiębiorcy z przeróżnych stron świata. Można było jednak odnieść wrażenie, że ani urzędnicy nie nakładali sobie presji na sprzedaż klubu, ani też do biura rady miejskiej nie zgłosił się odpowiedni kandydat. Tym samym historia przejęć lub niedoszłych mariaży w tym zakątku Polski stała się tak specyficzna, że aż można by pomyśleć, że nad Śląskiem ciąży jakaś klątwa. Albo zwyczajnie to tak trudny grunt podatny na wewnętrzne spory, że nawet sensowni inwestorzy choćby z polskiego rynku pokroju Michała Świerczewskiego mieliby niemałe problemy.

Pewne jest jedno: formuła z właścicielem miejskim akurat w Śląsku się wyczerpała. I to do takiego poziomu, że gorzej mogłoby być już tylko wtedy, gdyby klub spadł z Ekstraklasy. A to o tyle zastanawiające, że po przejęciu przez miasto WKS naprawdę dobrze radził sobie w lidze. Najpierw w sezonie 2019/2020 zajął piąte miejsce pod wodzą Vitezslava Laviczki, a potem po jego zwolnieniu Jacek Magiera dociągnął zespół na czwartą pozycję (2020/2021) dającą kwalifikacje do europejskich pucharów. Już wtedy jednak pojawiały się pierwsze poważne symptomy, że cały projekt nie zmierza w dobrym kierunku. Przepalanie pieniędzy, nie do końca przemyślane zmiany trenerów i wachlowanie koncepcjami na rozwój klubu, który ostatecznie utknął w miejscu. Z czasem to wszystko rozrosło się do takich rozmiarów, że trudno było jednocześnie nie współczuć, nie śmiać się i nie ganić. Zresztą, mogliście to zauważyć po wielu naszych publikacjach.

Powielane błędy, które niszczą Śląsk Wrocław

Sumując, po kilku latach pod rządami miasta poziom sportowy Śląska bardzo mocno podupadł. Dość powiedzieć, że mistrz Polski z 2012 roku w ostatnich dwóch sezonach musiał prowadzić dramatyczną walkę o utrzymanie. Dwa razy skończył na 15. miejscu, a w lipcu 2023 roku absolutnie nie ma perspektyw, że w najbliższej przyszłości będzie wyraźnie lepiej. Oczywiście ratunkiem może okazać się prywatny właściciel, konkretnie firma Westminster, która w tej chwili jako jedyna prowadzi rozmowy z radą miejską o przejęciu klubu . Słyszymy jednak, że nie są to łatwe negocjacje i nawet w razie ich powodzenia nie można spodziewać się cudów „na już”. W każdym razie gmina Wrocław i tak musi coś z tym fantem zrobić możliwie jak najszybciej, bo jest pod ścianą, pod jaką nie była od dawna. Klub nie może już liczyć na taką kroplówkę ze Skarbu Państwa, dzięki której funkcjonował w ostatnich latach.

Były dyrektor sportowy Śląska – Dariusz Sztylka, a także Piotr Waśniewski – były prezes

Kiedy w ogóle może nastąpić wejście nowego inwestora do Śląska? Marcin Torz nie ma dla kibiców WKS-u dobrych informacji: – Teraz w mieście są bardzo wyczuleni na Westminster. Do końca im nie ufają. Sprawdzają ich od A do Z. Ale chyba dobrze, że tak jest. Urzędnicy chcą mieć pewność, że nie zostaną z ręką w nocniku i nie będą musieli ponownie ratować klubu, wykładając grube miliony. A nie mogliby go zlikwidować w razie problemów, bo przecież kibice by ich zabili. Dlatego też te rozmowy będą trwały i trwały. Zasugerowano mi, że potrwają nawet do zimy. Ale skoro to ma przynieść oczekiwany skutek, myślę, że warto poczekać. Dobrze, gdyby saga z oddawaniem Śląska wreszcie otrzymała pozytywne zakończenie.

Torz wytłumaczył jeszcze, dlaczego relacja właścicielska miasta ze Śląskiem nie mogła wypalić na dłuższą metę: – Jeśli chodzi o układ właścicielski polegający na kierowaniu klubem przez miasto, w teorii wszystko wygląda dobrze i powinno działać. Jest duży właściciel, który ma sporo pieniędzy i zależy mu na sukcesach. Może też pozyskiwać środki nie tylko z własnej skarbonki, ale też pomniejszych instytucji. Mamy zatem stały dopływ gotówki i zapewnione bezpieczeństwo w razie kłopotów. W praktyce jednak klub w rękach urzędników okazał się patologiczną relacją. Niestety we Wrocławiu Śląsk został tortem do podziału politycznego. Widać było zresztą, kto do niedawna pracował w klubie. Połowa ludzi była w jakiś sposób związana z PO. Nie robi to dobrze klubowi, kiedy np. jeden z pracowników działający w marketingu ma umowę tylko dlatego, że jest synem kumpla prezesa.

Dochodzą jeszcze przecieki pieniędzy. Śląsk wydaje mnóstwo kasy na administrację, którą David Balda był zachwycony. Porównywał to: „W Czechach pracuje kilka razy mniej ludzi”. No właśnie. Tak przepala się pieniądze. Na samym końcu nie ma za to odpowiedzialności, ponieważ to są gminne środki, które się nie kończą. I nie ma znaczenia, czy Śląsk zarobi, czy straci. Prywatny inwestor może być ratunkiem, bo będzie oglądał każdą złotówkę dwa razy i podejmował ryzyko na własny koszt. Nowy właściciel da szansę, że Śląsk będzie po prostu mądrzej zarządzany.

WIĘCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW: 

Fot. Newspix

W Weszło od początku 2021 roku. Filolog z licencjatem i magister dziennikarstwa z rocznika 98’. Niespełniony piłkarz i kibic FC Barcelony, który wzorował się na Lionelu Messim. Gracz komputerowy (Fifa i Counter Strike on the top) oraz stały bywalec na siłowni. W przyszłości napisze książkę fabularną i nakręci film krótkometrażowy. Lubi podróżować i znajdować nowe zajawki, na przykład: teatr komedii, gra na gitarze, planszówki. W pracy najbardziej stawia na wywiady, felietony i historie, które wychodzą poza ramy weekendowej piłkarskiej łupanki. Ogląda przede wszystkim Ekstraklasę, a że mieszka we Wrocławiu (choć pochodzi z Chojnowa), najbliżej mu do dolnośląskiego futbolu. Regularnie pojawia się przed kamerami w programach “Liga Minus” i "Weszlopolscy".

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Media: Koniec sagi. John van den Brom zostanie zaprezentowany jako nowy trener Vitesse

Damian Popilowski
0
Media: Koniec sagi. John van den Brom zostanie zaprezentowany jako nowy trener Vitesse

Ekstraklasa

Inne kraje

Media: Koniec sagi. John van den Brom zostanie zaprezentowany jako nowy trener Vitesse

Damian Popilowski
0
Media: Koniec sagi. John van den Brom zostanie zaprezentowany jako nowy trener Vitesse

Komentarze

28 komentarzy

Loading...