Zabrze nie mogło zebrać się do budowy czwartej trybuny przez siedem lat. Zupełnym przypadkiem wyszło, że udało mu się to zrobić na dziesięć miesięcy przed wyborami, kiedy akurat Małgorzata Mańka-Szulik będzie ubiegać się o swoją ostatnią kadencję. Komuś mogłoby przemknąć przez głowę, że pani prezydent sięgnęła do kieszeni podatników, żeby kupić sobie trochę głosów. Ale ten ktoś musiałby być bardzo nieżyczliwy…
Wybory samorządowe. Górnik i Śląsk a Mańka-Szulik i Sutryk
Wyobraźmy sobie miasto, niech będzie Pacanów, i rządzącego w nim burmistrza, dajmy mu na imię Marek. Marek, nauczyciel wuefu, włada Pacanowem przez jedną kadencję. Zastąpił Władka, ekonomistę, który zdaniem miejscowych „siedział jak łajza i tylko pieniądze brał”. W Pacanowie mówią też, że tak dobrego burmistrza jak Marek jeszcze nie było. Wybudował boiska, ścieżki rowerowe, odnowił zalew, rewitalizował parki i place zabaw. Przywrócił zieleń, wspierał drużyny sportowe, ściągał na dni miasta gwiazdy z pierwszych stron gazet. Wprawdzie zaciągnął w międzyczasie też kredyty na kilkadziesiąt milionów, ale gmina przecież dobrze prosperuje.
Spłata długów to już nie jego sprawa. Marek rezygnuje po jednej kadencji, bo dostał szansę w poważniejszej polityce. Na posadę burmistrza wraca Władek. Gdy wchodzi do swojego nowego-starego gabinetu i odpala Excela, odczuwa kompulsywną potrzebę wyrwania sobie wszystkich włosów z głowy. Po analizie dokumentów jest przerażony.
Rezerwy kapitału, które uzbierał dla miasta podczas poprzedniej kadencji – wydane.
Raty kredytów – duże.
Perspektywy na dodatkowe przychody – niewielkie.
Szanse na duże inwestycje – żadne.
Władek, przeklinając Marka pod nosem, wdraża plan naprawczy. Chce spłacić zobowiązania, zbudować poduszkę finansową i szybko wyprowadzić miasto na prostą. Zaciska pasa i musi być w tym nieugięty. Większe inwestycje przewiduje na trzeci, może czwarty rok swojej kadencji. A ludzie w kółko powtarzają, że znów tylko siedzi jak łajza i pobiera pieniądze. Nie wiedzą, czym się zajmuje i czy w ogóle czymś. Marek? Ten to był dopiero gość. Obrotny, aktywny, rozwinął gminę…
Władek jest więc krytykowany za to, że oszczędza, choć jest to bardzo racjonalne zachowanie.
Marek jest doceniany za to, że wydaje gminne środki, choć jest to pozbawione rozsądku.
Marek korzysta na pracy Władka, Władek naprawia błędy Marka.
Wybory w Zabrzu. Habemus czwarta trybuna
W polskiej piłce, czy to w małych miasteczkach, czy dużych aglomeracjach, uaktywniają się właśnie kolejni Markowie. Rządzący, którzy wydadzą pieniądze na to, co akurat przyniesie im największy poklask, czyli zagwarantuje polityczne korzyści. Jeśli przekalkulowali, że najwięcej ugrają dzięki piłce nożnej, wspomagają swoje lokalne ośrodki piłkarskie. Realia miejskich klubów nie zawsze są kolorowe, ale ten jeden moment, ten złoty okres w pięcioletnim demokratycznym cyklu, to chwila, gdy mogą poczuć się jak pączki w maśle. Albo przynajmniej mają na to szanse.
Idą wybory.
Typem klasycznego Marka stała się Małgorzata Mańka-Szulik, zawiadująca Górnikiem prezydent Zabrza, która odtrąbiła w tym tygodniu długo wyczekiwany sukces. Podpisano dokumenty na budowę czwartej trybuny, która wyniesie 46 milionów złotych. Najpierw był jeden przetarg (na wyburzenie), potem drugi (na budowę), a środki na tę operację zabezpieczono mniej więcej rok temu podczas enigmatycznej sesji rady miasta, na której radni przekazali sto milionów spółce zajmującej się areną w Zabrzu, nie mogąc przy tym doprosić się jakichkolwiek konkretów. Stadion Górnika, w wersji z trzema trybunami i wielką wyrwą pomiędzy, został oddany do użytku w 2016 roku. Przez siedem lat kibice żyli obietnicą dokończenia budowy, przy czym „obietnica” to bardzo dobre słowo, bo „Caryca” regularnie obiecywała, że doprowadzi prace na stadionie do końca. Już za chwilkę, już za momencik. Zaraz po wyborach. Chętnie rzucała datami i kreowała przekonanie, że tylko ona jest w stanie dokończyć tę budowę. Powoli, ślamazarnie, w swojej wersji budżetowej. Ale tylko ona. Łukasz Mazur, były prezes górniczego klubu, lubi żartować, że Mańka-Szulik wygrała na czwartej trybunie już kilka wyborów i niebudowanie to jeden z jej politycznych celów. Niebudowanie, bo gdyby wybudowała, musiałaby znaleźć sobie inny miecz polityczny. Na niebudowaniu mogła dużo ugrać.
Pierwsza obietnica czwartej trybuny, jaką można znaleźć w internecie, to 2010 rok. Budowa stadionu nie zdążyła więc jeszcze ruszyć, a prezydent Zabrza już obiecywała, że brakujące sektory też powstaną. Po 2016 roku rzucała obietnice już regularnie. Kiedy słowa traciły moc, pojawiały się bardziej kreatywne metody. Jak w 2018 roku, dwa miesiące przed wyborami, gdy ni z tego ni z owego rozpoczęły się pod stadionem prace przygotowawcze przed rozbiórką legendarnej krytej trybuny. W przestrzeni publicznej pojawił się nawet konkretny termin, do którego miała zostać zrównana z ziemią. Dla mieszkańców miał to być sygnał, że coś się dzieje. Burzą, znaczy będą budować. A konkretnie: Mańka-Szulik będzie budować.
A jeśli wybierzemy kogoś innego…
Wtedy nie wiadomo.
Z Mańką-Szulik też nie wiadomo, bo podczas tej taniej i trącącej Bareją pokazówki niczego nie wyburzono. Prezydent Zabrza manipuluje stadionem od samego początku swojej posługi. – Odbyłem z panią Szulik rozmowę w cztery oczy, w której ustaliliśmy, że w zamian za jej dążenie do budowy stadionu ja zapewnię jej pomoc w uzyskaniu poparcia kibiców (…). W zamian za stadion pozwoliłem pani Szulik zrobić tubę propagandową z Górnika – pisał w tekście na Weszło Łukasz Mazur.
To szokujące słowa.
Prezes klubu popierał prezydent miasta ze względu na swoją korzyść (nowy stadion). Prezydent miasta budowała z kolei nowy stadion ze względu na swoją (poparcie w wyborach).
Płacili podatnicy. I oglądali mecze.
Zabrze rozpoczęło budowę areny, gdy miało na nią w kasie ledwie 20 milionów (nie dostało dofinansowania), więc w co najmniej karkołomnym momencie. Wstrzymanie startu prac, będące jedynym rozsądnym wyborem po fiasku z ministerialnymi środkami, oznaczałoby jednak porażkę, na którą władza nie mogła sobie pozwolić. Prezydent Zabrza robiła z siebie ofiarę, żaląc się na państwo, które wolało wolało budować areny na Euro 2012 niż stadion Górnika (no jak mogło?). A przecież mówiło, że wybuduje też w Zabrzu. Budowa ruszyła. Władze miasta martwiły się potem.
Caryca z Zabrza. Czy Górnik służy do wygrywania wyborów?
Podczas swojej pierwszej kadencji Mańka-Szulik obiecywała Allianzowi, inwestorowi, który poważnie rozważał zainwestowanie w Górnika, że jeśli przejmie klub od miasta i wyciągnie go tym samym z finansowych tarapatów, to do 2011 roku miasto wybuduje stadion. Przedstawiciele firmy głośno mówili o tym, że gdyby nie deklaracja o nowym obiekcie, nie weszliby do Górnika. Podłączyli kroplówkę i zmyli się właśnie w 2011 roku, zanim ruszyła budowa. Jej finalne opóźnienie, licząc od wbicia pierwszej łopaty, wyniosło 33 miesiące. Koszty znacznie przerosły wyliczenia. Ponadto doszło do serii fuck upów. Okazało się choćby, że projekt wstępny nie spełnia ani wymogów PZPN, ani FIFA, ani UEFA, ani polskiego prawa budowlanego, czyli w zasadzie żadnych. Brzmi to niezwykle kuriozalnie. Brutalną recenzję wystawiła także Naczelna Izba Kontroli, zarzucając, że miasto porwało się na ogromne wydatki bez odpowiedniego zabezpieczenia. I tak dalej, i tak dalej. Budowa na łapu capu. Zastaw się, a postaw się.
Wokół stadionu od zawsze jest burdel. Od zawsze służy on też rządzącej Zabrzem do celów politycznych.
Wybory w Zabrzu. Mańka-Szulik nie jest już faworytką
W Zabrzu, 170-tysięcznym mieście, w którym na mecze chodzi ponad 20 tysięcy widzów, nie ma lepszego orężu politycznego niż klub piłkarski. Poparcie dla Mańki-Szulik wyraźnie topnieje i tym razem nie przystąpi już do wyborów ze statusem faworyta (Ogólnopolska Grupa Badawcza szacuje, że na 70% dojdzie do zmiany władzy w Zabrzu). Już pięć lat temu wygrała dopiero w drugiej turze, co było dla jej zwolenników niepokojącym sygnałem, bo w poprzednich latach wyraźnie deklasowała konkurencję. Obietnice i pokazówki przestały działać. Mańka-Szulik sięgnęła więc teraz po ostateczny oręż: w końcu wybuduje tę czwartą trybunę.
Dziesięć miesięcy przed wyborami.
Może akurat tak się złożyło (w co trudno uwierzyć), a może to sposób na odwrócenie nastrojów i kupienie sobie głosów za 46 milionów miejskich środków (w co, znając schemat działania MMS w poprzednich latach, można uwierzyć znacznie łatwiej).
Jedni się odwdzięczą.
Drudzy stwierdzą „nie taka zła ta prezydent”.
Przeciwnicy, którzy krytykują za niespełnianie obietnic, zwrócą honor, bo ta koronna jest właśnie spełniana.
Łup wyborczy jest tu oczywisty.
I tak właściwie: gdzie tu problem?
Mańka-Szulik buduje coś, z czego będą korzystać mieszkańcy. Coś istotnego dla społeczności. Coś odkładanego w czasie przez lata. Coś powiększającego prestiż miasta. Coś, co i tak by kiedyś powstało. Nie przeniewierzy publicznych środków na wybudowanie drogi dojazdowej do swojej prywatnej posesji. Spełnia wolę ludu.
To wszystko prawda.
Tryb wykonania tej inwestycji, nastawienie jej na osiągnięcie celów wyborczych, nakazuje poważnie się zastanowić, czy akurat czwarta trybuna jest obecnie najpilniejszą potrzebą Zabrza.
Nie mieszkam w Zabrzu, więc, wybaczcie, skorzystam do prawa milczenia. Gdy jednak rozmawiam z ludźmi z tego miasta, słyszę, że a) jest biedne, nawet w porównaniu do sąsiadów na Śląsku, b) nie rozwija się i młodzi z niego uciekają, c) ma wiele ważniejszych potrzeb niż Górnik, który jest dla mieszkańców niczym więcej jak rozrywką. Czwarta trybuna zapewni prestiż, każdy o niej powie, każdy ją zobaczy, pokażą ją media w całej Polsce.
Ale nie rozwinie miasta. Nie poprawi jego sytuacji. W Zabrzu nie będzie się żyło lepiej. Będzie się wygodniej oglądało mecze. Mam wątpliwości, czy pogrążone w długach i kryzysie miasto powinno wydawać 46 milionów na dokończenie stadionu, gdy główną inspiracją jest to, że prezydent potrzebuje zwiększyć swoje szanse w wyborach. To duże wątpliwości, bardzo duże, ogromne. Jestem o krok od powiedzenia, że tak przecież nie może być.
Kibice Górnika cieszą się, ale i oni mogą się zastanowić, dlaczego tak długo czekali na czwartą trybunę. Czemu nie wybudowano jej dwa lata temu? Dlaczego nie w 2016 roku, po oddaniu stadionu? Dlaczego nie w 2018? Dlaczego nie powstały wszystkie trybuny na raz?
Czy Zabrze stało się nagle bogatszym miastem? Nie.
Czy czwarta trybuna jest teraz z jakichś powodów bardziej potrzebna? Nie.
Czy temat był gorętszy niż wcześniej? Nie.
Czy pojawiły się jakiekolwiek nowe okoliczności poza nadchodzącymi wyborami? Nie.
Może Górnik miałby cztery trybuny już od kilku lat, ale władzom miasta zależało na niebudowaniu, tak jak w wizji Mazura. Może powstanie czwartej trybuny, niezwykle ważne dla kibiców i klubu, było ostatecznym orężem wyborczym. Trzymanym na czarną godzinę. Użytym dopiero w momencie, gdy poparcie drastycznie spadnie. Czyli w momencie, który właśnie nastąpił.
Jeśli prezydenci zaczną w tak oczywisty sposób spełniać wolę kibiców w zamian za głosy, możemy dobrnąć do naprawdę absurdalnych scenariuszy. Co dalej? Czy dojdziemy do sytuacji, w której kandydat na prezydenta zadeklaruje podczas kampanii ściągnięcie bramkostrzelnego napastnika albo powrót klubowej legendy? Dla kogoś, kto się nie interesuje piłką, to postulat bez znaczenia. Ale dla kibica? Kto by nie wyszedł z domu, żeby zobaczyć byłego króla strzelców ligi tureckiej. W Górniku, który przez kilka lat żył obietnicą Lukasa Podolskiego, były zresztą ku temu wymarzone okoliczności. Aż dziwne, że żaden z konkurentów Mańki-Szulik nie wyszedł z hasłem „zrobię wszystko, żeby ściągnąć Podolskiego”.
Kiedy po raz pierwszy w kampanii wyborczej wystąpi uznany trener piłkarski, który zadeklaruje na wiecu wyborczym, że wybierze klub X, jeśli kandydat Y zostanie prezydentem? Kiedy taktyka albo kształt sztabu szkoleniowego staną się przedmiotem wyborczej debaty? I tak wszyscy wiedzą, że w Zabrzu to Mańka-Szulik podejmuje najważniejsze decyzje w klubie, i tak kibice patrzą jej na ręce, więc dlaczego nie mówić o tym wprost? Te przykłady brzmią ekstremalnie, ale jesteśmy ich już naprawdę blisko. Konkurentka Mańki-Szulik z zeszłych wyborów, Agnieszka Rupniewska, rzucała podczas kampanii nazwiskami Tomasza Wałdocha, Marka Koźmińskiego czy Rafała Kędziora, którzy byliby jej zdaniem odpowiednimi kandydatami do pełnienia poważnych funkcji w Górniku. A więc te ekstremalne wizje już się dzieją. Mańka-Szulik buduje czwartą trybunę i udaje, że robi to z innych pobudek niż chęć wygrania wyborów. To też ekstremalna wizja.
Jestem pewien, że jeśli Mańka-Szulik miała wydać na coś 46 miejskich milionów, by ratować swoje poparcie, to dokonała najlepszego wyboru.
Mam jednocześnie ogromne wątpliwości, czy akurat czwarta trybuna jest dziś w Zabrzu najistotniejszą inwestycją.
Wybory we Wrocławiu. Przetarg jak telefon do chłopaka z klubu
Uczepiłem się Zabrza, bo w temacie miejskich patologii piłkarskich zawsze jest jaskrawe, ale o swój interes wyborczy walczy także Jacek Sutryk, który będzie ubiegał się we Wrocławiu o drugą kadencję. Sytuacja na Dolnym Śląsku jest diametralnie inna. Tak jak Zabrze żyje klubem, i to niezależnie od wyników, tak Wrocław miał go w zeszłym sezonie dość. Za wszelkie zło dziejące się w WKS-ie obwiniał ratusz. Współpraca klubu i miejskich spółek oraz kryzys na linii miska – kapibara to jedne z lepszych memów zeszłego sezonu. Gdyby Sutryk przyjął strategię Marka i wydawał na Śląsk jeszcze więcej publicznych środków, strzeliłby sobie w stopę. We Wrocławiu chodzi o coś innego. O pozbycie się gorącego kartofla.
Każdy atak na WKS – a tych nie brakuje, bo argumenty są mocne – to jak atak na panującą władzę. Władza chce pospiesznie oddalić od siebie ten problem, więc wystawiła Śląsk na sprzedaż. Nagle, bez zapowiedzi, w trakcie sezonu, w ogniu walki o utrzymanie, w sezonie pełnym krytyki i kontrowersji. Gdyby Jacek Sutryk chciał najlepszego rozwiązania dla wrocławskiego klubu, znalazłby inwestora bez pośpiechu i presji nadciągających wyborów. Powoli, z głową, cierpliwie.
Sutryk szuka jakiegokolwiek.
Normalną praktyką jest, że najpierw szuka się potencjalnych chętnych zakulisowo, a dopiero później rozpisuje przetarg, który często jest tylko formalnością. Wrocław ogłosił przetarg znienacka i jeśli zwiąże się z kimś, kto doprowadzi klub do ruiny, może mówić, że „tylko taki kupiec się zgłosił”. W ten sposób ratusz pozbywa się problemu byle szybko, byle do startu kampanii wyborczej. Każdy dzień z gorącym kartoflem w ręku to kolejny dzień narażania się na ataki. Gaszenie gorącego kartofla, naprawianie czy restrukturyzowanie go, nie udałoby się do wyborów, więc nawet nie próbuje. Woli go komuś odrzucić.
Nie mam wątpliwości, że sprzedaż Śląska Wrocław, tak ogólnie, to dobra decyzja. Sprawy zabrnęły już za daleko i tego miejsko-absurdalnego klimatu nie da się już odkręcić. Ale mam ogromne wątpliwości, czy Wrocław przyciągał podczas tego przetargu poważnych inwestorów. Chyba nie, skoro zgłosił się tylko jeden. I to taki, który już kiedyś chciał kupić Śląsk, ale mu się to nie udało. Marian Ziburske, stojący za firmą Westminster, interesował się akcjami WKS-u już sześć lat temu, idąc pod ramię z Andrzejem Kucharem i Michałem Probierzem. Nie trzeba było rozpisywać przetargu, by go odnaleźć. Wystarczyło kilka telefonów. To trochę tak, jakby po rozstaniu z chłopakiem dziewczyna zadzwoniła do gościa, który kiedyś ją podrywał w klubie, ale nie miał wtedy szans.
Niemiec znał Śląsk i jego realia, więc się zgłosił. Nikt z zewnątrz nie stanął do przetargu (choć jeden z funduszy wycofał się w ostatnim momencie), czemu w zupełności się nie dziwię, wystarczy wczuć się w perspektywę bogatego człowieka, który chce kupić klub w Europie, i popatrzeć na WKS. Po minucie researchu widzisz, że coś nie gra. Klub balansuje pomiędzy bezpieczną a czerwoną strefą. Jest końcówka sezonu. Nie wiesz, w której lidze zagra, a masz wyłożyć na niego kilka milionów. Chyba w pierwszej, tak mówi tabela. Czyli słabo. Ale może w Ekstraklasie, bo ostatnio coś wygrał. Czyli już lepiej. Może nawet włączysz mecz, by poczuć emocje.
Zastanawiasz się cały czas, gdzie jest haczyk, skoro ktoś chce sprzedać klub akurat w tak niespokojnym i newralgicznym momencie, gdy każdy biznesmen wie, że to absolutnie najgorsza chwila na jakąkolwiek sprzedaż. Myślisz: dlaczego nie poczekają do końca sezonu, który już za chwilę? Na co chcą mnie naciągnąć? Dostrzegasz piękny stadion, duże miasto, medialną ligę, owszem, lecz cały czas nie daje ci spokoju zagadka: gdzie jest dziura w całym?
Może cię to odstrasza, a może nie (patrząc po wyniku przetargu: chyba jednak odstrasza). Może uznasz Wrocław za miasto desperatów, co w kontekście ewentualnej bliskiej współpracy na lata nie wróży najlepiej, a może mimo obaw uznasz to za świetną promocję, która już się nie powtórzy.
Ostatnie lata w naszej piłce to kopalnia dziwnych i dziwniejszych inwestorów, którzy byli blisko kupna klubu lub nawet im się to udało. Vanna Ly i atak serca na pokładzie samolotu. Jakub Meresiński, który nie jedzie, gdy nie kręci. Senegalczycy, którzy przekonywali, że cały Dakar będzie oglądał mecze Korony. I cała plejada innych, z których można zrobić pokaźną galerię. Jeśli chcesz sprzedać klub szybko i presja czasu przejęła nad tobą kontrolę, jesteś wymarzonym partnerem do rozmów dla każdego z nich. Mniej rzetelnie prześwietlasz potencjalnego nabywcę, nie jesteś tak wyczulony na sygnały ostrzegawcze, jak powinieneś. Chcesz mieć temat z głowy i skupić się na spokojnej walce o drugą kadencję.
Może niemiecka firma Westminster zapewni Śląskowi kolejne mistrzostwo albo puchary. Może nie będzie tak tajemnicza jak Niemcy z Lechii czy Korony. Może nikomu WKS-u nie sprzeda. No właśnie: może. We Wrocławiu dzieje się to samo, co kilka lat temu w Koronie. Mieszkańcy miasta są już zmęczeni klubem, sam prezydent też ma już dość i oddaje klub temu, kto akurat przechodzi z tragarzami.
W Kielcach żałują, że tak zrobili.
Wrocław nie dał sobie szans na to, by skrupulatnie wyselekcjonować partnera do rozmów. Ma tego, który akurat przyszedł. Sutryk nie chce czekać ze sprzedażą do wyborów, bo to wiąże się z ryzykiem. Traci na organizowaniu przedziwnych spotkań politycznych wokół klubu. Nie potrafi się powstrzymać przed komentowaniem porażek. Pozuje na twardego i zdecydowanego męża stanu, który wymaga, a jeśli nie dostaje określonego standardu, to wali pięścią w stół. Poświęci nawet legendę klubu, bo nie toleruje dziadostwa. Zażąda wyjaśnień i planu naprawczego, bo nie toleruje dziadostwa. Skrytykuje publicznie tego czy tamtego, bo nie toleruje dziadostwa. A przynajmniej chce, by ludzie tak go postrzegali. Choć obie sytuacje bardzo się różnią, stolica Dolnego Śląska cierpi na podobny problem, co Zabrze. Podejmuje kluczowe dla miasta i klubu decyzje, kierując się trochę dobrem miasta, trochę dobrem klubu, ale głównie interesami i interesikami rządzących, którzy przeliczają wszystko na kwietniowe głosy.
Powielane błędy, które niszczą Śląsk Wrocław
Wybory w Kielcach. Korona i wymarzony moment
Jeśli klub jest mądry, potrafi wyczuć, że przedwyborczy okres może stworzyć idealne okoliczności do rozmów z miastem (o ile nie masz siedziby na Podlasiu). Pokazuje to Korona Kielce, która w ostatnich miesiącach, a w zasadzie to w ostatnich latach, musiała zawsze przechodzić przez męki, by dostać od miasta jakiekolwiek pieniądze. Za każdym razem towarzyszyła temu długa i gorąca dyskusja. Trudno znaleźć miasto, w którym radni uważniej patrzą władzom samorządowego klubu na ręce.
A teraz – mogliście nie słyszeć, bo mało kto o tym mówił – bez żadnego problemu przeforsowała dofinansowanie w kwocie 6,7 miliona złotych na cały przyszły sezon.
Czyli tak: dopiero co musiała rozwlekle tłumaczyć, na co są jej pieniądze i opowiadać o każdej złotówce. Prezentowała wypadające z szafy trupy, wyliczała pozostałości po Zającu i jego ekipie, mówiła o przegranych sprawach sądowych, które ciągnęły się latami. Dzięki dotacjom miała odciąć ciągnącą się przy nodze kulę, jaką dostała w spadku po niemieckich właścicielach (zadłużenie, zobowiązania i wyroki). Sama działała już rozsądnie, uczciwie i oszczędnie. To przekonywało radnych, ta kula u nogi, choć zdarzyło się jeszcze w zeszłym sezonie, że po gorących dyskusjach rozdzielili kroplówkę na „część damy teraz, a część ewentualnie może później”.
Korona i miejskie dotacje. Jak Kielce leczą się z patologii?
A teraz Korona ugrała 6,7 miliona złotych. Od razu na cały sezon.
Po prostu.
Nie musiała mówić o odcinaniu ciążącej kuli czy wypadaniu z szafy trupów. Dostała je na bieżącą działalność. Na osiągnięcie celu sportowego, jakim jest utrzymanie. Na wypełnienie budżetowego minimum, o którym na sesji rady miasta mówił jej prezes.
Niemalże bez echa.
Inaczej niż zawsze.
Radnych nie zraziło nawet to, że kielecki klub wyszedł z tematem ledwie dzień przed sesją rady miasta. Korona wybrała po prostu idealny moment. Kielce były jeszcze w euforii po utrzymaniu i kapitalnej rundzie wiosennej. Niesione odżywającą modą na Koronę, którą widać po kapitalnej frekwencji (ponad dziesięć tysięcy na mecz). Tak dobrego czasu klub nie przeżywał już dawno. Każdy, kto chce iść z nurtem, musi iść z Koroną. Ostatnie, czego potrzebuje jakikolwiek kielecki radny na dziesięć miesięcy przed wyborami, to machanie szabelką przed złocisto-krwistymi.
Korona znalazła się w wyjątkowej dla siebie sytuacji. Wielokrotnie stała w centrum politycznej afery, gdy domagała się od samorządu dodatkowych środków, na co nigdy nie było w Kielcach społecznej zgody. Dziś ta sama społeczność zbulwersowałaby się, gdyby miasto nie dało klubowi dofinansowania, o które prosi. A skoro dało, każdy przyjął to jak coś normalnego. W takich okolicznościach łatwo zapomnieć, jak kiedyś oburzało się na samą myśl o tym, że kielecki klub miałby dostać od miasta choćby gumę kulkę i paczkę czipsów. Obie strony zresztą, miasto i klub, deklarowały jasno i wyraźnie, że to koniec samorządowych kroplówek i to już raz na zawsze. Gdyby Korona zwróciła się z taką prośbą w styczniu, lutym, marcu, kwietniu albo maju, nie dostałaby tych pieniędzy. W lipcu, sierpniu czy wrześniu, po opadnięciu euforii, na pewno byłoby trudniej. Ale poszła w czerwcu i idealnie wykorzystała swój moment. Moment, w którym lokalni politycy nie chcieli wyjść na niszczycieli dobrej zabawy.
Mańka-Szulik też wykorzystała moment. Buduję czwartą trybunę akurat wtedy, gdy najbardziej potrzebuje głosów.
Sutryk też wykorzystał moment. Wystawił Śląsk na sprzedaż w takiej chwili, by zdążyć odciąć się od niego przed kampanią wyborczą.
Idą wybory. Każdy walczy, by ugrać coś dla siebie. A ty, kibicu, wybierz mądrze, domyślając się, kto jest Markiem, a kto Władkiem.
WIĘCEJ O MIEJSKICH KLUBACH:
- Studnie bez dna. Czy jesteśmy skazani na dotowanie klubów piłkarskich?
- Caryca z Zabrza. Czy Górnik służy do wygrywania wyborów?
- Powielane błędy, które niszczą Śląsk Wrocław
- Korona i miejskie dotacje. Jak Kielce leczą się z patologii?
Fot. newspix.pl / FotoPyK