Premier League kontra Manchester City. To jeden z najważniejszych meczów w najnowszej historii angielskiego futbolu, choć nie zostanie on rzecz jasna stoczony na murawie, tylko przed obliczem niezależnej komisji, która wkrótce zbada, czy Obywatele w latach 2009-2018 naruszali wewnętrzne ligowe przepisy, kpili z reguł Finansowego Fair Play i z pełną premedytacją łamali wszelkie zasady finansowej transparentności. Jeżeli ekipa z Etihad Stadium wyjdzie z tej konfrontacji zwycięsko, będzie to druzgocąca klęska dla ligi i być może początek jej końca w obecnym kształcie. Z kolei ewentualny triumf Premier League może poważnie zachwiać projektem, w który Zjednoczone Emiraty Arabskie wpompowały – takimi czy innymi kanałami – grube miliardy euro.
– Premier League wytoczyła Manchesterowi City najpoważniejsze zarzuty, jakie tylko można sobie wyobrazić w sprawie o stosowanie „finansowego dopingu” – zauważa Stefan Borson, były doradca finansowy City, na łamach „The Telegraph”. – Jeśli się potwierdzą, to musi się skończyć degradacją klubu. […] Klub miał dostarczać nieprawdziwe sprawozdania finansowe przez dziewięć lat. To niezwykłe, by próbować udowodnić coś takiego przed sądem arbitrażowym.
O co dokładnie w tej sprawie chodzi i jakie jest jej drugie dno?
Prześledźmy od samego początku.
Piętnaście lat przepychu
To już blisko piętnaście lat, od kiedy Manchester City stanowi własność inwestorów ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W 2008 roku drużynę przejęła Abu Dhabi United Group, na której czele stał wówczas i stoi do dziś Mansour bin Zayed bin Sultan Al Nahyan, jeden z najbardziej wpływowych polityków w ZEA. Biorąc pod uwagę jego biznesowe, rodzinne oraz właśnie polityczne powiązania, szybko stało się jasne, że Manchester City pod nowym kierownictwem przepoczwarzył się w istocie w „klub państwowy”, będący użytecznym narzędziem wpływu w rękach władz ZEA.
Zresztą holding City Football Group dynamicznie się rozrósł i dzisiaj można go już przyrównywać do ogromnej, pajęczej sieci futbolowo-biznesowych powiązań. W jego skład wchodzą między innymi drużyny amerykańskie (New York City), australijskie (Melbourne City), francuskie (ES Troyes), włoskie (Palermo), indyjskie (Mumbai City), belgijskie (Lommel SK), urugwajskie (Montevideo City Torque), brazylijskie (Esporte Clube Bahia) czy hiszpańskie (Girona FC). A do wyliczanki trzeba dołożyć również mniejszościowy pakiet udziałów w chińskim Sichuan Jiuniu oraz japońskim Yokohama F. Marinos. Krótko mówiąc, City Football Group to piłkarskie imperium o globalnym zasięgu.
Naturalnie żadna ze sportowych organizacji, które rozwinęły skrzydła dzięki kasie pompowanej przez Zjednoczone Emiraty Arabskie, nie wzbudza aż takiego zainteresowania, jak Manchester City. Od Obywateli wszystko się wszak zaczęło. Latem 2008 roku do klubu trafił z Realu Madryt brazylijski gwiazdor Robinho, za rekordową wówczas w Premier League kwotę 32,5 miliona funtów. Transferu dokonano tuż po oficjalnym ogłoszeniu, że drużyna wylądowała w rękach inwestorów z Abu Zabi. Była to zatem swoista demonstracja siły w wykonaniu nowych właścicieli City. Wielką ochotę na ściągnięcie Robinho miał bowiem także Roman Abramowicz z Chelsea, ale rosyjski oligarcha został zwyczajnie przelicytowany. Co dość dobitnie pokazało, jak wielkie możliwości ma Szejk Mansour i jego świta. No bo skoro bogacze z Emiratów nawet Abramowicza potrafią zapędzić w kozi róg, to kto miałby z nimi konkurować jak równy z równym?
Co było dalej – wiadomo.
Zespół od dekad otoczony reputacją ubogiego krewnego Manchesteru United, w mieście postrzegany niegdyś jako „klub ludu”, wiecznie na marginesie, nieustannie wplątujący się w takie czy inne tarapaty, wyrósł na potęgę numer jeden angielskiej ekstraklasy. Już dawno zdążyliśmy się przyzwyczaić do wielkich transferów w wykonaniu The Citizens. Najświeższy przykład to oczywiście wygranie wyścigu o rozchwytywanego Erlinga Haalanda.
Pod nowymi rządami Obywatele wywalczyli sześć tytułów mistrza Anglii i jedenaście mniej znaczących krajowych trofeów. Tylko na transfery przychodzące przeznaczono w tym czasie na Etihad Stadium przeszło dwa miliardy funtów. Doliczmy do tego też gigantyczne tygodniówki, oferowane kolejnym gwiazdom światowej piłki, no i ogromne wydatki na klubową infrastrukturę. To już nie strumień, lecz cały wodospad petrodolarów, czy – jak być może należałoby napisać w tym kontekście – petrofuntów. – Tym samym Manchester City – zero trofeów od 1976 roku, trzecioligowiec w latach 90., element postindustrialnej ruiny wschodniego Manchesteru – stał się symbolem niewyobrażalnego bogactwa w świecie piłki – celnie podsumował David Conn na łamach The Guardian.
Prawa ręka
Zwolennicy The Citizens zwracali jednak uwagę, że nawet jeśli uznamy Manchester City za marionetkę władz Zjednoczonych Emiratów Arabskich, wykorzystywaną do generowania soft power oraz budowania wpływów w Wielkiej Brytanii i w pozostałych krajach Europy Zachodniej, to jest to tylko jedna strona medalu. Z drugiej mamy natomiast, tak po prostu, świetnie zarządzany klub, w którym wykorzystuje się wiedzę fachowców z całego świata. Choćby Hiszpanów – pozycję dyrektora wykonawczego City od lat zajmuje Ferran Soriano, dyrektorem sportowym jest Txiki Begiristain, a układankę uzupełnia rzecz jasna Pep Guardiola.
Ich wspólne dzieło może imponować. Wystarczy przypomnieć 100 punktów „Obywateli” w sezonie ligowym 2017/18.
Sam Szejk Mansour, mimo upływu lat, pozostaje postacią dość tajemniczą. Wywodzi się ze starego i potężnego rodu, który od końcówki XVIII wieku rządzi emiratem Abu Zabi. Jego brat, Mohamed bin Zayed Al Nahyan, od maja 2022 roku zasiada zaś w fotelu prezydenta kraju. Jedną z jego żon jest z kolei córka Mohammeda bin Rashid Al Maktouma, premiera ZEA i władcy Dubaju. Mansour również wchodzi w skład rządu, gdzie pełni funkcję wiceprezesa rady ministrów.
Znacznie istotniejszy jest jednak jego udział w licznych państwowych spółkach oraz funduszach inwestycyjnych, żeby wspomnieć choćby o Najwyższej Radzie Państwowej ds. Ropy Naftowej i Najwyższym Urzędzie Inwestycyjnym. 53-latek zasiada też w zarządzie banku centralnego oraz Urzędu Inwestycyjnego Abu Zabi. Można tak zresztą wymieniać i wymieniać bez końca. Warta zapamiętania jest też obecność szejka we władzach holdingu Mubadala Investment Company.
Na odcinku sportowym prawą ręką Mansoura jest Khaldoon Khalifa Al Mubarak – prezes Manchesteru City i motor napędowy całej City Football Group, od dawna przedstawiany przez brytyjskich dziennikarzy jako swoisty łącznik władców Zjednoczonych Emiratów Arabskich z resztą świata. Ich swojskie oblicze.
Al Mubarak uchodzi nie tylko za sprawnego organizatora i przenikliwego doradcę. Świetnie wypada też w mediach, gdzie sprawia wrażenie człowieka otwartego, dowcipnego, bezpośredniego i konkretnego. Twardo stąpającego po ziemi. Choć jego nazwisko oczywiście również przewija się w zarządach niezliczonych państwowych firm i holdingów, a kilka lat temu prezydent ZEA uczynił zeń swego specjalnego przedstawiciela na kierunku chińskim. Nie powinno zatem dziwić, że wśród najważniejszych dyrektorów Manchesteru City znajdziemy dziś niejakiego Li Ruiganga, dawniej szefa Shanghai Media Group, a obecnie przedstawiciela China Media Capital. Chińczycy od ośmiu lat posiadają pewną porcję udziałów w City Football Group. Xi Jinping, przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej, w 2015 roku odwiedził nawet siedzibę Manchesteru City. Pretekstem było włączenie Sun Jihaia, byłego gracza „Obywateli”, do galerii sław angielskiego futbolu.
Nie o sport tu jednak w gruncie rzeczy chodzi, lecz o strategiczne interesy. Ni Jian, ambasador Chin w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, relacje między oboma krajami opisuje jako „braterskie”. I nie jest to wyłącznie dyplomatyczna mowa-trawa. – Zjednoczone Emiraty Arabskie są najważniejszym i najstabilniejszym partnerem gospodarczym i politycznym Chin w regionie; ich głównym źródłem ropy naftowej, bramą dla chińskiego eksportu i kluczowym punktem dla inicjatywy „jeden pas, jedna droga”. To siedziba dla około sześciu tysięcy chińskich firm i dwustu tysięcy obywateli Chin – wylicza analityk John Calabrese.
Widać zatem wyraźnie, że Khaldoon Al Mubarak – jako się rzekło, bezpośrednio zaangażowany w rozwijanie relacji z Państwem Środka – jest dla ZEA kimś znacznie więcej, niż tylko frontmanem sportowego projektu. Ach, no i jeszcze jedno – on również należy do wierchuszki Mubadala Investment Company.
Zbyt potężni, by ich dopaść
Wydawać się mogło, że inwestycja Zjednoczonych Emiratów Arabskich w Manchester City to strzał w dziesiątkę. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, piłkarski świat po jakimś czasie po prostu przywykł do faktu, że w angielskiej ekstraklasie występuje zespół dysponujący w gruncie rzeczy nieograniczonymi zasobami finansowymi. Pojawiły się zresztą kolejne przypadki „klubów państwowych”, na czele z Paris Saint-Germain, a więc „Obywatele” przestali w tym względzie uchodzić za ewenement.
Zresztą można było postawić pytanie, w czym są właściwie gorsi arabscy książęta od powiązanych z Władimirem Putinem oligarchów, których zaakceptowano już wcześniej? Mamy tu fenomen sportswashingu w pełnej krasie – prędzej czy później oburzenie wygasa, ponieważ opinia publiczna bardziej interesuje się tym, co na boisku, a nie w klubowych gabinetach. Naiwnie zakładając, że na koniec dnia nawet Manchester City porusza się przecież w ramach tych samych reguł i obostrzeń, co cała reszta klubów w Premier League, z których prawie każdy i tak dysponuje dziś co najmniej sporym finansowym potencjałem.
No właśnie – tylko czy „Obywatele” faktycznie grają fair?
Pierwsze poważne wątpliwości – oparte na konkretnych doniesieniach, a nie mglistym przekonaniu, że taki klub jak City zwyczajnie musi kręcić jakieś zakulisowe wałki – pojawiły się w 2014 roku, ale wówczas szefostwo Manchesteru dość szybko dogadało się z UEFA i zawarło z nią ugodę. Temat wrócił jednak na tapet w momencie, gdy portugalski haker Rui Pinto wykradł i przekazał niemieckiemu pismu „Der Spiegel” przeszło trzy terabajty danych, wśród których znajdowały się maile obnażające finansowe machl0jki Manchesteru City, nazywane niekiedy eufemistycznie kreatywną księgowością.
Portugalczyk pokazał w zasadzie czarno na białym, w jaki sposób „Obywatele” lawirują, by umykać dokuczliwym ograniczeniom Finansowego Fair Play. Sztuczka opierała się przede wszystkim na zawieraniu odpowiednio skonstruowanych umów sponsorskich. Na przykład firma Etihad Airways – narodowy przewoźnik ZEA, który wykupił miejsce na koszulce The Citizens oraz prawa do nazwy stadionu – miała przelewać na konto klubu około 70 milionów funtów rocznie. W praktyce grubo ponad połowę tej kwoty pokrywał swoimi kanałami (to znaczy: z państwowej kasy) Szejk Mansour. Z kolei Roberto Mancini, z którym „Obywatele” sięgnęli po mistrzostwo Anglii w 2012 roku, zarabiał kokosy jako zewnętrzny konsultant Al Jazira Club. Zespołu, którego właścicielem jest – cóż za niespodzianka! – Mansour. Przy pomocy całej serii takich i podobnych tricków minimalizowano na papierze wydatki klubu i zwielokrotniano jego przychody. Rui Pinto wykrył także korespondencję świadczącą o nielegalnych transakcjach dokonywanych przez władze City z agentami poszczególnych piłkarzy (na przykład Yayi Toure).
Manchester City pod ostrzałem. Wyjaśniamy, co się właściwie dzieje
Sprawą zainteresowała się UEFA. Zimą 2020 roku przedstawiciele federacji poinformowali o wykluczeniu „Obywateli” z europejskich rozgrywek na dwa lata, co miało być karą za pogwałcenie zasad FFP. Dodatkowo nałożono też na Manchester grzywnę w wysokości prawie 30 milionów funtów. Jednak nie z Khaldoonem Al Mubarakiem takie numery. Prezes klubu wynajął najlepszych brytyjskich prawników i – co tu kryć – zdemolował UEFA przed Sportowym Sądem Arbitrażowym (CAS) w Lozannie. Zarzuty stawiane City zostały w większości uznane za niedostatecznie udokumentowane lub przedawnione, więc karę zawieszenia anulowano. – Jeśli Manchester City nie jest winny, kara finansowa jest haniebna. Jeśli nie jesteś winny, nie możesz zostać ukarany. Z drugiej strony, jeśli jesteś winny, powinieneś być wyrzucony z rozgrywek. Więc pod tym kątem… to też haniebna decyzja. W każdym wypadku: to katastrofa – grzmiał Jose Mourinho.
To nie był dobry dzień dla piłki nożnej
Juergen Klopp
Kompromitacja. Zwłaszcza że nieco wcześniej poważniejszym sankcjom ze strony UEFA sprytnie umknęło również Paris Saint-Germain. Te dwa przypadki upokarzających porażek sądowych europejskiej federacji rozwiały wszelkie wątpliwości kibiców, jeśli chodzi o skuteczność Finansowego Fair Play.
Stało się jasne, że gigantów na transferowym rynku nic tak naprawdę nie ogranicza.
Ponad sto zarzutów
Do sądowego triumfu powiódł „Obywateli” lord David Pannick – jeden z najbardziej rozchwytywanych brytyjskich prawników, specjalizujący się w bulwersujących i medialnych sprawach. Niedawno było o nim głośno, gdy bronił Borisa Johnsona przed oskarżeniami o dopuszczenie do organizacji suto zakrapianych imprez przy Downing Street, podczas gdy obywatele Wielkiej Brytanii objęci byli restrykcjami covidowymi. Zwycięski Al Mubarak nie napawał się jednak przesadnie swoim sukcesem i natychmiast wyciągnął do UEFA rękę na pojednanie. – Życie jest o wiele za krótkie, by chować urazę – stwierdził szef City po oficjalnej rozmowie z Aleksandrem Ceferinem, prezesem europejskiej federacji. – To było dla nas poważne wyzwanie, ale mamy je już za sobą. Koniec historii. Teraz koncentruję się na tym, by klub jak najlepiej spisał się w kolejnej edycji Champions League. Chcemy obudować konstruktywne relacje z UEFA. To jedyna droga.
Złośliwi przypominali wszakże treść jednego z wykradzionych maili, gdzie pracownik City przytoczył rozmowę Mubaraka z Giannim Infantino. – Prędzej zapłacę 30 milionów najlepszym prawnikom, niż UEFA dostanie cokolwiek – miał się rzekomo odgrażać prezes Manchesteru. No a kreatywna księgowość trwa na Etihad Stadium w najlepsze. Niedawno klub pochwalił się lukratywnymi dealami sponsorskimi z przedsiębiorstwami Masdar oraz Aldar Properties. Dziennikarze „Insider Sport” ustalili, że obie te organizacje są ściśle powiązane z… Mubadala Investment Company, gdzie umocowani są przecież Szejk Mansour i Al Mubarak.
I tak to się właśnie kręci.
Ligi Mistrzów wygrać się „Obywatelom” wciąż nie udało – w sezonie 2020/21 polegli w finałowej konfrontacji z Chelsea, a rok później zatrzymali się na półfinale, gdzie poskromił ich Real Madryt. Na pocieszenie pozostają im znakomite wyniki finansowe. Według wyliczeń analityków Deloitte, w 2022 roku Manchester City wygenerował największe przychody spośród wszystkich klubów piłkarskich na świecie (731 milionów euro). „Forbes” umieścił zaś ekipę The Citizens na 24. miejscu, jeśli chodzi o ranking najbardziej wartościowych organizacji sportowych świata, wyceniając ją na 4,25 miliarda euro. Ale to wszystko nie oznacza, że wokół klubu zapanował błogi spokój. Do działania wreszcie – po czterech latach gromadzenia dowodów – przeszła bowiem Premier League.
Dochodzenie zainicjowane przez angielską ekstraklasę ciągnęło się tak długo, że stało się obiektem powszechnej szyderki. Ale dziś Szejkowi Mansourowi i Khaldoonowi Al Mubarakowi nie jest do śmiechu. Premier League oskarża bowiem Manchester City o złamanie regulaminu ponad sto razy w latach 2009-2018.
W skrócie chodzi o:
- niedostarczanie rzetelnych i kompletnych raportów finansowych, zwłaszcza w odniesieniu do przychodów klubu ze sponsoringu
- zatajanie szczegółów umów z managerem i zawodnikami (w domyśle: zaniżanie ich w sprawozdaniach finansowych)
- nieprzestrzeganie przepisów UEFA, w szczególności tych, które wynikają z Finansowego Fair Play
- łamanie wewnętrznych regulacji Premier League odnośnie zrównoważonego rozwoju
- utrudnianie dochodzenia i brak współpracy z przedstawicielami Premier League (od grudnia 2018 roku)
Oficjalne oświadczenie Premier League w sprawie Manchesteru City
– To potencjalnie największy konflikt między władzami organizacji sportowej a klubem piłkarskim w historii – stwierdził na łamach „Financial Times” Stephen Taylor Heath, specjalista w zakresie prawa sportowego. – Premier League pokazuje pazury, stawiając takie zarzuty potężnemu klubowi. To wielki krok. Prawnik Tom Murray dodaje: – Premier League chce zademonstrować, że sama potrafi wyegzekwować posłuszeństwo swoich klubów.
Prężenie muskułów
Nad sprawą pochyli się wkrótce niezależna komisja. Według doniesień „The Telegraph”, jej skład wytypuje Murray Rosen – doświadczony znawca prawa sportowego, a prywatnie, co oczywiście nie umknęło uwadze mediów, wielki kibic Arsenalu. Tymczasem na brytyjskiej scenie piłkarskiej huczy jak w ulu.
Dziennikarze prześcigają się w spekulacjach na temat możliwych kar dla Manchesteru City – mówi się o zakazie transferowym, odjęciu punktów (to dość prawdopodobny wariant), zdegradowaniu klubu do niższej klasy rozgrywkowej (na tę opcję nalega ligowa konkurencja), a nawet pojawiają się głosy o odebraniu The Citizens trofeów mistrzowskich za sezony 2011/12, 2013/14 i 2017/18. Z pewnością teraz „Obywatelom” trudniej będzie się wykaraskać z tarapatów, niż w batalii sądowej z UEFA. Wtedy mieli bowiem po swojej stronie bardzo poważny argument, jakim była ugoda zawarta z europejską federacją w 2014 roku. Jej istnienie niejako przekreślało możliwość przyczepienia się do City za wybryki z lat 2008-2014. – Jeśli rzeczywiście część tych naruszeń nastąpiła ponad pięć lat temu, to skład orzekający CAS nie mógł w tym zakresie podjąć innej decyzji. Był ograniczony przepisami, które UEFA sama wprowadziła. A patrząc na to, kto był w składzie orzekającym w tej sprawie, naprawdę trudno mi uwierzyć w znaczącą wadę tego orzeczenia. W konsekwencji, UEFA przegrała tę sprawę proceduralnie – tłumaczył Jakub Laskowski, arbiter Piłkarskiego Sądu Polubownego PZPN, na łamach Sport.pl.
Tym razem o przedawnieniu mowy być nie może, regulamin ligi go nie przewiduje, aczkolwiek linia obrony City prawdopodobnie się nie zmieni. Już z „Football Leaks” dowiedzieliśmy się zresztą o modus operandi klubu w podobnych sytuacjach – grać na czas, wykonywać uniki, nie udostępniać kompletnej dokumentacji, punktować proceduralne potknięcia oponentów. Najwyżej skończy się na karze finansowej za brak transparentności w śledztwie, ale przecież nie o to toczy się gra. Pytanie zatem brzmi, czy Premier League potrafi udowodnić Manchesterowi jego najpoważniejsze występki. Przede wszystkim sponsorskie szwindle. Co ważne – dogrywki w Lozannie nie będzie. Nie istnieje ścieżka pozwalająca na odwołanie się od werdyktu komisji przed Sportowym Sądem Arbitrażowym.
Lord David Pannick jest znów gotowy do akcji. Brytyjskie media szacują jego tygodniowe wynagrodzenie na 400 tysięcy funtów, co, wedle wyliczeń prasy, uczyni go człowiekiem opłacanym przez Manchester lepiej nawet od Kevina De Bruyne. Zespół prawników City w sumie składać się będzie z około 20 osób.
Manchester City jest zaskoczony oskarżeniem o domniemane naruszenia regulaminu Premier League, szczególnie biorąc pod uwagę szerokie zaangażowanie i ogromną ilość szczegółowych materiałów, które zostały dostarczone EPL. Klub z zadowoleniem przyjmuje przyjrzenie się tej sprawie przez niezależną komisję, aby bezstronnie rozważyć obszerny zbiór niepodważalnych dowodów, które istnieją na poparcie naszego stanowiska. W związku z tym oczekujemy, że ta sprawa zostanie raz na zawsze zakończona
oficjalne oświadczenie klubu
Wystąpienie na wojenną ścieżkę z Manchesterem City jest przez część ekspertów postrzegane jako próba zachowania niezależności przez Premier League. Brytyjski rząd opracowywał bowiem w ostatnich miesiącach białą księgę angielskiej ekstraklasy, która ma stanowić odpowiedź na apele kibiców i podstawę do powołania niezależnego urzędu regulującego działanie piłkarskiej branży. Na razie publikację dokumentu wstrzymano, lecz minister sportu Tracey Crouch przekonuje, że zewnętrzne regulacje są zawodowej piłce nożnej w Anglii bardzo potrzebne. – Opóźnienie jest frustrujące, ale nadal jestem przekonana, że to jedyna droga dla piłki nożnej. Wiele klubów zostało zepchniętych na skraj finansowej przepaści. Bury FC już upadło. Pilnie potrzebujemy uregulowania piłkarskiego rynku.
– To niesamowity zbieg okoliczności, że zarzuty przeciwko Manchesterowi City zostały wytoczone na 24 godziny przed planowaną pierwotnie przez rząd publikacją planów reformy piłkarskiego rynku, przeciwko której od dawna lobbuje Premier League – z ironią zauważył Kieran Maguire, ekspert finansowy. Z kolei
z magazynu „Forbes” przekonuje: – W ciągu ostatniej dekady angielska Premier League stała się „angielska” tylko z nazwy. To międzynarodowa rywalizacja, pełna gwiazd z całego świata, gdzie większość drużyn znalazła się w rękach zagranicznych inwestorów. Liga zaczęła funkcjonować niczym marina w Monako albo bank na Kajmanach – jeśli masz pieniądze na zakup stuletniego angielskiego klubu, prawdopodobnie nawet nie usłyszysz pytania o źródło twoich dochodów ani o plany związane z inwestycją. Po prostu płacisz i masz klub. Czy Anglicy się wreszcie obudzą?Rząd pragnie choć do pewnego stopnia zasypać finansową przepaść, jaka dzieli dziś kluby Premier League z ekipami znajdującymi się na niższych szczeblach futbolowej piramidy. Nawet jeśli wydatnie ograniczy to mocarstwowe ambicje najbogatszych zespołów z angielskiej ekstraklasy. Odpowiedź przedstawicieli Premier League jest więc w tym kontekście jasna: patrzcie, jak zaraz załatwimy magnatów z City. Radzimy sobie sami, nie chcemy żadnych regulacji. Warto dziś uszczypnąć Mansoura, żeby jutro politycy nie przymknęli furtki dla kolejnych inwestorów ze Stanów Zjednoczonych oraz Bliskiego i Dalekiego Wschodu.
***
Kiedy poznamy wyrok w tej sprawie? Najprawdopodobniej za kilka miesięcy, choć nie jest wykluczone, że sprawa potrwa jeszcze dłużej. Nawet lata. Dziennikarze „The Athletic” informują, że na Etihad Stadium początkowo zawrzało, gdyż lwia część pracowników o aferze dowiedziała się z mediów, ale szefostwo Manchesteru City uspokoiło sytuację, zapewniając piłkarzy i sztab szkoleniowy o swojej niewinności. Od niewygodnych pytań nie uciekał więc nawet Pep Guardiola, który bronił dobrego imienia City podczas konferencji prasowej. Hiszpan zastrzegł jednak wyraźnie: – Kiedy klub jest o coś oskarżany, proszę szefów o wyjaśnienie. Oni mi tłumaczą, a ja im wierzę. Ale uprzedzałem, że jeśli mnie okłamią, to następnego dnia już mnie tu nie będzie. Odejdę i przestaniemy być przyjaciółmi.
CZYTAJ WIĘCEJ O PREMIER LEAGUE:
- Jak Heung-min Son popadł w przeciętność?
- Rudzki: Mason Greenwood znów przed sądem. Teraz wyrok wyda Erik Ten Hag
- Eddie Nketiah, czyli kolejne złote dziecko trenera Artety
fot. NewsPix.pl