Już za trzy dni pierwszy konkurs 71. Turnieju Czterech Skoczni, jednej z najważniejszych imprez w corocznym kalendarzu skoków narciarskich. Zawody które w ostatnich latach przynoszą Polakom sporo radości, obfitowały w wiele wiekopomnych chwil dla kibiców znad Wisły i nie tylko. Z tej okazji przedstawiamy Wam pięć najbardziej pamiętnych momentów z Turnieju Czterech Skoczni w XXI wieku. A jest co wspominać, wszak dla nas to historia od początków Adama Małysza do szczytowej formy Kamila Stocha.
Spis treści
2000/2001 – WYBUCH MAŁYSZOMANII
Jest koniec 2000 roku. Skoki narciarskie w Polsce chylą się ku upadkowi. Nie mamy infrastruktury – Wielka Krokiew w Zakopanem jest w tak opłakanym stanie, że FIS decyduje się na usunięcie tego obiektu z kalendarza Pucharu Świata. Od dawien dawna nasi skoczkowie nie notują też spektakularnych wyników w najważniejszych imprezach. Ten sport umiera. W XXI wiek wkroczy z niskim zainteresowaniem kibiców i mediów. Na to przynajmniej się zapowiadało…
Jedynym, malutkim światełkiem w tunelu był on. Adam Małysz. Skoczek o którym w środowisku mówiło się, że jest obdarzony niezwykłym talentem. Ale też zawodnik, który pomimo zaledwie 23 lat na karku zdążył już przejść kilka zawirowań w karierze. Jednak rok wcześniej Orzeł z Wisły zupełnie zmienił swoją formę treningu. Do sztabu kierowanego przez Apoloniusza Tajnera dołączyli psycholog Jan Blecharz oraz fizjolog Jerzy Żołądź. Dzięki ich pracy Małysz w sezonie 99/00 uplasował się na 28. miejscu w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Lecz to było tylko preludium. Prawdziwą moc pokazał w następnym roku.
Już eliminacje do pierwszego konkursu w Oberstdorfie zwiastowały, że Orzeł z Wisły jest zdolny do rzeczy wielkich. Adam zwyciężył w kwalifikacjach.
– I czekamy teraz na Adama Małysza. Ważne będzie, żeby [skoczył] jak najdalej, jak najpiękniej. To truizm co mówię, ale cóż mam w tej chwili powiedzieć? Denerwuję się razem ze wszystkimi Polakami, nieliczną grupą dziennikarzy i nieliczną grupą [kibiców?] towarzyszącą naszym skoczkom… – komentował niemieckie zawody Krzysztof Miklas, kiedy przyszła legenda skoków pojawiła się na belce startowej.
Ostatecznie Adam zajął w konkursie czwarte miejsce, ale o Polaku zrobiło się głośno, a konkurencja zaczęła się go obawiać. Do tego stopnia, że trener Reinhard Hess w Garmisch-Partenkirchen nie wystawił w kwalifikacjach Martina Schmitta. Zamysł był taki, że gdyby nasz rodak je wygrał – co też uczynił – to ciążyła na nim presja walki z liderem turnieju oraz zawodnikiem gospodarzy. Hess liczył, że Małysz tego nie udźwignie, ale nic takiego nie miało miejsca. W tym prestiżowym pojedynku Polak pokonał Niemca o 4,1 punktu. Zawody ukończył na trzecim miejscu, zaś w klasyfikacji generalnej przesunął się na drugą pozycję. Prowadził Noriaki Kasai, który zgromadził 521,1 punktu. Polak miał na koncie 511,9.
Lecz prawdziwy popis umiejętności Małysz pokazał w austriackiej części turnieju. Cóż z tego, że Japończyk miał trzecie miejsce? W Innsbrucku Adam skakał w swojej własnej lidze. Zdobył 259,2 punktu i zdeklasował rywali – drugi Ahonen skończył z notą wynoszącą zaledwie 214,3.
Czwarty konkurs w Bischofshofen był już biało-czerwony i to nie ze względu na barwy gospodarzy. Adam Małysz jechał na Paul-Ausserleitner-Schanze przypieczętować historyczny, pierwszy triumf Polaka w Turnieju Czterech Skoczni. A wraz z nim pojechał tłum rodaków, pragnący na własne oczy zobaczyć triumf swojego nowego idola. Choć przecież parę dni wcześniej była ich tylko garstka. Adam Małysz wprowadził polskie skoki w XXI wiek. Dosłownie i w przenośni.
Resztę historii już znacie. Rzesze Polaków jeżdżących za swoim idolem. Skoki narciarskie, które z niszowej dyscypliny stały się sportem narodowym. Zakopane zostało stałym punktem programu w kalendarzu Pucharu Świata. Adam Małysz, skromny chłopak z Wisły, nagle stał się największym ambasadorem naszego kraju, zaraz po papieżu. Równo rok temu, kiedy Kamil Stoch wyrywał Turniej Czterech Skoczni po raz trzeci, napisaliśmy tekst o tym, czy to najlepszy polski skoczek w historii. Adam Małysz być może nie jest lepszy pod względem sukcesów. Ale z pewnością jest ważniejszy, bardziej przełomowy dla tego sportu. Fenomen socjologiczny, jak to mawiał klasyk.
No i Adam ustanowił wtedy rekord, którego do dziś nikt nie pobił. Jako jedyny zawodnik w historii zwyciężył z przewagą ponad stu punktów nad drugim skoczkiem. Łączna nota Małysza wyniosła 1045,9 punktu, zaś drugi Janne Ahonen zakończył turniej z notą 941,5.
2001/2002 – HANNAWALD ZGARNIA WSZYSTKO
Dominacja równie efektowna, ale zarazem jakże inna od tej, którą rok wcześniej pokazał Adam Małysz. Bo przecież w Ga-Pa Sven Hannawald wygrał z Adamem o zaledwie 1,7 punktu. W Bischofshofen przewaga Niemca nad drugim Mattim Hautamaekim wyniosła 2,5 oczka. Ostatecznie ponad 55 punktów przewagi w klasyfikacji generalnej nad Finem i tak robiło wrażenie. Lecz do ponad setki Małysza sporo mu brakowało.
Jednak Sven Hannawald wygrał wszystko. Zajmował pierwsze miejsce w każdym z rozegranych konkursów. Wyskakał kwadruplet. Dokonał tego jako pierwszy skoczek w historii Turnieju Czterech Skoczni.
O tym jak trudna to sztuka, Hannawald opowiadał dla stacji Eurosport: – Twój organizm zaczyna pracować na najwyższych obrotach przez dziewięć dni. Nie ma chwili na rozluźnienie, dochodzi stres, presja. Tego nie można się nauczyć, tego nie da się wytrenować. Z takim stanem trzeba sobie radzić raz w roku.
I on poradził sobie idealnie. Choć jak pamiętamy, na przestrzeni całego sezonu to Małysz okazał się lepszy. Polak zawdzięczał wygraną w Pucharze Świata znakomitej pierwszej części zimy, w której wygrał 6 na 9 konkursów.
Ale historycznej, pierwszej wygranej we wszystkich konkursach nikt już Hannawaldowi nie zabierze. Wydawać by się mogło, że prędko nie doczekamy się tego, by ktokolwiek powtórzył wyczyn Niemca. Tym większą dumę mogliśmy poczuć, kiedy jako drugi w historii dokonał tego Kamil Stoch w sezonie 2017/2018. A rok po Polaku cztery zwycięstwa zapisał sobie Ryoyu Kobayashi. Najwyraźniej w ostatnich latach wygrywanie hurtem stało się modne. Ale oczywiście, to w żaden sposób nie umniejsza osiągnięcia Svena.
2005/2006 – JANDA VS AHONEN
A tymczasem ani widu, ani słychu, żadnej informacji. No i czekamy w takim razie na oficjalne ogłoszenie, kto będzie zwycięzcą. To jest sytuacja, której właściwie nikt nie mógł sobie wyobrazić. 58,5 w pierwszej serii otrzymał noty za styl Jakub Janda i prowadził o punkt. I prowadził, proszę państwa… o trzy punkty! A więc Jakub Janda. Jakub Janda! Jakub Janda, obok Jiri Raski, jest po raz drugi zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni. Trzy punkty przewagi były przecież. Bo dorzucił punkt do dwóch, które były po pierwszej serii. A zatem Bajc cieszył się, bo Jakub Janda… a tu mamy 1081-1081. Po pierwszej serii, dwa po konkursie. Czyli dwa… i mamy dwóch zwycięzców. A więc, uf… w tym wszystkim można naprawdę stracić nerwy.
Włodzimierz Szaranowicz
To bez wątpienia najbardziej wyrównana rywalizacja o zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni w historii. Ale też wątek, którego nie możemy skomentować inaczej niż materiałem, który dziś jest klasykiem polskiego Internetu.
Na wstępie usprawiedliwmy legendę mikrofonu. Otóż przed fragmentem, który rozpowszechnił się po sieci, Włodzimierz Szaranowicz powiedział, że prawdopodobnie edycja Turnieju Czterech Skoczni z sezonu 2005/2006 będzie miała dwóch zwycięzców – Janne Ahonena oraz Jakuba Jandę (drugiego triumfatora z Czech po Jirim Rasce, jakby ktoś nie wiedział). Zatem w czym komentator Telewizji Polskiej zamotał się tak bardzo, że później sam musiał chwilę zastanowić się, dlaczego Czech i Fin wspólnie staną na najwyższym stopniu podium?
Przed ostatnim konkursem w Bischofshofen Janda zgromadził w klasyfikacji generalnej 790,5 punktu, zaś Ahonen o 2 mniej. I ta różnica będzie kluczowa. Po pierwszej serii reprezentant naszych południowych sąsiadów jeszcze powiększył przewagę o 1 punkt. Ale Janne oddał znakomity drugi skok, w którym poszybował aż na 141,5 metra. Janda wylądował 2,5 metra bliżej, co ostatecznie przełożyło się na noty w konkursie: Ahonen 293, Janda 291. Innymi słowy, ówczesny trzykrotny triumfator tych TCS nadrobił stratę, którą miał przed zawodami. Polski komentator najwyraźniej dołożył do wyniku Jandy punkt przewagi po pierwszej serii, chociaż owe oczko nie miało już żadnego znaczenia.
– To było niesamowite. Te zawody zabrały mi chyba dziesięć lat życia. […] Radość dzielona, to radość podwójna – mówił po konkursie Jakub Janda.
I tak dokonała się rzecz historyczna. Pierwszy – i jak na razie ostatni – raz zdarzyło się, by turniej miał dwóch zwycięzców. Naszym skromnym zdaniem, takie rozstrzygnięcie całej imprezy nie powtórzy się już nigdy. Przynajmniej dopóki w skokach funkcjonuje obecny system ze zmiennymi punktami za wiatr oraz belki startowe. Na szczęście dla całej opowieści, starcie Ahonena z Jandą załapało się jeszcze na czasy, kiedy skoki były może mniej sprawiedliwe, ale też prostsze. Liczyła się tylko uzyskana odległość oraz noty od sędziów.
Na marginesie dodajmy, że tamten sezon lepiej wspomina Janda, który ostatecznie wygrał z Ahonenem w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Janda zdobył Kryształową Kulę jako pierwszy i jak do tej pory jedyny reprezentant Czech. Spoglądając na obecną formę skoczków z kraju naszych południowych sąsiadów, raczej nie prędko doczekamy się tego, by powtórzyli ten sukces.
2013/2014 – THOMAS DIETHART
Lata 2009-2015 to okres wielkiej austriackiej dominacji w Turnieju Czterech Skoczni. Trudno się temu dziwić, wszak mówimy o kraju, który wychował wielu wybitnych mistrzów skoków. Nikomu nie trzeba przedstawiać takich postaci jak Gregor Schlierenzauer, Stefan Kraft, Wolfgang Loitzl, Andreas Kofler, Thomas Morgenstern czy Thomas Diethart.
– Zaraz, kto? – mogą zapytać niektórzy z Was. I byłoby to pytanie bardzo na miejscu. Bo gdyby zadać kibicowi skoków narciarskich zagadkę, który z wyżej wymienionych Austriaków nie posiada na swoim koncie zwycięstwa w Turnieju Czterech Skoczni, wielu wskazałoby właśnie na Dietharta. Lecz byłoby to pytanie pułapka, niczym stawiane przez tego profesora-kosę, u którego egzamin negatywnie weryfikował połowę roku na studiach. Jednak wielu fanów mogłoby się na nie naciąć.
Diethart zarówno przed, jak i po sezonie 2013/2014 był nikim w świecie skoków. Wyłączając wspomniany sezon, Austriak zgromadził w Pucharze Świata 102 punkty… w całej swojej karierze. Jednak przed startem tamtej edycji 21-letni wówczas Thomas musiał podpisać jakiś pakt z diabłem. Tylko w ten sposób da się wytłumaczyć to, że zdobył wtedy 666 punktów w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Że załapał się do austriackiej drużyny olimpijskiej, w barwach której zdobył srebrny medal igrzysk w Soczi. Wprawdzie sami Austriacy powiedzieliby bardziej, że przegrali złoto niż wywalczyli srebro, jednak Thomas mógł inaczej spoglądać na sytuację. W końcu olimpijski krążek zawisł na szyi gościa, dla którego największym osiągnięciem przed wspomnianym sezonem było wygranie Pucharu Alp.
Jednak to nie Soczi było najbardziej pamiętnym momentem w karierze Dietharta. Tym bez wątpienia był Turniej Czterech Skoczni. Tu szacunek należy się ówczesnemu selekcjonerowi Austriaków, Alexandrowi Pointnerowi, bowiem Diethart nawet nie rozpoczął sezonu od skakania w Pucharze Świata. W austriackiej kadrze była ogromna konkurencja, stąd bohater tej opowieści na początku skakał w Pucharze Kontynentalnym. Ale tam radził sobie na tyle dobrze, że trener Pointner postanowił dać mu szansę w Engelbergu – czyli w ostatnich zawodach poprzedzających TCS. My, Polacy, pamiętamy te konkursy ze względu na wygraną Kamila Stocha oraz niespodziewany triumf Jana Ziobry. Lecz w tle polskiego sukcesu znajdowały się równie zaskakujące wyniki Dietharta, który zajął odpowiednio czwarte i szóste miejsce.
ZIOBRO: PRACA HORNGACHERA TO BYŁ SABOTAŻ, A NASI WŁODARZE KLEPALI GO PO PLECACH! [WYWIAD]
Weekend w Szwajcarii pokazał, że Diethart jest w świetnej formie, lecz kiedy stanął na podium w Oberstdorfie, niewielu wierzyło w jego sukces w całym turnieju. Wątpliwości były oczywiste – Thomas był młody i niedoświadczony na tak wysokim poziomie. Sądzono, że w końcu zje go presja albo najzwyczajniej w świecie zepsuje skok. Tymczasem Austriak triumfował w Garmisch-Partenkirchen. I to ze sporą przewagą. Jego rodak oraz imiennik, Thomas Morgenstern, który zajął drugie miejsce w zawodach, stracił do Dietharta równe 11 punktów. To właśnie pomiędzy dwoma Thomasami oraz Simonem Ammannem toczyła się wówczas walka o zwycięstwo.
Jakim zaskoczeniem w świecie skoków była wystrzałowa forma Dietharta, niech świadczą słowa Ammanna, który w rozmowie z portalem Skijumping.pl stwierdził, że przed Turniejem Czterech Skoczni nie znał Austriaka. Tymczasem Szwajcar do ostatniego konkursu w Bischofshofen przystępował mając 9,4 punktu straty do prowadzącego no-name’a. I Diethart nie tylko utrzymał swoją przewagę, ale jeszcze ją powiększył. W drugim konkursie we własnym kraju nie miał sobie równych. Zwyciężył ku uciesze dwudziestu pięciu tysięcy kibiców zgromadzonych pod Paul-Ausserleitner-Schanze i przypieczętował triumf w całym turnieju.
– To niesamowite. Przed finałowym skokiem nie odczuwałem żadnej presji. Nigdy nie zapomnę tego tygodnia. To naprawdę świetna sprawa. Jestem taki szczęśliwy. Atmosfera na skoczni był wspaniała już podczas skoku Morgiego. Trochę chyba potrwa zanim w pełni to do mnie dotrze. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Trzeba się do tego przygotować psychicznie, potem już jakoś będzie – mówił podekscytowany Diethart na gorąco po swoim sukcesie.
Z kolei Ammann podczas ceremonii dekoracyjnej udzielił młodszemu koledze prostej rady: – Ciesz się chwilą! – powiedział Thomasowi czterokrotny mistrz olimpijski.
Wydawać by się mogło, że to porada trywialna, lecz istotnie, okazała się słuszna. Po Turnieju Czterech Skoczni Diethart zaliczył jeszcze kilka niezłych występów. Ale indywidualnie już nie stanął na podium Pucharu Świata. Ze skakaniem w Pucharze Świata pożegnał się w marcu 2015 roku w Oslo. Wówczas w pierwszym konkursie zajął 42. miejsce, zaś w drugim nie zdołał przejść etapu kwalifikacji.
Karierę kończył dwa razy. Pierwszy raz w 2018 roku, po serii kilku poważnych upadków. Jednak w maju ubiegłego roku Diethart niespodziewanie powrócił do skakania. Tylko na moment, by pożegnać się z publicznością jako czynny zawodnik – nawet jeżeli skakał w FIS Cup, czyli zawodach najniższej rangi. W grudniu 2021 roku ostatecznie pożegnał się ze sportem w roli zawodnika. Ale przy samych skokach pozostał – aktualnie pracuje z kadrą austriackich skoczkiń.
2016/2017 – DWÓCH POLAKÓW NA PODIUM PO RAZ PIERWSZY
Rozpoczęliśmy ten tekst od polskiego wątku i na takim też go zakończymy. Pod koniec 2000 roku nikt nie przypuszczałby, że Polak może stanąć na podium Turnieju Czterech Skoczni. Kiedy zaś Orzeł z Wisły kończył karierę w 2011 roku, cieszyliśmy się że na jego miejscu pojawił się następca – Kamil Stoch. Ale że sześć lat po przejściu Małysza na sportową emeryturę będziemy mogli świętować obecność dwóch Polaków na pudle TCS? Tego byśmy się nie spodziewali. I bądźcie ze sobą szczerzy – wy też nie. W końcu kiedy Małysz odchodził, Piotr Żyła i Dawid Kubacki w całym sezonie nie uzbierali nawet pięćdziesięciu punktów w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata.
Tymczasem dla polskich skoków nastała złota era największych sukcesów w historii. Do Kamila Stocha – mistrza równie wielkiego, a nawet większego od Małysza – z czasem dołączyła drużyna. Skoki narciarskie nad Wisłą pod względem wyniku wreszcie nie były oparte na barkach jednego człowieka. Kulminacyjnym momentem tego zespołu był 2017 rok, w którym Polacy zostali w Lahti drużynowymi mistrzami świata.
Jednak skoki to w dużej mierze sport indywidualny. Opierający się na sukcesach jednostek, które choć reprezentują wspólne barwy, to w przeważającej części występów skaczą na swój własny rachunek. Z tego względu można było podziwiać Austriaków, którzy przed dekadą dysponowali świetnym pokoleniem zawodników. Tymczasem i nad Wisłą okazało się, że więcej niż jeden Polak jest zdolny do wielkiego skakania.
Kamil Stoch w 2016 roku może nie mógł nazwać się zawodnikiem kompletnym pod względem sukcesów. Ale z pewnością już wtedy był skoczkiem wybitnym. Na swoim koncie miał Kryształową Kulę, dwa olimpijskie złota oraz indywidualne mistrzostwo świata. Jednak Polakowi brakowało sukcesu osiągniętego podczas Turnieju Czterech Skoczni. Nawet podium, choć raz był blisko – w 2012 roku przegrał brązowy medal o 2 punkty z Tomem Hilde.
Sezon 2016/2017 w końcu przyniósł długo oczekiwany przełom, choć o sukces nie było łatwo. Wprawdzie Kamil skakał bardzo dobrze i równo. Zajął drugie miejsce w Oberstdorfie i Ga-Pa, zaś w Innsbrucku wylądował na czwartej pozycji. Jednak Orzeł z Zębu napotkał na godnego rywala w osobie Daniela-Andre Tande. Norweg prezentował się równie znakomicie i przed ostatnimi zawodami to on prowadził w klasyfikacji generalnej o 1,7 punktu nad Polakiem. Było zatem jasne, że losy tytułu triumfatora 65. edycji turnieju rozstrzygną się w Bischofshofen.
W pierwszej serii to Kamil lepiej zniósł wojnę nerwów i uzyskał nad Norwegiem 2,8 punku przewagi. Natomiast w drugiej, kiedy Tande musiał zaatakować, zawiódł go sprzęt. Już w fazie lotu odpięła mu się kostka od buta, przez co bardziej niż o odległość, musiał walczyć o to, by próba nie zakończyła się fatalnym upadkiem. Ostatecznie wylądował na 117 metrze i zaprzepaścił szansę na triumf. Stochowi pozostało tylko dopełnienie formalności, którym był skok na 138,5 metra.
W ten sposób Kamil Stoch wygrał swój pierwszy Turniej Czterech Skoczni. Ale zepsuty skok Daniela-Andre Tande przyniósł polskim kibicom jeszcze jedną dobrą wiadomość. Norweg w klasyfikacji generalnej ostatecznie przegrał również z Piotrem Żyłą. Piotr skakał bardzo dobry turniej, w którym ani razu nie wypadł z czołowej dziesiątki. Rzecz jasna, to walka o złoto Kamila Stocha przyciągała najwięcej uwagi kibiców. Ale w cieniu Stocha, Żyła konsekwentnie robił swoje. W Bischofshofen wreszcie wskoczył na pudło zawodów, co zaowocowało awansem na drugie miejsce w generalce TCS.
I tak w pamiętnym sezonie 2016/2017 Kamil Stoch jako pierwszy Polak od szesnastu lat triumfował w Turnieju Czterech Skoczni, zaś drugie miejsce zajął kolejny reprezentant Biało-Czerwonych. Wcześniej w XXI wieku taka sytuacja miała miejsce zaledwie trzykrotnie – za każdym razem jej autorami byli Austriacy.
A przecież mało brakowało, by pięć lat temu całe podium zapełniło się Polakami. W końcu czwarte miejsce w całym turnieju zajął Maciej Kot. Dwa lata temu Biało-Czerwoni ponownie zajęli dwa miejsca na podium, choć w innej konfiguracji. Kamil Stoch odniósł swoje trzecie zwycięstwo w Turnieju Czterech Skoczni, zaś na najniższym stopniu podium uplasował się Dawid Kubacki. Jednak naszym zdaniem, był to najlepszy występ w polskim wykonaniu, gdyż piąte miejsce zajął Piotr Żyła, a szósty ex aequo z Ryoyu Kobayashim zawody ukończył Andrzej Stękała.
Oczywiście nawet obecność jednego z naszych reprezentantów na podium TCS sprawiłaby nam satysfakcję. Ale czy w tym roku możemy liczyć na powtórkę sprzed pięciu lub dwóch lat? Patrząc na formę Dawida Kubackiego, stabilne skoki Piotra Żyły oraz to, że Kamil Stoch uczynił z Turnieju Czterech Skoczni swoje ulubione zawody, nie jest to wykluczone.
SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o skokach: