Reklama

Świetny Kubacki, fatalna Japonia – pozytywy i rozczarowania początku sezonu w skokach

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

23 grudnia 2022, 13:26 • 17 min czytania 1 komentarz

Kiedy w ubiegłym sezonie – który to przecież był rokiem olimpijskim – polskim skoczkom nie szło, kibice i eksperci podzielili się na dwie grupy. Ci bardziej krewcy wyciągali wnioski od razu, domagając się stanowczych ruchów ze strony polskiego obozu. Druga grupa powtarzała, by zaczekać do Engelbergu, czyli tradycyjnego już weekendu Pucharu Świata, poprzedzającego Turniej Czterech Skoczni.

Świetny Kubacki, fatalna Japonia – pozytywy i rozczarowania początku sezonu w skokach

I trudno było odmówić tym drugim logiki. Po szwajcarskich konkursach posiadamy już na tyle duży materiał do analizy, by móc pokusić się na wyciągnięcie pierwszych konkretów. Zatem i tym razem zaczekaliśmy z podsumowaniem początku sezonu do okresu przedświątecznego. Choć towarzyszą nam przy tym zupełnie inne nastroje, niż w zeszłym roku. Którzy skoczkowie mogą zaliczyć start Pucharu Świata 2022/2023 do udanego otwarcia, a którzy rozczarowują? Kto może zaskoczyć w nadchodzącym Turnieju Czterech Skoczni? I dlaczego warto zwrócić uwagę na zawodników z bardziej egzotycznych dla tego sportu krajów?

POZYTYWY

Dawid Kubacki

Kandydatura oczywista niczym rybka na wigilijnym stole. Ustalmy to na samym początku – z trójki Dawid Kubacki, Piotr ŻyłaKamil Stoch, na współpracy z Thomasem Thurnbichlerem jak na razie skorzystał każdy z naszych liderów. Tak, również Kamil, choć o jego sytuacji powiemy nieco później. Jednak zdecydowanie największym beneficjentem zatrudnienia Austriaka został Kubacki. Polak znakomicie prezentował się już w sezonie letnim… jednak wówczas i tak można było podchodzić do jego formy z odpowiednim dystansem. W końcu już w poprzednich sezonach zdarzało się, że Dawid bardzo dobrze skakał na igelicie, lecz nie mógł przełożyć takiej formy na zawody rozgrywane w zimowej aurze.

Kiedy zatem Kubacki został wielkim wygranym pierwszego weekendu Pucharu Świata 2022/2023, który zainaugurowany został w Wiśle, można było podchodzić do sukcesu Polaka żartując, że akurat jemu skakanie na igelicie musiało odpowiadać. Ale następnie przyszła Ruka, w której Dawidowi również nieźle poszło. A później Titisee-Neustadt oraz Engelberg, gdzie powtórzył swoje wyniki. Czyli zajmował odpowiednio drugie i pierwsze miejsce w konkursach rozgrywanych na tych skoczniach.

Reklama

Żeby nieco bardziej unaocznić to, jak wspaniale Kubacki zaczął sezon, posłużmy się dwoma przykładami. Pamiętacie Puchar Świata 2018/2019 i wielki sezon Ryoyu Kobayashiego? Japończyk zdominował wówczas rozgrywki, pod koniec w klasyfikacji generalnej wyprzedził drugiego Stefana Krafta o ponad 700 punktów! Zaś po pierwszych ośmiu zawodach PŚ Ryoyu posiadał na koncie 656 oczek. Z kolei najwięcej punktów w jednym sezonie Pucharu Świata – dokładnie 2303 – uzyskał Peter Prevc w sezonie 2015/2016. Lecz w pierwszych ośmiu zawodach popularny Pero zdobył 644 punkty.

Dawid Kubacki aktualnie zgromadził 650 punktów. Polak skacze na takim samym, wręcz niebotycznie wysokim poziomie, co najwięksi dominatorzy w ostatnich sezonach.

O analizę skoków Kubackiego oraz to, jak wskoczył na aż tak wysoki poziom, zapytaliśmy Jakuba Kota, byłego zawodnika oraz eksperta skoków: – Przede wszystkim widzę u Dawida zmianę techniki skakania. Różnicę widać zwłaszcza w fazie lotu. My nazywamy to garbikiem w powietrzu – Dawid ma fajnie złożone ręce i barki. Ma szybkość na dole, nie leci za nartami. Dawniej wychodził wysoko, ale równie szybko spadał. Teraz wychodzi niżej, ale szybciej. Dzięki temu później ma z czego odlecieć. Dzięki temu dojście do lądowania jest zupełnie inne. Dawid bez formy dochodził do lądowania, będąc za nartami, robił takie ruchy rękami… to nie podobało się sędziom i nie było efektywne. Teraz Dawid wyraźnie wysuwa przednią nogę do przodu, przez co telemark też jest inny. Ale to wszystko zaczyna się od tego, że w fazie lotu znajduje się nad nartami, ma szybkość na dole.

– Wszystko sprowadza się do techniki, bo to, że Dawid ma mocne nogi, to wiedzieliśmy. Ale przecież nie on jeden, bo Piotr Żyła i Kamil Stoch również mają z czego się wybić – kontynuuje Kot, który miał okazję uczestniczyć w jednym ze szkoleń prowadzonych przez Thomasa Thurnbichlera. – Trener lubi powtarzać, że moc bez techniki jest niczym. W zeszłym sezonie mówiło się wiele o platformie i naszych parametrach fizycznych. Ale to nie szło w parze z techniką.

Piotr Żyła

Piotr to cichy bohater polskiej ekipy. Choć w jego kontekście określenie „cichy” brzmi nieco dziwacznie. Ale na początku tego sezonu to Dawid Kubacki gra pierwszoplanową rolę, skupia większość uwagi. Tymczasem „Pietrek” skacze swoje i jest w tych skokach zadziwiająco regularny. Dwa razy zakończył zawody na podium. Ani razu nie wypadł poza czołową dziesiątkę zawodów.

Reklama

Kiedy w lutym ubiegłego roku Żyła dość niespodziewanie zdobywał tytuł mistrza świata, nazwaliśmy jego sukces pochwałą wytrwałości. W zeszłym sezonie każdy z naszych skoczków obniżył loty i Piotr nie był wyjątkiem. Jednak na przestrzeni całego Pucharu Świata, jego skoki można było zakwalifikować przynajmniej do tych z kategorii solidnych.

Kot: – Piotrek jest najlepszym przykładem tego, że moc bez techniki jest niczym. O nim zawsze mówiło się, że ma najmocniejsze nogi w całym Pucharze Świata. I w kwestii siły, dynamiki, to prawda. Ale kiedy masz siłę i nie potrafisz jej okiełznać, to jakbyś prowadził sportowy samochód i nie posiadał prawa jazdy. Piotr opanował skoki pod względem technicznym. Oczywiście, doświadczonego zawodnika nie zmieni się na siłę. Ale przed pewnymi rzeczami można go obronić. Jego pozycja dojazdowa jest inna – pamiętamy, jak jeździł „na kurczaka”. Ręce i plecy pogarbione, kolana wąsko. Teraz plecy ma wyprostowane, kolana ustawia szerzej.

Ale pozycja najazdowa to nie wszystko, co uległo zmianie w skokach Żyły. Jakub Kot kontynuuje: – Zobaczmy na jego ułożenie nart w locie. W zeszłym sezonie potrafił lecieć takim szpagatem, że ciężko było mu wylądować. Trener Thurnbichler tłumaczył nam, że kiedy Piotr za szeroko trzymał narty, to nie kontrolował ich położenia i spychał je w dół. Teraz jest w stanie to opanować i widać, że odlatuje w końcowej fazie, wyciska wszystko ze skoku. I podobnie jak w przypadku Dawida, przekłada się to na lądowanie. Żyła też wcześniej lądował niedbale, a teraz może za skok otrzymać nawet i dziewiętnastki.

Warto podkreślić, że Thomas Thurnbichler dwa razy zabrał kadrę do tunelu aerodynamicznego w Sztokholmie, gdzie mogli popracować nad fazą lotu. Jak widać, teraz Polacy zbierają tego efekty.

Anze Lanizek

Postronni kibice tylko wspaniałej formie Anze Laniska zawdzięczają to, że przed Turniejem Czterech Skoczni mają jakiekolwiek emocje i spore powody do debaty nad nazwiskiem potencjalnego zwycięzcy tych prestiżowych zawodów. Słoweniec robi, co tylko może by utrzymać się za plecami Dawida Kubackiego.

Warto jednak podkreślić, że wielu ekspertów zaczyna wątpić w to, czy Anze utrzyma tak wysoką formę na przestrzeni całego sezonu. W końcu skoczkowie ze Słowenii, jakkolwiek są znani ze swoich umiejętności dalekich lotów, tak równie często w ostatnich latach udowadniali, że każdego z nich w sezonie dopadnie kryzys.

Jednak jak na razie, Lanisek skacze najlepsze rozgrywki w życiu. Podobnie zresztą jak Kubacki. Ich ścieżka rozwoju w Pucharze Świata jest zresztą dość podobna. Obaj od kilku sezonów należą do szerokiej czołówki i można się było zastanawiać, czy kiedyś zrobią następny krok, by nadawać ton rywalizacji. Teraz w końcu go wykonali.

Pochwała maluczkich

Postaci nieoczywiste. Bohaterowie drugiego planu. Pozytywne zaskoczenia tego sezonu, aczkolwiek stanowiące tło dla zmagań najlepszych. Mimo wszystko w obecnej edycji jest to tło bardzo barwne i dodające skokom sporo kolorytu.

Weźmy za przykład Giovanniego Bresadolę. Włoch zaledwie raz nie załapał się do drugiej serii zawodów, zaś w ostatnim konkursie w Engelbergu zajął znakomite ósme miejsce. Bresadola już zgromadził 103 punkty w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. To więcej, niż udawało się zdobyć włoskim skoczkom w na przestrzeni całego sezonu od edycji 2014/2015! I to w Pucharze Narodów, więc licząc razem z występami drużynowymi.

Ale jest więcej pozytywnych zaskoczeń w środku lub nawet bliżej końca stawki. Jednym z najbardziej charakterystycznych reprezentantów narciarskiej egzotyki jest Fatih Arda Ipcioglu. 25-letni Turek już w zeszłym sezonie zdobył swoje pierwsze punkty w konkursie Pucharu Świata. Miało to miejsce w Oberstdorfie, gdzie przypisał do konta dwa oczka. Do całkiem udanych mógł zaliczyć również starty podczas zimowych igrzysk olimpijskich w Pekinie. Ipcioglu przeszedł kwalifikacje zarówno do konkursu na dużej, jak i normalnej skoczni. Jak na jego możliwości, to był powód do dumy – wszak często właśnie na kwalifikacjach turecki zawodnik kończył skakanie w Pucharze Świata.

Lecz w tym sezonie kibice mogli już przyzwyczaić się do tego, że sympatyczny Turek bierze udział w głównych zawodach. W końcu na sześć konkursów (ominął ostatni weekend w Engelbergu), ta sztuka udała mu się aż pięć razy. Mało tego, dwa razy zdołał zakwalifikować się do drugiej serii, dzięki czemu uzbierał 9 punktów. Dla nas, Polaków, taki wynik może wydawać się śmieszny. Ale przecież tureckie skoki znajdują się lata świetlne za czołowymi nacjami świata w tym sporcie. I to pod każdym względem, od infrastruktury po wykorzystywany sprzęt oraz szkolenie.

Przykładów maluczkich zaskoczeń jest więcej. Do niezłej dyspozycji powrócił Władimir Zografski. Były rekordzista skoczni Skalite w Szczyrku regularnie zbiera punkty w każdych zawodach – ku uciesze trenera Grzegorza Sobczyka, który prowadzi go od obecnego sezonu. Z kolei reprezentanci USA w ubiegłym roku zgromadzili 8 punktów w Pucharze Świata. Wszystkie były udziałem Deckera Deana. Tymczasem w Engelbergu do rywalizacji w PŚ dołączył Erik Belshaw. Osiemnastolatek Szwajcarię opuszczał w dobrym humorze, gdyż w drugim konkursie wywalczył 7 punktów. Ma zatem ogromne szanse na pobicie wyniku punktowego Deana z zeszłego sezonu.

ROZCZAROWANIA

Japonia

Jedno miejsce na podium. Do tego trzy konkursy zakończone w pierwszej dziesiątce. No cóż – Kraj Kwitnącej Wiśni tej zimy nie obrodził w fenomenalne wyniki. Wpływ na to miały zmiany, które zaszły chociażby w klubie Ryoyu Kobayashiego – Tsuchiya Home Ski Team. Do poprzedniego sezonu trenerem Japończyka był  Richard Schallert. Lecz z uwagi na zawirowania związane z pandemią koronawirusa oraz sprawy prywatne, Austriak w zasadzie trenował Ryoyu na odległość, a z innymi zawodnikami zespołu praktycznie nie miał kontaktu. Od czerwca tego roku nowym trenerem Tsuchiya Home Ski Team został Matjaz Zupan.

– Szczerze mówiąc, latem nie spędziłem na treningach aż tak dużo czasu jak wcześniej. Miałem wiele innych obowiązków, sponsorskich czy medialnych. Jednak mimo wyraźnych braków prezentowałem się dokładnie tak, jak tego oczekiwałem. Czuję się dobrze, cieszę się swoimi występami i myślę, że to jest to, co cenię sobie najbardziej – mówił przed sezonem Kobayashi w wywiadzie dla telewizji Eurosport.

Wbrew pozorom, te słowa mogły niepokoić. Etos pracy Ryoyu bardzo odbiega od tego, z którego kojarzeni są typowi Japończycy. Obecny obrońca Kryształowej Kuli nie należy do tytanów pracy. Nawet podczas kwalifikacji potrafi wyglądać tak, jakby dawał z siebie mocne czterdzieści procent zaangażowania. Najwyraźniej początek współpracy z Zupanem wygląda tak, jakby Kobayashi przesadził w drugą stronę, trenujący zbyt lekko. W efekcie Ryoyu uplasował się w drugiej dziesiątce klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Jak na potencjał 26-letniego skoczka, to spore rozczarowanie.

Jednak zmiany szkoleniowe dotknęły też resztę japońskich skoczków. Hideharu Miyahirę na stanowisku pierwszego trenera kadry zastąpił Masahiko Harada. I jak na razie regresowi uległy wyniki każdego skoczka z Japonii. Bardzo solidny w zeszłym sezonie Yukiya Sato, w obecnej edycji Pucharu Świata zaledwie raz awansował do drugiej serii konkursu. Podobnie jak Junshiro Kobayashi. Trudno też mówić, by Naoki Nakamura wykonał progres względem poprzedniego sezonu.

Jakub Kot: – Nakamura miał dzień konia w Ruce, kiedy stanął na podium, ale poza tym skacze przeciętnie. Biorąc pod uwagę cały sezon Japończyków, trzeba też zauważyć, że zupełnie pogubił się Ren Nikaido. Wydawało się również, że Ryoyu Kobayashi będzie w stanie walczyć z najlepszymi, tymczasem miewa tylko pojedyncze dobre skoki. Jako zespół Japończycy bardzo mnie zawiedli.

Szwajcaria

Kolejna nacja, która w świecie skoków zawodzi na całej linii. Zostawmy już wysłużonego Simona Ammanna. Czterokrotny mistrz olimpijski, który obecnie poświęca swoją uwagę studiom, i tak przeciągnął swoją karierę o jeszcze jeden rok. W tym sezonie nie startował w Pucharze Świata – aż do Engelbergu. A kiedy powrócił, zajął 51. miejsce w kwalifikacjach. W obliczu tak słabego skoku, całkiem słusznie stwierdził, że forma nie predestynuje go do poważnej rywalizacji. Z kwalifikacji do drugiego konkursu na rodzimej ziemi po prostu się wycofał.

Ale pozostali Szwajcarzy również przeżywają problemy. Killian Peier już otrząsnął się z kontuzji więzadła krzyżowego, która przytrafiła mu się dwa lata temu. Ale tym razem na początku sezonu nabawił się zapalenia więzadeł rzepki kolanowej. Jedynym Helwetem, który w obecnej edycji Pucharu Świata zdołał wywalczyć punkty w konkursie, był Gregor Deschwanden. Nie jest to zawodnik wybitny, ale na przestrzeni poprzednich dwóch sezonów skakał bardzo solidnie. W tym roku na razie zgromadził porywające 9 punktów w klasyfikacji generalnej – tyle samo, ile Fatih Arda Ipcioglu.

– Killian Peier udowodnił, że ciężko jest od razu po kontuzji wrócić na dobry poziom. Ammann pokazał, że kiedy wracasz bez treningu, to możesz przegrywać nawet z Czechami. Deschwanden miał obiecującą jesień, tymczasem jest zupełnie bez formy – mówi nam Jakub Kot.

Słowenia (poza Laniskiem)

Wielokrotnie słoweńskie skoki były stawiane nad Wisłą za wzór. Bo to mały kraj z o wiele gorszym potencjałem ludzkim od Polski. A mimo to, kiedy nasza stara gwardia dzielnie broni dobrych wyników polskich skoków, Słoweńcy regularnie posyłają do boju nowy talent. W zeszłym sezonie wydawało się, że w kadrze prowadzonej przez Roberta Hrgotę wszystko zagrało i Słoweniec zbudował ekipę na lata. W klasyfikacji Pucharu Narodów Słowenia zgromadziła 5742 punkty, ulegając pierwszej Austrii o zaledwie 47 oczek.

Austriacy okazali się też lepsi podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie. Jednak Słoweńcy, którzy wywalczyli pierwsze w historii drużynowe srebro, a indywidualnie wśród mężczyzn nie zdobyli żadnego medalu (na normalnej skoczni Peter Prevc przegrał brąz o 0,5 punktu z Dawidem Kubackim) i tak pozostawili po sobie świetne wrażenie. No i dopięli swego w konkursie drużyn mieszanych, w którym wywalczyli złoto.

Obecny rok jest dla Słowenii równie ważny, co ten olimpijski. W końcu na przełomie lutego i marca Słowenia po raz pierwszy w historii będzie gospodarzem mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym, które odbędą się w Planicy. Medal wywalczony na własnej ziemi – zarówno indywidualnie jak i drużynowo – wydaje się być dla Słoweńców obowiązkiem.

Lecz o ile Anze Lanisek będzie kandydatem do laurów w konkursach indywidualnych (jeżeli tylko utrzyma formę), o tyle reszta jego rodaków zawodzi. Znamienne jest to, że w zeszłym sezonie Pucharu Świata żaden ze Słoweńców nie walczył o Kryształową Kulę. Najlepszy z nich, wspomniany już Lanisek, zakończył sezon na siódmym miejscu. Ale zaraz za nim znalazł się Timi Zajc, a pierwszą dziesiątkę PŚ zamykał Cene Prevc. Z kolei w drugiej znajdowali się Peter Prevc, Lovro Kos i Ziga Jelar.

Postawę Słowenii na początku tego sezonu można określić zdaniem: Lanisek i długo nic. Doświadczony Peter Prevc zamyka drugą dziesiątkę klasyfikacji generalnej PŚ. Reszta Słoweńców skacze przeciętnie i uplasowała się w trzeciej dziesiątce. Nie wykluczamy, że być może trener Hrgota, w obliczu ważnej imprezy jaką będą mistrzostwa świata, pragnie przygotować znakomitą formę swoich podopiecznych właśnie na ten konkretny punkt sezonu. Ale taktyka stawiania wszystkiego na jedną kartę jest bardzo ryzykowna. W końcu ostatecznie można wtedy skończyć z niczym.

I przecież my, Polacy, w ubiegłym sezonie również tłumaczyliśmy sobie niepowodzenia w Pucharze Świata stwierdzeniem, że forma ma przyjść na igrzyska. Ostatecznie Dawid Kubacki wywalczył medal, a Kamil Stoch był blisko tego wyczynu. Ale dobra forma naszych skoczków w Pekinie była spowodowana splotem kilku szczęśliwych okoliczności. Stąd kibice w Słowenii z pewnością mają powody do niepokoju.

Polskie zaplecze…

Być może poczuliście lekki dysonans, kiedy wśród pozytywnych zaskoczeń początku sezonu skoków wymieniliśmy Ipcioglu, zaś wśród negatywnych Deschwandena. Przecież obaj mają tyle samo punktów w klasyfikacji generalnej. Ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dla Turka sam udział w drugiej serii zawodów to szczyt możliwości. Z kolei reprezentant kraju stojącego na zimowych sportach, może czuć spore rozczarowanie kiedy w ośmiu konkursach punktuje zaledwie dwa razy.

Tym sposobem płynnie przechodzimy do problemu, z którym polskie skoki narciarskie nie mogą uporać się od lat. Doprawdy, polski kibic, spoglądający na wyniki naszych zawodników, może poczuć rozdwojenie jaźni. Z jednej strony mamy Stocha, Żyłę i Kubackiego. Z drugiej, kraj totalnie zafiksowany na punkcie skoków, który w XXI wieku dał światu medalistów olimpijskich, mistrzów świata czy zwycięzców Turnieju Czterech Skoczni, w sezonie 2022/2023 w Pucharze Świata posyła do boju Tomasza Pilcha, Aleksandra Zniszczoła oraz Jakuba Wolnego. I każdy z nich, pomimo stałego uczestnictwa w PŚ, ma na koncie mniej punktów w generalce od Fatiha Ipcioglu. Odpowiednio: Pilch 8, Zniszczoł 2, Wolny 0 (słownie: zero). Przy czym Pilch swoje oczka zdobył w pierwszym konkursie w Wiśle. Poza tym była bryndza – trzy razy przepadł w kwalifikacjach.

Jakub Kot: – Nie chcę specjalnie czepiać się naszego zaplecza, bo to problem z którym borykamy się nie od dziś. W jednym z programów w studio mówiłem, że to musi być bolesne dla trenerów, że w październiku w Lake Placid odbywają się zawody Pucharu Kontynentalnego, w których Michael Hayboeck walczy o zwycięstwo z Tomaszem Pilchem i Aleksandrem Zniszczołem. Mijają dwa miesiące i Hayboeck walczy o czołową dziesiątkę Pucharu Świata, a Pilch i Zniszczoł o udział w konkursie albo ewentualnie o awans do drugiej serii. Co się dzieje, że oni potrafią dobrze skakać, po czym trzeba to pokazać w zimie i nie skaczą? Ale to nie znaczy, że już nie będą skakać. Za nami pierwsza część sezonu – miejmy nadzieję, że zaplecze jeszcze się odbuduje.

Nasz rozmówca jest bardzo wyrozumiały względem skoczków z dalszych miejsc, jednak my napiszemy wprost: ich postawa to jest dramat. I trudno tu nie załamać nad tym rąk. Zmieniają się trenerzy, metody szkolenia, zmianom ulega sprzęt. Nie zmienia się jedno – wyniki reszty kadrowiczów od Wielkiej Trójki dzieli przepaść. A przecież nikt nie wymaga od nich, by rozpoczęli hurtowe kolekcjonowanie medali, niczym nasi liderzy. Oczekujemy wyłącznie elementarnej solidności, gdyż na takie wyniki pozwalają warunki treningowe i finanse. Niestety, brakuje nawet tego.

Promyczkiem nadziei w mroku naszego zaplecza wydaje się Paweł Wąsek. Trener Thurnbichler bardzo pompował go w wywiadach podkreślając, że 23-latek poczynił spory progres. Istotnie, postawa Pawła w tym sezonie bardzo nas cieszy. Wprawdzie Paweł w ostatnim konkursie wyłapał bezsensowną dyskwalifikację za niedopięty suwak w kombinezonie, lecz ogólnie prezentuje solidną i równą formę. W każdych poprzednich zawodach przechodził do drugiej serii i kończył je w drugiej lub trzeciej dziesiątce. To dobry omen na zawody drużynowe, w których Polakom często brakowało „tego czwartego”. Jednak prawdziwym testem dla Pawła będzie następny sezon. Jakub Wolny czy Andrzej Stękała również potrafili zaliczyć rok w którym rozbudzali nadzieje fanów. Po czym w kolejnych latach nawet nie zbliżali się do podobnych wyników.

Problem z formą takich zawodników jak Zniszczoł, Wolny i Pilch, był widoczny również podczas czwartkowych mistrzostw Polski w Wiśle. Najlepiej z wymienionej trójki spisał się Wolny. Lecz dziesiąte miejsce na krajowym podwórku w wykonaniu uczestnika Pucharu Świata to i tak spore rozczarowanie. Stąd trener Thurnbichler nie bał się zaryzykować i na Turniej Czterech Skoczni powołał Jana Habdasa oraz Stefana Hulę, którzy dobrze wypadli na MP. Uchodzący za spory talent Habdas to najlepszy Polak w Pucharze Kontynentalnym. Z kolei 36-letni Hula kolejny raz pokazał kolegom, że jest nie do zdarcia. I trudno nie poprzeć decyzji o jego powołaniu na TCS. Przecież nikt nie bronił reszcie stawki skakać lepiej od Stefana. Ale poza Stochem, Żyłą i Wąskiem, żaden zawodnik nie dał rady go pokonać.

JAK BĘDZIE PODCZAS TURNIEJU CZTERECH SKOCZNI?

W czwartek 29 grudnia, rozpocznie się kolejna edycja Turnieju Czterech Skoczni. Nie bójmy się tego określenia – w ostatnich latach Polacy zdominowali rywalizację w tych prestiżowych zawodach. Oczywiście, te ubiegłoroczne były słabe w wykonaniu Biało-Czerwonych, zresztą tak jak i cały sezon. Jednak wciąż, na sześć poprzednich edycji TCS, Polacy wygrywali cztery. Trzy razy tej sztuki dokonywał Kamil Stoch, a raz Dawid Kubacki. Dawidowi udało się też stanąć na najniższym stopniu podium, a do tego wszystkiego Piotr Żyła w sezonie 2016/2017 zajął drugie miejsce. Poza Polakami, turniej dwukrotnie wygrywał Ryoyu Kobayashi. Forma Japończyka obecnie pozostawia wiele do życzenia. Czy zatem, zgodnie z tradycją ostatnich lat, teraz pora na polski triumf?

Trudno nie upatrywać największego faworyta w Dawidzie Kubackim. O wygraną z pewnością może pokusić się także Piotr Żyła, który imponuje stabilnością swoich skoków – a to klucz do sukcesu podczas Turnieju Czterech Skoczni. Ale nie zapominajmy o pozostałych zawodnikach z czołówki Pucharu Świata: Anze Lanisku, Stefanie Krafcie, Halvorze Egnerze Granerudzie czy Manuelu Fettnerze.

Czołowa szóstka Pucharu Świata nie wzięła się znikąd. Nawet kiedy w treningach czy pojedynczych seriach ktoś się wybija, to jednak w zawodach oni rozdają karty. Trudno mi zakładać, że ktoś spoza tych nazwisk wygra Turniej Czterech Skoczni. Największe szanse ma oczywiście Dawid Kubacki. To lider Pucharu Świata, zawodnik który wie jak radzić sobie z presją i już zwyciężył w tych zawodach. Cała reszta jest za nim, ale wiemy, że ten turniej rządzi się swoimi prawami. Każda skocznia jest inna, zawodnicy mogą napotkać różne warunki. Więc być może na początku kandydatów do zwycięstwa będzie sześciu, ale z każdą serią będą się wykruszać – analizuje Kuba Kot.

Po dość niemrawych pierwszych konkursach przebudzili się także Niemcy, na czele z Karlem Geigerem. Jest Marius Lindvik – mistrz olimpijski, który dwukrotnie w TCS zajmował drugie miejsce. Nie wolno zapominać też o Kamilu Stochu, który przecież uwielbia Turniej Czterech Skoczni. W pierwszym konkursie w Engelbergu Orzeł z Zębu pokazał, że stać go na świetne skakanie. Rzecz w tym, że dzień później nawet nie wszedł do drugiej serii zawodów. I to chyba najlepsze podsumowanie początku sezonu w wykonaniu Stocha.

Kot: – To bez dwóch zdań bardzo trudny początek dla Kamila. Oczywiście miał sporo pecha – nie zawsze trafiał z warunkami, zdarzyła mu się dyskwalifikacja czy odpięcie wiązania w Wiśle. Ale jego zmorą są bardzo niskie prędkości dojazdowe. Kiedy ten element się poprawi, to z pewnością będzie zawodnik na czołowe lokaty.

Głównym argumentem przemawiającym za tym, że tegoroczna edycja Turnieju Czterech Skoczni nie padnie łupem ani najbardziej utytułowanego polskiego skoczka w historii, ani innych zawodników z szerokiej czołówki, jest wspomniana już stabilność formy. Kamil wciąż potrafi oddać znakomitą próbę (jak we wczorajszych mistrzostwach Polski). Lecz w zawodach rozgrywanych w Austrii i Niemczech jeden nieudany skok niszczy marzenia o końcowym sukcesie. Z tego względu trudno przypuszczać, by wyżej wymieniona grupa skoczków – razem z Kamilem – sięgnęła po Złotego Orła. Chociaż w pojedynczych zawodach, każdy z nich może zaskoczyć i utrzeć nosa głównym kandydatom do końcowego triumfu.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj więcej o skokach:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
1
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Inne sporty

Polecane

Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
9
Zniszczoł: Nie widzę swojego limitu, chcę być najlepszy na świecie [WYWIAD]

Komentarze

1 komentarz

Loading...