Reklama

Ziobro: Praca Horngachera to był sabotaż, a nasi włodarze klepali go po plecach!

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

19 stycznia 2022, 12:21 • 14 min czytania 99 komentarzy

Kiedy w 2013 roku wygrywał konkurs Pucharu Świata w Engelbergu, wydawało się, że polskim skokom objawił się nowy talent, który przez lata będzie podporą reprezentacji. Dziś może tylko trzymać kciuki za swoich kolegów, przygotowujących się do startu na igrzyskach. A przecież spośród polskich skoczków, których zobaczymy na igrzyskach, młodszy od niego jest tylko Paweł Wąsek. Tymczasem trzydziestoletni Jan Ziobro na początku 2018 roku zawiesił karierę zawodniczą i prawdopodobnie nie wróci już do skakania. Ale przez to nie gryzie się w język, trzymany w konwenansach środowiska skoków, w którym wielu ludzi woli się nie narażać. A Ziobro ma o czym mówić.

Ziobro: Praca Horngachera to był sabotaż, a nasi włodarze klepali go po plecach!

Dlaczego by znaleźć przyczyny kryzysu polskich skoków, musimy cofnąć się dalej, niż do okresu przygotowawczego w tym sezonie? W jakim stopniu za obecne wyniki odpowiedzialny jest Stefan Horngacher? Czy kiedy sam skakał, to w kadrze dochodziło do faworyzowania niektórych zawodników? Jakiego typu osoby mogą napotkać na problemy z działaniem w Polskim Związku Narciarskim i dlaczego sukcesy odnoszone przez tercet Stoch-Kubacki-Żyła działają niczym zasłona dymna dla problemów polskich skoków?

SZYMON SZCZEPANIK: Na twoim profilu na Instagramie widziałem, że we wrześniu byłeś na Kompleksie Średniej Krokwi,  oglądałeś nowe obiekty. Udało ci się już na nich poskakać?

JAN ZIOBRO: Niestety, jeszcze nie.

Czyli masz jakiś sportowy cel do zrealizowania.

Reklama

Z pewnością poskakanie na tych obiektach w lecie jest realne, lecz obecnie najbardziej ogranicza mnie brak czasu. Ciężko wejść na skocznię i próbować skakać z marszu. Można sobie wtedy wyrządzić więcej krzywdy niż pożytku. Z pewnością wcześniej musiałbym poświecić miesiąc, aby przygotować się do oddania takiego skoku.

Wspomniałeś o braku czasu. Przypomnij naszym czytelnikom, czym obecnie się zajmujesz.

Zajmuję się produkcją frontów meblowych. Działam w rodzinnej firmie, zatem można powiedzieć, że kontynuuję tradycje.

Czy pomimo tego, że twoje życie nieco zmieniło się od czasów, kiedy ostatni raz skakałeś, dalej wyznajesz słynne hasło, które widniało na twoich nartach (luz w dupie – przyp. red.), kiedy wygrywałeś konkurs w Engelbergu w 2013 roku?

(śmiech) W momencie kiedy skakałem, to hasło stanowiło dla mnie dobre lekarstwo. Luz wychodził na plus, dawał mi oczekiwane efekty. Takie podejście bardzo mi pomagało, a przy okazji podobało się niektórym ludziom.

Reklama

Tobie luz i pozytywne nastawienie były szczególnie potrzebne. W kadrze nie miałeś łatwego życia.

To prawda. Kiedy wiedziałem, że mam rację, starałem się obstawać przy swoim. I dlatego często miałem pod górkę.

Kiedy patrzysz na swoją karierę z perspektywy czasu, czy nachodzą cię myśli, że może kilka razy warto było ugryźć się w język i to by ci pomogło w sporcie?

Nie. Powiem ci nawet, że bardziej żałuję tego, czego wtedy nie zrobiłem. Był taki moment, że mogłem bardziej się postawić, ale ostatecznie się wycofałem. Żałuję, że nie wytrwałem konsekwentnie przy swoich planach, tylko otrzymałem pewne wytyczne, których musiałem się trzymać. Tak naprawdę mogłem je wtedy zbagatelizować, robić po swojemu i dziś miałbym z tego dużo większy pożytek. A ludzie, którzy wtedy zgrywali wielkich mędrców, otrzymaliby taki symboliczny policzek i być może czegoś by się nauczyli.

Domyślam się, że celowo nie mówisz po nazwiskach, ale ci ludzie wciąż są w kadrze?

Może nie ma ich w samej kadrze, ale pełnią eksponowane funkcje w Polskim Związku Narciarskim…

Przed konkursem drużynowym w Zakopanem odbyły się dwie sesje treningowe. W obu przypadkach Maciej Kot uzyskiwał czwarty wynik wśród Polaków. Ale sam zawodnik – pomimo, że wyniki skłaniały do rozważenia jego występu w drużynie – był pogodzony z tym, że w konkursie nie wystąpi. Mówię o tym, bo ty też doświadczyłeś na własnej skórze sytuacji, w których rezultaty na skoczni były niewystarczającym argumentem za tym, żebyś wziął udział w zawodach.

Tak troszkę jest wokół naszej kadry, że ręka rękę myję. Jeżeli ktoś mówi prawdę, ma swoje zdanie i jest niezależny, to powoli, małymi kroczkami, stara się taką osobę wyeliminować i dać jej – albo jej otoczeniu – do zrozumienia, że źle robi. Teraz widzimy, jaka jest sytuacja w polskich skokach. Ona nie jest wynikiem działań podjętych w ostatnich kilku miesiącach. To suma wszystkich złych decyzji z kilku lat. Nie da się permanentnie dokonywać złych wyborów i liczyć na jakikolwiek sukces. Ich efekt w końcu musi wyjść. Ale niestety w Polskim Związku Narciarskim jest tak, że jeżeli ma się swoje zdanie i własne ambicje, to one są bardzo szybko kasowane przez władze.

Pójdźmy tym tropem. W większości skupiamy się na tym, czy przygotowania do obecnego sezonu były dobre i dlaczego polscy skoczkowie znajdują się w słabej formie. Ale być może przyczyn obecnego stanu naszych skoków należy szukać we wcześniejszych latach. Ty w trakcie kariery z różnych względów balansowałeś pomiędzy kadrą A, prowadzoną w latach 2016-2019 przez Stefana Horngachera, a kadrą B. Masz dobre porównanie tego, jak traktowane były obie drużyny.

Było dużo sytuacji, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Kadra B była traktowana jak piąte koło u wozu. Horngacher przychodził do Polski z Niemiec. Z tego co wiem, w niemieckiej drużynie cały czas dochodziło do tarć pomiędzy nim, a Wernerem Schusterem. Stefan przybył do kraju który posiadał dobrych zawodników, a na ten sport dalej idą duże pieniądze. Wiedział, że w Polsce koniunktura na skoki jest niesamowita, a Kamila Stocha czy Adama Małysza zna cały naród. Z tego względu zamknął się na czterech-pięciu zawodników, z którymi w szybkim tempie mógł osiągnąć sukces.

W ten sposób chciał pokazać Niemcom swoją wartość, bo wiedział również o tym, że Schuster zamierzał opuścić ich kadrę. Wiedział, że jeżeli w Polsce szybko osiągnie wynik, to podczas powrotu do Niemiec będzie mógł dyktować warunki swojej pracy. I dokładnie tak zrobił – bardzo inteligentnie to rozegrał. Wziął pod klosz pięciu zawodników, natomiast rozwalił całe zaplecze. Wiem jak tam było, bo byłem w środku kadry. To było celowe zagranie Horngachera, który po prostu wszystko zniszczył. Gdzie dziś znajdują się tacy zawodnicy jak Krzysztof Miętus, Krzysztof Biegun czy Bartek Kłusek? W jakim miejscu jest Grzesiek Miętus? Gdzie są zawodnicy, którzy dziś powinni być zapleczem i wspierać kadrę A w kryzysowych momentach, takich jak ten obecny? Nie ma ich, oni dziś już nie skaczą! Ja również już nie skaczę. I okej, każdy czasem może wpaść w gorszy okres kariery. Ale wtedy powinno nas zabezpieczyć zaplecze. W Polsce tego nie mamy.

A przecież skoki narciarskie nad Wisłą mają ogromny potencjał ludzki.

Nikt nie wmówi mi, że w Austrii czy Norwegii rodzą się same talenty, a w naszym kraju ich brakuje. Tylko u nas kuleje system szkolenia. Ludziom, którzy znajdują się na szczytach tego systemu wydaje się, że wiedzą wszystko najlepiej. Prawda jest taka, że wielu ludzi, którzy nie są wysoko postawieni w związkowych strukturach, ma sto razy większe pojęcie o skokach niż ci, którzy są twarzami tej dyscypliny i reprezentują nas w roli trenerów lub działaczy. Tak w Polsce jest od wielu lat i dlatego też jest tak, jak już wspominałem. Suma złych decyzji nie może ostatecznie doprowadzić do sukcesu.

Po konkursie indywidualnym w Zakopanem został ogłoszony skład na igrzyska olimpijskie. Do Pekinu pojedzie Stefan Hula. Oczywiście niczego nie ujmuję Stefanowi, wywalczył miejsce w składzie w sportowej rywalizacji. Ale czy nie odnosisz wrażenia, że przez szereg złych decyzji, potencjał pokolenia takich skoczków jak Klemens Murańka, Jakub Wolny czy Aleksander Zniszczoł, został zmarnowany? Mówimy o zawodnikach, którzy w czasach juniorskich zdobywali medale mistrzostw świata.

Ciężko mi powiedzieć, dlaczego Klimek Murańka czy Kuba Wolny tak słabo skaczą. Kuba od zawsze był uważany za wielki talent. Z tego względu sztab nieco inaczej do niego podchodził. Zdarzało się, że ktoś skakał lepiej, ale ostatecznie to Kuba jechał na zawody. Ja sam tego doświadczyłem. W sezonie 2016/2017 podczas zawodów Pucharu Kontynentalnego w Vikersund zajmowałem pozycje na podium, natomiast Kuba kończył w trzeciej dziesiątce. Po czym to Jakub miał prawo startu w zawodach Pucharu Świata, a nie ja. Zaznaczę jeszcze, że wtedy wywalczone przeze mnie latem siódme miejsce do kwoty w Pucharze Świata zajmował Aleksander Zniszczoł. Zatem niektórzy zawodnicy byli faworyzowani, a to nie zawsze przynosiło efekty. Skoczek, który ciężko pracował, ale nie był forowany, mógł się po jakimś czasie podłamać taką decyzją trenerów i jego forma szła w dół. Takie sytuacje zdarzały się nagminnie.

To musi być spore obciążenie psychiczne dla zawodnika. Nieważne co zrobisz na skoczni, dobry wynik i tak nie poprawi twojej sytuacji w drużynie.

Ja miałem takie poczucie, bo walczyłem z tym przez trzy lata. Bywały różne sytuacje. Kiedyś, jak nie chcieli mnie zabrać na Turniej Czterech Skoczni, to dla wszystkich zamknięto skocznie w czasie, kiedy na niej trenowaliśmy. Byleby nie było dowodu na to, że Ziobro skacze lepiej od niektórych zawodników. To już były ekstremalne sytuacje, ale niestety, miały one miejsce. Mój trener klubowy – Edward Przybyła – po prostu wkradł się na trybuny. Dla niego skocznia też była zamknięta żeby nie obserwował jak wygląda sytuacja, i że w kadrze występuje nierówne traktowanie zawodników. Wtedy dopiero, pomimo niechęci, podjęto decyzję, żebym pojechał na turniej. Bo był świadek. Ale ogólnie byłem niewygodny dla wielu osób i w konsekwencji pomijany.

Porozmawiajmy o sytuacji, w której obecnie znajdują się polskie skoki. Ty w trakcie kariery miałeś styczność z Michalem Dolezalem.

Tak, aczkolwiek mało z nim współpracowałem. Jeszcze parę lat temu, kiedy Dolezal pracował w kadrze Czech, miałem z nim większy kontakt, niż kiedy był asystentem Horngachera. Wszystko dlatego, że szył mi kombinezony. I głównie tym zajmował się również jako asystent Stefana. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek udzielał mi uwag w kwestii samego skakania.

Pytam o Dolezala, gdyż obecnie wielu ludzi podważa jego kompetencje trenerskie. Krytycznych słów nie szczędził mu również Adam Małysz, dyrektor sportowy PZN. Nie chcę rozstrzygać, czy jest to krytyka zasłużona. Bardziej zastanawiam się nad tym, czy powinna płynąć od człowieka znajdującego się blisko kadry, który może przekazać swoje uwagi osobiście, a niekoniecznie za pośrednictwem mediów.

To bardzo ciężka sytuacja. Nie wiem, jaki kontakt mają ze sobą obaj panowie i nie chcę – mówiąc kolokwialnie – wchodzić pomiędzy wódkę a zakąskę. Jednak moim zdaniem nie powinni się przekrzykiwać na forum publicznym, tylko starać się załatwić nieporozumienia pomiędzy sobą. Adam pewnie również chce wytłumaczyć się z zaistniałej sytuacji i pokazać, że takie wyniki nie są jego winą. Ale jakby nie było, jest dyrektorem sportowym PZN.

A Dolezal sam się nie zatrudnił.

Z pewnością sam sobie nie podpisał kontraktu. Ale teraz łatwo się na nim skupić. Jednak ja cały czas będę wracał do momentu, w którym w Polsce był Horngacher. Austriak na pierwszym planie robił show, a na zapleczu robił czystki. To był sabotaż. Nasi wielcy włodarze mu przyklaskiwali, klepali go po plecach, a tymczasem Stefan się na nich wypiął i odszedł do Niemiec. Jak oni na to odpowiedzą? Działacz powinien dawać przyzwolenie na sabotaż? Wyniszczamy się od środka, ale na głównej scenie – gdzie jest telewizja i inne media – pokazujemy, że wszystko jest w porządku. Chociaż w rzeczywistości całe zaplecze kuleje. W takim razie, czego my dziś oczekujemy? Niestety, najlepsi zawodnicy mają swoje lata. Nie będą skakać wiecznie, ich kariery powoli się kończą.

Zatem wracamy do punktu wyjścia – wyeksploatowaliśmy liderów. Wielka trójka Stoch-Kubacki-Żyła, dostarczyła nam sporo radości. Ale następców nie widać. I twoim zdaniem, wręcz zaorano grunt, na którym potencjalni następcy mogliby wyrosnąć.

Obecnie nie mamy takiej sytuacji jak wtedy, kiedy trenerem kadry B był Robert Mateja. My, jako młode chłopaki, wówczas napieraliśmy na zawodników z pierwszej drużyny. Trzeba to powiedzieć wprost – jeżeli nie ma takiej zależności, to nie ma dla nas światełka w tunelu. A ja mam pytanie, gdzie jest teraz Robert Mateja? Gdzie jest szkoleniowiec, który w rok z nas – zawodników nie łapiących się do pięćdziesiątki w Pucharze Kontynentalnym – stworzył skoczków, którzy w tych rozgrywkach wskakiwali do dziesiątki, a nawet stawali na podium! Robiliśmy minima uprawniające do startów w Pucharze Świata, gdzie mieliśmy siedmiu reprezentantów. W „kontynentalu” podobnie.

Mieliśmy wymiennie dziesięciu zawodników do skakania. Efekt był taki, że Krzysztof Biegun wygrał w 2013 roku zawody Pucharu Świata w Klingenthal. Młody, utalentowany chłopak, który był dobrze prowadzony. I to przynosiło efekty. W pewnym momencie było tak, że w kadrze A znajdowało się więcej zawodników z kadry B. Dzisiaj w sztabie szkoleniowym nie mamy Piotra Fijasa, nie mamy Roberta Matei. Blisko kadry nie ma wielu dobrych szkoleniowców, którzy powinni się tam znajdować. Jak wspomniałem wcześniej – ludzie obecnie będący wysoko w strukturach szkoleniowych zachowują się, jakby pozjadali wszystkie rozumy. I niestety, efekty są takie, jakie są.

Ale nie skupiajmy się tylko na pierwszej kadrze. Tam mamy Kamila Stocha, Piotrka Żyłę czy Dawida Kubackiego. To są mistrzowie świata. Bardzo dobrzy zawodnicy, którzy wiele w życiu osiągnęli. Okej, może im się przytrafić gorszy sezon, ale nie naciskajmy na nich. Ale co z resztą? Jakie mamy sukcesy w Pucharze Kontynentalnym, FIS Cupie i innych rozgrywkach? Żadnych! To nie jest tak, że mamy kryzys na pierwszym planie. My ogólnie znajdujemy się w kryzysie, bo na zawodników z kadry A nawet nie ma kto napierać. Oni nie skaczą z myślą, że jak im słabo pójdzie, to ktoś ich wygryzie.

Wiele osób, którym los tej dyscypliny nad Wisłą nie jest obojętny, zwraca na to uwagę. Słaba postawa Polaków w obecnym sezonie nie dotknęła wyłącznie naszych liderów.

Tak, ale problem jest jeszcze szerszy. My skupiamy się tu na skokach, a w PZN mamy inne dyscypliny. Jest narciarstwo alpejskie, są biegi. Gdzie my jesteśmy w tych sportach?

Pozwól, że odpowiem w ten sposób – w niedzielę oficjalny profil Polskiego Związku Narciarskiego na Twitterze poinformował, że Maryna Gąsienica-Daniel po pierwszym przejeździe w supergigancie zajmowała 25. miejsce. Jakież musiało być ich zdziwienie, kiedy otrzymali komentarz, że w supergigancie nie ma drugiego przejazdu, zatem rywalizacja dobiegła końca…

(śmiech) Tak mogło być, ale już nie będę się w to zagłębiał. Generalnie, jeżeli coś nie jest do końca jasne, to z Polskim Związkiem Narciarskim nie ma sensu dyskutować na ten temat. Niestety, nasze zimowe dyscypliny niedomagają i nie można mówić, że jest dobrze, skoro jest źle. I to nie jest wina zawodników. Sam byłem zawodnikiem i wiem, jak jest. Absolutnie nie chcę, aby sportowcy z innych dyscyplin pomyśleli, że mam do nich pretensje o osiągane wyniki. Nie – po prostu mamy taki system szkolenia. Jeżeli ktoś nie zrobi z tym porządku, to dalej będziemy tkwili w miejscu. Co rok będziemy powtarzać ten sam scenariusz i robić sobie nadzieje, które rzeczywistość brutalnie zweryfikuje.

Kiedy teraz spoglądasz na rezultaty osiągane przez polskich skoczków, to masz w głowie myśl – a nie mówiłem?

Oczywiście, że tak. Kiedy o tym mówiłem trzy-cztery lata temu, to wielu ludzi się łapało za głowy i twierdziło, że wygaduję głupoty. Teraz mamy efekt domina błędów, które zostały popełnione. Sukcesy osiągane przez Stocha, Żyłę i Kubackiego to była zasłona dymna przed problemami. To trzech skoczków, na których kręci się cała karuzela. Obserwowaliśmy w Zakopanem, co by było, gdybyśmy dziś ich nie mieli. A tam z wymienionej trójki skakał jeszcze Piotrek. Gdybyśmy odjęli również jego, to powrócimy do miejsca, w którym znajdowaliśmy się w 1997 roku. A może nawet gorzej, bo wtedy byli młodzi Małysz, Mateja czy Skupień, przed którymi były perspektywy. Natomiast dziś, jeżeli odejmiemy trzech doświadczonych zawodników, to zostaniemy z niczym. Nie mamy nic! Ani skoków, ani biegów, ani narciarstwa alpejskiego.

W kadrze kobiet w biegach narciarskich pracowała Justyna Kowalczyk. Też miała swoje zdanie i nie była lubiana w Polskim Związku Narciarskim. Osoba która na biegach zęby zjadła, ale miała charakter i wiedziała, że bez niego człowiek nie da rady nigdzie dojść. Była twarda, uparta i przez to niewygodna. Dziś pracuje w Polskim Związku Biathlonu. Jeżeli chcemy mieć wyniki w sporcie, to musimy zatrudniać odpowiednich ludzi na odpowiednich stanowiskach. W przeciwnym razie będziemy w kółko wałkować jeden temat, cieszyć się z tego, że mamy trzech zawodników w jednym sporcie, a w każdej innej dyscyplinie wyniki kuleją. Tymczasem my zaklinaliśmy rzeczywistość sukcesami trzech skoczków.

Na zakończenie, czego spodziewasz się po występie Polaków w Pekinie?

Ciężko mi powiedzieć. Na pewno życzę chłopakom jak najlepiej i mam nadzieję, że na igrzyskach w końcu się przebudzą. Bo oni przecież potrafią skakać. Po cichu liczę na to, że pozytywnie nas zaskoczą, bo turniej olimpijski czy mistrzostwa świata zawsze rządziły się swoimi prawami. W najbliższym konkursie w Titisee-Neustadt ich nie zobaczymy, co moim zdaniem jest dobrą decyzją. Zapewne przed igrzyskami pojadą do Willingen. Jeżeli tam udałoby się dobrze skakać, to może napędzić ich na igrzyskach. Pod tym względem skoki są specyficznym sportem. Kiedy wszystko wychodzi, dobre próby oddaje się niemal automatycznie. Ale czasem wystarczą jeden-dwa nieudane skoki, po których później ciężko wrócić do dobrych schematów. Z całego serca życzę im, abyśmy wszyscy wspólnie cieszyli się z ich występów. Zdarzały się już takie sezony, w których na początku było ciężko, po czym przychodziły mistrzostwa świata i robiliśmy na nich medal.

Tylko oby dobry wynik nie przypudrował problemów?

(śmiech) Właśnie! Ale nawet jeżeli medal miałby je przypudrować, to życzę im go z całego serca. Igrzyska są co cztery lata, to okazja do zapisania się w historii, a podejrzewam, że nie każdy z nich będzie sobie mógł pozwolić na występ na następnym turnieju olimpijskim. To moi koledzy, trzymam za nich kciuki i będę się cieszył, jeżeli uda im się coś wywalczyć.

ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix.pl

Czytaj także:

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

99 komentarzy

Loading...