Reklama

Błachut: Realną wiedzę na temat skoków mają tylko ludzie, którzy je uprawiali lub uprawiają

Kacper Marciniak

Autor:Kacper Marciniak

25 marca 2022, 09:38 • 22 min czytania 14 komentarzy

Igor Błachut oraz skoki narciarskie od lat są nierozłącznym duetem. Komentator Eurosportu w dobijającym do mety sezonie nie miał jednak zbyt wielu okazji do relacjonowania sukcesów Polaków. Wraz z kibicami doświadczył za to niezliczonych zmian wysokości rozbiegu, afer sprzętowych, nużących konkursów oraz bezczelności jednego ze skoczków z Rosji.

Błachut: Realną wiedzę na temat skoków mają tylko ludzie, którzy je uprawiali lub uprawiają

Przed finałowym weekendem Pucharu Świata w Planicy rozmawiamy z Błachutem o przyszłości skoków narciarskich, pracy Sandro Pertile, rosyjskich zawodnikach, kombinezonach Geigera i Eisenbichlera, bezkrólewiu, jakie mogą po sobie pozostawić Stoch, Żyła i Kubacki. A także belkach, ocenach sędziowskich i przelicznikach za wiatr. Zapraszamy do lektury.

KACPER MARCINIAK: W trakcie jednej z ocenianych serii podczas weekendu skoków w Oberstdorfie doszło do czternastu zmian belki. To wywoływało frustrację, było dziwne, głupie? Jakiego słowa by pan użył?

IGOR BŁACHUT: Zabawne? Choć to może też nie jest właściwe słowo, prędzej groteskowe. Mówimy oczywiście o serii próbnej, wtedy padł ten rekord, jeśli chodzi o zmiany belek. W konkursie to wyglądało lepiej. Pierwsza seria przyniosła pięć zmian, a w drugiej udało się wytrzymać z jedną. Co pokazuje, że, może opornie, ale jury uczy się, o chodzi w tej całej zabawie.

Natomiast to oczywiście było niepotrzebne. Psucie rywalizacji sportowej oraz czytelności zawodów. Zakładam, że nie każdy musi być zorientowany we wszystkie strony, jeśli chodzi o regulamin – co oznacza podwyższenie czy obniżenie belki, jak to wpływa na wyniki, dlaczego ktoś znacznie skacze bliżej, a ktoś dalej, mimo podobnego poziomu sportowego? Nie było to dobre.

Reklama

Zawody wygrał skoczek, który osiągnął 207 metrów. Mówimy o skoczni mamuciej.

Jeśli ustawili belkę tak nisko, jak ustawili, to nawet świetny lotnik i zawodnik, który jest w dobrej formie – bo to są określenia, które do Stefana Krafta pasują – nic nie mógł zrobić. Wyglądało to, jak wyglądało. Z punktu widzenia szeroko pojętej promocji dyscypliny – to był strzał w kolano. Ja mam nadzieję, że teraz, podczas finałowych konkursów w Planicy, jury nie będzie się tak wygłupiać z przesadnym uważaniem na…  bezpieczeństwo skoczków?

Mam jednak wrażenie, że tu nie chodziło o względy bezpieczeństwa, bo mówimy o zawodowcach. Jedyny groźny wypadek – wyłączając próby Graneruda – był związany z Danielem Huberem. A wynikał on z tego, że bardzo mu skrócili rozbieg, przez co chciał lądować kawałek dalej. I tak chciał, chciał, że faktycznie wylądował dalej, tylko że już nie miał czasu wyciągnąć „podwozia”. Nie utrzymał równowagi i poprzecierał się na twarzy. Natomiast nie było takiej sytuacji, żeby ktoś wylądował bardzo daleko i miał z tego powodu kłopot z bezpiecznym lądowaniem.

Wliczamy w to rekordowy lot Domena Prevca, który machnął 242.5 m. Okazało się, że spokojnie dał sobie radę z lądowaniem.

A skoki nieco powyżej 230 metrów kończyły się telemarkiem.

No więc właśnie. Można tłumaczyć zmiany belek względami bezpieczeństwa, ale jeśli ktoś oglądał zawody, to takie tłumaczenie do niego nie trafia.

Reklama

Poza wyczynem Domena Prevca i kilkoma skokami na igrzyskach, komentował pan w tym sezonie więcej rekordów skoczni? Bo mam wrażenie, że nie.

Nie sądzę, żeby gdzieś indziej miały miejsce. Liczę na Planicę, bo Słoweńcy zapowiadają, że po delikatnej przebudowie obiektu i dzięki dobrej pogodzie pojawi się szansa na rekordowe latanie. Ale poza parametrami, pogodą, jeszcze sędziowie muszą pozwolić skoczkom na pokazanie się.

Mamy zatem sezon, w którym nie było wielu bardzo dalekich skoków, nie było dobrych występów Polaków. Budowanie emocji, widowiska staje się dla komentatora trudniejsze?

Na pewno jest łatwiej, kiedy nasi wygrywają. W każdym sporcie wtedy przyjemnie się to komentuje, przyjemniej się ogląda. To są rzeczy, które znajdują potwierdzenie w badaniach oglądalności. Wiadomo, że kiedy jest sezon dobry, to widzów jest więcej. A kiedy wyniki są gorsze, to część ludzi, która oglądała skoki dla cieszenia się z sukcesów Polaków, odpada w tej sytuacji. Tak to działa i trzeba sobie z tym poradzić. Na szczęście mam wrażenie, że jest spora grupa widzów, która po prostu włącza transmisję, bo chcę śledzić sportową rywalizację. I dla nich: jak nasi wygrywają, to jest super, a jak nie wygrywają, to można podziwiać dokonania innych.

I tego trzeba się trzymać. Nie nastawiać się, że jeśli nasi skoczkowie nie będą odgrywać wiodących ról, to jest po konkursie, czy po sporcie.

Skoki są zbyt dziwaczną dyscypliną, żeby zyskać na oglądalności w krajach, które tego sportu nie znają?

Może nie dziwaczną, ale trochę hermetyczną. Sporty zimowe z definicji nie obejmują dużej części sportowej widowni na świecie. W przypadku skoków – poza Europą kibice znajdują się praktycznie tylko w Japonii. Jeśli chodzi o uprawianie sportu – zostają jeszcze nacje jak Stany, Kanada, niby w Chinach się coś miało ruszać. Ale nie wszędzie widzowie w ogóle wiedzą, o co chodzi w skokach. Nie wszędzie narciarstwo klasyczne cieszy się jako taką popularnością. Bo bywa, że nie ma tradycji oglądania, uprawiania danych dyscyplin.

A w przypadku skoków dochodzi jeszcze specyficzna egzotyka, polegającą na tym, że jest to sport dla ludzi o mocnych nerwach. Jak ktoś go widzi po raz pierwszy w telewizji, to może się zdziwić. Uznać, że patrzy na jakichś wariatów, którzy ryzykują życiem. Ale czy do końca wie, na czym polega rywalizacja? Niekoniecznie. W Polsce pewnie trudno kogoś zachwycić krykietem, a w Indiach orientuje się w nim każdy. Każdy sport ma podwórko, na którym cieszy się wyjątkową popularności. W przypadku skoków jest nim Polska.

Czyli mówimy o ścianie, której w większości nacji przebić się nie da? Jak skoki mają zaistnieć w – powiedzmy – Stanach Zjednoczonych, kiedy tam nawet piłka nożna swego czasu miała problem, żeby się przebić?

No tak, bo tam jest pewna liczba sportów, które są na rynku bardzo mocne, i których pozycja jest niepodważalna. Dla nas może być niezrozumiały bejsbol. Ale jest to sport w Stanach szalenie popularny. Nic tego nie zmieni. Mimo, że Amerykanom nie brakuje warunków do uprawiania sportów zimowych, to jakakolwiek forma narciarstwa – mimo obecności wielkich gwiazd – startu do bejsbolu nie ma. Jeśli chodzi o rozpoznawalność, gaże zawodników. Tak to wygląda. To kwestia tradycji, dostępności dyscyplin. Na dodatek bejsbol może być sportem dla ubogich, w przypadku narciarstwa alpejskiego załatwienie sobie sprzętu samo w sobie stanowi problem.

Potrzeba zatem dużej pracy mediów i popularyzacji danego sportu. Ale to są rzeczy, na które trzeba mieć środki oraz chęć. Nie wystarczą warunki, nie wystarczą nawet świetni zawodnicy. Nie obędzie się bez całej machiny propagandowej i długich lat pracy nad tym, żeby dyscyplinie nadać status narodowego szaleństwa. U nas poszło łatwiej ze skokami. Bo była bryndza we wszystkich innych sportach i pojawił się Małysz. Bach, poszło. Choć tradycje co prawda mieliśmy już wcześniej. Był to sport popularny, to się oglądało jeszcze za czasów komuny. Jedna z niewielu transmisji ze świata, która się regularnie pojawiała, to Turniej Czterech Skoczni.

Mieliśmy więc w miarę lubianą dyscyplinę, a potem pojawił się facet, który okazał się najlepszy na świecie. I tak to u nas zagrało. A w przypadku USA oraz paru innych nacji – trudno, żeby w kraju, który ma już wielu wybitnych sportowców w różnych dyscyplinach, ktoś się nagle zachwycił skokami narciarskimi czy narciarstwem alpejskim.

To nie jest trochę tak, że skoki narciarskie w Polsce trzyma parę wybitnych postaci? I kiedy Stoch, Żyła oraz Kubacki odejdą na emeryturę, nic nie będzie ciągnęło tej dyscypliny w górę, w kontekście oglądalności, zainteresowania?

Na pewno byłoby trudniej, jeśli faktycznie brakowałoby wyników. Federacji o kontrakty reklamowe, zawodnikom o uprawianie tego sportu. Tak samo pojawiłby się problem z umieszczeniem zawodów w atrakcyjnym czasie, jeśli chodzi o transmisje telewizyjne. Natomiast myślę, że popularność, rozpoznawalność sportu – niezależnie od wyników – zostaną. Tak samo jak zostanie infrastruktura, która na szczęście zdążyła powstać w czasach sukcesów wspomnianych zawodników.

Jest szansa, że dzięki infrastrukturze, tradycjom, temu że zaistniało w Polsce paru trenerów, którzy prezentowali nie tylko krajową myśl szkoleniową, jakoś to wszystko zaprocentuje w przyszłości. I jednak pojawią się kolejni skoczkowie. Może nie tak wybitni jak Kamil czy Adam Małysz, ale będący w stanie generować pewne zainteresowanie skokami.

W ubiegłych latach w realizacji skoków narciarskich w telewizji pojawiały się różne nowinki. Kąt wybicia przy progu czy prędkości, jakie osiąga zawodnik w danej części rozbiegu. Faktycznie wpłynęły pozytywnie na odbiór transmisji przez widza, czy mówimy o niepotrzebnych bajerach?

Jeśli chodzi o to, co dają, to na pewno zamazanie obrazu transmisji. Bo ostatnio jak prędkości przy odbiciu, w locie, i przy lądowaniu pokazały się trzy na raz, to zajmowały z połowę ekranu. Wydaję mi się, że to trochę przesada. Kąt odbicia? Też supergrafika, tylko dla 99 procent widzów jest kompletnie bezużyteczna. Po co komu ta informacja? Przecież nie wszyscy to trenerzy skoków narciarskich. Kibiców interesuje, jak daleko facet poleci i jak wyląduje. To jest ważne, a niekoniecznie kąt odbicia. Prędkości może tak, bo dają wyobrażenie, co się dzieje na skoczni. Goście przy lądowaniu mają prędkość 120 kilometrów na godzinę, a ważą pięćdziesiąt parę kilo i lądują na jakichś małych drewnianych deseczkach. To pokazuje, że te całe skoki narciarskie to nie zabawa. Ale w przypadku większości grafik – trochę za dużo fajerwerków.

Komentowanie oraz oglądanie skoków umacnia zdolności matematyczne. Ale to, że po skokach musimy liczyć punkty za belkę, punkty za wiatr, noty sędziowskie, też wpływa na chaotyczność transmisji.

Zaciemnia to obraz komuś, kto po prostu ogląda skoki i nie fascynuje się rozmaitymi zagadnieniami dotyczącymi przepisów. Tym, jak zmiany wysokości rozbiegu wpływają na notę. Tym, czy za każdym razem, jak belka idzie w dół, punkty są dodawane. Bo jak trener sobie zażyczy niższą belkę, to trzeba mieć odległość wynoszącą przynajmniej 95 procent rozmiaru skoczni, aby otrzymać bonus. Dużo jest takich niuansików. To prawda, że zrobiła nam się z tego trochę matematyka.

Dlatego cenne są sytuacje, które zdarzały się w tym sezonie, kiedy sędziowie byli w stanie wytrzymać przez cały konkurs, albo przynajmniej jedną serię, bez zmieniania wysokości rozbiegu. Wtedy ograniczamy się do odległości, not oraz siły wiatru, która też jest ważna, ale przyzwyczajamy się do tego, że trzeba o niej pamiętać.

W telewizji jest łatwiej, ale kiedy stoimy pod skocznią, wiatr kręci, a sędziowie szaleją z belkami, to już w ogóle nie wiemy, co się dzieje.

Tak, pod skocznią jest o tyle inaczej, że kibice stoją i nie mają przy sobie monitorów. Chyba, że ktoś ma jakąś aplikację w telefonie. Tak więc dla nich – wylądował facet daleko, to powinien być na czele stawki. A jak wylądował blisko, to powinien być nieco dalej klasyfikowany. A tu się okazuje, że niekoniecznie, bo temu podwiało, a temu nie. Tak to wygląda. Kiedyś byłoby to bardziej rażące. Teraz, w tych ponurych miesiącach pandemicznych, które mam nadzieję się kończą, na zawody sportowe nie przychodzi znowu tak dużo ludzi. Zdecydowana większość kibiców wszystko ogląda w telewizji. I widzi na grafikach, jak kręci wiatr. Rozumie, że dany zawodnik ma prawo być klasyfikowany wyżej.

Choć jest grupa kibiców czy dziennikarzy, którzy sądzą, że przeliczniki są w ogóle wynalazkiem szatana. Bo zabijają to, o co na początku chodziło w skokach. Czyli kto wylądował dalej, ten jest lepszy.

Niekomentowanie skoków Rosjan, kiedy jeszcze byli dopuszczeni do rywalizacji, to było pierwsze, co panu oraz Markowi Rudzińskiemu przyszło do głowy?

Nie wiem, czy pierwsze. Szczęśliwie mieliśmy parę dni na refleksję, bo wojna nie wybuchła w weekend. Na początku – szczerze mówiąc – zastanawiałem się, czy FIS dojrzeje do tego, żeby wykluczyć rosyjskich zawodników. Długo się z tym zbierali, tak naprawdę znaczący wpływ na ich decyzję miało działanie zawodników. Pamiętamy, że Kamil zachował się na tyle przytomnie oraz po ludzku, że – nawet podczas zawodów sportowych, według niektórych oderwanych od spraw politycznych, światowych – pokazał brak zgody na pewne działania. To, co zrobił (wyraził wsparcie dla Ukrainy, miał napisane „Stop War” na nartach przyp-red.), trzeba rozpatrywać, jako coś bardzo cennego, odważnego.

Natomiast jeszcze wcześniej w Rosji miały zostać rozegrane zawody Pucharu Świata w ski crossie. Zawodnicy, którzy mieli brać w nich udział, oczywiście pomijając Rosjan, powiedzieli, że w zaistniałej sytuacji ich nie interesuje sportowa rywalizacja. Zrezygnowali ze startu. Przeprowadzono zatem kwalifikacje, w których jechali rosyjscy zawodnicy. I dopiero kiedy okazało się, że zawody są jakimś żartem, bo przystąpiło do nich pięciu, czy sześciu chłopaków, FIS je odwołał. Zaczęło się więc od tego, a dopiero potem przyszła kolej na wykluczenie Rosjan oraz Białorusinów z rywalizacji.

A niekomentowanie ich występów? Paradoksalnie okazało się, że podjęliśmy słuszną decyzję. To, co wyrabiał Jewgienij Klimow na zawodach, a potem na wiecach poparcia dla Władimira Putina, utwierdzało w przekonaniu, że to nie tak, iż sportowcy nie mają na nic wpływu oraz dystansują się od działań politycznych. Bo angażują się na ogół w działania swojego kraju. Pomijanie milczeniem występów ludzi firmujących kraj agresora w wojnie, która wybuchła parę dni wcześniej, wydawało się czymś odpowiednim.

Dostrzegł pan podczas transmisji gest Klimowa, który miał na rękawicy flagę Rosji?

Tak, ale nie było co się nad tym rozwodzić. Pokazał, to pokazał. Na początku myślałem: robi to, bo jest reprezentantem swojego kraju, czuje się jakoś  związany emocjonalny. Na zasadzie – nie wszystkie matki są najlepsze na świecie, ale wszystkie dzieci raczej te matki kochają. W wielu przypadkach to jednak złożona relacja, niepolegająca tylko na przywiązaniu do ojczyzny. Ale do systemu, który pozwala im funkcjonować na poziomie, który daje możliwość startów w dużych imprezach, trenowania, rozwijania sportowych karier.

Ciężki temat, bo w jakimś normalnym świecie ci ludzie funkcjonowaliby nieco normalniej. A żyją w Rosji, w której o normalność jest trochę trudniej.

Po FIS oraz Sandro Pertile, dyrektorze zawodów Pucharu Świata, nie widać determinacji, żeby na dłuższy czas wykluczyć Rosjan z rywalizacji.

Nie, i obawiam się, że ich działania będą tak stanowcze jak niemieckie sankcje na surowce rosyjskie. Może byśmy chcieli, ale przecież nie możemy, bo nam się nie opłaca. Tu jest mniej więcej tak samo. Przy czym Pertile, według mnie, nie ma za dużo do powiedzenia. Nie ma silnej pozycji w FIS-ie, ani gdziekolwiek indziej. A obecny sezon raczej nie umocnił go jako charyzmatycznego przywódcy, tylko pokazał, że tej charyzmy oraz stanowczości mu brakuje.

Pytanie jak zachowa się centrala Międzynarodowej Federacji Narciarskiej? Bo muszą wyważyć, co im się bardziej opłaca – utrata twarzy czy konsekwentne pozostawanie przy wykluczeniu Rosjan. Wiadomo, że oni mają i pieniądze, i bardzo silny rynek sportowy, pełno świetnych zawodników. Według mnie jednak FIS powinien trzymać się kursu, który – w bólach, bo bólach – ale obrał. Okazuje się, że da się przeprowadzać zawody sportowe bez Rosjan. I jakoś nikt za nimi nie płacze, może poza bezpośrednio zainteresowanymi.

Hipotetyczna sytuacja – Rosjanie wracają do Pucharu Świata. Jak by pan wtedy to widział? Cały sezon nie komentujemy ich skoków?

Myślę, że to jest do zrobienia. Myślę też, że można wywierać presję na Federację, względnie próbować to rozstrzygnąć w inny sposób. Zakładamy tu sytuację, w której FIS dopuszcza kogoś do startu. Ale żeby wziąć udział w zawodach w danym kraju, to trzeba do niego wjechać i mieć zgodę organizatorów. Teoretycznie to się dzieje z automatu, ale zakładam, że nie wszyscy organizatorzy oraz federacje miałyby ochotę gościć u siebie Rosjan. No a z wizami wjazdowymi też może być problem. To jest chyba dobra metoda na ewentualną próbę podłożenia się przez FIS.

Wróćmy do Sandro Pertile. Z jednej strony – stawia na regularną komunikację z mediami, w tym polskimi. Ale koniec końców nie zmienia swojego zdania na różne tematy. Mamy dialog, ale bywa, że on nic nie przynosi.

To prawda, że Sandro różni się nieco od Waltera Hofera, który był niespecjalnie zainteresowany dyskusjami na wszystkie możliwe tematy ze wszystkimi możliwymi dziennikarzami. Kilka razy przed sezonem – tym oraz poprzednim – były organizowane spotkania online, na których każdy mógł zadawać pytania, dawać sugestie. Coś z tego się przebiło.

Natomiast nie wiemy, czy Sandro Pertile ma często własne zdanie, czy jednak istnieją pewne układy w strukturach FIS-u, których nie ma ochoty naruszać, albo nie może ich naruszyć. Nie mam wrażenia, że to jest silny człowiek w dzisiejszych skokach. Taki raczej administrator. A nie wódz.

Oczywiście w pierwszym sezonie na nowym stanowisku trafił kiepsko, bo na pandemię. Myślę jednak, że kredyt zaufania powoli mu się wyczerpuje. Bo w tym sezonie parę konkursów wyglądało dość dziwnie. Chociażby ten ostatni Oberstdorf. Ale też wcześniej miały miejsce niepokojące sytuacje. My będziemy podnosić temat kontroli sprzętu i tego, jak pan Jukkara upodobał sobie dyskwalifikowanie – dajmy na to – Pawła Wąska. Przy jednoczesnym niedostrzeganiu tego, że niemieccy zawodnicy skaczą w plandekach, a nie kombinezonach. Chyba tylko raz Eisenbichler został dotknięty z tego tytułu.

Widziałem cytat z pana wypowiedzi. Powiedział pan, że FIS jest najbardziej skorumpowaną organizacją obok FIFY?

Kontekst był inny. Mówiłem, że FIS, zanim podjął decyzję o dyskwalifikacji Rosjan, stawiał się obok najbardziej skorumpowanej organizacji na świecie, jaką jest FIFA. Nie twierdzę, że w FISie wszystko działa dokładnie tak samo. Że można sobie kupić dowolną rzecz. Myślę, że to raczej kwestia pewnych federacji oraz siły sponsorów. Jak zerkniemy sobie, kto jest głównym sponsorem Międzynarodowej Federacji Narciarskiej, z jakiego kraju są te firmy, to pewne rzeczy staną się oczywiste. Przecież nie po to firmy wykładają grube pieniądze, żeby potem oglądać, jak reprezentanci ich kraju są szykanowani. Tak to widzę.

Rok temu nazwał pan francuskiego sędziego pajacem, za co pan potem przeprosił. I dodał, że ma nadzieję, iż organizacja pracy sędziów za sprawą FIS-u ulegnie zmianie. Uległa?

Teoretycznie jakieś zmiany są. Właśnie o nich podczas tych spotkań z Pertille rozmawialiśmy. Ponoć w tym roku, w kilku przypadkach, sędziowie mieli do dyspozycji monitory, które pomagały im w ocenie skoczków. Ale nie we wszystkich przypadkach. Choć nie wydaje mi się, żeby to był przesadny problem – wstawienie monitorów do pomieszczania sędziów.

Z sędziami jest tak, że podczas niektórych konkursów nie można mieć zastrzeżenia do ich pracy. Ale bywają takie zawody, że noty są dziwne, a rozbieżności kuriozalne. Też nie chcę mi się wierzyć, że to wynika z tego, iż ktoś kogoś nie lubi i da mu mniejszą notę, a innemu zawodnikowi wyższą. Tylko z tego, że czegoś nie dopatrzy.

Nie zawsze warunki podczas oglądania konkursów przez sędziów są idealne. Oni patrzą na skoki z pewnego oddalenia, pod pewnym kątem. Może to osiemdziesiąt lat temu funkcjonowało jak należy i nie było żadnym problemem. Ale teraz można podejrzeć praktycznie wszystko, jeśli chodzi o lot, lądowanie, odjazd i jeszcze mieć informację, że ktoś trafił na koszmarne warunki. I choć stanie na uszach, to nie osiągnie wybitnej odległości. Dlatego uważam, że dalej jest to słabe, można tę organizację poprawić.

Wystarczy też wspomnieć o takim drobiazgu, jakim jest elektroniczny pomiar odległości. Bo to nie tak, że system obecnie automatycznie wypluwa, jak daleko skoczył zawodnik. Tylko ma miejsce analiza klatki w momencie, kiedy skoczek ląduje.

Wiele emocji w tym sezonie budziła postawa polskich skoczkiń. Pamiętamy konkurs mieszany na igrzyskach – Polki klepały bulę.

Źle to wyglądało. Miał być postęp, a jest regres. Słyszeliśmy o dziwnych sytuacjach wewnątrz kadry. Wiadomo, konflikty się zdarzają w grupach sportowych. Ale żeńska kadra na pewno nie poszła w dobrą stronę. Nie twierdzę, że Łukasz Kruczek się nie zna na tym, co robi, bo to człowiek, który żyje skokami narciarskimi. Ale najwyraźniej nie udało się wypracować metody, która pozwalałaby zawodniczkom wchodzić na coraz wyższy poziom.  Występy tej zimy były zatem kiepskie i pytanie, jak będą wyglądać w przyszłym sezonie.

Bo raz, że za bardzo nie ma w kim wybierać. Specjalnej podaży, jeśli chodzi o dziewczęta skaczące na nartach, nie ma. A te, które są obecnie w kadrze, chyba nie do końca wykorzystują swój potencjał oraz szanse. Zamiast się rozwijać sportowo, zaczynają przegrywać z zawodniczkami, które dwa lata temu były w stanie wyprzedzać. Gdyby to się jeszcze działo, tylko dlatego, że nie mają środków do uprawiania tego sportu na wysokim poziomie, to okej. To byłbym w stanie zrozumieć. Ale na Boga – one przegrywają z dziewczynami z Finlandii. Wiem, że to jest kraj, który ma niezwykle bogate tradycje skokowe. Ale nie sądzę, żeby kadra pań w Finlandii miała środki porównywalne z tymi, którymi dysponuje reprezentacji Polski kobiet.

Nawet nie wspominam o Francuzkach, Rumunkach i Czeszkach. Coś jest jednak nie tak, jeśli chodzi o szkolenie. Fajnie, gdyby ktoś w PZN zadał sobie trud, żeby ten problem rozwiązać systemowo. To znaczy – dać zawodniczkom młodym, które zaczynają wchodzić w poważny trening, nadzieję na to, że w swoich najlepszych latach będą miały możliwości, aby ugrać coś nie tylko na mistrzostwach Polski.

Niektórzy stawiali naprzeciwko siebie Kamila Stocha i Nicolę Konderlę. Pierwszy był załamany po zajęciu 4. miejsca w konkursie na igrzyskach. Druga cieszyła się, że zebrała doświadczenie. Choć skakała po osiemdziesiąt parę metrów.

Nie wiem, jak daleko zajdzie Nicole Konderla w skokach, oby świętowała wielkie sukcesy, ale błagam – nie porównujmy jej do Kamila Stocha, jednego z najwybitniejszych sportowców w Polsce i człowieka o ogromnym talencie oraz ambicji. Dla niego czwarte miejsce faktycznie było potwornym rozczarowaniem. Szczególnie po tym, jak w tym sezonie miał pod górkę. Wydawało się, że jednak uda mu się odkuć na igrzyskach. Ale się nie udało, niestety. Nie będę już wracał do za szerokich gaci Karla Geigera – który był trzeci, przed Kamilem – bo to kolejny przykry czynnik z tym związany. W każdym razie, no nie, nie można porównywać Stocha do Nicole Konderli.

Przechodząc do kombinezonów – szczególnie na igrzyskach było widać, że coś jest nie tak w przypadku Geigera czy Markusa Eisenbichlera.

Na igrzyskach było widać, że coś jest nie tak, kiedy Agnieszka Baczkowska przestała udawać, że nie ma problemu. Podczas konkursu mieszanego zaczęło się zgrzytanie zębów, bo pani kontroler wycięła pięć zawodniczek z czterech czołowych reprezentacji. Reprezentacji, które dosyć świadomie przekraczały przepisy dotyczące objętości kombinezonu. Oberwali Japończycy, Niemcy, Norwegowie czy Austriacy. I nagle grono się oburzyło na Baczkowską, że popsuła rywalizację.

No więc – albo się umawiamy, że są przepisy, których trzeba się trzymać, albo nie udajemy zdziwienia. Pani Baczkowska zauważyła: przeginacie, to proszę bardzo, ja wam pokażę, jak dopiero można przeginać. A dodajmy przecież, że Słowenki, które wygrały, nie spotkały się z żadną nieprzyjemnością ze strony Polki. Choć gdyby coś znalazła, to raczej by się nie wahała. Ale Słowenia nie musiała oszukiwać, bo i tak była dobra.

Dlatego mówię: poza tym, że Pertile mnie nie przekonuje jako charyzmatyczny wódz skoków, to nie przekonuje mnie też jego dobór współpracowników. Mamy Borka Sedlaka, który potrafi zapalić zielone światło, mimo że wie, iż na monitorach sytuacja mu się uspokaja na ułamek sekundy, a zaraz znowu będzie wyjazd poza korytarze. Puści kogoś na stracenie, bo liczy się szybkie prowadzenie konkursu. Jest też Mika Jukkara, któremu przydałyby się… konsultacje u okulisty? Wszyscy widzieli, w jakich ciuchach skaczą Niemcy. Poza facetem odpowiedzialnym za kontrolę sprzętu.

Mieliśmy kontrast między Baczkowską, która zdyskwalifikowała pięć zawodniczek, a Jukkarą, któremu w tym samym konkursie nie przeszkadzał kombinezon żadnego ze skoczków. 

Dlatego to wszystko trochę dziwne. Oczywiście nie cieszę się, że kilka dziewcząt miało zepsute igrzyska. Zresztą nie tylko dziewcząt, bo całe reprezentacje oberwały. Podium w konkursie mieszanym było kuriozalne, z Rosjanami na drugim miejscu oraz Kanadyjczykami na trzecim. Ale oczekiwałbym jednak przynajmniej pewnej próby balansowania na granicy przepisów, a nie ich bezczelnego i jawnego przekraczania. I od zawodników, i od ludzi, którzy tego pilnują. Zawodnicy zresztą najmniej mają do gadania. Dostają sprzęt od sztabu, ubierają się i pewnie otrzymują informacje, że mają się bardziej wyciągnąć podczas kontroli. I będzie – z ich perspektywy – dobrze.

Kiedyś powiedział pan, że wszyscy – kibice, komentatorzy, dziennikarze – uprawiamy bajkopisarstwo. Bo jeśli nigdy nie skakaliśmy na nartach, siłą rzeczy nie możemy znać się na skokach, zrozumieć tego, co czują zawodnicy. Nie uważa pan jednak, że w środowisku dziennikarskim czy kibicowskim w ostatnich latach ta wiedza na temat dyscypliny wzrosła? I pojawiają się lepsze, dokładniejsze oceny skoków?

Może tak, ale to wynika z tego, że wszyscy uczymy się od ekspertów. Ktoś coś powie, to można na to zwrócić uwagę. Natomiast kwestia dotycząca tego, dlaczego ktoś daleko skoczył, dlaczego ktoś bliżej, to dalej jest zgadywanie. Możemy powiedzieć, że zawodnik spóźnił. Bo to widać często, prawda? Możemy powiedzieć, że ktoś popełnił błąd przy wyjściu z progu, bo go potem przekrzywiło. Ale dlaczego to zrobił?

W tym sezonie intensywnie omawiano temat pozycji najazdowej. Bo się Kamil skarżył, bo się skarżyli koledzy z drużyny, że nie jest zawsze taka, jaka powinna być. Ale jeśli się z boku patrzy: no kurczę, jadą w kucki, na progu się odbijają, i cześć, to wszystko. Więc co to za jęczenie, że pozycja jest zła? Istnieje więc masa detali, które są dla nas kompletnie niezrozumiałe, nieczytelne. Bo nie mamy o nich pojęcia. Nie skaczemy, nie uprawiamy tego sportu zawodowo. Pojawiają się niuanse, o których możemy opowiadać, cytując ekspertów. Ale niektórzy eksperci też wiedzą więcej, a niektórzy zgadują. Przecież nie widzą skoków z bardzo bliska, i nie znajdują się sami w sytuacji danego zawodnika.

I tak mają jednak znacznie większe rozeznanie niż tak zwani cywile, ludzie, którzy nie uprawiali skoków narciarskich. Nie mówimy o dyscyplinie tak czytelnej jak wiele innych, w których jednak trochę łatwiej jest o ocenę tego, co zawodnik zrobił dobrze, a co źle.

Mam jednak wciąż wrażenie, że kiedy dziesięć lat temu Polak skakał słabo, to wszyscy spekulowali. Może zabrakło wiatru, może czegoś innego, ale w sumie to nie wiadomo. Obecnie gdy Kamil Stoch skacze słabo, od razu możemy przeczytać, co dokładnie poszło nie tak. Słaba prędkość, spóźnione odbicie, i tak dalej. To już wiedza czy wciąż zgadywanie?

Myślę, że wciąż zgadywanie. Wiadomo, że prędkość najazdowa wpływa na odległość, tylko że Kamil nigdy nie był zawodnikiem, który prędkości miał rekordowe, nawet w swoich najlepszych sezonach. Oczywiście mam nadzieję, że powoli się jakaś fachowość wkrada w komentarze dziennikarzy, którzy opisują skokową rzeczywistość. Ale dalej nie mam złudzeń, że realną wiedzę na temat tego sportu mają tylko ludzie, którzy go uprawiali lub uprawiają.

Na jakiej skoczni spotkał pan najgorsze warunki do pracy? Słyszałem, że Wisła nie rozpieszcza.

Trzeba od razu powiedzieć, że przez lata, kiedy miałem okazję sprawozdawać skoki, poza polskimi obiektami jeździłem tylko na imprezy rangi mistrzowskiej oraz Turniej Czterech Skoczni. Więc takiego rozeznania, jeśli chodzi o skocznie, nie mam. Co do Wisły: w tym roku było lepiej. Być może dlatego, że zmieniła się sytuacja, jeśli chodzi o wiodącego nadawcę. Było widać rywalizację trochę lepiej. W poprzednich latach wyglądało to jednak tak, że z okna, pomieszczenia, w którym się znajdowaliśmy, widzieliśmy głównie plecy kibiców. I kawałeczek przeciwstoku. Więc nie było szału.

Chociaż w takim Innsbrucku też widać głównie moment, kiedy zawodnik przelatuje w powietrzu. Czyli jakiś ułamek sekundy, który kompletnie nic nie wnosi. Na szczęście na wszystkich obiektach są monitory, gdzie mamy taki sam obraz jak w studiu w Warszawie. Czyli widzimy pełny skok.

Będzie pan miał po sezonie nowego współkomentatora? Marek Rudziński miał zapowiadać, że po zimowych igrzyskach w Pekinie odejdzie na emeryturę.

Marek się odgrażał już jakiś czas temu, że odchodzi. Natomiast nic mi na ten temat nie wiadomo, żeby w ten weekend miał się pożegnać. Nie wiem, może się zdziwię. Ale szczerze nie sądzę. Chociaż życie się różnie układa, to nie zawsze są nasze decyzje. Z tego jednak co ostatnio rozmawialiśmy, jest szansa, że Marek zostanie w firmie do igrzysk w Paryżu, czyli 2024 roku. Zatem siłą rzeczy obskoczymy wtedy jeszcze dwie zimy.

ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK

Fot. Newspix.pl

Na Weszło chętnie przedstawia postacie, które jeszcze nie są na topie, ale wkrótce będą. Lubi też przeprowadzać wywiady, byle ciekawe - i dla czytelnika, i dla niego. Nie chodzi spać przed północą jak Cristiano czy LeBron, ale wciąż utrzymuje, że jego zajawką jest zdrowy styl życia. Za dzieciaka grywał najpierw w piłkę, a potem w kosza. Nieco lepiej radził sobie w tej drugiej dyscyplinie, ale podobno i tak zawsze chciał być dziennikarzem. A jaką jest osobą? Momentami nawet zbyt energiczną.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Concordia Elbląg odpowiada na zarzuty dot. match-fixingu

Bartosz Lodko
0
Concordia Elbląg odpowiada na zarzuty dot. match-fixingu
Francja

Radosław Majecki się rozkręca. Trzeci mecz z rzędu na zero z tyłu

Bartosz Lodko
0
Radosław Majecki się rozkręca. Trzeci mecz z rzędu na zero z tyłu
Inne kraje

Świetna dyspozycja Michała Skórasia. Polak trafił do siatki w starciu z Genk [WIDEO]

Damian Popilowski
6
Świetna dyspozycja Michała Skórasia. Polak trafił do siatki w starciu z Genk [WIDEO]

Inne sporty

Polecane

Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi skoczył 291 metrów!

Sebastian Warzecha
1
Safety first? Nie tym razem, panie Pertile. Ryoyu Kobayashi skoczył 291 metrów!

Komentarze

14 komentarzy

Loading...