Reklama

1:8. Mecz, który odmienił Raków

Szymon Janczyk

Autor:Szymon Janczyk

02 maja 2022, 12:45 • 13 min czytania 8 komentarzy

Pozostaje nam tylko przeprosić: kibiców, zarząd, właściciela, za nasz występ, za nasze podejście — ściszony głos Przemysława Cecherza wydobywał się ze spuszczonej w dół głowy. Nie trzeba być ekspertem od mowy ciała, żeby domyślić się, że trener nie ma za sobą najlepszego momentu w karierze. Tak było — Raków Częstochowa właśnie przegrał 1:8 z GKS-em Tychy.

1:8. Mecz, który odmienił Raków

Logo x-kom dziś kojarzy się z wielkimi sukcesami i budową topowego zespołu w Polsce. 9 kwietnia 2016 roku biło jednak po oczach podczas tej konferencji, po jednej z największych klęsk w historii Rakowa. Michał Świerczewski wziął ten blamaż na klatę. Na oficjalnej stronie klubu opublikował oświadczenie, w którym przeprosił kibiców. Gestem w ich stronę było także obniżenie ceny biletów na kolejne domowe spotkanie. Wejściówki miały kosztować symboliczną złotówkę.

Wiem, że to marna rekompensata, bo każdy normalny kibic oczekuje zwycięstw i walki przez pełne 90 minut. Gest ten jednak musi być wykonany, ponieważ chcę, aby wszyscy wiedzieli, że celem Rakowa jest gra dla kibiców. Dla wszystkich sympatyków, również dla tych, którzy po wczorajszym meczu na klubie nie pozostawiają suchej nitki. Szczególnie jednak dla tych, którzy byli i są z Rakowem na dobre i złe — pisał właściciel Rakowa.

Dziś mało kto wraca pamięcią do tamtego wydarzenia. Ciekawe są komentarze sugerujące to, że w Częstochowie specjalnie odpuścili awans, albo nawet „puścili mecz”. Pod skrótem czy konferencją paru złośliwych odpowiedziało po latach na komentarze triumfujących wówczas fanów GKS-u Tychy, pytając: gdzie dziś jesteście?

Oni są na szczycie. A droga na ten szczyt rozpoczęła się właśnie po tej pamiętnej kompromitacji.

Reklama

Raków Częstochowa – GKS Tychy 1:8. Mecz, który wszystko zmienił

Czułem dużą niemoc. Gdzie GKS nie uderzył, to wpadało — mówi nam Mateusz Kos, który w tamtym spotkaniu stał między słupkami Rakowa Częstochowa. To był jego pierwszy występ w rundzie wiosennej, zastąpił Macieja Mielcarza, który wskoczył do bramki po zimowej przerwie w rozgrywkach. Ze skrótu wynika, że Kos obronił w tym meczu jeden strzał. Być może udanych interwencji było nieco więcej, ale i tak nie mogły one wymazać ośmiu wpuszczonych bramek. Już w 16. minucie meczu było 0:3. Z drugiej strony nie był to fatalny mecz bramkarza. Obecny golkiper częstochowskiej Skry ustrzegł się baboli i ewidentnych pomyłek.

Gdy do Rakowa przyszedł trener Marek Papszun razem z trenerem Maciejem Sikorskim, analizowaliśmy ten mecz. Mówili, że przy odrobinie szczęścia mogłem obronić jeden, dwa strzały, ale też, że mogłem dostać i pięć kolejnych bramek, bo GKS Tychy miał dużo sytuacji. Nie mieli pretensji — wspomina Kos.

Przed pierwszym gwizdkiem nic nie zapowiadało tej katastrofy. To Raków zajmował wyższe miejsce w tabeli, trzecie, podczas gdy goście przyjechali do Częstochowy jako piąta siła ligi z sześcioma punktami mniej w dorobku. GKS niby nie przegrał pięciu kolejnych gier, ale z drugiej strony trzy z nich zremisował, więc nie był rozpędzoną i naoliwioną maszyną. Frekwencja była dobra, na tamten moment czwarta najwyższa w sezonie. Mecz zapowiadano jako hit, jedno z kluczowych starć w kontekście walki o awans na zaplecze Ekstraklasy. Kibice przygotowali oprawę, w pewnym momencie w górę powędrowały kolorowe balony, ale był to jedyny pozytywny akcent związany z czerwono-niebieskimi barwami.

Delikatna katastrofa — przyznaje Adam Mesjasz, autor honorowej bramki dla Rakowa w tamtym spotkaniu. – Przeciwnikowi każdy strzał udawało się zamienić na bramkę. Jak wchodzisz w mecz i po 25 minutach jest 0:5, to wiadomo, że nie pójdzie to po twojej myśli. Nie masz w głowie tego, co powinieneś, tylko czekasz, aż to spotkanie się skończy. Ciężko było cokolwiek zrobić, walczyliśmy, ale im udawało się w tym meczu wszystko.

Podobne wrażenie miał Kos. – Żaden bramkarz nie czuje się fajnie, jak dostaje co chwilę bramkę. To ma wpływ na psychikę. Przy 0:3, 0:4 myślałem już tylko o tym, żeby ten mecz się skończył. Było trochę wstydu. W piłce seniorskiej przyjąć osiem bramek, przegrać u siebie, walcząc o awans – nie było się z czego cieszyć. Kibice przyszli na mecz, dopingowali nas, bo walczyliśmy o awans. Była szydera. Krzyczeli “jeden, dwa, trzy, cztery — mało!”, coś w tym stylu.

Reklama

Szydera została nawet po meczu. W komentarzach pod skrótem na kanale Rakowa ktoś pogratulował częstochowianom, że w ogóle wrzucili film z bramkami po takim występie. Bardziej poważny kibic apelował też do Michała Świerczewskiego, żeby ten zastanowił się, w co pakuje pieniądze i zmienił podejście. – Weź zimny prysznic, policz, ile straciłeś i weź się za młodzież. W piłce kasę może stracić każdy, ale tylko mądry zarobi w perspektywie długofalowej. Gdybyś dwa lata temu wydał tę kasę na (niekoniecznie okoliczną) młodzież, to już byś myślał o zyskach, a i drużyna byłaby w innym miejscu niż jest.

Właściciel klubu był jednak bardzo świadomy tego, co trzeba zmienić. Blamaż z Tychami tylko te zmiany przyśpieszył. – Michał Świerczewski nie był zadowolony, była bura. Nie pamiętam już dokładnie, ale chyba były jakieś kary. Raz w życiu może się coś takiego zdarzyć, ale nie więcej — wspomina Mesjasz.

Kar chyba nie było, ale mieliśmy rozmowę i mini obóz przed Polonią Bytom poza Częstochową, żebyśmy razem odpoczęli od tego wszystkiego. Pan Świerczewski dojeżdżał wtedy do nas i doglądał, jak pracujemy. Był zaangażowany, często wchodził do szatni — dodaje Kos.

Do szatni za moment miała wejść jeszcze jedna ważna osoba. Ale żeby dojść do momentu rozpoczęcia „właściwego” projektu Raków, trzeba zajrzeć pod maskę i poznać sekrety jednej z najwyższych porażek w historii klubu.

Taktyka była zła

Każda katastrofa ma jednak swoją przyczynę. Skoro Raków Częstochowa dostał bęcki od GKS-u Tychy, to coś musiało pójść nie tak. Tyszanom rzeczywiście wpadało wówczas wszystko, nawet przypadkiem. Bo pierwszy gol to przecież przypadek: prostopadłe podanie trafiło w Marcina Radzewicza (w, a nie do), ten zabrał się z piłką i dograł do Mateusza Bukowca. Drugie trafienie? Banalna sytuacja. Obrońca zagrał do Radzewicza, ten urwał się Łukaszowi Górze i zagrał na piąty metr, Adrian Klepczyński walnął samobója. Trzecia bramka? Radzewicz podaje do Macieja Mańki, Łukasz Góra obala go w polu karnym. Gol numer cztery? Wrzut z autu, przedłużenie piłki, podanie w pole karne, Radzewicz pakuje piłkę do siatki. I w końcu ostatni gol w pierwszej połowie meczu: Adam Varadi stoi na krótkim słupku, wykańcza dośrodkowanie Seweryna Gancarczyka z narożnika boiska.

Jak widać nazwisko „Radzewicz” pojawia się w tej relacji ze sporą regularnością. To właśnie doświadczony skrzydłowy był kluczem tyszan do sukcesu. – Mieliśmy plan na ten mecz, może za szybko wpadły te bramki. Mieliśmy dawać GKS-owi grać bocznymi sektorami, a tam był Marcin Radzewicz, który miał znakomitą rundę, robił robotę, więc powinniśmy te sektory raczej zamknąć. On się napędzał i w zasadzie też wygrał ten mecz GKS-owi – tłumaczy Kos.

MARCIN RADZEWICZ: HAZARD SZUKAŁ DOBRYCH ZAWODNIKÓW

Bramkarz Rakowa uważa, że być może jakiś szybki gol dla jego zespołu choć trochę zmieniłby obraz meczu. Problem w tym, że początkowo częstochowianom brakowało dogodnych okazji. Do momentu, w którym na tablicy wyników widniało już 0:5, najlepszą szansą gospodarzy był niecelny strzał z dystansu Rafała Figla. Przed zejściem do szatni Raków trochę się obudził. Dwukrotnie zagroził rywalom po stałym fragmencie gry, był też “wypluty” przez Pawła Florka strzał sprzed pola karnego, czy zablokowane uderzenie Góry z ostrego kąta. Nie wyglądało to tak, jakby zespół z Częstochowy — mimo fatalnego wyniku — nie był w stanie przycisnąć rywala nawet na moment.

W szatni nie było wesoło, padło kilka cierpkich słów. Mieliśmy wyjść z zupełnie innym nastawieniem, ale i to się nie udało — mówi Mesjasz, gdy pytamy go o to, co działo się w przerwie. – Między sobą się pobudzaliśmy, żeby nie było jeszcze większego blamażu. Trenerzy zbytnio nam już nie pomogli. Trener Cecherz siedział gdzieś w kącie, bezradny. My chcieliśmy coś jeszcze ugrać, jakoś wyjść z twarzą — dodaje drugi z naszych rozmówców.

W drugim z pomieszczeń atmosfera była zupełnie inna. Piłkarze GKS-u już na boisku uśmiechali się pod nosem, ktoś rzucił do kogoś: “ale heca”. W przerwie Kamil Kiereś i jego sztab upominali tylko, żeby się nie zapomnieć, nie pozwolić, żeby rywal się odkuł. Celem było podwyższenie prowadzenia, ale i zachowanie czystego konta. Tak, żeby wielki triumf był nieskazitelny. Po przerwie tyszanie faktycznie poszli za ciosem. Obciął się Błażej Radler, Mańka wpakował szóstego gola. Obrońcy Rakowa niezbyt dobrze wybili piłkę po rogu: Stepan Hirskyj trafił po raz siódmy dla tyszan. W końcu dośrodkowanie z rzutu wolnego znów wykorzystał Varadi. Czeski wieżowiec strzelił wówczas dwie pierwsze i dwie jedyne bramki na polskiej ziemi. Pozostał transferowym niewypałem, ale co pogrążył Raków, to jego. Po ósmym trafieniu niektórym brakowało już cierpliwości.

Z każdą kolejną bramką wszystko na stadionie gasło. Ludzie zaczęli wychodzić na 20-30 minut przed zakończeniem meczu, gdy wynik był już wysoki. O ile pierwsza, druga, może nawet trzecia bramka, jest ogłaszana z jakimś tonem głosu dającym nadzieję, że może zaraz padnie gol, może odrobimy straty, to przy 0:6, 0:7 czy 0:8 jest po prostu czyste przekazanie informacji, bez żadnych emocji, formalność. Kibice byli mega zdenerwowani, nie było co nawet wymagać od nich dopingu. Na stadionie była masakra, fatalna atmosfera — opowiada Dawid Furch, wówczas spiker Rakowa, dziś prezenter „Radia Rekord”.

Doszło do tego, że gdy Adam Mesjasz strzelił honorowego gola, część kibiców zaczęła się śmiać. Sam zainteresowany nie miał chyba jednak o to pretensji. – Szczerze mówiąc, nigdy w życiu nie myślałem już o tym golu. Był i po prostu sobie był. Nawet nie wiem, czy mnie w ogóle cieszył — twierdzi obrońca Skry.

Marek Papszun zastąpił Przemysława Cecherza w Rakowie Częstochowa

Ostatnie sceny ze skrótu spotkania, tym razem „Śląskie TV”, które pokazało także radość piłkarzy z Tychów. Gdzieś w tle słychać kibiców z Częstochowy. To podejrzenie, ale graniczące z pewnością, bo kto inny mógł rzucić hasło „wszyscy na kolanach”. Kiedy przegrywasz 1:8, musisz wytłumaczyć tę sprawę swoim fanom. I jest to o wiele trudniejsze niż wtedy, gdy przegrasz 0:3 czy nawet 0:5.

To był chyba ten moment, w którym kibice weszli do szatni, przeprowadzili kilka poważnych rozmów z piłkarzami — mówi nam Furch.

Trzeba było wziąć to na klatę i się podnieść. Powiedzieliśmy sobie, że drugi raz nie może się coś takiego powtórzyć, bo to katastrofa dla zawodników i dla klubu. Jak to bywa po takich meczach i słabszych wynikach: pogadanki z kibicami się zdarzają. Mówili nam, żebyśmy walczyli i podnieśli głowy. Najgorsze co można zrobić to się załamać — rozwija temat Mesjasz.

Niektórzy upatrywali światełka w tunelu właśnie w jego bramce. Charakterystyczne nazwisko obrońcy częstochowskiego klubu miało zwiastować, że dla zespołu nadejdą jeszcze lepsze czasy. Mówiło się: Mesjasz strzelił, Raków zmartwychwstanie. W końcu i tak był to burzliwy sezon. Przemysław Cecherz, który do spółki z Krzysztofem Kołaczykiem prowadził drużynę w tym meczu, objął drużynę w połowie rundy jesiennej, gdy pożegnano Radosława Mroczkowskiego. Miała to być opcja tymczasowa, ale nowemu trenerowi szło na tyle dobrze, że dostał większy kredyt zaufania. Zresztą: nic dziwnego. Pierwszy mecz Cecherza? 5:3 z Kotwicą. Drugi? 6:0 z Nadwiślanem Góra, słynny za sprawą pięciu trafień Damiana Warchoła. Zapowiadało się nieźle.

Początek był dobry, potem złapaliśmy zadyszkę, zwolniono trenera Radosława Mroczkowskiego. Dla mnie to bardzo dobry trener. Pracowali z nami wtedy także Karol i Łukasz Bortnik, przygotowywali nas, wyglądało to w miarę fajnie. Trener Przemysław Cecherz bardziej nam poluzował, nie było już takich obciążeń i jesienią to odpaliło. Mieliśmy dobrą serię, liczyliśmy się w walce o awans w rundzie rewanżowej. Ale zimą… Było za mało ciężkich treningów i wiosna wyglądała jak wyglądała — opowiada Mateusz Kos.

Krzysztof Kołaczyk i Przemysław Cecherz - trenerzy Rakowa Częstochowa

Mecz z Polonią Bytom poprowadził jeszcze ten sam duet trenerów, ale tamto spotkanie z trybun oglądał już Marek Papszun. Piłkarze o tym wiedzieli, szykowała się druga w sezonie zmiana szkoleniowca. Nie był to wybór przypadkowy: Michał Świerczewski tłumaczył później, że z Papszunem spotykał się już jesienią 2015 roku. Po prostu katastrofa w meczu z Tychami przyśpieszyła zmiany w Rakowie. Papszun objął zespół i… nie wygrał czterech kolejnych spotkań. Wszystko wyglądało już jednak inaczej, zwłaszcza gdy pytamy o to ludzi z wewnątrz klubu.

Od pierwszej wizyty na treningu było wiadomo, że ma jakiś pomysł. Po jego analizie czuło się, że każdy wie, co ma robić na boisku. Byliśmy w drugiej lidze, a on nam powtarzał, że możemy grać nawet z Barceloną, ale mamy grać to samo. Wychodzimy wysoko, nie boimy się, nawet jak gramy z liderem. Biła od niego pewność siebie. Za trenera Cecherza odprawy były takie, że z Gryfa Wejherowo robiono Barcelonę. Pokazywano nam takie urywki, że wyglądało to, jakby byli nie wiadomo jaką drużyną. Powinniśmy mieć od razu swój styl. Po zmianie trenera skupiliśmy się bardziej na sobie — mówi nam ówczesny bramkarz Rakowa.

Nie powiem: treningu u Marka Papszuna są bardzo mocne, ale to owocuje wybieganiem i stylem gry. Ułożył wszystko tak, jak chciał. To człowiek z charakterem, ma respekt wśród zawodników, działaczy, kibiców. Potrafi sobie zjednać szatnię. Wymaga dużo, ale to normalne, nie powinno to nikogo dziwić. Ma to „coś”. Jeśli rozmawia z zawodnikiem, to on wie, że trener ma wiedze i potrafi ją przekazać — dodaje Mesjasz.

Początki Papszuna – wyczyścił szatnię i zrobił awans

W Rakowie Częstochowa bardzo szybko doszło do rewolucji. Zespół miał długi ogon, którego trzeba było się pozbyć. W szatni byli wtedy utalentowani, młodzi zawodnicy, którzy do dziś grają w Ekstraklasie czy na jej zapleczu. Damian Warchoł, Kamil Wojtyra, Daniel Rumin. Z drugiej strony było też sporo „sytych kotów” i obcokrajowców, którzy nie wnosili zupełnie nic. Wymowne były ich dalsze losy: Carlito i Vitinho znaleźli klub dopiero po roku, Matheus Bissi trafił na portugalską prowincję. Trener Papszun brutalnie rozprawiał się z całą ekipą także na łamach mediów.

Niektórzy, jak chociażby Klepczyński, mieli ważne kontrakty. To były bardzo trudne i kosztowne decyzje, do niektórych trzeba było dopłacać. Ale w ogromnej większości byliśmy z właścicielem zbieżni, dlatego łatwiej i w miarę bezboleśnie to poszło. Fajnie, że na tak rozumnego człowieka trafiłem. Widział, co się w drużynie dzieje, odpowiednio postrzegał sytuację i potrafił wyciągać wnioski. Szatnia była totalnie zepsuta i trzeba ją było wyczyścić niemal do spodu. Wiedział, że jeśli tego nie zrobimy, stracimy kolejny rok. Zgnilizna co chwila wyłaziła na wierzch, co chwila dochodziło do spięć. Nie było innego wyjścia – mówił w rozmowie z “Futbol Fejs”.

„NIE LUBI MIĘKKICH FAJ”. SYLWETKA MARKA PAPSZUNA

U mnie nie ma narzekania na to, czy na tamto. Widzicie, co się dzieje, do czego dochodzi, jeśli toleruje się tego typu zachowanie. Piłkarze od czasu do czasu lubią spychać odpowiedzialność na innych. A to trening nie taki, a to jesteśmy zajechani. Albo nieprzygotowani fizycznie. O, to jest najlepsze. Coś takiego u mnie dyskwalifikuje takiego delikwenta na zawsze. Jak piłkarz zawodowy może być nieprzygotowany? To co ci potrzeba? Jak nie masz siły, to wskakuj w dres i zapieprzaj. Wróciłeś z treningu i nie masz siły? To biegaj. Czujesz się zmęczony? To dawaj na regenerację – masaż, odnowa i tak dalej. Człowieku, ty pracujesz fizycznie. Twoim narzędziem pracy jest twoje ciało. Jeśli nie jest przygotowane, to nie nadajesz się do tej roboty. Nie masz narzędzia, nie masz kwalifikacji. I tyle. To tak jakby księgowa szła do pracy i nie znała Excela – kontynuował orkę opiekun Rakowa.

W meczu z Radomiakiem, rozegranym niemal równy rok po blamażu z Tychami, w wyjściowym składzie pojawiły się tylko trzy nazwiska, które pamiętały tamtą wtopę. Zespół Marka Papszuna wywalczył awans, a potem kolejny. Reszta jest już piękną i wciąż piszącą się historią.

Czasami najważniejsze rzeczy dzieją się po największych porażkach.

WIĘCEJ O RAKOWIE CZĘSTOHOWA:

SZYMON JANCZYK

fot. screen „Śląskie TV”

Nie wszystko w futbolu da się wytłumaczyć liczbami, ale spróbować zawsze można. Żeby lepiej zrozumieć boisko zagląda do zaawansowanych danych i szuka ciekawostek za kulisami. Śledzi ruchy transferowe w Polsce, a dobrych historii szuka na całym świecie - od koła podbiegunowego przez Barcelonę aż po Rijad. Od lat śledzi piłkę nożną we Włoszech z nadzieją, że wyprodukuje następcę Andrei Pirlo, oraz zaplecze polskiej Ekstraklasy (tu żadnych nadziei nie odnotowano). Kibic nowoczesnej myśli szkoleniowej i wszystkiego, co popycha nasz futbol w stronę lepszych czasów. Naoczny świadek wszystkich największych sportowych sukcesów w Radomiu (obydwu). W wolnych chwilach odgrywa rolę drzew numer jeden w B Klasie.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

8 komentarzy

Loading...