Marek Papszun jest dziś najgorętszym nazwiskiem na polskiej giełdzie trenerskiej. To wciąż nowa postać w naszym piłkarskim mainstreamie, stanowiąca powiew świeżości, wychodząca poza pewien schemat. Prowadzony przez niego Raków Częstochowa cały czas robi postępy, aktualnie otwiera tabelę Ekstraklasy i wydaje się kwestią czasu, gdy szkoleniowiec ten pójdzie wyżej, do swojego sufitu nadal mu daleko. Ze świecą szukać osoby, która mówiłaby o nim źle jako szkoleniowcu. Opinie zaczynają się rozjeżdżać dopiero wtedy, gdy wchodzimy na tematy interpersonalne i kwestie czysto ludzkie. Poznajcie historię trenera, który jeszcze po przyjściu do Rakowa pracował w szkole, a nim zdołał zadebiutować na najwyższym szczeblu, nieudane podchody pod niego robiły już Legia Warszawa i Lech Poznań.
Nikt nie może Papszunowi zarzucić, że nie zna zapachu skarpetek w szatni, ale jego granie zakończyło się bardzo szybko. Kiedyś nie zdecydował się na dodatkowe testy w Polonii Warszawa i koniec końców doszedł najwyżej do poziomu dzisiejszej III ligi. Buty na kołku zawiesił po poważnej kontuzji mięśniowej. Potrzeba ruchu pozostała. Pracując na niższych szczeblach regularnie uczestniczył w treningowych gierkach, nie oszczędzając swoich podopiecznych. – Nieraz wskakiwał z nami do gierek i… cóż, bardziej był rzeźnikiem niż zawodnikiem technicznym – mówi Oskar Rybicki, który do seniorskiej piłki wchodził jako bramkarz Legionovii prowadzonej przez Papszuna. Dziś, mimo nadal dość młodego wieku, zarabia już na życie w inny sposób, o czym niedawno opowiadał w osobnym materiale.
W-F I HISTORIA
Papszun nie od razu planował pójście w trenerkę. Przypadkowo za namową znajomego szkoleniowca zajął się trampkarzami Polfy Warszawa i jakoś poszło. Jednocześnie musiał zarabiać na życie. Przez piętnaście lat pracował w Ząbkach jako nauczyciel w-fu i historii. Na pełne zawodowstwo trenerskie przeszedł dopiero od sezonu 2017/18, w którym Raków był beniaminkiem I ligi. Jest to więc historia nietypowa, bo o ile nie brakuje przykładów trenerów mających epizody nauczycielskie, o tyle trudno znaleźć kogoś innego, kto tak długo łączyłby oba fronty będąc już na poważnie w futbolu.
Raków nieznacznym faworytem w Zabrzu – kurs 2.80 na wygraną gości
Tak się składa, że do tego samego gimnazjum, w którym uczył Marek Papszun, chodził nasz redakcyjny kolega z radia Weszło FM – znany i lubiany Wojciech Piela. Trener Rakowa nie był jego wuefistą, ale czasami przejmował jego klasę na zastępstwo.
– Traktowaliśmy lekcje z nim jako dobrą wiadomość, bo jeśli u kogoś mieliśmy zagrać w piłkę, to najprędzej właśnie u niego. Dwóch pozostałych wuefistów bardziej stawiało na siłę, bieganie, ogólnorozwojowe sprawy. On też te elementy wprowadzał, ale potrafił wszystko wypośrodkować. Miał zdrowe podejście, że nie każdy zostanie wielkim sportowcem, a to tylko lekcja w gimnazjum, na samych zajęciach wymagał jednak dyscypliny. Tak samo podchodził do nauczania historii i do w-fu, nie było to na zasadzie „mata pikę i grajta”. Też musiałeś być przygotowany, mieć strój i dawać z siebie wszystko – opowiada Wojtek.
Jak już zaznaczono, poza lekcjami wychowania fizycznego, Papszun uczył historii. Był również wychowawcą klasy. – To dobrze świadczyło o jego predyspozycjach, bo żeby mieć swoją klasę w gimnazjum, trzeba już prezentować duży wachlarz umiejętności pedagogicznych – mówi Piela i dodaje: – Miewał dyżury na korytarzach. Czasami było z niego trochę śmiechu, bo chodził w koszulce Polonii Warszawa. Musiał mieć „cojones”, bo Polonia nie była w tych okolicach lubiana. Swoją drogą, to ciekawe, bo Papszuna zawsze kojarzono jako kibica Legii, a nie miał takiej opinii, w jej barwach nigdy go nie widziałem. Parę razy zakładał za to koszulkę Śląska Wrocław, co już w ogóle było zdziwkiem, skąd ten Śląsk mu się wziął. Klub ten sięgał wtedy po mistrzostwo, więc żartowaliśmy, że może to kibic sukcesu.
Z jego wspomnień wynika, że trenerskie zapędy Papszuna nie imponowały otoczeniu. Ba, niektórzy wręcz je lekceważyli. – Jeżeli odbywały się jakieś zawody, to szkolną reprezentację piłkarską najczęściej prowadził Papszun. Kolega ode mnie z klasy kiedyś się załapał. Trener coś mu tłumaczył, że mógł się lepiej zachować, a on pod nosem burknął sobie „dobra, dobra, co ty mi tam będziesz mówił, wuefisto”. Kolega trenował w juniorach Dolcanu Ząbki, jakieś podstawy taktyczne miał. W tym kontekście spoglądał na niego trochę z góry, nie wiedział o jego trenerskich zapędach. A po paru latach okazuje się, że Marek Papszun robi taką karierę. Nikt się tego wtedy nie spodziewał. W moim ostatnim roku w gimnazjum pracował już w trzecioligowej Legionovii. W szkole traktowano to jednak jako ciekawostkę, nie robiła większego wrażenia. Wielu nawet o tym nie wiedziało i było zdziwionych, gdy im to powiedziałem – przyznaje.
A z tych zapędów z roku na rok wynikało coraz więcej. Praktycznie gdziekolwiek Papszun się pojawiał i mógł co nieco popracować, były wyniki. Każdy zespół pod jego wodzą notował progres.
-
2009/10: drugie miejsce z GKP Targówek w klasie okręgowej, w barażach o IV ligę minimalnie przegrany baraż z rezerwami Znicza Pruszków
-
2010/11: pierwsze miejsce z KS Łomianki w grupie II warszawskiej okręgówki i awans do IV ligi
-
2012/13: awans do II ligi z Legionovią po wygraniu grupy łódzko-mazowieckiej III ligi
-
2013/14: zwolnienie w grudniu, przywrócenie do pracy w styczniu, czwarte miejsce z Legionovią jako beniaminek II ligi
-
2016/17: pierwszy pełny sezon pracy w Rakowie, wygranie II ligi i awans na zaplecze Ekstraklasy
-
2017/18: siódme miejsce jako beniaminek I ligi
-
2018/19: awans do Ekstraklasy i bezproblemowe utrzymanie
W niepełnych sezonach Papszun również pokazywał klasę. Legionovię na początku brał na dwunastym miejscu, a skończył na najniższym stopniu podium. Świt Nowy Dwór Mazowiecki w przerwie między rundami przejął na dziewiątej lokacie, finiszował na siódmej.
ŚWIETNY WARSZTAT
– Jako o trenerze, mogę mówić o nim w samych superlatywach. Podobał mi się styl prowadzenia zespołu, podejście do treningów, pełen profesjonalizm. Tutaj nie mam się do czego przyczepić. Tak samo odpowiedziałem Michałowi Świerczewskiemu, gdy do mnie dzwonił przed zatrudnieniem Marka Papszuna i pytał o opinię na jego temat – mówi Łukasz Kominiak, który w latach 2012-2014 był zawodnikiem drugoligowego wówczas Rakowa, a z Papszunem spotkał się w Świcie.
– Jako trener to jest top. Od samego początku bił od niego wielki profesjonalizm, podejście do treningów, do nas i do klubu. Widać było, że ma jasno określony cel i wie, jaką drogą chce iść. Dany element na zajęciach szlifowaliśmy po to, żeby dał efekt w meczu, a nie dla zasady. Jeśli drużyna gra to, co wcześniej sobie założyła, od razu widać to na boisku i tak jest w tym przypadku. Sam jestem dziś trenerem, prowadzę czwartoligowy Rozwój Katowice i wiele się od niego nauczyłem. Spojrzałem na piłkę z zupełnie innej strony. Zobaczyłem, co to znaczy indywidualnie podchodzić do każdego treningu, do wszystkich niuansów i zawsze dawać z siebie maksa, nawet na niewinnym rozruchu. Kiedyś takie szczegóły mi umykały, u niego przekonałem się, że też mają znaczenie – potwierdza Tomasz Wróbel. Były skrzydłowy GKS-u Bełchatów z Rakowem Papszuna najpierw po jednej rundzie awansował do I ligi, by po następnym półroczu odejść do Rozwoju, bo już nie mieścił się w składzie.
Górnik Zabrze pokona Raków? Kurs 2.83 w Totolotku. Remis? Kurs 3.55
– Bardzo go cenię jako trenera, uważam, że od lat robi kawał dobrej roboty. Gdybym miał innym zawodnikom polecać szkoleniowca, przy którym mogą się rozwinąć, to polecałbym właśnie Marka Papszuna. Ręki jeszcze nie dałbym sobie uciąć, ale paznokieć już tak, że jeśli będziesz się stosować do jego rad, to efekty na pewno przyjdą – stwierdza krótko Szymon Lewicki, który z bohaterem tekstu współpracował najpierw w Legionovii, a kilka lat później w Rakowie.
– Niesamowicie ambitny facet, zawód trenera nie jest dla niego tylko sposobem zarobkowania, ale to naprawdę jego pasja. Był perfekcyjnie przygotowany do każdego treningu i meczu. O zawodnikach nieraz mówi się, że są pracowici, zostają po treningach i takie określenie pasowałoby też do trenera Papszuna. Przeciwników miał prześwietlonych od A do Z. Jeździł na ich mecze, obserwował, a pamiętajmy, że chodziło o II ligę. To imponowało i myślę, że nie ma przypadku co do miejsca, w którym dziś się znajduje – komentuje Oskar Rybicki.
ZNALEŹĆ SŁABE OGNIWO
Marek Papszun od lat jest wierny ustawieniu z trójką stoperów, ale charakterystycznych cech jego filozofii futbolu znajdziemy więcej. – Zawsze szuka słabych punktów rywala, które można wykorzystać, ale jednocześnie chce być wierny swojemu modelowi gry. Widzimy, że Raków gra trochę inaczej niż reszta Ekstraklasa, to się nie zmienia – potwierdza Marcin Płuska. W Legionovii pełnił funkcję asystenta Papszuna, później prowadził m.in. Widzew Łódź i Hetman Zamość.
Łukasz Kominiak: – Zawsze od początku chce narzucać swój styl gry. Jednocześnie pod każdego przeciwnika, nawet w tej III lidze, przygotowywał cały tygodniowy mikrocykl. Ze sztabem wiedzieli o najbliższym rywalu wszystko. W środę lub czwartek mieliśmy gierkę lub zajęcia taktyczne pod najbliższy mecz. Nie zmienialiśmy ustawienia, zawsze było to 3-5-2, ale różne były zadania poszczególnych zawodników. Na przykład – najsłabszym punktem przeciwnika był lewy obrońca, więc cały trening podporządkowano doskonaleniu pressingu na naszym lewym obrońcy, czyli w tym wypadku mnie (śmiech). Plus stałe fragmenty, pozycja obowiązkowa. Jego wizja gry była bardzo skonkretyzowana, niewiele pozostawiał przypadkowi lub fantazji zawodników. Jeśli ktoś nie spełniał jego oczekiwań, bez skrupułów potrafił go zdjąć po piętnastu czy dwudziestu minutach, mimo że chodziło o III ligę.
W Ekstraklasie kilku zawodników również się o tym przekonało, że wspomnimy Jakuba Apolinarskiego czy Miłosza Szczepańskiego.
O tych stałych fragmentach napisano już dużo, ale faktycznie: Raków ma/miał 140 wariantów rozegrania rzutów rożnych i niewiele mniej rzutów wolnych. Za te schematy odpowiadał Maciej Kędziorek, który na przełomie roku odszedł z częstochowskiego klubu i za jakiś czas chce zacząć pracować samodzielnie. Dla piłkarzy przyswojenie sobie takiego materiału stanowiło nie lada wyzwanie. – Przed meczem dostawałem do ręki książkę A4 i miałem za zadanie rozwieszać stałe fragmenty na ścianie. Czasami brakowało miejsca, by to wszystko pomieścić. Auty, wolne z 20, 30 metrów, z połowy, stałe fragmenty z boku – tak dużo, że czasami nie szło spamiętać. (…) To nie jest tak, że na każdy mecz obowiązywało 140 wariantów. Ta gama jest tak szeroka, że trener mógł sobie wybierać – rok temu we wrześniu opowiadał nam Jakub Łabojko, który niedawno zamienił Śląsk Wrocław na włoską Brescię.
Piłkarze Rakowa umysły muszą wysilić nie tylko przy takich okazjach. Papszun od dłuższego czasu wymaga od wszystkich pomeczowych raportów z konkretnymi i szczerymi przemyśleniami. I bywa, że jest z nich bardzo zadowolony, chwaląc zawodników, że znaczna część trenerów nie dokonałaby lepszej analizy.
KAŻDY SZCZEGÓŁ WAŻNY
Szymon Lewicki: – Marek Papszun przykłada ogromną wagę do spraw taktycznych, żywieniowych i okołoboiskowych. Wszystko na każdym szczeblu musi się w pełni zgadzać.
Znów Jakub Łabojko we wspomnianym wywiadzie: – (…) Jadłem smażone rzeczy. Raz się zatrułem i przed meczem wymiotowałem w nocy. Trener od razu wziął na rozmowę: – „Od czego to? Jak to, jadłeś smażone? A dlaczego nie grillowane albo gotowane?” I od razu mieliśmy pogadankę o diecie.
Oskar Rybicki: – Jego treningi nie polegają tylko na dowaleniu obciążeń, żeby piłkarze dostali w kość, ale z pewnością ich nie oszczędza. Kolega z Rakowa opowiadał mi, że podczas tej koronawirusowej przerwy nigdy się nie zmęczył, jak wtedy. Niektórzy wymiotowali z wysiłku. Śmiał się, że jak jest dwudziestu chłopa, to zawsze jakoś przytniesz, a przez ten reżim sanitarny trenowali w grupach po pięć czy sześć osób i już nie było przebacz. Sprint po przekątnej, potem znów za bramką i tak przez godzinę lub półtorej. Jak jednak widać po wynikach, efekty są, po coś to było.
RELACJE DO POPRAWY
I tu dochodzimy do cechy, która sprawia, że opinie na temat tego szkoleniowca chwilami się rozjeżdżają: bezwzględność. Papszun z pewnością nie jest mistrzem w kwestiach relacyjnych. Gdy padają pytania, jaki to człowiek, już nie wszystkie opinie są równie entuzjastyczne jak wcześniej. Wypisz-wymaluj: coś jak przy Marcinie Broszu lub Piotrze Stokowcu.
Tomasz Wróbel: – Trudno trenerowi, który stuprocentowo jest skupiony na osiąganiu celów zbudować idealną relację z zawodnikami. Masz 25-30 ludzi o różnych charakterach i niektórych rzeczy nie da się pogodzić, a bezkompromisowe podejście wymusza częste zmiany kadrowe. Marek Papszun to chłodny profesjonalista – tak najkrócej bym go określił. Nie jest łatwym człowiekiem, ale nie o to przecież chodzi. Dopóki są wyniki, a drużyna i klub idą do przodu, tego typu wątki schodzą na dalszy plan.
Sporo do powiedzenia na ten temat ma Łukasz Kominiak. – W aspekcie ludzkim na początku również wszystko mi odpowiadało, na przykład sposób rozmawiania z zawodnikami. Przed transferem dzwonił do mnie, pytał o moje warunki, a po jednym z pierwszych treningów chciał wiedzieć, jakim jestem człowiekiem, co chcę w życiu robić, jakie mam cele, czym się jeszcze zajmuję poza piłką. Nie wiem, czy takie pogadanki były normą, ale imponowało mi, że jest tak ciekawy osobowości nowego zawodnika. Jasne i konkretne były też komunikaty odnośnie jego oczekiwań i moich zadań na boisku. Jeżeli ktoś się z tego wywiązywał, to wszystko było okej. No ale potem czar prysł.
I rozwija wątek: – Sposób naszego rozstania po pierwszej rundzie pozostawiał wiele do życzenia. Po jej zakończeniu przez tydzień czy dwa trener miał rozmowy z niektórymi zawodnikami, po których zapadały decyzje co do ich dalszych losów w Świcie. Skoro ze mną nikt nie rozmawiał, nastawiałem się, że po świątecznym odpoczynku w domu wznawiam przygotowania. Kontrakt obowiązywał jeszcze przez pół roku. Gdy już dosłownie wchodziłem do pociągu, dostałem telefon od Papszuna, żebym poszukał sobie klubu, bo wraca do nas jeden zawodnik i miałbym ciężko z grą. Powiedziałem ostro, że coś tu się odbywa nie po kolei, komuś się pojebały lejce. Nie miałem dziewiętnastu lat, żeby przyjeżdżać z Krakowa do Warszawy, szukać mieszkania na trzy miesiące, a potem znowu gdzieś wracać i rozglądać się za nowym klubem. To określone koszty, mieszkanie, kaucja i tak dalej, a wiadomo, że w III lidze płacą raczej tak, że żyjesz z miesiąca na miesiąc. Trochę się wtedy pokłóciliśmy. Po bodajże dwóch miesiącach trener sam do mnie zadzwonił i nawet się śmiał, że pewnie nie spodziewałem się takiego telefonu. Faktycznie, sądziłem, że już nigdy nie będziemy rozmawiać. Przegadaliśmy parę rzeczy i weszliśmy na neutralny grunt, choć gdzieś ta zadra we mnie została – nie ukrywa Kominiak.
ŚCINANIE GŁÓW
– To trener z twardą ręką, charakterny człowiek, bardzo inteligentny. Każdą wymianę zdań potrafi obrócić na swoją korzyść. Mówiąc kolokwialnie, nie lubi miękkich faj. Ceni zawodników z mocnym charakterem, bo sam taki ma. Na pewno nie pozwoli sobie na to, żeby ktoś się z niego śmiał czy robił sobie memy. Chyba nie było w szatni Legionovii osoby, która nie czułaby respektu przed Papszunem. Może nawet, w dobrym tego słowa znaczeniu, piłkarze trochę się go bali – uważa Oskar Rybicki.
I podaje przykład, jak sam mocno podpadł, za co zapłacił słoną cenę: – Jeżeli się na kimś zawiódł w kwestii dyscypliny, trudno było mu wrócić do łask. Na własnej skórze przekonałem się, że to nie jest trener dający drugą szansę. Z perspektywy czasu się z tego śmieję, ale wtedy było mi strasznie głupio. Po remisie 0:0 z Motorem Lublin poprosiłem go o zwolnienie z niedzielnego rozruchu, pod pretekstem wyjazdu do domu, do rodziny. Zgodził się, ale nie przedstawiłem mu prawdziwego powodu. Przyjechał do mnie przyjaciel z Gdyni, chcieliśmy sobie wyjść na miasto. No i niefortunnie się złożyło, że weszliśmy do tego samego lokalu, w którym akurat przebywał trener. Sądziłem, że nas nie zauważył, szybko wyszliśmy. Gdybym wiedział, że nas dostrzegł, pewnie bym na ten rozruch przyszedł, choć ciężko byłoby wstać. Zakładałem inaczej, lecz w poniedziałek zostałem wezwany do jego gabinetu. Spokojnie wytłumaczył, że nie będzie mnie przesuwał do rezerw czy zabierał skromnej wypłaty, ale takich sytuacji nie akceptuje. Nie mówił, że jestem u niego skończony, jednak do końca sezonu już nie zagrałem. Lekcja pokory. Nie mam mu to tego za złe, choć pewnie wielu trenerów rozwiązałoby tę sytuację mniej radykalnie, zwłaszcza że byłem jeszcze młodym chłopakiem.
Szymon Lewicki decyzją Papszuna odchodził zarówno z Legionowa, jak i z Częstochowy, ale nie ma do niego pretensji. Do dziś od czasu do czasu ze sobą rozmawiają. – Jakby nie było, to jedyny trener, który przynajmniej dał mi zadebiutować w Ekstraklasie. Po odejściu z Rakowa na początku żal był, ale z czasem analizując na chłodno zacząłem realnie patrzeć na to, co mogłem dać zespołowi w odniesieniu do oczekiwań. Otwarcie mi je sprecyzował i powiedział, jaką rolę będę pełnił. Na dziś oceniam jego decyzję jako optymalną – przyznaje.
Jeszcze raz Łukasz Kominiak: – Jeżeli trzeba ściąć czyjąś głowę, robi to bez wahania. I ja to rozumiem, ale moją sprawę można było załatwić znacznie wcześniej, gdy był na to czas, zwłaszcza że wszystko działo się z powodu tego wracającego zawodnika. On był już kiedyś w tym zespole, znał się z trenerem. Na roztrenowaniu pojawił się niejako gościnnie, ale widziałem, że z Papszunem trochę za bardzo, jak na takie okoliczności, „mają się ku sobie”. No i wzięli go z powrotem, a skoro tak, potrzebowali jednego wakatu i padło na mnie. Moim zdaniem w ten sposób nie postępuje się z dorosłymi ludźmi. Po jakimś czasie, kiedy zaczął już pracę w Rakowie, proponował mi dołączenie do klubu jako fizjoterapeuta. Studiowałem w tym kierunku, w Warszawie zrobiłem licencjat. Pojawiłem się nawet na rozmowie, ale chciałem jeszcze trochę pograć i nie zdecydowałem się. Może tą propozycją trener próbował załagodzić sytuację, to jednak tylko moje przypuszczenie.
BEZWZGLĘDNOŚĆ
Trochę żalu o formę rozstania miał także Dawid Szymonowicz. Spędził w Rakowie pierwszą rundę w Ekstraklasie jako zawodnik wypożyczony z Jagiellonii. W pierwszych siedmiu meczach grał od dechy do dechy, by nagle z tygodnia na tydzień niemal zupełnie popaść w niełaskę. – Myślę, że za pewne błędy całego zespołu spadła na mnie spora odpowiedzialność. Trudny temat. W 7. kolejce graliśmy w Warszawie na Legii. Jako drużyna zaprezentowaliśmy się bardzo słabo, indywidualnie też nie był to mój najlepszy mecz. Dostaliśmy potem dwa dni wolnego. Stawiamy się w poniedziałek w klubie, po czym chłopaki mają trening regeneracyjny, a ja wychodzę na zajęcia z Fundambu, który przyszedł na testy z waszego KTS-u. W tym momencie wiedziałem, że w kontekście mojej osoby coś się zmieniło u trenera. W tych siedmiu meczach nie opuściłem nawet minuty, mieliśmy dużo lepszy kontakt. Od tamtego poniedziałku czułem, że dalej będzie już ciężko – opowiadał nam niedawno Szymonowicz, który wiosną jeszcze raz próbował przebić się w Jadze, a teraz jest wypożyczony do Cracovii.
W ocenie Marka Papszuna pod tym kątem rozdarty jest Tomasz Wróbel, który z jednej strony rozumie jego motywacje, a z drugiej samemu nie potrafiłby tak działać. – Osobiście nic nie mam do zarzucenia trenerowi. Za to, że odszedłem z Rakowa, winię przede wszystkim siebie. Do Częstochowy przychodziłem, żeby pomóc w awansie do I ligi. To się udało, natomiast potem jesienią nie pograłem już za wiele. Fizycznie byłem dobrze przygotowany, nie czułem się słabszy, ale skoro zdaniem trenera nie gwarantowałem mu tego, co było potrzebne do osiągnięcia następnych celów, szukał nowych zawodników. Rozumiałem to. Nie było niedomówień, podziękowaliśmy sobie za współpracę ze wzajemnym szacunkiem. Bardzo szanuję swoich podopiecznych w Rozwoju, ale też chcę, żeby wykonywali swoje zadania w stu procentach, a nie w osiemdziesięciu. Jeśli chcesz osiągnąć sukces w tym zawodzie, musisz umieć być bezkompromisowy – to jedna strona medalu.
A to druga: – Jestem trochę innym człowiekiem. Też uważam, że w temacie niektórych wymagań trzeba prezentować bezwzględność. Są jednak kwestie interpersonalne, w których czasami można lekko przymknąć oko. Ludzie nie są maszynami, mogą mieć słabszy dzień czy nawet słabszy okres. Przykładowo: moim zdaniem Rafał Figiel zrobił na tyle dobrego dla Rakowa, że zasługiwał na szansę w Ekstraklasie. Takich przetasowań było więcej. Czas pokazał, że decyzje trenera się obroniły, jego drużyna jest liderem tabeli, ale ja patrzę trochę bardziej życiowo. Pełen profesjonalizm, egzekwowanie wymagań, skupienie na celu – tak, jednak u siebie wolę mieć więcej elementu „ludzkiego”. Oczywiście nie chodzi mi o pobłażanie w jakichś tematach pozaboiskowych, mam na myśli sprawy typowo boiskowe. Pracowałem z blisko trzydziestoma szkoleniowcami i spotykałem też takich, dla których dobro zawodnika było równie ważne jak wynik. Ja raczej do tego typu charakterów należę.
PIŁKARZE TO NIE MASZYNY
Jeśli w kolejnych rozmowach pojawia się jakiś zarzut pod adresem Papszuna, nie dotyczy on jego zaangażowania i kompetencji czysto trenerskich – bo byłoby to śmieszne – ale tego, że nigdy nie potrafi choćby lekko wrzucić na luz. A to na dłuższą metę może być problem.
– Z pracy trzeba mieć też jakąś przyjemność i radość. Granie w piłkę to spełnianie marzeń, najlepszy zawód. Nie może on polegać wyłącznie na nieustannym byciu pod prądem i wyrabianiu wyśrubowanych norm jak w fabryce czy korporacji. Piłkarze często mówili, że są już tym zmęczeni. I nie chodzi o to, że brakowało im profesjonalizmu, ale trening musi też dawać trochę radości, przypominać ci, że robisz coś, co kochasz – to opinia byłego podopiecznego Papszuna z Rakowa, który wypowiedział te słowa anonimowo.
Szymon Lewicki: – Dla trenera najważniejsze jest dobro zespołu i jego rozwój, pójście do przodu. Albo się w to wpisujesz, albo nie. Nie uważam, by był zbyt mechaniczny w decyzjach personalnych, po prostu nie każdy potrafi przez długi czas funkcjonować na nieustannej spince, choćby nawet chciał. Wielu wytrzyma tak rok czy dwa i musi odejść. Może stąd właśnie tak dużo zmian kadrowych w Rakowie. Myślę, że mnie też to dotyczy i mogło mieć znaczenie przy rozstaniu. Chyba nie jestem na tyle mocny psychicznie, żeby to wszystko tak długo wytrzymywać.
Oskar Rybicki stara się tutaj bronić trenera. – Moim zdaniem jeśli ktoś powie, że to zły trener lub zły człowiek, to będzie znaczyło, że po prostu nie lubił dyscypliny, której bezwzględnie wymagał Marek Papszun. Generalnie był normalnym gościem, ale w tych kwestiach nie uznawał kompromisów. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Zawsze działał na sto procent i tego oczekiwał od pozostałych. Może czasem brakuje mu spojrzenia z innej perspektywy, kogoś, kto powiedziałby mu, że dziś warto trochę poluzować. Trudno jednak go do czegoś przekonać i sprawić, żeby zmienił swoją strategię. Ale wiadomo, często trenerzy od „fajnych” treningów nic nie wygrywają, a koniec końców o to chodzi w piłce.
NIEPOWAŻNE ŻALE
Bez względu na poziom rozgrywkowy, Papszun nigdy nie stosował taryfy ulgowej. Marcin Płuska: – Nawet budując zespół w trzecioligowej Legionovii trener jasno ustalał zasady współpracy. Szukał ludzi, u których piłka znajdowała się na pierwszym planie, a nie drugim czy trzecim. Nikt przypadkowy nie mógł się uchować. Wszystko odbywało się tak, jakby chodziło o najwyższy poziom. Jeśli ktoś nie potrafił się dostosować, drogi szybko się rozchodziły.
On sam jako asystent przekonał się, że bycie jego współpracownikiem to duże wyzwanie. Z pewnością nie dla każdego. – Byłem wtedy młodym człowiekiem, studiowałem i miałem dużo wolnego czasu. Na początku na pewno ta współpraca jest trudna, ale gdy już wejdzie się w ten rytm, pewne rzeczy robi się automatycznie. Najważniejsze, żeby poznać filozofię trenera Marka i wytrzymać na starcie, potem jest znacznie łatwiej – mimo wszystko stara się nie robić kata ze swojego byłego przełożonego.
Legendą są już wspomniane rozruchy w niedzielny poranek, z których raz wymiksował się Rybicki. Łukasz Kominiak: – Nie przeszkadzało mi to, nadal wierzyłem, że ze Świtu jeszcze pójdę w piłce wyżej. Jeśli ktoś nie mógł się zjawić czy potrzebował dnia wolnego, też można było normalnie porozmawiać i jakoś te zaległości później nadrobić. A już jakiekolwiek żale profesjonalnych zawodników – zarabiających przecież duże pieniądze – że każdy trening to spinka na sto procent, nie są dla mnie poważne.
JEŃCÓW NIE BIERZE
Co ciekawe, właściciel Rakowa, Michał Świerczewski w wywiadzie dla Weszło z ubiegłego roku zdradził, że z listy kilkudziesięciu zagadnień, które omówił z trenerem podczas składającego się z dwóch długich spotkań procesu rekrutacji, nie zgadzał się z nim tylko w dwóch przypadkach. Jednym z nich była właśnie zbyt duża surowość. – Chcieliśmy wymagającego trenera, ale Marek Papszun był totalnie bezkompromisowy. Nie brał żadnych jeńców, a czasami dla dobra klubu warto ich wziąć. Albo wsadzić kogoś do więzienia, żeby mógł odpokutować swoje grzechy i wyjść na wolność. Ale dziś mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że trener się zmienił. Albo inaczej – rozwinął. Jego podejście do zawodników jest teraz inne niż trzy i pół roku temu, gdy przeprowadzaliśmy tę rozmowę – zapewniał.
Na pewno Papszun nie brał jeńców na początku swojej pracy w Częstochowie. Przychodził w kwietniu 2016 zaraz po porażce 1:8 z GKS-em Tychy, która była punktem zwrotnym w sposobie budowania Rakowa. W pierwszych tygodniach zaufał starszym zawodnikom, ale szybko się na tym przejechał. Raków stracił szanse na baraże, a nowy trener uznał, że potrzebna jest rewolucja. – Szatnię trzeba było wyczyścić do spodu. Zgnilizna co chwilę wyłaziła na wierzch, co chwilę dochodziło do spięć – mówił w rozmowie z Futbolfejs.
Rozwinął ten wątek w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. – Może to za mocne słowa, wypowiedziane w emocjach, ale spięcia były. Nie jest tajemnicą, że musiał odejść doświadczony Klepczyński. Zawodnicy nie brali na siebie odpowiedzialności, jakby nie mieli charakteru. Potworzyły się grupki, zaczęły nieporozumienia między nimi i trudno było to spoić. (…) Sporo było lawirantów, leserów. Większość czasu spędzali na kozetce, tylko leżenie i potem obiad. Źle to wyglądało. Z większością się pożegnaliśmy.
Co na to sam Adrian Klepczyński? – Podczas pobytu Marka Papszuna w Rakowie nie miałem ani jednego urazu, nie opuściłem żadnego treningu. Jeśli on patrzył na to inaczej, to trudno. Później już nie rozmawialiśmy. Ewentualnie przy jakimś przypadkowym spotkaniu wymieniliśmy „dzień dobry” – skomentował nam krótko i zakończył temat.
ORGANIZACJA I CEL NAJWAŻNIEJSZE
Nie tylko niektórym zawodnikom było nie po drodze z Papszunem. Już po awansie do Ekstraklasy okazało się, że trener nie najlepiej dogaduje się z niektórymi pracownikami klubu. Wszystko wyszło na światło dzienne we wrześniu 2019, po meczu z Wisłą Płock. Szkoleniowiec ironicznie odpowiedział na pytanie jednego z dziennikarzy, który był osobą niepełnosprawną (Papszun zarzekał się potem, że o tym nie wiedział), co wzburzyło redaktora dziennika „SPORT”, Andrzeja Zagułę. Napisał on felieton, w którym zarzucał opiekunowi Rakowa permanentny brak klasy.
„Raków (właściciel klubu) dał Papszunowi bardzo wiele – komfort pracy, ponadprzeciętne zarobki, życie na zupełnie innej stopie. On podarował mu dwa awanse, ale dziś zewsząd zaczynają docierać opinie, których oficjalnie nikt jeszcze nie wypowiedział, bo może nie chciał odbrązawiać wręcz posągowego wizerunku tego szkoleniowca. Że to człowiek bardzo trudny w kontaktach, mało uprzejmy, by nie powiedzieć dosadniej. I że piłkarze wcale nie pójdą za nim w ogień, gdy w walce o ligowy byt trzeba będzie rzucić na szalę wszystko co się ma” – czytaliśmy.
Papszun do tych zarzutów odniósł się dopiero kilka miesięcy później na łamach tego samego tytułu. Kilka cytatów oddających meritum sprawy:
„Czasami trudnością w naszych relacjach w klubie jest to, że niektórym pracownikom wydaje się, że oni pracują na moje potrzeby. Trzeba się przestawić mentalnie. Chcę powiedzieć: wy nie robicie tego dla mnie i dla mojej córki, bo to jedna z sytuacji, która doprowadziła do konfliktu i po części do tego artykułu. W jednej z drobnych spraw organizacyjnych ta osoba powiedziała, że oni mi wyświadczyli przysługę. Nie rozumiem, jaką przysługę? Nikt nie robi tego dla mnie lub dla mojego dziecka. Wszystko tu jest robione dla klubu. Trzeba zmienić podejście mentalne, bo to na dzisiaj jest problem. To nie jest „Papszun team” tylko Raków Częstochowa. Inne sprawy są obowiązkiem tych ludzi, którzy powinni wykonywać tą pracę na rzecz klubu, a nie dla mnie”.
„Czasami zbyt dużo się tutaj gloryfikujemy. Jest o nas wyrobiona dobra opinia, ale jeszcze dużo pracy przed nami. To nastawienie, ta mentalność o której mówiłem – jej zmiana – może nam tylko pomóc. Dla mnie najważniejsza jest organizacja i cel, jaki nas wszystkich tutaj łączy. Dlatego czasami jestem odbierany w ten czy inny sposób, bo jestem po prostu wymagający względem siebie, swoich pracowników w sztabie, ale mam takie same wymagania względem ludzi w klubie – profesjonalizmu, kompetencji i dążenia do jednego celu. Wiadomo, że nie wszyscy tak to interpretują. Dla innych mogę być arogancki, niekulturalny, być „panem życia i śmierci”. Dla kolejnych, że jestem wymagający, wiem czego chcę i jak to ma wyglądać w klubie. Wszystko jest kwestią interpretacji. Jeżeli ktoś nie lubi pracować albo chce się migać od swoich obowiązków, czy też nie ma świadomości co robi w tym klubie, no to może mieć o mnie złe zdanie”.
„Ja tu nie szukam przyjaźni ani koleżeństwa, a profesjonalizmu. Oczywiście, jeżeli te relacje w klubie są miłe i sympatyczne, to pracuje się o wiele łatwiej i wszystko sprawnie idzie. Z drugiej strony, jak ktoś nie chce tego, to nie musimy sztucznie wywoływać takich emocji i zachowań. Naszym obowiązkiem nie jest śmiech czy żarty, tylko praca na rzecz klubu. Nie każdy musi się lubić, powinien tylko wykonywać profesjonalnie swoje zadania. Nic wielkiego nie oczekuję poza tym oraz wzajemnym szacunkiem. To jest niezbędne, a czasami tego brakuje”.
Czas pokazał, że najwyraźniej udało się te sprawy wyjaśnić, bo klub ciągle idzie do przodu na każdym polu, proces ten nie został zaburzony.
PRACA Z TRENEREM MENTALNYM
Sam Papszun przekonuje, że rozwinął się w tematach interpersonalnych. Raków od dawna współpracuje z trenerem mentalnym Pawłem Frelikiem. Pomaga on nie tylko piłkarzom, ale również trenerowi. – Duże tematy dotyczące zarządzania szatnią, komunikacji czy organizacji pracy już przerobiliśmy. Teraz skupiamy się na szczegółach – mówił rok temu w listopadzie Izie Koprowiak z „Przeglądu Sportowego”. I podał przykład, jak zmieniło się jego myślenie. – Między zawodnikami nastąpiło spięcie. Jakiś czas temu od razu wyrzuciłbym ich z boiska. Teraz podchodzę do tego spokojniej, rozumiem, że są emocje, piłkarze walczą o skład, część jest niezadowolona i nie do końca potrafią się kontrolować. Oczywiście tego nie pochwalam, ale skoro się przeprosili, podali sobie rękę, to nie ma sensu robić afery z tego, że dwóch facetów chwyciło się za koszulki.
Nie ma się jednak co czarować: Marek Papszun nigdy nie będzie szkoleniowcem, który na okrągło sypie żartami i napędza szyderę w szatni. Tutaj woli stać z boku, o ile wszystko inne się zgadza. – Trener raczej nie mieszał się w to, czy i jak drużyna buduje atmosferę. Głównie to rada drużyny decydowała, że idziemy się pobawić i tak dalej. Oczywiście nie kosztem formy na treningu – przypomina sobie Łukasz Kominiak czasy Świtu.
– Myślę, że wbrew pozorom może to być osoba, za którą drużyna pójdzie jak w ogień. Całą otoczkę robią wyniki. Jeśli one się zgadzają, to chyba każdy zawodnik chce z takim trenerem współpracować – zaznacza Szymon Lewicki, choć trzeba pamiętać o jego poprzedniej wypowiedzi, że nie każdy może wytrwać długie lata w papszunowym reżimie.
EFEKTY WSPÓŁPRACY
Nie ulega jednak wątpliwości, że mówimy o fachowcu, który potrafi rozwijać zawodników stosujących się do jego rad. Losy Tomasa Petraska to już historia na książkę, ale takich przykładów znajdziemy znacznie więcej. Felicio Brown-Forbes w Rakowie rozegrał sezon życia, choć jego szybki zjazd w hierarchii skutkujący odejściem do Wisły Kraków jednocześnie pokazał, że u Papszuna nie ma żadnych sentymentów, weryfikacja jest nieustanna. Marcin Cebula w ciągu kilku tygodni w Częstochowie zrobił już niemalże tyle samo, co przez wiele sezonów w Koronie Kielce. Gdyby Sebastian Musiolik nie trafił na Papszuna, zapewne nigdy nie wybiłby się do drugiej ligi włoskiej, podobnie zresztą jak cytowany kilka razy Łabojko.
Nawet jeśli komuś nie podoba się to, jak 46-letni szkoleniowiec odnosi się do kwestii relacyjnych, nie może wysunąć zarzutu, że nie zależy mu na rozwoju swoich podopiecznych. Czasami spierać można się tylko o dobór narzędzi. – Trener widział mój potencjał, starał się go wykrzesać i jednocześnie mnie tonować, a mój charakter nie jest aż tak plastyczny, żeby w ten sposób się bawić. Z perspektywy czasu wiem, że chciał dobrze i gdyby nie ta końcówka, nie mógłbym narzekać na nasze relacje – potwierdza Łukasz Kominiak.
Byli i obecni zawodnicy Rakowa rozmawiający z nami, często podawali przykłady cennych, otwierających oczy rad, jakie otrzymywali od Papszuna.
Jakub Łabojko: – Regeneracja, odnowa, trening dodatkowy, mentalny, dieta. Poświęcił mi na to dużo rozmów. Pamiętam pierwszą sytuację podczas obozu w Kleszczowie. Biegaliśmy dokoła boiska. Trening regeneracyjny, tętno spoczynkowe, trener powiedział, że mamy się skupić tylko na tym. Podczas biegu słuchałem, jak starsi koledzy rozmawiają i dołożyłem dwa-trzy słowa. Trener zatrzymał bieg i zjechał od góry do dołu za to, że nie wykonujemy jego poleceń. Potem zawołał do mnie: – „Ty z czwartej ligi, gdzie jesteś? Chodź tu”. Wytłumaczył mi, że w trakcie biegu regeneracyjnego nie można rozmawiać, bo wpływa to na podniesienie tętna.
Sebastian Musiolik: – Świeży przykład – bramka z Legią. W tygodniu mieliśmy analizę wcześniejszego meczu z Lechem o poruszaniu się w polu karnym. Trener wielokrotnie podkreślał, że mam się chować za plecami obrońców. Niby prosta rzecz, a rzeczywiście – schowałem się za plecami Lewczuka, wszedłem na piłkę, ten nawet nie wiedział, że jestem za nim. Czasami wydaje mi się, że powinienem zachowywać się na boisku inaczej, a potem w praniu wychodzi, że trener znowu miał rację. Wielki fachowiec, zna się na rzeczy.
KĄŚLIWE UWAGI
Ale jednocześnie Papszun potrafi mocno dowalić sarkastycznym komentarzem.
Patryk Kun w świeżej rozmowie z Jakubem Białkiem: – Ostatnio miałem na treningu sytuację, gdy trener wymagał dośrodkowań z pierwszej piłki między bramkarza a obrońcę w pierwsze tempo, a ja kilka razy przyjąłem, zakręciłem się, podałem do tyłu. Kilka takich piłek pod rząd, w końcu trener zaczął krzyczeć: – „Tysięczny raz robisz to samo, a potem zero asyst, zero liczb!”. Dużo jest takich sytuacji. Znam trenera, więc spokojnie do tego podchodzę. Wiadomo, to denerwuje, ale zostawiam to dla siebie.
Ponownie zaglądamy do wywiadu z Musiolikiem: – Mieliśmy ćwiczenie – wchodziliśmy na dośrodkowania, a obrońcy mieli bronić. Wydawało się to luźnym ćwiczeniem, nie było dużej intensywności. Fatalnie poruszałem się w polu karnym, biegałem razem z obrońcą. Trener powiedział do mnie zrezygnowany: – „Dziecko, co ty robisz? Ty nigdy bramki nie strzelisz, jak będziesz biegał z obrońcą. Albo wiesz co? Strzelisz! Jak wyjebie bomba w polu karnym i obrońcy znikną!”. Zjebek bywa dużo. Czasami człowiek się nawet zaśmieje.
A czasami musi zagryźć zęby, mimo że wolałby być motywowany w inny sposób. Jeszcze raz Patryk Kun: – Trener dużo wymaga i chce, żeby było to realizowane, a jak nie jest, to szybko się denerwuje. A czy to pomaga? Nigdy mi nie pomagało, jak ktoś na mnie mocno krzyczał czy ochrzaniał z boku. Bardziej rozpraszało.
Znów wypadałoby wrócić do słów Oskara Rybickiego, że Marek Papszun nie lubi miękkich faj w zespole.
PRAWDA MIĘDZY OCZY
Nie lubi zresztą wielu innych rzeczy. Nie jest w stanie przymykać oczu na żadną prowizorkę i półśrodki w swoim otoczeniu. I nie boi się o tym głośno mówić, co siłą rzeczy nie przysparza mu przyjaciół. Gdy w Legionovii przestała mu się układać współpraca z będącym za sterami klubu Dariuszem Ziąbskim, nie gryzł się w język przed kamerami legionowskiej telewizji, za co dzień później został zwolniony. Potem zaraz wrócił, bo nie wypalił pomysł z Piotrem Mosórem jako trenerem, a Ziąbski formalnie usunął się w cień. W praktyce jednak to ciągle on pociągał za sznurki, co w pewnym momencie przestał ukrywać, więc nic dziwnego, że po sezonie Papszun odszedł definitywnie. – Ziąbski doszedł do ściany i musiał sam to wziąć. W drużynie byli jego synowie i od tego zaczął się nasz konflikt. Znaliśmy się wcześniej, de facto on mnie polecił do Legionovii. Ale jak odstawiłem syna, nasze relacje się pogorszyły – tłumaczył po latach w „Przeglądzie Sportowym”.
Dopóki pracował w Legionowie, starał się, żeby ten konflikt nie wpływał na drużynę. – Trener nie informował nas o tych sprawach. Wszelkie problemy z zarządem brał na siebie, bo takim jest człowiekiem – podkreśla Marcin Płuska.
I może to też otwarte branie wszystkiego na siebie sprawia, że Papszun przez wielu jest postrzegany jako osoba bezwzględna. To normalne, że dany trener z kogoś rezygnuje, ale nieraz nie mówi nic lub zasłania się właścicielem czy dyrektorem sportowym, a jak zsyła kogoś do rezerw, to zostawia tylko kartkę na drzwiach szatni, unikając bezpośredniej konfrontacji. Papszun niekoniecznie zawsze wykłada szczegółowe powody swoich decyzji, jednak nie ma w zwyczaju udawania, że to decyzja kogoś innego niż on. Dlatego też tak bardzo ceni sobie autonomię w pracy, co oznacza, że w wielu polskich klubach by się nie odnalazł. Trudno nam sobie na przykład wyobrazić, by mógł normalnie funkcjonować w Termalice z „obowiązkowym” Janem Pochroniem w sztabie czy synem właścicieli próbującym sił jako dyrektor sportowy. Kiedy w Legionovii za plecami trenera ściągnięto jakiegoś Chorwata, nawet na niego nie spojrzał i z góry skreślił. Być może nawet facet umiał grać, ale liczyło się tylko to, że wciśnięto mu go bez jego wiedzy i zgody.
POTRZEBA NIEZALEŻNOŚCI
Papszun nie boi się iść pod prąd. Gdy Jakub Błaszczykowski w marcu na początku koronawirusowego zamieszania apelował w specjalnym liście o szybkie przerwanie rozgrywek, trener Rakowa skrytykował to posunięcie. – Nie uważam, by była to słuszna decyzja. Sprawa nie jest do końca klarowna, bo co się zmieniło w stosunku do czwartku, kiedy PZPN i Ekstraklasa SA podejmowały decyzję, że gramy? Nie możemy żyć pod wpływem wpisów jednej osoby, nawet tak znanej jak Jakub Błaszczykowski. Z tego, co wiem, to nie jest on specjalistą od chorób zakaźnych czy wirusów. Ustalenia powinny zapaść wcześniej. My byliśmy we Wrocławiu i chcieliśmy grać ze Śląskiem – jego słowa cytowane przez „Przegląd Sportowy” wywołały burzę.
– Szanuję świadomość piłkarzy i ich obawę, ale musimy popatrzeć na to, co będzie w następnym sezonie. To wszystko generuje zarobki. Budowy są otwarte. Fabryki pracują. Czy pracownik na budowie się nie boi? Oczywiście, że boi. Nie są to zawody niezbędne, bo jeśli dom teraz nie powstanie, to nic się nie stanie. Dlatego trzeba podchodzić do tego z rozwagą, podejmować rozsądną decyzję. Mam wrażenie, obserwując sytuację, że wiele osób z branży nie zdaje sobie sprawy, jakie będą reperkusje tych działań – argumentował w „Stanie Futbolu”, ale w tamtym momencie nie mógł liczyć na szersze poparcie.
Niedługo potem Michał Świerczewski przedstawił propozycję ratowania rozgrywek poprzez skoszarowanie wszystkich drużyn Ekstraklasy w jednym miejscu i w zasadzie odcięcie ich od świata. Koncepcja właściciela Rakowa również nie spotkała się z pozytywnym odzewem, co denerwowało Papszuna, który uważał, że wielu ludzi źle zrozumiało przekaz. – Jeżeli, czy ja czy właściciel powiedzieliśmy o tym, że wszyscy, którzy mają pracować przy meczu czy w nim wystąpić powinni zostać poddani testowi na obecność koronawirusa, a słyszę głosy, że ludzie umierają w szpitalach i brakuje im testów, to o czym my mamy w ogóle rozmawiać? Gdzie padły słowa, że chcemy im zabierać testy i ograbić ludzi potrzebujących? Nie mieliśmy nawet takiej myśli! Są inne komercyjne możliwości, aby pozyskać testy czy maszynę do ich wykonania. Ale w to jak zawsze nikt się nie zagłębia, tylko od razu z miejsca hejt i krytyka – mówił w dzienniku „SPORT”.
PRZYSZŁY SELEKCJONER?
Michał Świerczewski i Marek Papszun idealnie się dobrali, dlatego ich współpraca niezmiennie układa się tak dobrze. Nikt w Ekstraklasie nie trwa na posadzie dłużej niż ten trener (4,5 roku). – Zaznaczałem, że będzie pasował do tego klubu, jeśli da mu się duży kredyt zaufania oraz dużo narzędzi i swobody. Wtedy prędzej czy później wszystko musiało zaskoczyć, choć nie przypuszczałem, że stanie się to aż na taką skalę – mówi Łukasz Kominiak.
Właśnie ta olbrzymia autonomia i swoboda decyzyjna jest u Papszuna kluczowa. W Rakowie ma pewność, że żaden piłkarz nie będzie ważniejszy od niego i w razie czego każdego może się pozbyć. To komfort, o którym większość polskich szkoleniowców co najwyżej w swoim życiu pomarzy. Efekty są znakomite, częstochowska drużyna zaczyna aspirować do walki o czołowe lokaty w Ekstraklasie. Nie przez przypadek jeszcze w I lidze pojawiały się sygnały o zainteresowaniu Legii czy Lecha, a Świerczewski mówił, że nie odda trenera za mniej niż 30 milionów.
Pytanie jednak, czy odnalazłby się on w innych realiach, gdzie presja jest większa, ego w szatni znacznie bardziej rozrośnięte, a zainteresowanie mediów staje się uciążliwe. Dziennikarze na Papszuna jak na razie narzekać nie mogą. Potrafi się w mediach odnaleźć i umiejętnie „sprzedać”, ale dotychczas najczęściej opowiadał, dlaczego znów tak dobrze mu poszło. W klubach typu Legia i Lech byłby pod ostrzałem po każdej porażce, musiałby się też tłumaczyć z większości remisów i wszystkich decyzji personalnych. Wątpliwości, czy dałby sobie z tym radę, dotyczą nie tylko jego, ale także chociażby Marcina Brosza czy Waldemara Fornalika, którzy wykonują świetną robotę na Śląsku. A tak naprawdę pierwszy poważny kryzys w pracy na najwyższym poziomie nadal przed Papszunem. Prędzej czy później z jakiegoś powodu przyjdzie mu się z nim zmierzyć i wtedy przekonamy się na przykład, jak jego metody w obliczu gorszych wyników wpływają na nieustannie trzymany pod prądem zespół.
Co nie zmienia faktu, że mówimy o chyba największym trenerskim odkryciu ostatnich lat w naszej piłce, a niektórzy wróżą mu świetlaną przyszłość. – Zaryzykuję stwierdzenie, że za jakiś czas może być jednym z kandydatów do objęcia reprezentacji Polski. Niekoniecznie od razu po Jerzym Brzęczku, ale w ciągu następnych kilku lat – podsumowuje Oskar Rybicki.
Cóż, nawiązując do słów Szymona Lewickiego, za ten scenariusz nie dalibyśmy sobie obciąć nawet paznokcia, jednak gdyby się on ziścił, w szoku nie będziemy. Ale póki co Marek Papszun musi znaleźć sposób na Górnik Zabrze Marcina Brosza.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/Newspix