Reklama

Hazard szukał dobrych zawodników. Jeden rozwalił ruletkę w kasynie

redakcja

Autor:redakcja

17 kwietnia 2020, 11:11 • 29 min czytania 9 komentarzy

O hazardzie, który szukał dobrych zawodników. O plotce, według której pewien polski piłkarz w dwie godziny przegrał pół miliona złotych. O papierosach palonych w szatni pod prysznicem. O tym, jak po 0:7 w Piaście kibice „przywitali” piłkarzy akcją bokserską. O piłkarzu, który terroryzował szatnię muzyką braci Golców. O ofertach z Wisły, Legii, MLS. O tym jak w Groclinie więcej do powiedzenia miał często Krizanac od Radolskiego. Anegdotycznie o Michale Probierzu. O klepaniu biedy, ale i dobrej atmosferze w Polonii Bytom.

Hazard szukał dobrych zawodników. Jeden rozwalił ruletkę w kasynie

O tym, że ludziom bardziej w pamięć zapada złe niż dobre.

O tym, że piłkarz czasem ma jeden moment, w którym dobra albo zła decyzja rzutuje na całe jego życie.

I o tym, że wciąż nie może rozstać się z piłką, cały czas czując ogień mimo czterdziestki na karku.

Zapraszamy do dużego wywiadu z Marcinem Radzewiczem, byłym reprezentantem Polski, piłkarzem między innymi Odry Wodzisław, Groclinu, Polonii Bytom.

Reklama

***

MARCIN RADZEWICZ: – Piłkarskiego bakcyla złapałem dzięki tacie, który zabierał mnie na Kasztanową na mecze GKS-u Jastrzębie. Jastrzębie wtedy zawsze znajdowało się na pograniczu pierwszej i drugiej ligi – dawnej, czyli dzisiejszej Ekstraklasy i pierwszej. Pamiętam migawki, jak choćby mecz z Gwardią Warszawa, kiedy zapadł mi w pamięć stawiający pierwsze kroki w piłce Roman Kosecki. Miał długie loki, błyskotliwość, technikę… 3:2 Gwardia wygrała, nawet wynik pamiętam.

To był pan skazany na piłkę, jak od małego zabierano pana na stadion.

Nic mi nie było nakazywane – od, tata mnie zabierał, jak to syna. Skoro widział, że się interesuję, to posłał mnie na testy do szkółki MOSiR-u. Dostałem się i w wieku 12 lat zacząłem trenować, czyli dosyć późno.

Ten stadion Jastrzębia chyba szczególnie się nie zmienił od tamtej pory.

Trochę pozmieniali, bo dziś są wymogi licencyjne. Ale na pewno „kręgosłup” jest ten sam. Ma swój unikalny klimat, niełatwo znaleźć stadion tak ulokowany, w środku blokowiska, ale to też rodzi problemy. Ciężko tam autokarem dojechać. Policja też narzeka.

Reklama

Dla pana liczyła się tylko piłka, czy miał inne pasje?

Jeszcze łyżwy mnie interesowały, bo w Jastrzębiu mocny jest też hokej. Tu też za brzdąca praktycznie co weekend chodziłem na mecze. Dziś też potrafię o 2 w nocy wstać i NHL oglądać.

Trafił pan do Wodzisławia, które wtedy dobrze szkoliło, wygrało nawet w 1998 roku mistrzostwo Polski juniorów starszych.

Warunki treningowe szczerze mówiąc lepsze były w Jastrzębiu. Przynajmniej na trawie trenowaliśmy, nie na żwirze czy glinie. Natomiast ja się do tych juniorów mistrzowskich nie załapałem. Powiedział mi, że się nie nadaję. Przyjeżdżałem i trenowałem jeszcze z dwoma zawodnikami. To były takie chwile zwątpienia. Momentami byłem załamany. Nie pamiętam nazwiska trenera, który do nas wtedy przychodził, ale wielki szacunek dla niego. Było nas trzech, a on przychodził, tylko dla nas.

Myślał pan, żeby rzucić piłkę nożną?

Tak. Kurczę, może nic ze mnie nie będzie? Miałem 17 lat. Trzeba się w tym wieku powoli określać. Ale ojciec mówił, żebym nawet nie rozważał rzucenia piłki. Kwestia była taka, że ja miałem drobną budowę, mniejszy byłem, wątły. Później dojrzałem fizycznie. Trenerzy tymczasem przez to twierdzili, że się nie nadaję, że za mały jestem. Tata mówił, że mam się nie przejmować, tylko robić swoje i trenować. Paradoks jest taki, że wielu z tamtej mistrzowskiej drużyny nie liznęło większej piłki.

Ostatnie pół roku w juniorach zagrałem już bardzo dobrze, chciano mnie zostawić, ale ja nie chciałem grać w rezerwach. Prowadził mnie tu trener Wieczorek, który akurat kończył karierę piłkarską. Odpaliłem. Wiedziałem na co mnie stać, chciałem szansy w pierwszym zespole. To nie te czasy, kiedy młody trzy razy piłkę kopnie, i już wszyscy go chcą, pchają go do składu. Wtedy na odwrót. Trener mi powiedział:

– Sorry Radza, jesteś za młody żeby grać.

Dziś takie hasło jest nie do pomyślenia.

Chciałem odejść. Odra robiła mi pod górkę. Tata musiał zapłacić za mnie 20 tysięcy złotych, które Odra chciała za wyszkolenie. To był duży koszt dla rodziców. Tata był na emeryturze górniczej, mama nie pracowała. W domu nie przelewało się. Odra myślała, że w ten sposób mnie zatrzyma, ale tata zaskoczył wszystkich.

Czuł pan presję ze względu na to, że takie pieniądze z własnej kieszeni wyłożył za pana tata?

Odebrałem to tak, że we mnie wierzy. Jak rodzice w ciebie wierzą, to jest wielka pozytywna mobilizacja. Mogę być im tylko na zawsze wdzięczny. Sam stawiałem przed sobą cel – jak najszybciej trafić do Ekstraklasy. Wiem, że czas szybko płynie młodemu piłkarzowi. Gdy przekroczy się pewien wiek, jest już ciężko się wybić. Historie takie jak Mariusza Przybylskiego, który w wieku 27 lat trafił do ekstraklasowej Polonii Bytom, są sporadyczne.

Czym pana zaskoczył folklor niższych lig?

Poszedłem do MK Górnika Katowice, który sponsorowała pierwsza kopalnia mojego taty. Tata znał dyrektora. Gra tutaj uczyła charakteru. Prawie wszyscy moi koledzy z drużyny zjeżdżali co dzień do pracy na kopalni. Trenowali dla frajdy, w wolnej chwili. Dobra, twarda szkoła. Takie towarzystwo uczy, żeby doceniać to, jeśli możesz z samej piłki się utrzymać. Graliśmy dobrze, byliśmy nawet liderem po rundzie, ale ich nie interesował awans. Nie było ich stać na grę wyżej.

Było otwarcie mówione: panowie, nie robimy awansu?

Czy tak było mówione oficjalnie – nie wiem. Ja miałem wtedy osiemnaście lat. Jeśli coś było ustalane wprost, to ze starszymi.

Stamtąd trafiłem do Ceramedu Bielsko-Biała, który kilka lat później przemianowano na Podbeskidzie. Klub miał większe ambicje. Trenerem był Wojciech Borecki, w zespole grali Marek Sokołowski czy Tomek Moskała. Grał z nami też Grzesiu Więzik, który przyjechał z Niemiec, a swego czasu wygrał z Kaiserslautern DFB Pokal. Bardzo dobry zawodnik, choć już wtedy miał problemy z kolanami. Pamiętam, bardzo lubił muzykę braci Golców. Wracaliśmy po zwycięstwie z jakiegoś meczu, a Grzegorz:

– Śpiewać, wszyscy głośno śpiewać!

Ktoś się odezwał:

– Ale ja tego nie znam.

– No to, ku*wa, nuć!

Oczywiście ówczesny futbol inny świat: młody musiał sprzątnąć, roznieść sprzęt, zrobić swoje za starszyznę. Dziś młody jest często głaskany, uchuchany. Zaraz pojawia się telewizja, dziennikarze. Wtedy bywało, że na młodego czekało tępienie i fala. Mógł się obronić dobrą grą, tym, co zespołowi daje.

Pamiętam jakie potrafiły być chrzty. Jeśli starzy kogoś nie lubili, to jak dostał pasem po tyłku serię, potem nie usiadł przez dwa tygodnie. Dzisiaj za coś takiego byłaby pewnie dyskwalifikacja albo sąd. Żeby nie było, że wylewam żale: nie byłem i nie jestem zwolennikiem takiego podejścia, które dominowało kiedyś, ale też wiem, że pomogło mnie to ukształtować. Zhardziałem dzięki niemu. Nigdy nie mówiłem: nie gram, bo trener mnie nie lubi, nie gram bo coś tam. Albo daję radę albo nie, koniec opcji.

Przełomem dla pana był Piast Gliwice, z którym zrobił pan awans do dawnej II ligi, zaliczył kilkanaście asyst i kilka bramek.

Piast, mimo, że grał niżej, był już wtedy jednym z najlepiej zorganizowanych klubów na Śląsku. I miał bardzo dobry skład. Kaszowski. Kryger. Bodzioch. Grający trener Zagórski. Na warunki tamtej ligi, znakomity zespół. Ale przede wszystkim niczego nam nie brakowało. Pensje na czas. Odżywki, sprzęt. Pozazdrościć tamtemu Piastowi mogły kluby z Ekstraklasy.

Z szatni pamiętam, że Artur Opeldus był wtedy w programie TVN, gdzie gdyby wygrał, to opłaciliby mu ślub. Adam Kryger jeździł, kibicował Arturowi. Ostatecznie zajął trzecie miejsce. Ze świętej pamięci Tomkiem Szeją próbowaliśmy się siłować na rękę, ale nikt nie miał szans. Pamiętam też doświadczonego zawodnika, który grał na lewej obronie, a taki był harpagan, że zimą trenował bez skarpetek. Stara szkoła.

Najcięższe treningi, jakie pamięta pan ze swojej kariery?

Byli tak zwani kaci. W Piaście trener Cholewa. Starszej daty. Zagrałem u niego dwa sparingi w jeden dzień – z Concordią i Góralem Żywiec. Czułem się zmęczony, ale jednak przede wszystkim cieszyłem się, że zagrałem dwa mecze. Miałem nawet potem siłę dalej biegać. Dzisiaj pewnie dwa tygodnie musiałbym się odkręcać. A jeszcze tamte dwa sparingi były na boisku typowym pod kontuzję: żwir, na żwirze śnieg. Treningi, które aplikował trener Cholewa… trzeba się było do nich mentalnie nastawić. Jasne, że trzeba ostro trenować, ale to musi być robione z głową. Po zimie z trenerem Cholewą nie mieliśmy sił, chyba po trzech kolejkach został zwolniony, a przyszedł trener Dankowski. Z badań krwi wywnioskowali, że potrzebujemy ze dwóch tygodni, żeby dojść do siebie. Mnie trener Dankowski kazał trenować z obciążeniami amatora.

Pamiętam jak przegraliśmy 0:7 z Włókniarzem Kietrz, choć byliśmy liderem. Szatnia – jedna wielka cisza, nikt nic nie mówił. Wtedy, po przyjeździe do Gliwic, „powitali” nas kibice. Co powiesz kibicowi po 0:7? Jesteś bez argumentów. Pokazali trochę boksu. Mi się upiekło, ale niektórzy dostali po szczęce. Na drugi dzień przyszedł prezes Żemajtis, sytuacje wyjaśnił. Było potem spotkanie z kibicami. Przepraszali. Dwa razy jeszcze miałem taką sytuację w Tychach, ale tam bardziej trzymano nerwy na wodzy.

A wtedy, w Gliwicach, jak się czuliście po takim zajściu?

Skupiliśmy się na graniu, co nam zostało? Zaraz był następny mecz. Tematem zainteresowała się policja, ale wszystko zostało wyjaśnione, nie będziemy się obrażać.

Czy taką porażkę, 0:7, odreagowywaliście? Wiem co się potrafi dziać w autokarze wracającym z meczu, sam takim wracałem.

Po takim meczu? Nie było chęci. Są tacy, którzy piją, są tacy, co nie piją. Ale tu nie było mowy. Nikt nie miał ochoty.

A kiedy można?

Nie ma złotego środka – czy po przegranym, czy po zremisowanym. Musi być atmosfera w drużynie, ale w tym wszystkim trzeba też zachować głowę. Kiedyś bywało z tym różnie.

Trenerzy też pozwalali na więcej w tamtych czasach.

Trenerzy nie mieli też czasem nic do gadania. Jak ci nie płacą od siedmiu miesięcy, to co ci mógł trener powiedzieć? Jeszce tylko pogorszyłby atmosferę.

Gdzie była najlepsza atmosfera do takich rzeczy?

W trzecich ligach. Ludzie pracowali, sport traktowali jako dodatek. Czasy były ciężkie, okres przejściowy po przemianach ustrojowych. Nikt tego nie kontrolował. Powrót z meczu? Piwo – klasyka. Kto chciał, to wódkę.

Musiał pan biegać starszyźnie po alkohol?

Ja nie, ale niektórzy biegali. Szczególnie na obozach. Młody musiał to robić, inaczej drużyna by go nie przyjęła.

A jak było z papierosami? Ostatnio rozmawiałem z pana kolegą z Groclinu, Piotrem Rockim, który przyznawał, że palił całą karierę.

Wielu było takich, najczęściej palili pod prysznicem. Niektórzy trenerzy o wszystkim wiedzieli, ale jak zawodnik bronił się na boisku, tak jak Piotrek, to się tym nie przejmowali. Krzysiu Łągiewka, bardzo fajny chłopak, w Arce opowiadał, że trenerzy w Rosji wiedzieli o papierosach, ale rozliczali cię za boisko.

Pan palił?

Jak miałem szesnaście lat zapaliłem Marlboro. Jednego wypaliłem i powiedziałem, że dziękuję. Nie miałem ciągot do papierosów, hazardu czy jakiegoś wielkiego picia. Piwo – nie powiem, wypiło się, normalnie. Tylko trzeba wiedzieć kiedy.

Zdarzyło się jednak, że z piwem pana trener złapał w złym momencie?

Trener Licka mnie złapał z piwem w torbie. Lecieliśmy na obóz do Turcji. Rozmawiam w ubikacji lotniska we Frankfurcie z kolegą z drużyny. On pyta:

– Radza, masz piwo?

– Mam, mam.

Trener chyba musiał to usłyszeć albo dowiedzieć się swoim kanałem, bo zwołał całą drużynę na lotnisku, ustawił wszystkich, a potem pyta.

– Panowie. Ile Radza ma piw w torbie?

I wszyscy zgadywali.

– Jedno.

– Dwa.

– Trzy.

Adrenalina mi skoczyła. Co zrobi trener? A on w ramach kary wyznaczył mi, że… mam wszystkim w Turcji po piwie postawić.

To ile miał pan tych piw? Dziś już można konkurs rozstrzygnąć.

Dziesięć. Ale trener Licka rozumiał, że to ani tylko dla mnie, ani na dzisiaj, tylko żeby usiąść i z kolegami po jednym wypić w dogodnym momencie. Dlatego nie robił problemu. To był bardzo inteligentny człowiek, rozumiał szatnię i piłkarzy. Wiedział, że jesteśmy odpowiedzialną drużynę, która sama się kontroluje i nikt nie będzie chodził pijany. Umiał rozsądnie wychodzić z sytuacji, do dzisiaj dobrze go wspominam.

Dużo piłkarzy, których pan znał, miało problem z hazardem?

W Odrze Wodzisław jeden zawodnik rozwalił ruletkę w kasynie. Wiadomo, to nie było takie kasyno jak w Warszawie, ale tak się zdenerwował, że ją rozwalił. Były sytuacje, gdzie wypłaty klub przelewał nie zawodnikom, tylko rodzicom. Inaczej wypłata od razu szłaby na „inwestycje”. To bardzo trudna sytuacja, gdy ktoś wpadnie w taki nałóg.

Hazard jest najgroźniejszą pułapką czyhającą na piłkarza?

Papierosy, piwo – to jest pikuś. Tylko chciałbym, żeby nikt nie miał wrażenia, że to rzeczy spotykane tylko w polskiej lidze. Rooney o szóstej rano koło słupa z piwem stał i Ferguson się o tym dowiedział.

Ale hazard rujnował, nie tylko kariery, ale życie. I tak jakoś zawsze było, że hazard dobrych zawodników szukał. Jak przestudiuję tych, co znałem, to wszyscy mieli umiejętności na bardzo wysokim poziomie. Ale zamiast odpoczywać, zdarzało się, że zrywali nocki. Później grali na internecie, obstawiali mecze.

Również polskie?

Nie, ale na przykład trzecią ligę hokeja. Fińskiego.

I faktycznie się na tym znali?

Nie wiem. Niektórzy coś tam wygrywali, ale jakby zsumować – to zawsze i tak wychodziło na minus. Czasem zgłaszali się tylko po pożyczki.

Największa pożyczka na hazard, jaką ktoś pana poprosił?

Nie pożyczałem, jak wiedziałem, że to idzie na taki cel. Miałem nawet sytuację, że z zawodnikiem nie widziałem się siedem lat. On do mnie dzwoni, gadka szmatka, „cześć Radza”. A potem mówi, że chciałby pożyczyć pieniądze. Wiedziałem na co. Powiedziałem, że nie. Za kwadrans zadzwonił, że ma dziecko chore. To było w czasach Arki. Nagabywał mnie jeszcze:

– Człowieku, przecież ci w Arce dobrze płacą.

To naprawdę jest choroba. Żeby była jasność: nie mówię o takim graniu, że ktoś w autokarze karty rozda, żeby czas minął. To jest normalne, chłopaki dzisiaj sobie żetony kupują.

Widać było czasem po treningach, że ktoś zarywa noce?

Starali się ukrywać, ale drużyny nie oszukasz. Pierwsi zazwyczaj dowiadywali się kibice – ktoś kogoś zobaczył. Potem szło to do klubu, rozmawiali na spokojnie z piłkarzem. Ja teraz, dzięki Bogu, nie mam takiego przypadku w drużynie. Mówię chłopakom, żeby się bronili, bo to trudno wyleczyć.

Pan sam też był w kasynie?

Raz. Jak poleciałem z Arką do Stanów i byliśmy w Atlantic City. Dostaliśmy żetonów na trzydzieści dolarów. Przemnożyłem je do 1500 na jednorękim bandycie i ruletce, klasycznej, z krupierką. Pamiętam tę ciszę przy ruletce. Nikt nic nie mówi. Koncentracja. I oczy na kulkę. Koniec końców te 1500 dolarów przegrałem, byłem na zero. To było moje jedyne wyjście do kasyna, na zasadzie doświadczenia: zobaczyć jak to jest.

Poczuł pan tą adrenalinę? Słyszałem od Artura Bugaja, że najgorsze to za pierwszym razem wygrać – pan po części to ten przypadek.

Nie czułem. Nic z tego nie miałem. Może jakbym wyszedł, gdy byłem te 1500 na plusie. A tak, choć byliśmy tam na siedem godzin, wyszedłem po czterech.

Największe pieniądze, o jakich słyszał pan, że któryś z polskich piłkarzy przegrał w kasynie?

Pół miliona złotych w dwie, trzy godziny. Takie rzeczy się słyszało, ale ile w tym prawdy? Byli tacy, co kupowali samochody za osiemset tysięcy, a za rok sprzedawali je za trzysta. Żal takich ludzi. Po prostu.

Wróćmy do piłki. Piast był dla pana przełomem. Mówił pan w jednym z wywiadów po tamtym sezonie: „Telefon dzwonił niemal codziennie. Czasami nie wiedziałem już, kto do mnie telefonuje”.

Miałem osiem ofert z Ekstraklasy. Górnik. Wisła Płock. Amica. Odra. Ruch. Zagłębie. GKS Katowice. I jeszcze nie pamiętam kto. Praktycznie wszędzie byłem na rozmowach. Nie miałem wtedy menadżera.

Pamiętam, prezes Dmoszyński przyjechał, siedzieliśmy przy Stadionie Śląskim, a on na serwetce napisał mi warunki kontraktowe. Pojechałem do domu, przeanalizowałem, ale nie patrzyłem wtedy na pieniądze. Widziałem, że w Wiśle sporo takich, którzy mają jeden, dwa występy, a potem się gubili. Byłem w Ekstraklasie anonimową osobą. Chciałem grać, a w Odrze byli ludzie, których znałem. Stawiało się tu na młodych, czego dowodem byli Nowacki i Kwiek. Z trenerem Wieczorkiem pracowałem wcześniej, wiedziałem, że jego treningi będą mi pasować. Ufałem mu, już wcześniej zbudował mi formę. Żałuję tyko, że nie zażyczyłem sobie, żeby z powrotem dali te dwadzieścia tysięcy, które tata zapłacił.

Jak pan wspomina trenera Wieczorka?

Pamiętam, że na jednym z pierwszych wyjazdów zawodnicy mnie wypuścili.

– Radza, jest taki zwyczaj, że nowy piłkarz idzie na stację i kupuje piwo.

Poszedłem zapytać trenera, czy mogę. Spojrzał spode łba:

– Radza, ty tak szybko jak przyszedłeś z III ligi, tak szybko do niej wrócisz.

Oczywiście mówił to z przymrużeniem oka, w tle słyszałem tylko śmiech chłopaków.

W Odrze zostaliśmy rycerzami jesieni. Byliśmy liderem. Fajny skład, mieszanka doświadczonych z młodzieżą. Ja grałem po strojnie z Wojtkiem „Zenkiem” Górskim. Nieoceniona pomoc. Jak Zenek zabezpieczał, to mogłem się koncentrować na obronie.

Wtedy przyszło też powołanie, wystarczyła jedna runda.

Trener Janas kojarzył mnie ze sparingu… reprezentacji Polski z Piastem Gliwice. Zagraliśmy swego czasu taki mecz bez kibiców na Stadionie Śląskim. Na tym spotkaniu był też w roli skauta Amiki trener Michniewicz. Trener Janas też był blisko z Amicą – dostałem już w Piaście, zimą, ofertę z Wronek, ale klub ją odrzucił, powiedział, że mogą wrócić do rozmowy po awansie.

To z kogo w reprezentacji pan tak wiatraka robił?

Nie pamiętam. Tak byłem skoncentrowany na sobie. Powiedziałem, że piłkę nie oddaję, jadę i mijam wszystkich. Wiem, że grali wtedy Tomek Hajto, Piotr Świerczewski, Radosław Kałużny. Trener Janas apamiętał mi chyba odwagę w tym, co robię. Miałem ciąg na bramkę.

Na kadrę Poleciałem bodajże na Maltę, ale pamiętajmy, że to było zgrupowaniu dla zawodników ligowych, więc troszkę słabszy skład. Niemniej wciąż postacie: Marcin Wasilewski, Marcin Baszczyński, Irek Jeleń. Było co podpatrzeć. Utkwiła mi w pamięć przebojowość Marcina Wasilewskiego. Odważny w szatni, odważny na boisku. Charyzma. Z tego co wiem, trener był ze mnie zadowolony, ale musiałbym dalej grać dobrze w klubie, a ja potem odszedłem do Grodziska i dobre granie się skończyło.

Wyrzuca pan sobie ten wybór?

Po Odrze na horyzoncie pojawił się pan Kołakowski i z perspektywy czasu źle zrobiłem, że mu nie zaufałem. Złe wybory. W złym kierunku. Dziś mam kontakt z panem Jarkiem, a wtedy mogę powiedzieć, że w pewnym momencie go oszukałem.

W jaki sposób?

Nie chcę oficjalnie mówić. On wie. I nie odwrócił się ode mnie.

Najlepsza oferta, jaka przeszła panu koło nosa?

Mogłem jechać do Chicago Fire po pierwszym półroczu w Odrze. Nawet nie patrzyłem na pieniądze, choć były dobre – sto tysięcy dolarów rocznie plus bonusy za bramki i asysty. Miałem też aneks, według którego jeśli w sezon zrobię ileś bramek lub asyst, to następny kontrakt będzie większy o trzydzieści tysięcy dolarów. Oferowali mi kontrakt na trzy lata. Zapewnione było mieszkanie. Samochód. Nauczyciel angielskiego. Kontrakt z Nike na sprzęt. Ogółem życie, że można funkcjonować na bardzo fajnym poziomie. A jeszcze trenerem był Robert Warzycha, więc można było złapać wspólny język z rodakiem.

Ale MLS jeszcze nie była wtedy tak postrzegana, jak dzisiaj, i odmówiłem. Myślałem o reprezentacji. Czy z MLS będę dostawał powołania? To nie było takie oczywiste. Wydawało mi się wtedy, że to ekstremalny kierunek. Niemniej praktycznie w ostatnim momencie się rozmyśliłem. Mogę żałować, ale z drugiej strony – zostałem, ożeniłem się i i mam dwie wspaniałe córeczki.

To był ten moment, kiedy pan się rozminął z menadżerem Kołakowskim?

Nie, jak z Odry do Grodziska szedłem, gdzie miałem oferty z Legii i Wisły Kraków. Legia oferowała trzyletni kontrakt, a Wisła pięcioletni. Trener Kubicki bardzo chciał mnie w Legii. W Wiśle z kolei prawie sami reprezentanci Polski. Patrzyłem na Wisłę i myślałem o tych, którzy się nie przebili. Wisła kupowała wszystkich, którzy się wyróżniali, ale część z nich ginęła. Potem szła na jakieś wypożyczenia, pałętała się. Rozmawiałem z trenerem Kasperczakiem, byłem na rozmowach w Telefonice – chcieli mnie przekonać. Ale nie przekonali.

 Ja byłem wtedy na swoim szczycie. Miałem 23 lata, a za sobą udany sezon i pierwsze mecze w kadrze. Ale piłka to nie tylko bieganie za piłką, to – powtórzę – wybory. Trzeba mądrze decydować. To była kulminacja mojej kariery. Nawet Canal+ robiło o mnie reportaż, a ja na nim wykręcałem imponujące czasy szybkościowe. Czasem tak jest, że pojawia się taki moment i bardzo wiele później zależy od tego, co tylko w tym momencie zrobisz.

2

Grodzisk dawał więcej?

Nie chodziło o pieniądze. Żadnego ruchu w karierze nie zrobiłem z uwagi na pieniądze. Wisła Płock dawała pięć razy lepsze pieniądze niż Odra. Poszedłem do Grodziska, który był dobrym klubem, miał słownego prezesa, na którego złego słowa nie powiem. Ale dzisiaj się patrzy na piłkarzy i trenuje ich indywidualnie, zależnie od predyspozycji. Trener Radolsky nie miał takiego podejścia. Tymczasem ja bazowałem na szybkości, świeżości.

Miałem taką sytuację z trenerem Radolskym. Graliśmy na Wiśle. Wracałem po zerwaniu więzadeł w kostce. Na meczu znów ją podkręciłem, znów mi spuchła. Trener Radolsky mówi, że mam iść grać dalej.

– Jak mam grać z taką nogą?

Pytam. To samo powiedział trener Jaroszewski, który później był lekarzem u selekcjonera Nawałki. Ale mimo, że lekarz mówił, że nie ma szans na moją dalszą grę, tak Radolsky po złości powiedział:

– Jak nie wyjdziesz, to już nigdy u mnie nie zagrasz.

– I tak nie gram, więc nic nie tracę.

Radolsky chciał mnie karać. Ale doszło to do prezesa Drzymały, a on wiedział co jest grane i to się rozeszło.

Niemniej nie będę zwalał winy. Moja dyspozycja nie była też taka, jaka powinna być.

Co panu zapadło w pamięć z szatni Groclinu?

Rządy Sobola i Ivicy Krizanaca. To oni trzymali dyscyplinę. Ivica miał często więcej do powiedzenia niż trener Radolsky. Wiadomo, że nie w sensie taktyki czy składu, ale jak coś się w szatni działo, w drużynie, to prezes Drzymała bezpośrednio z Ivicą gadał, nie z trenerem.

Pamiętam, przyjechaliśmy z Wisły Płock, gdzie słabo wyglądaliśmy. Prezes przyszedł i zapytał o przyczyny. Trener Radolsky, jak wspominałem, trenował „na nos”, wrzucając wszystkich do jednego worka. Ivica stwierdził przy prezesie i trenerze, że jesteśmy zajechani, że jego zdaniem trzeba robić inne treningi. Radolsky tylko kiwał głową: „OK, OK”.

Prezes Drzymała znał się na piłce?

Powiem tak: był poczciwy i bardzo dobry dla zawodników. Kiedyś przegraliśmy mecz u siebie w jego urodziny, gdzie obiecaliśmy sobie, że sprawimy prezesowi prezent w postaci trzech punktów. Trochę nam było niezręcznie, gdy wchodziliśmy na urodzinową imprezę, a prezes przyszedł i powiedział:

– Chłopaki, to normalne. Nic się nie przejmujcie.

Tak samo, gdy dłużej nam nie szło, to zamiast nas karać, powiększał premię i mówił, że ma swoją firmę i wie, że jak nie idzie, to nie idzie, a czasem ciężko się odkuć. Znał się więc na ludziach i znał się na biznesie. Ale nie – moim zdaniem nie znał się na piłce.

Dlaczego?

Czasem próbował nam coś wytłumaczyć. Pamiętam odprawę, na której mówił, że mamy więcej strzelać. Sprowadził takiego Słowaka, Dusana Sninskiego, który wcześniej dużo strzelał bramek, a u nas nic. Więc zalecenie: ma więcej próbować. Nie mówię tego z jakimiś pretensjami – nie na wszystkim można się znać na tak samo wysokim poziomie. I każdy wiedział, że prezes mówi co mówi, bo chce dobrze.

Zaciekawiło mnie, że pan, kadrowicz, z Groclinu był wypożyczany do Obry Kościan.

To był epizod. Groclin nie miał rezerw. Po kontuzji, rehabilitacji, zostałem odesłany do Obry na mecz, żeby dojść do siebie. Dosłownie na jeden, a potem wróciłem. Dzisiaj już chyba tak nie można robić.

Na dłużej zakotwiczył pan w Ekstraklasie w Polonii Bytom.

To był fajny powrót, bo temu klubowi kibicował najbardziej mój tata. Miałem 2-3 propozycje z ESA, na przykład z Jagiellonii, ale wybrałem Bytom, wtedy beniaminka.  Ale nie oszukujmy się, jak zajechałem na pierwszy trening, zobaczyłem, że mają dwie piłki do grania, myślę: o, ciekawie. Polonia zrobiła awans za 900 tysięcy złotych budżetu. Mistrzostwo świata taki wynik zrobić przy takich pieniądzach.

Mimo wszystko podpisałem kontrakt i okazał się dobrym ruchem. Mogłem wybrać pewniejsze finansowo, gdzie w Polonii bywało, że pół roku nie mieliśmy pieniędzy. Rekord wyniósł siedem miesięcy. Nadmienię natomiast, że ostatecznie wszystko zostało uregulowane.

Ta bieda często spaja. Zamiast minorowego humoru, żarty.

Było biednie, ale fajnie. Na atmosferze ciągnęliśmy to wszystko. Ale żarty są do pewnego momentu. Kiedyś dietetyk przyszedł do nas i wytłumaczył nam jaka byłaby dla nas optymalna dieta. Zacząłem liczyć i wyszło, że samo wyżywienie według tej diety kosztowałoby trzy tysiące złotych miesięcznie. A ja nie miałem płacone od kilku miesięcy. No to jak? Wiadomo, że to był czasem organizacyjny Sajgon i dziś wymogów licencyjnych tak funkcjonujący klub by nie spełnił. Warunki treningowe? No, jakaś trawa rosła. Ale drużyna była bardzo dobra, wiele z tym klubem przeszedłem i jest on w moim sercu głęboko zakotwiczony. Ale wtedy wszystkie śląskie kluby miały problem.

Niemniej uważam, że piłkarsko to tutaj miałem swój najlepszy czas, nie w Odrze. Najlepsze propozycje miałem po Odrze, ale to w Bytomiu grałem najlepiej. Ale wtedy to już nikogo nie interesowało. Byłem kilka lat starszy. Ale czy dwadzieścia siedem lat to tak dużo? To bardziej mówi o tym, że dziś nie patrzy się tylko na to, co piłkarz daje na boisku. Ciężko jest, że tak powiem, czasem powrócić na pewien poziom postrzegania. Jest kwestia renomy. Radzewicz w Odrze był nowym piłkarzem w lidze, miał czystą kartę. Radzewicz z Polonii Bytom był po Groclinie, gdzie się nie przebił. A że grałem lepiej niż w Odrze? Nie ma takiego znaczenia. Uważam, że zawsze tak jest, że jak zrobisz coś dobrego i coś złego, to ludziom bardziej zapadnie w pamięć to złe.

Czemu aż tak pan uważa?

Czysto po boisku – bo miałem w Polonii bardzo wiele dobrych momentów, a na tamtym etapie kariery pamiętano mi głównie złe z Groclinu.

Miroslav Barcik – najlepiej ułożona stopa w ówczesnej Ekstraklasie?

Na pewno najlepszy zawodnik Polonii Bytom, przynajmniej dla mnie. Piłkarsko inteligentny, prywatnie poukładany. Pamiętam też jego zwód. Miał jeden, przekładankę nad piłką. Wszyscy w lidze wiedzieli, że to robi. A cały czas okazywało się skuteczne. Miro wiedział kiedy zrobić to trzy razy, a kiedy dziesięć. I działało.

Grał pan jeszcze z Jerzym Brzęczkiem, który w Bytomiu kończył karierę.

Przewyższał nas myśleniem, czytaniem gry. Widział więcej niż większość z nas. Fizyka, szybkość, gibkość – może już nie ta. Ale baza doświadczenia i wizja na wysokim poziomie. Wszyscy darzyli go szacunkiem.

Byliście rewelacją pod Jurijem Szatałowem.

Nie dawał sobie dmuchać w kaszę. Stawiał sprawę jasno: ja jestem numerem jeden w szatni. Ale to funkcjonowało. Śmiali się wszyscy na mieście, że nieprzypadkowo mamy barwy jak Barcelona. Graliśmy bardzo dobrą piłkę, znowu potwierdziło się, że wielkie pieniądze nie są potrzebne do dobrych wyników. Trener Szatałow też wiedział kiedy odpuścić. W Turcji powiedział, że nie ma problemu – możemy iść tego a tego dnia na miasto. Albo jak mi się dziecko urodziło. Niby ostry, stanowczy, a powiedział:

– Dobra Radza, weź tydzień wolnego. Poogarniaj temat i przyjdź mi z czystą głową.

Później współpracowaliśmy w Tychach i był już łagodniejszy. Myślę, że wtedy czuł presję, bo to była jego pierwsza praca.

Trenował pana też później Michał Probierz.

Szanowałem go za wywiad, w którym pytano go, dlaczego poszedł do biednej Polonii, skoro miał już renomę.

– Przyszedłem do Polonii, bo nie miałem innych ofert.

Lubiłem i lubię ludzi, którzy nie owijają w bawełnę. Za takimi ludźmi można iść na wojnę, bo wiesz, że niczego przed tobą nie ukrywają, a jak coś będzie źle, to ci powiedzą, że jest źle.

Mam dwie anegdoty z trenerem Probierzem. Przegraliśmy 1:2 z Koroną Kielce, a ja zanegowałem jedną z jego zmian. Tomka Owczarka, prawego obrońcę, trener zdjął w 38 minucie – Tomek miał żółtą kartkę, była obawa, czy nie dostanie drugiej, bo mecz był zacięty. Wszedł za niego nierozgrzany zawodnik i minutę późnieł zrobił karnego. W szatni, nie wiedząc, że trener słyszy, mówiłem, że ta zmiana niepotrzebna, a nierozgrzany zmiennik został wrzucony na konia. Patrzę, a tu trener. Coś powiedział, wyszedł. W poniedziałek odprawa meczowa. Trener Probierz wszystko przygotował: telebim i tak dalej. A potem mówi:

– Dzisiaj odprawę poprowadzi Radzewicz Marcin. Proszę Radza. Tu masz sprzęt.

Usiadł i dał mi przyrządy. Chłopaki głowy w dół, pilnują się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Trener Probierz poczekał, a potem dodał:

– Widzisz Radza, to nie jest takie proste.

Janusz Wolański był największym jajcarzem szatni. Ciągle kogoś wypuszczał. Na przykład kiedyś podczas sparingu podmienił Adrianowi Klepczyńskiemu numery w telefonie. Zmienił nazwę swojego numeru w telefonie klepy na „TRENER FORNALAK”, i wysłał SMS, że ma się u niego stawić. klepa wstał, poszedł, a trener tylko:

– Adrian, proszę cię… Taki stary a tak się dajesz wypuszczać.

 Idę kiedyś z treningu, a Janusz:

– Radza, trener Probierz cię wzywał do gabinetu.

– Ta jasne Janusz, proszę cię.

I wchodzę do szatni. Nie mija dziesięć minut, wchodzi trener Probierz. Trzasnął drzwiami

– Radza! Co, zaproszenie mam wysyłać po ciebie?!

– Ale jak, co trenerze?

– Janusz, mówiłeś mu?!

– Mówiłem trenerze, mówiłem!

– To trener Januszowi mówi, największemu jajcarzowi, którzy ciągle kogoś wypuszcza? Jakby to był żart, to trener by się ze mnie śmiał, że ja, 27 lat, a tak się daję wypuszczać.

Ostatnio spotkaliśmy się na kursokonferencji, jaką trener Probierz zorganizował na Cracovii. Mnóstwo nas, trenerów, ja siedzę spokojnie. Ale zobaczył mnie i mówi:

– O, a tu siedzi Radza, który lubił wypuszczać trenerów. Radza wam opowie jak się postępuje z trenerami.

Michał notabene chciał mnie wziąć ze sobą do Jagiellonii. Rafał Grzyb wtedy tam poszedł. Polonia powiedziała, że puści mnie, jeśli zrzeknę się zaległości, a te były wówczas już naprawdę spore. Trener Szatałow też nie wyraził zgody. Gdybym się uparł, wygrałbym pewnie sprawę ze względu na te zaległości, ale nie chciałem palić za sobą mostów. Ja do dziś kibicuję Polonii, śledzę to jak jej idzie. Wiem, że kibice bardzo jej pomagają, Polonia zasługuje na to, by grać znacznie wyżej.

W końcu poszedł pan do Arki, choć już w wieku 31 lat. Pierwsza liga.

Było wtedy zapytanie z Lecha Poznań. Wpadłem w oko trenerowi Bakero. Trenerzy mnie chcieli. Ale władze uznały, że jestem za stary. Więc poszedłem do Arki. To był jeden dzień na decyzję. Powiedziałem żonie:

– Pakuj się, jedziemy nad morze.

Chciałem spróbować czegoś innego. Oferta finansowa była dobra, choć całe eldorado w Gdyni było w ESA, ja przyszedłem już po, choć nie powiem, to były dobre pieniądze. Po jakimś czasie przykręcano kurek, prezesem został Wojtek Petrkiewicz. Bardzo go szanuję, wyciągnął Arkę z trudnej sytuacji, ale też przyszedł i powiedział:

– Radza, taki masz kontrakt. Ja się z tego wywiążę.

Trafił pan pod skrzydła trenera Nemeca, innego szkoleniowca o łatce kata.

Specyficzna postać. Dużo biegania bez piłki. Trochę jak w trzeciej lidze w 1998 roku. Pamiętam trening, podczas którego skakaliśmy po schodach na jednej nodze.

Skakaliście po schodach na jednej nodze?

Na stadionie rugby. Dwa schodki do przodu, jeden do tyłu. Wielu chłopaków miało potem problemy z Achillesami. Czy przez to – nie wiem. Ale mieli.

Ostatnio rozmawiałem z Charlesem Nwaogu – jestem ciekaw jak z pana perspektywy odnajdywał się w Arce.

Zasłynął z tej nieszczęśliwej sytuacji z karnym, ale ja bym go bronił. Było 1:1 na Zawiszy, podszedł Charlie do jedenastki. Trener przed meczem nie wyznaczył nikogo do strzelania. Wiem, że krzyczał z ławki, żeby Charlie nie strzelał, ale skoro nie było typowej dyspozycji wcześniej? Dla mnie to nie jest taka jednoznaczna sytuacja. Nikt z w Arce z Charliem nie miał problemu. Starał się integrować, nie przypominam sobie, żeby ktokolwiek miał do niego jakieś pretensje.

Choć na pewno w Arce było wiele pokus. Nie oszukujmy się, Trójmiasto. Słyszałem, że ciemnoskórzy piłkarze, którzy byli w Arce wcześniej, w Ekstraklasie, mieli – że tak powiem – smykałkę do ekscesów. Wiem też, że koszykarze Asseco, którzy wtedy grali w Lidze Mistrzów, nie byli święcie. Ale u nas… trener Nemec już krótko trzymał wszystkich, żeby drużyna nie ruszała w miasto. Często mieliśmy badania krwi. Czasem z zaskoczenia, na przykład w niedzielę o ósmej rano. Mierzyli nam też zakwaszenie.

Fajna historia była z Krzysiem Łągiewką. Przyjechał w trakcie sezonu napastnik na testy. Znali się z Rosji. Krzysiu powiedział, żeby spał u niego w domu przez ten czas. Ale zbliżał się wyjazdowy mecz, chłopaki wiedzieli, że on śpi u Krzysia i się pytają:

– Krzysiu, nie przeszkadza ci, że jutro wyjeżdżamy, a twoja dziewczyna z nim sama w domu na weekend zostanie?

Krzysiu pomyślał. Minęło piętnaście minut. Schodzi i mówi do masażysty, że coś mu strzeliło w nodze, kontuzja. Na mecz nie pojechał.

Ale awansować się z Arką nie udało.

Szedłem do Gdyni z zamiarem powrotu do ESA po sezonie. Ale potrafiliśmy się spiąć na wyniki tylko czasem. W Pucharze Polski potrafiliśmy dojść do półfinału, zagrać dobre mecze z Legią, ale w lidze czegoś brakowało. Może, grając na dwóch frontach, gdzieś zabrakło wtedy zaplecza, dłuższej ławki.

Były wtedy „spotkania” z kibicami?

Raz mieliśmy wizytę w szatni, ale na spokojnie. Denerwowali się jak przegrywaliśmy – wiadomo. Byliśmy wzywani pod płot. ALe ja osobiście ne miałem problemu, zawsze znajdowałem dla nich czas, czy ktoś chciał zdjęcie, czy była jakaś akcja charytatywna, w której mogłem wziąć udział.

Został pan w I lidze, poszedł do GKS-u Tychy. Miał 34 lata, a jednak został aż na cztery lata.

Chciałem być bliżej rodzinnych stron, Tychy były konkretne. Ciekawe, że miałem jednak wtedy… ofertę z Piasta Gliwice. Trenerem był Angel Garcia, a dyrektorem Zdzisław Kręcina. Zdzisław zadzwonił do mnie:

– Radza, chcemy cię w Piaście. Musisz się tylko pokazać trenerowi na testach, bo on cię nie zna.

Myślę sobie, mam 34 lata, grałem w Ekstraklasie, czy ja muszę być testowany? Ale OK, pojechałem na obóz. Trenowałem, trenowałem. Piątego dnia sparing. Trener wpuszcza mnie na pięć minut. Nie no, to jak ja mam się pokazać? To mi nie pasuje. Spakowałem się bez słowa i wyjechałem. Potem dzwonił Zdzichu:

– Radza, gdzie ty jesteś?

Ja rozumiem, że mnie nie zna, że muszę się pokazać. Jestem człowiekiem otwartym, nie podpalam się. Ale pięć minut. Naprawdę nie chodziło o pieniądze czy coś takiego. Chciałem grać w Ekstraklasie. Ale trener Cecherz z Tych zadzwonił już wtedy, był konkretny, a ja chciałem iść tam, gdzie mnie chcą. Przyszedłem tutaj i mi zaufali, choć nie byłem najmłodszy. Jasne, miałem dobre wyniki wydolnościowe, byłem wybiegany, ale wiadomo jak się dzisiaj patrzy na starszych zawodników i jaka jest filozofia. Zostałem 3.5 roku. Przeżyłem tak spadek, jak i awans. Byłem blisko domu, mogłem zagrać w meczu otwarcia stadionu z FC Koln. Zawsze będę miał dobre zdanie o tym klubie.

Opinia na temat trenera Hajto?

Jeśli chodzi o stricte to, co robił na treningu, czy to jak z nim rozmawiałem – byłem pozytywnie bardzo zaskoczony. Nie znałem go wcześniej, słyszałem różne historie. Wiem, że spadliśmy z trenerem do drugiej ligi. Były wtedy sytuacje ciężkie z kibicami, którzy przychodzili na treningi. On wszystko brał na siebie. Nigdy nikt w Tychach nie usłyszał od niego: to wina piłkarzy. Brał każdy zarzut na klatę, choć wiadomo, że głównymi aktorami jesteśmy my. Dbał też, żeby zawodnicy mieli wszystko jak trzeba od strony organizacyjnej. Nie bał się starszych piłkarzy, co zdarza się wielu trenerom – nie traktował ich jako zagrożenia. Co poza treningiem, boiskiem robił – tego nie wiem, nie spotkałem się z nim nigdy na prywatnej stopie. Nas łączyła praca i mogę się o niej wypowiedzieć pozytywnie.

Dziś wciąż pan gra, choć łączy to z trenerką w trzecioligowym KKS-ie Kalisz.

Paradoks jest taki, że szedłem do Tychów, by być bliżej rodzinnych stron, a teraz znowu Kalisz, czyli daleko. Ot, życie piłkarza.

Na pewno osoba pana Jaka Kołakowskiego przyczyniła się do tego, że znalazłem się w Kaliszu, a potem zaufanie właściciela, pana Antczaka. Cieszę się, że na stare lata wciąż mogę robić to, co kocham, że w tym wieku wciąż mogę grać w takim klubie, gdzie mogę skupić się na piłce i rozwijaniu warsztatu trenerskiego. Wszystko jest w Kaliszu bardzo profesjonalnie zorganizowanie, jest trener Wieczorek, a na mnie nie ma presji, że mam ciągnąć wózek. Jestem doświadczony, ale to nie znaczy, że wymaga się ode mnie niestworzonych rzeczy. Mam możliwość grania, forma fizyczna jest, badania szybkościowo-wydolnościowe mam dobre. Czuję w sobie ciągle ten ogień. Chce mi się. W Kaliszu jest fajny projekt, ludzie zarażają pozytywną energią. Mam nadzieje, że sponsorzy też z nami zostaną, choć wiadomo, że piłka jest dodatkiem do życia. Ale uszczęśliwia ludzi. Daje emocje. Raz się dzięki niej śmiejesz, raz płaczesz. Nie zna monotonii.

Ja sobie nie wyobrażam jak to by było bez szatni, gdzie cały czas coś się dzieje, gdzie też człowiek funkcjonuje między młodymi ludźmi, a to odmładza. Jest się też na czasie. Cieszę się tym, a sam czasem sprzedam im coś ze swojego doświadczenia – co zrobiłem źle, na co warto być przygotowanym.

Poza tym, owszem, chcę zostać przy piłce. Zrobiłem kurs UEFA A w Białej Podlaskiej. Byłem bardzo zaskoczony wysokim poziomem – przeżyłem niejednego trenera, myślałem, że dużo wiem. Ale piłka się zmienia. Ludzie się zmieniają. Świat się zmienia. Inaczej wygląda tak futbol, jak organizacja treningu. Jeżdżę po szkoleniach, a teraz, gdy jest kryzys koronawirusa, staram się chociaż oglądać konferencje, cały czas poszukiwać wiedzy. Na pewno nie mam podejścia: ja grałem tyle lat w Ekstraklasie, to wiem lepiej. Na pewno dzisiaj też inaczej patrzę na zawód szkoleniowca. Chciałem podziękować wszystkim trenerom, którym spotkałem na swojej drodze, bo dzięki każdemu spotkaniu stałem się mądrzejszym człowiekiem. Różnie się układało, ale od każdego czegoś się nauczyłem.

Rozmawiał Leszek Milewski

Fot: Jerzy Kleszcz/Newspix

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
6
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

9 komentarzy

Loading...