To jeden z tych wieczorów, które wryły się w pamięci każdego sympatyka futbolu. Osiemnaście lat temu Deportivo La Coruña dokonało niemożliwego, odwracając losy dwumeczu z AC Milanem mimo porażki 1:4 w pierwszym spotkaniu. Jak doszło do tej legendarnej już dziś remontady? Wracamy do niej wspomnieniami w ramach naszego cyklu – Kubełek Mistrzów.
Deportivo La Coruna – rewelacja z początków XXI wieku
Deportivo La Coruña, o czym w sumie niespecjalnie się już dzisiaj pamięta, w sezonie 2002/03 bardzo długo utrzymywało się w wyścigu o mistrzostwo Hiszpanii. Rozgrywki przeszły do historii głównie z uwagi na rywalizację galaktycznego Realu Madryt z niepozornym Realem Sociedad, ale ekipa z Estadio Riazor dziarsko dotrzymywała kroku wspomnianym zespołom. Dość powiedzieć, że po 33 kolejkach to właśnie ona prowadziła w La Lidze. Finisz sezonu był jednak w wykonaniu podopiecznych Javiera Irurety kiepski i pechowy. Trzy porażki w pięciu spotkaniach przekreśliły marzenia o drugim mistrzostwie w dziejach. Choć można też spojrzeć na sprawę z optymistycznego punktu widzenia, dostrzec szklankę do połowy pełną. Deportivo po raz kolejny potwierdziło bowiem przynależność do ścisłej czołówki hiszpańskiej ekstraklasy. Mistrzostwo w 2000 roku. Wicemistrzostwo w 2001 i 2002. Wreszcie – najniższy stopień podium w sezonie 2002/03.
Wszyscy musieli się wówczas z Depor liczyć.
Trzeba uczciwie przyznać, że na europejskiej arenie zespół z Galicji aż tak nie dokazywał. Pewnego poziomu nie potrafił przeskoczyć. Okej, w 1996 roku był półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów, fajna przygoda, ale potem? Występy niezłe, czasami bardzo dobre, lecz nie rewelacyjne. Bez kropki nad i, puenty w postaci trofeum.
- sezon 2000/01 – ćwierćfinał Ligi Mistrzów (porażka z Leeds United)
- 2001/02 – ćwierćfinał Ligi Mistrzów (porażka z Manchesterem United)
- 2002/03 – druga faza grupowa Ligi Mistrzów (4. miejsce)
Nie brakowało wszakże takich, którzy latem 2003 roku dowodzili, że to co najlepsze jest już za Deportivo. Że poszczególni gwiazdorzy się starzeją, a złota era tego klubu dobiega końca. Jeszcze całkiem niedawno działacze szaleli przecież na rynku transferowym – na Estadio Riazor na przełomie wieków za naprawdę wielkie pieniądze trafiali tacy gracze jak Tristan, Valeron, Duscher, Sergio, Luque, Andrade czy Acuña. Oczywiście do klubowej kasy wpływały również fundusze pozyskane za sprawą transferów wychodzących, żeby przypomnieć sprzedaż Flavio Conceicao do Realu Madryt za 25 milionów euro. Co do zasady jednak, Deportivo słynęło z tego, że po rynku porusza się brawurowo i wydaje więcej, niż na nim zarabia. Aż tu nagle… cisza, nuda, bida. Przed startem sezonu 2003/04 do drużyny nie dołączyło żadne wielkie nazwisko. Mało tego, zaprawiony w bojach superstrzelec Roy Makaay zmienił Depor na Bayern Monachium.
Holender był sfrustrowany. Wielokrotnie obiecywano mu podpisanie nowego, znacznie bardziej okazałego kontraktu, ale gdy tylko miało dojść do konkretów, prezydent Augusto Lendoiro zawsze spuszczał go po brzytwie. W końcu napastnik nie wytrzymał i zdecydował, że chce poszukać nowych wyzwań. Swoją drogą, negocjacje transferowe między Depor i Bayernem miały dość kuriozalny przebieg. Lendoiro urządził bowiem Bawarczykom biznesową ścieżkę zdrowia.
– Może i Rummenigge, i Hoeness byli kiedyś znakomitymi piłkarzami, ale o negocjacjach nie mają zielonego pojęcia. Bardzo ułatwili nam życie, dlatego transfer Makaaya będzie ich podwójnie kosztował – odgrażał się Hiszpan. – Niektórzy spędzają młodość na boisku, inni uczą się zarządzania. Ja wybrałem tę drugą drogę. Słyszałem, jak Niemcy powiedzieli publicznie, że nie zamierzają wydać więcej, niż 15 milionów euro. A potem ogłosili transfer Makaaya i nawet zabrali go do siebie na trening, mimo że niczego oficjalnie nie podpisali. Teraz oczekuję, że zapłacą mi dwa razy więcej. Znosiłem obelgi, groźby i afronty, ale takich zachowań znosić nie mam zamiaru. Rummenigge i Hoeness to amatorzy. Złamali przepisy FIFA i muszą za to zapłacić, kropka.
Po latach Hiszpan dodawał: – Umówiliśmy się na kolację w Madrycie. Przyjechali Hoeness, Rummenigge oraz negocjator Giovanni Branchini. Po spotkaniu cała trójka potrzebowała taksówki do hotelu, ja potrzebowałem własnej. I zamiast pozwolić mi, skoro odjeżdżałem sam, wziąć pierwszą taksówkę, sami wsiedli od razu. Absolutny brak klasy. Od razu im powiedziałem, że w takiej sytuacji Roy Makaay będzie ich kosztować dodatkowy milion euro.
Naturalnie nie można stwierdzić, że wraz z odejściem Makaaya w Deportivo nie było już komu grać. Javier Irureta miał do dyspozycji doskonałego rozgrywającego w osobie Juana Carlosa Valerona. Cenionych walczaków, takich jak choćby Mauro Silva czy Sergio. Świetne skrzydła z Albertem Luque i Victorem Sanchezem. Defensywę opartą o takich graczy jak Jorge Andrade czy Joan Capdevila. Dwóch groźnych napastników, Diego Tristana i Waltera Pandianiego. No i spinającego całe to towarzystwo Frana – zbliżającego się wówczas do 35. urodzin wychowanka, który w pierwszej drużynie Depor występował od 1988 roku. To wciąż była świetnie zbalansowana ekipa, aczkolwiek w poprzednich latach Los Blanquiazules niewątpliwie jeszcze mocniej imponowali siłą kadrową.
– Idealnie byłoby zachować wszystkich zawodników, ale rozumiem, jakie są potrzeby finansowe klubu – zaznaczył Irureta na łamach “AS-a”. – Wierzę w zespół, jaki mam do dyspozycji. W poprzednim sezonie niewiele brakowało nam do mistrzostwa. Gdyby nie kontuzje Tristana czy Valerona, byłoby nam łatwiej. W sumie rozegraliśmy o 19 meczów więcej od Realu Sociedad z uwagi na europejskiej puchary. Efekt był taki, że na finiszu zabrakło nam iskry i zdrowia.
No i początek sezonu 2003/04 faktycznie zwiastował, że Depor ponownie będzie liczyło się w walce o najwyższe cele. Zespół suchą stopą przebrnął przez eliminacje do Ligi Mistrzów, a fazę grupową zaczął od wyjazdowego remisu z AEK-iem Ateny i dwóch zwycięstw przed własną publicznością z AS Monaco i PSV Eindhoven. Na krajowym podwórku było zresztą jeszcze lepiej. Osiem ligowych kolejek, siedem wygranych spotkań. Triumf 2:0 na Camp Nou, do tego cenne zwycięstwa z Valencią i Sevillą, a także manto spuszczone Atletico Madryt (5:1). Czar prysł jednak, i to z hukiem, 5 listopada 2003 roku. Na Stadionie Ludwika II w Monako hiszpańska ekipa została wyhamowana w sposób niebywale brutalny. To był cios kijem bejsbolowym w sam środek czoła. Klęska 3:8 z Monaco.
- “Katastrofa stulecia” – grzmiało nagłówkiem “El Pais”.
- “Nadal nie wierzę, że to się wydarzyło” – ze smutkiem przyznał Noureddine Naybet.
- “To najdziwniejszy mecz, w jakim uczestniczyłem. Ale straciliśmy tylko trzy punkty” – uspokajał Irureta.
Prezydent Lendoiro zapewniał, choć z marsową miną, że traktuje tę kompromitującą wtopę jako wypadek przy pracy i że nie ma zamiaru wyciągać żadnych daleko idących konsekwencji czy to od trenera, czy to od zawodników. Twierdził, że takie mecze się po prostu zdarzają i trzeba przejść nad nimi do porządku dziennego. Ale prawda jest taka, że zespół został wytrącony z równowagi na ładnych kilka tygodni. Następstwem batów zebranych w Księstwie było też parę potknięć w La Lidze, atmosfera wokół Depor zdecydowanie się pogorszyła. Ostatecznie Hiszpanie zażegnali kryzys w styczniu 2004 roku, poprzez derbowe zwycięstwo 5:0 z Celtą Vigo, a w fazie grupowej Ligi Mistrzów uplasowali się na drugim miejscu, zapewniającym udział w play-offach. Trudno było ich jednak traktować jako poważnych kandydatów do sięgnięcia po końcowym triumf. Cholera jasna, dostali przecież ÓSEMKĘ od Monaco. Dado Prso pozamiatał ich swoją kitką.
2004: Deportivo La Coruna vs AC Milan
Na domiar złego, w 1/8 finału Champions League los skojarzył Depor z Juventusem, finalistą poprzedniej edycji rozgrywek. Wprawdzie “Stara Dama” miała wówczas swoje problemy, których emanacją była między innymi bolesna porażka w ligowych starciu z AS Romą (0:4), ale mimo wszystko to Włosi przystępowali do dwumeczu z pozycji faworyta. Choć dziennikarze z Półwyspu Apenińskiego właściwie przy każdej okazji wypominali Marcello Lippiemu nie najlepszą sytuację jego zespołu, nakładając tym samym na Juve dodatkową presję przed starciem z Depor. – To niepoważne – eksplodował w końcu Włoch na konferencji. – A jeżeli rzeczywiście nie zdobędziemy w tym sezonie żadnego trofeum, to co takiego się stanie? Nie uważam, by było w tym coś wstydliwego. Pan Agnelli krytykował naszą grę? Rozmawiałem z nim ostatnio przez telefon i odniosłem odwrotne wrażenie. W jego głosie usłyszałem podziw. Mam w tej chwili do dyspozycji 16 zawodników z pierwszej drużyny. Reszta jest kontuzjowana. Ale oczywiście staram się być optymistą. Wciąż jestem przecież w stanie zebrać jedenastkę do gry.
25 lutego 2004 roku Albert Luque zapewnił Depor skromne, jednobramkowe zwycięstwo z Juventusem na Estadio Riazor. W rewanżu jeszcze dotkliwiej osłabieni Bianconeri również polegli 0:1. Tym razem do siatki trafił Walter Pandiani po asyście… bramkarza, Jose Antonio Moliny. – Mieliśmy pełną kontrolę nad grą. Gol Pandianiego tak naprawdę zamknął spotkanie – chwalił swoich piłkarzy Irureta, dumny jak paw. – Nie spodziewałem się aż tak spokojnego meczu.
W ćwierćfinale trafiła jednak kosa na kamień. Tak się przynajmniej wydawało.
Graczom Deportivo przyszło się zmierzyć z obrońcami tytułu, przepotężnym AC Milanem. Skład Rossonerich w tamtym czasie po prostu zwalał z nóg. Szewczenko, Kaka, Seedorf, Pirlo, Gattuso, Cafu, Nesta, Dida, Maldini, Rui Costa, Inzaghi, Costacurta, Tomasson… Niemal na każdej pozycji Carlo Ancelotti miał do dyspozycji zawodnika o statusie gwiazdy. Żeby nie powiedzieć – legendy futbolu. No i mediolańczycy w pierwszym starciu z Depor urządzili pokaz siły. Wprawdzie wspomniany Pandiani ponowie wykazał się skutecznością na włoskiej ziemi, dając swojej ekipie prowadzenie na San Siro, lecz końcowy rezultat nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, kto awansuje do kolejnej rundy. Milan zwyciężył aż 4:1. Było już właściwie pozamiatane. “Mundo Deportivo” napisało, że ekipę Los Blanquiazules może uratować tylko cud. Natomiast Pandiani lamentował: – Sami siebie wyrzuciliśmy za burtę. Jak mogliśmy tak zepsuć drugą połowę?!
AC Milan 4:1 Deportivo La Coruña (1. mecz ćwierćfinału LM 2003/04)
Irureta przed rewanżem nie próbował pompować swoich podopiecznych, nie opowiadał im głodnych kawałków. Nie chciał narażać się na śmieszność, nie miał wszak do czynienia z idiotami. Zawodnicy Deportivo świetnie zdawali sobie sprawę, że nawet gdyby przyszło im przed własną publicznością bronić korzystnego rezultatu, Milan miałby wszelkie argumenty, by wywalczyć awans. O wydostaniu się z tak głębokiego bagna nie wypadało więc nawet marzyć. A jednak… sam trener nie ani na moment nie zwątpił, że szanse – choć minimalne – naprawdę istnieją. – Opuściłem Mediolan z wiarą, że możemy odwrócić losy tej rywalizacji – wspominał Irureta w rozmowie z “El Pais”. – Przegraliśmy wysoko, ale w tym przypadku wynik był gorszy niż gra. Milan znajdował się w naszym zasięgu.
Na konferencji prasowej poprzedzającej rewanż trener stwierdził: – W futbolu cuda się zdarzają. Przede wszystkim, musimy sami wierzyć w możliwość odrobienia strat. Wtedy znajdziemy się znacznie bliżej celu, niż to się komukolwiek wydaje. Przed nami nie lada wyzwanie.
Plan Depor na rewanż był prosty, jak budowa cepa. Rzucić się na Milan, stłamsić go i jak najszybciej otworzyć wynik. Piłkarze z Galicji zdawali sobie bowiem sprawę, iż kluczowe znaczenie będą miały właśnie początkowe fragmenty spotkania. Jeśli uda się trafić do siatki, odebrać mediolańczykom trochę pewności siebie, zasiać ferment w ich szeregach – wypełnienie z pozoru niewykonalnej misji stanie się nieco bardziej realne. A jeśli nie? Cóż, właściwie będzie można się rozejść.
Jak zaplanowali, tak uczynili. W piątej minucie gry niezawodny w tamtym czasie Pandiani dał Depor prowadzenie. I oczywiście łatwo mądrzyć się po blisko dwudziestu latach, znając wynik końcowy rywalizacji, ale z dzisiejszej perspektywy naprawdę widać, że na Estadio Riazor kroiło się coś niezwykłego. Euforia trybun, żywiołowa reakcja samego strzelca, energiczna radość jego partnerów. Determinacja bijąca z oczu zawodników Deportivo, zakłopotanie Rossonerich… Gospodarzy i przyjezdnych dzieliła wówczas emocjonalna przepaść. Ci drudzy wyszli na boisko, by odbębnić pańszczyznę i sprawiali wrażenie zaskoczonych, gdy okazało się, że jednak trzeba będzie trochę się wysilić. Z kolei ci pierwsi poszli na wojnę z zamiarem wyszarpania rywalom awansu z gardła.
Do przerwy Deportivo prowadziło już trzema bramkami, przerzucając tym samym presję na kompletnie zdruzgotanych piłkarzy Milanu. – W przerwie poszedłem do toalety. Pamiętam, jak stałem w kolejce i dopijałem piwo, a wokół mnie śpiewali i tańczyli kibice, co i rusz przytulając się z radości – opowiadał Nacho Carretero, autor wielu artykułów i książek poświęconych Deportivo. – W pewnej chwili, jak gdyby wypowiadając na głos swoje myśli, odezwałem się do mężczyzny stojącego przede mną: “przecież przed nami jeszcze cała druga połowa”. A on powiedział do mnie wtedy jedno z tych spontanicznie rzuconych zdań, które pozostają z człowiekiem do końca życia. “Teraz już nikt nie zdoła zabrać nam tego zwycięstwa”. Jak się okazało, mądrość rzucona przez kolesia sterczącego w kolejce do pisuaru okazała się w stu procentach prawdziwa. Po przerwie Deportivo dobiło Milan czwartym golem.
Remontada stała się faktem.
Deportivo La Coruña 4:0 AC Milan (2. mecz ćwierćfinału LM 2003/04)
Dziennikarze “El Mundo”, co zrozumiałe, uderzali w wysokie tony. – Riazor nigdy tego wieczoru nie zapomni. Monumentalny wynik sprawia, że porażka na San Siro całkowicie traci na znaczeniu, staje się jedynie anegdotą. To, co wydawało się niemożliwe, stało się faktem po zaledwie 45 minutach. Deportivo uporało się z Milanem, gigantem europejskiego futbolu, w tempie stachanowskim. Jedynym wytłumaczeniem dla takiego przebiegu spotkania jest nieprzewidywalność sportu, który generuje niewiarygodnie momenty. Tylko poprzez sport możemy doświadczyć utopii, jakkolwiek nierealna by się ona wcześniej nie wydawała. Wspierany przez ekstatyczną publiczność zespół rozegrał najwspanialszy mecz w dziejach Depor. Klubu, którego historia już nie jest skromna. Jest wielka.
Jak gdyby mało było w tej remontadzie niesamowitych elementów, bramkę numer cztery zapisał na swoim koncie Fran. Wychowanek-weteran, tak szalenie uwielbiany przez sympatyków Depor. Jeśli wymyśliłby to wszystko scenarzysta z Hollywood, spotkałby się z zarzutem o zbyt wybujałą wyobraźnię. Carlo Ancelotti nie potrafił wyjaśnić postawy swoich podopiecznych. – Rywalowi udało się dzisiaj wszystko, ale to i tak nie tłumaczy naszej postawy. Nie wiem, co się stało.
– Wygraliśmy pierwszy mecz 4:1 i szanse na to, że odpadniemy były mniej więcej takie, jak na to, że Gennaro Gattuso ukończy studia plastyczne – podsumował Andrea Pirlo w swojej autobiografii “Myślę, więc gram”. – Pojechaliśmy na rewanż, myśląc już o półfinale. Skończyło się na 0:4. Tamtej nocy oni śmiali się z nas w okrutny sposób. Pierwsza myśl: zasługiwaliśmy na to. Druga: coś było nie tak. Ich piłkarze biegali wtedy jak szaleni, wydawało się, że w porównaniu z nami robią tysiące kilometrów. Nawet do szatni zbiegli tak, jakby byli Usainem Boltem bijącym rekord świata na 100 metrów. To nie jest oskarżenie, bo nie mam na to dowodów i nigdy nie posunąłbym się tak daleko, ale tamtej nocy, jedyny raz w życiu, zastanawiałem się, czy przeciwnik nie jest czymś naszprycowany.
– To najpiękniejsza noc mojej kariery. Ale cały wysiłek na nic, jeśli nie dotrzemy do finału – przestrzegł Luque.
Co było dalej?
Deportivo La Coruña po raz pierwszy w historii awansowało do półfinału Ligi Mistrzów. I wielu upatrywało wówczas w Hiszpanach głównych kandydatów do końcowego triumfu w rozgrywkach. Wydawać się wręcz mogło, że najtrudniejsze jest już za podopiecznymi Irurety. Wyeliminowali dwie potęgi z Serie A. Ubiegłorocznych finalistów i obrońców tytułu. Dlaczego mieliby się zatem obawiać FC Porto, z którym przyszło im się zmierzyć na przedostatnim etapie turnieju? Jasne, postawa ekipy dowodzonej przez Jose Mourinho robiła wielkie wrażenie, no ale gdzie Porto, a gdzie Milan? – Deportivo przez dekady grało w drugiej lidze. Dzisiaj stoimy u wrót finału Champions League – ekscytował się Fran, cytowany przez “El Pais”. – To niewiarygodne. Lata mijają, a ludzie wciąż zadają sobie pytanie: “co tym razem osiągnie Depor?”. I my nie przestajemy ich zaskakiwać. Cały czas zmierzamy w górę.
– Najważniejsza jest dla nas ciągłość i poczucie jedności – uzupełniał Mauro Silva. – Piłkarze niechętnie stąd odchodzą, ponieważ A Coruña to wymarzone miejsce dla każdego zawodnika. Wsparcie czujemy na każdym kroku. Fran jest tutaj całe życie. Od lat są z nami Djalminha, Naybet czy Scaloni. Z pewnością nie ma w lidze hiszpańskiej drugiego składu, który tak dobrze by się znał i rozumiał. To samo z trenerami. Mamy jasną filozofię futbolu i pasujących do niej graczy.
Przed starciem z Portugalczykami trener Irureta już nawet się nie krygował. Wprost zapowiadał, że celem dla jego drużyny jest zdobycie Pucharu Mistrzów. – Szkoleniowiec Porto powiedział, że najbardziej obawia się nas, weteranów – komentował Fran. – Jego zdaniem tacy piłkarze jak ja czy Mauro Silva zdają sobie sprawę, że albo wygramy Ligę Mistrzów teraz, albo nie dokonamy tego już nigdy. Może chciał nas w ten sposób sprowokować? Ale prawda jest taka, że miał rację. Jeśli nie jesteś zawodnikiem Realu Madryt czy Milanu, szanse na triumf w Lidze Mistrzów trafiają ci się bardzo rzadko.
Deportivo swoją szansę wypuściło z rąk.
Wyjazdowy mecz z FC Porto zakończył się remisem 0:0, u siebie Hiszpanie polegli 0:1. Jedyną bramkę w całym dwumeczu z rzutu karnego zdobył Derlei. Szkoleniowiec Depor nie potrafił się z tym pogodzić. – Mourinho wygrał dzięki właściwej strategii? Dobre sobie! Straciłem po pierwszym meczu dwóch kluczowych zawodników, Silvę i Andrade. Victor był kontuzjowany, potem Naybet został usunięty z boiska. I jeszcze ten karny… Oto cała jego strategia. Nasze kłopoty kadrowe i niezrozumiałe decyzje sędziego – pieklił się trener. Mourinho ripostował. – Pierwszy mecz prowadził Pierluigi Collina, najlepszy sędzia świata. Jeżeli nawet to nie zadowoliło Irurety, to ja już nie wiem… – kpił. – Dominowaliśmy w tym dwumeczu, ale nie do tego stopnia, by dyktować piłkarzom Deportivo, kiedy mają zbierać żółte kartki. To były ich suwerenne decyzje. […] Słyszałem, że kibice na Riazor potrafią urządzić rywalom piekło, ale – szczerze mówiąc – w ogóle ich nie słyszałem. Słychać było tylko grupę naszych fanów. Może to dlatego, że kontrolowaliśmy grę i spokojnie dowieźliśmy prowadzenie do końca.
Nawet po wielu latach, już w rozmowie ze Sky Sports, Portugalczyk wypowiadał się w podobnym tonie. – Po wyeliminowaniu Manchesteru United w 1/8 finału wiedziałem, że to my zdobędziemy tytuł. Jak się okazało, finał Ligi Mistrzów był spokojny i w pełni go kontrolowaliśmy. Po ostatnim gwizdku Kima Nilsena nie czułem się mistrzem Europy… Czułem się tak już wiele miesięcy wcześnie. Z kolei Irureta mówił “El Pais”: – Przegrany półfinał z Porto boli mnie do dziś.
Dla Deportivo sezon 2003/04 okazał się więc summa summarum przegrany na wszystkich frontach. Półfinałowe niepowodzenie w Champions League, trzecie miejsce w La Lidze. Mało tego, tak naprawdę był to, jak się wkrótce okazało, ostatni taniec wielkiego SuperDepor. Augusto Lendoiro zwyczajnie przelicytował – skonstruowany przez niego zespół był skrajnie przepłacony i właściciel musiał desperacko ciąć koszta, by ratować klub przed całkowitą degrengoladą. Los Blanquiazules popadli w przeciętność, a w 2011 roku spadli z ligi i nie podnieśli się z tego właściwie do dziś.
Pozostały im tylko cudowne wspomnienia. – Zarzucano mi, że urządziłem w klubie Wieżę Babel – powiedział Lendoiro w wywiadzie dla “El Español”. – Jeden zespół, a w nim wszystkie możliwe religie, narodowości i ideologie. Moim zdaniem to było właśnie w nas najciekawsze.
CZYTAJ WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:
- 18 scen z kariery Sergio Aguero
- Serbska maszyna do strzelania goli. Dusan Vlahović nie przestaje zadziwiać
- Real Sociedad 2002/03 – nieudany zamach na „Galaktycznych”
- Efektowny wzlot i bolesny upadek chińskiego futbolu
- „Kino sportowe nigdy nie mówi tylko o sporcie. Musi być coś jeszcze”
fot. NewsPix.pl / WikiMedia