Reklama

Ranking TOP 100 – cała setka w jednym miejscu!

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

25 maja 2020, 17:00 • 421 min czytania 109 komentarzy

Wiedzieliśmy, że kiedyś przyjdzie nam odpowiedzieć na te trudne pytania. Górnik Zabrze lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, czy jednak Wielki Widzew Smolarka i Bońka? Legia Warszawa Kazimierza Deyny czy jednak ekipa, która w latach dziewięćdziesiątych osiągała na europejskiej arenie wyniki, których długo nikt już raczej w Polsce nie przebije? Szombierki Bytom, sensacyjny mistrz z 1980 roku, czy Polonia Warszawa, która zyskała miano najlepszej krajowej drużyny w 1946 roku, w rozgrywkach, które toczyły się pomiędzy ruinami zdewastowanych wojną stołecznych kamienic? To właśnie jest ten moment. Postanowiliśmy wybrać 100 najlepszych drużyn w historii polskiego futbolu, od pierwszych kopnięć we Lwowie i Krakowie, aż po wybuch pandemii. Za nami dziesięć odcinków, więc postanowiliśmy podsumować całość również w jednym, gigantycznym tekście. Łapcie śmiało, dodajcie do zakładek, można wracać do tych historii godzinami, zapewniamy. 

Ranking TOP 100 – cała setka w jednym miejscu!

Ustalmy na wstępie: to tylko ranking. Nie da się zestawić Cracovii, której mecze w latach dwudziestych znamy jedynie z opisów przedwojennych dziennikarzy z Legią remisującą w meczu przeciw Realowi Madryt. Jesteśmy w pełni świadomi, że o każdą drużynę, od pierwszego do setnego miejsca, można się kłócić na wszystkie możliwe sposoby. Ci dali światu więcej reprezentantów. Ci grali w porywający sposób. Ci zmontowali wynik powyżej stanu posiadania, ci napisali piękną historię w międzynarodowych rozgrywkach, ci zdominowali ligę na długie lata. Każdą z tych stu drużyn można chwalić i forsować, by znalazła się wyżej, każdą można deprecjonować z szyderczym uśmiechem: Czarni Żagań pod WKS-em 22 pułku piechoty Siedlce? Przecież to kabaret!

My to wszystko wiemy. Przychodzimy do was po prostu z setką opowieści o drużynach wyjątkowych, które naszym zdaniem zasłużyły na obecność w świadomości kibiców. Będą tu drużyny, które porywały grą, będą i takie, za którymi stoi unikalna historia. Będą urodzeni zwycięzcy dominujący latami, będą i ci, którzy po prostu znaleźli się w odpowiednim miejscu i czasie, zabierając kibiców na przygodę ich życia. Może do niektórych z nich dopiszecie własne przemyślenia, może niektóre dopiero poznacie, może niektóre odświeżycie sobie po latach zapomnienia? Liczymy przede wszystkim, że będziecie się dobrze bawić, tak jak i my doskonale bawiliśmy się odkurzając barwne epizody z ponad 110-letniej historii zmagań piłkarskich na terenie Polski.

Tyle wstępu, jedziemy.

100. CZARNI ŻAGAŃ 1964/65

Reklama

Czarni byli klubem wojskowym, ale nie da się ukryć: daleko im było do „powoływania” piłkarzy na wzór Legii czy Śląska. Grali w trzeciej lidze i się z niej nie wychylali, a pamiętajmy, że w sezonie 64/65 III liga liczyła sobie 240 zespołów podzielonych na szereg grup. A jednak właśnie wtedy Czarni awansowali do finału Pucharu Polski, eliminując trzech pierwszoligowców i dwóch drugoligowców. To najlepsza w historii polskiej piłki pucharowa historia w stylu angielskiego „giant killers”.

Ścieżka Czarnych Żagań do finału z Górnikiem Zabrze. W nawiasie pozycje zajmowane przez rywali w sezonie 64/65, oczywiście według dawnej nomenklatury.

I runda: Karolina Jaworzyna Śląska 6:0
II runda: Start Łódź (dziesiąty klub drugiej ligi) 1:1 (awans po losowaniu)
III runda: Polonia Bytom (piąta drużyna pierwszej ligi) 2:1
1/8 finału: Pogoń Szczecin (trzynasta drużyna pierwszej ligi) 2:1
1/4 finału: Wisła Kraków (zwycięzca drugiej ligi) (1:1 (awans po losowaniu)
1/2 finału: ŁKS Łódź (dziewiąta drużyna pierwszej ligi) 1:1 (awans po losowaniu).

Nie da się ukryć: szczęście Czarni mieli. Taki zachował się zapis półfinału z ŁKS-em (za stroną FB „Historia wielkiego sukcesu Czarnych Żagań”):

„Półfinał Czarni – ŁKS to mecz z gatunku tych, których się nie zapomina. Na trybunach 10 tysięcy kibiców, deszczowa pogoda, ciężka błotnista murawa. Tuż przed rozpoczęciem gry, na rozgrzewce bramkarz Czarnych, Piotr Pozor, łamie kciuka. Musi go zastąpić rezerwowy Hertel. Kibice są załamani, bo Pozor był jednym z najmocniejszych punktów zespołu, a doświadczenie bramkarskie Hertla opierało się na grze w piłkę ręczną. Tymczasem rezerwowy broni jak natchniony, nie łapiąc piłki, tylko odbijając wszystkie strzały ręką, nogą, biodrem, plecami.

W pierwszej połowie gospodarze objęli prowadzenie po rzucie rożnym. Po zmianie stron ŁKS pokazał na czym polega pierwszoligowy futbol, piłka turlała się od nogi do nogi łódzkich graczy. Zadanie utrudniał im fatalny stan boiska. Narzekali, że muszą biegać po kartoflisku. W 74 kadrowicz Wilczyński wykorzystał sam na sam.

Reklama

W dogrywce to gospodarze byli bliżsi zdobycia zwycięskiej bramki. Soborek trafił w poprzeczkę. Po tym ze złością kopał w metalową rurę aż zniszczył buta, którego obciążył winą za niefartowny strzał. Sędzia Niedzielski z Opola i kapitanowie jedenastek szykowali się do losowania.

Pierwszy rzut monetą nie wyłonił finalisty, bo w błocie upadła ona na sztorc. Nie dało się rozstrzygnąć, czy górą jest orzeł, czy też reszka. W następnym losowaniu z kominiarskiego kapelusza kapitanowie ciągnęli losy.

Awans wylosowali Czarni. Wybuchła radość: kibice robili pochodnie z gazet, wszystkich piłkarzy zanieśli do szatni na rękach, a gdy już nie było piłkarzy, sami siebie nosili na rękach. Cztery żagańskie knajpy zostały oblężone do granic wytrzymałości. Spóźnialscy w żaden sposób nie mogli dopchać się do baru, zresztą piwa i wódki i tak szybko zabrakło”.

Tajną bronią na finał z Górnikiem miał być trener Jan Dixa. Przed meczem zapowiadał: – Przez wiele lat byłem trenerem kadry juniorów, znam wielu piłkarzy z Zabrza. Łatwiej mi będzie w związku z tym ustalić jakąś taktykę gry. Ale Górnik to najlepsza drużyna w kraju. Wiem tylko, że mój zespół wykona wszystkie polecenia. Wierzę w moich chłopców i wierzę, że będzie to dobre widowisko. Na pewno tanio skóry nie sprzedamy. Jestem także realistą, moja drużyna to tylko zespół trzecioligowy. I tak już zrobiliśmy dużo, dużo więcej niż przypuszczaliśmy.

Finał w Zielonej Górze oglądało z trybun dwadzieścia tysięcy ludzi, ówczesny rekord frekwencji obiektu. Z Żagania na finał jechano autobusami, pociągami, furmankami, konno, a nawet odbywały się małe pielgrzymki. Przewozić widzów pomagało nawet wojsko.

Górnik: Kostka, Słomiany, Oślizło, Olszówka, Floreński, Kowalski, Wilczek, Pohl, Szołtysik, Musiałek, Lentner.
Czarni: Pozor, Kiszka, Barczyk, Zeusner, Charbicki, Migdoł, Lipiec, Koprek, Kuczko, Klencz, Rutkowski.

Wynik nie pozostawił jednak złudzeń. 4:0, hat-trick Pohla. Górnik był wówczas polskim Realem Madryt. Ale w Żaganiu do dziś rozpamiętują karnego, który otworzył wynik – z tych, którzy mecz pamiętają, większość mówi, że po prostu go nie było. Był jeszcze drugi karny, ale z jedenastu metrów Pohla zatrzymał Pozor.

źródło: magazyn „Sportowiec” via Historia wielkiego sukcesu Czarnych Żagań

Magazyn „Sportowiec”, 8 czerwca 1965 pisał o Czarnych tak:

„O tym, że nie ma reguły bez wyjątku, można było przekonać się obserwując rozgrywki jubileuszowej, dziesiątej edycji Pucharu Polski. Pucharowe zmagania dość często przynoszą różnego rodzaju niespodzianki. Ale to, co miało miejsce w ostatnich bojach, przekroczyło oczekiwania najśmielszych nawet proroków.

Nikt przecież nie spodziewał się, że mało znana prowincjonalna jedenastka z zachodniej rubieży naszego kraju nie schyli czoła przed renomowanymi przeciwnikami, zdobywając awans do ostatniego szczebla rozgrywek. I chociaż końcowy akord pucharowej batalii minął pod znakiem zasłużonego zwycięstwa zabrzańskiego Górnika, to jednak piłkarze WKS Czarni z Żagania na długo pozostaną w pamięci kibiców. (…). Piłkarzy wojskowej jedenastki Żagania nie można oczywiście traktować jako nowicjuszy. Przed powołaniem do odbycia zasadniczej służby wojskowej każdy z nich kilka lat kopał już gdzieś piłkę, grając w różnych zespołach od III ligi do ekstraklasy włącznie”.

źródło: magazyn „Sportowiec” via Historia wielkiego sukcesu Czarnych Żagań

Czarni, dzięki udziałowi w finale, wywalczyli awans do Pucharu Zdobywców Pucharów, bo Górnik zdobył wtedy mistrzostwo Polski. PZPN, zwyczajnie, ordynarnie, zaczął kombinować. Związek chciał zgłosić Legię Warszawa, która dawała większe nadzieje na dobry pucharowy wynik. UEFA stała na straży reguł:

Albo Czarni Żagań, albo nikt.

No i nie zagrał w PZP 1965/66 nikt.

Istnieje też druga wersja wydarzeń, według której żołnierze zasadniczej służby mieli utrudnione wyjazdy za granicę, a władze bały się, że zawodnicy Czarnych skorzystają i uciekną z zespołu do Europy Zachodniej. Nagrodą okazał się wykwintny bankiet w restauracji Piastowska, mecz na otarcie łez z Vorwaerts Cottbus. Chociaż po zakończeniu sezonu… ŁKS kupił aż pięciu zawodników z Żagania. Edward Kuczko przeszedł do Lecha, który sposobił się do gry w II lidze, a Piotr Pozor przeszedł do Wodzisławia. Niestety, żaden z żagańskich bohaterów wielkiej kariery nie zrobił.

W historii czarnych to był jednorazowy fajerwerk. Ograniczyli się do wygranej w Pucharze Polski OZPN Zielona Góra, za Wikipedią czytamy w tabeli „SUKCESY”, że w 84/85 zajęli ósme miejsce w III lidze. Tym większą rangę w tym kontekście ma tamten finał.

99. HASMONEA LWÓW 1919-1928

Źródło: publikacja z okazji 25-lecia Hasmonei Lwów

W dwudziestoleciu międzywojennym stałym elementem piłkarskiego krajobrazu były kluby żydowskie. Pomagały stawiać fundamenty pod polski futbol, a polscy Żydzi często należeli do najlepszych zawodników.

Ekspertem od tego okresu naszego futbolu jest Paweł Gaszyński, autor serii „Zanim powstała liga”, cyklu książek dokumentującego początki piłki w Polsce: – Cztery kluby żydowskie były wśród tych, które założyły PZPN: Hakoah Bielsko, Makabi i Jutrzenka Kraków, a także Makabi Warszawa. Wielu żydowskich działaczy było wtedy choćby w zarządzie PZPN. Pierwszą bramkę reprezentacji Polski strzelił Żyd, Józef Klotz, a przecież powoływanych było wielu Żydów. Żydowskie kluby wyróżniał statut: w klubie mogli zagrać tylko przedstawiciele tego wyznania. Topowi piłkarze żydowscy grali w innych klubach razem z Polakami, ale nigdy w drugą stronę. Siłą rzeczy zawężali sobie grupę osób, z których mogli się rekrutować.

Źródło: Archiwum Narodowe. Znalazł Paweł Gaszyński

Na pewno klubom żydowskim było łatwiej o prestiżowy mecz z zagranicznym żydowskim rywalem: choćby Hakoah Wiedeń czy Vivo Bukareszt potrafiły zagrać ze słabym Hakoahem Stanisławów, B-klasową drużyną, który każdy by zlał. Tymczasem Hakoah to była wtedy wiedeńska czołówka. Widać było też zabory. Najsilniejsze żydowskie kluby były w Galicji. Każde miasto miało swój klub, większe więcej niż jeden. Zabór rosyjski – sporo drużyn, ale średnich. Natomiast w zaborze pruskim praktycznie nie było żydowskich klubów w ogóle. 

Niesnaski na meczach, oczywiście, pojawiały się. Był przypadek, gdy przyjechał Hakoah Wiedeń do Warszawy grać z warszawską reprezentacją, a miejscowi Żydzi warszawscy przyszli kibicować Żydom z Wiednia. Skończyło się zadymą na trybunach. Często była kwestia arbitrów: a, bo skrzywdził, a bo to, tamto. Wyciągano im to pochodzenie. Ale przykładowo najgorętszymi derbami Krakowa był mecz pomiędzy Makabi i Jutrzenką. To była rywalizacja dwóch żydowskich klubów. Jutrzenka była klubem młodzieży zasymilowanej i robotniczej, Makabi – syjonistycznej i stąd wzajemna wrogość także na polu sportowym.

Źródło: Biblioteka Jagiellońska. Znalazł Paweł Gaszyński

Źródło: Biblioteka Jagiellońska. Znalazł Paweł Gaszyński

W latach 20. trzech graczy Hasmonei – Zygmunt Steuermann, Izydor Redler, Ludwik Schneider – zadebiutowało w reprezentacji Polski. Hasmonea grając z zagranicznymi drużynami osiąga choćby takie wyniki jak 1:1 z Makkabi Brno czy 1:1 z Hakoahem Graz.

W 1927 była jednym z założycieli ligi centralnej – wcześniej wyłaniano mistrza systemem nieligowym. W stawce była jeszcze z klubów żydowskich Jutrzenka, ale spadła z ligi. Rok później ten los podzieliła Hasmonea, choć było też drugie dno: popadła w konflikt z PZPN, rzekomo lekceważąc zobowiązania pieniężne wobec związku. Pojawiła się też decyzja gminy żydowskiej o zakazie uprawiania sportu w trakcie meczu derbowego z Czarnymi – mecz przypadał tuż przed świętem Jom Kipur. Piłkarze Hasmonei karnie w 1. minucie zeszli z boiska.

Po spadku klub poszedł mocniej w kierunku wielosekcyjności – trenowały tu panie, były sekcje nawet motocyklowe. Tenisiści stołowi w 1933 roku zdobyli mistrza Polski.

„W czasie 25-lecia swego istnienia Hasmonea w działalności swej różne przechodziła metamorfozy. Spełniała służbę pionierską wówczas, gdy sportu żydowskiego jeszcze nie było, jako pierwsza w sporcie żydowskim pod względem wyników szczytowych poczęła dorównywać innym, działalnością swą przyczyniając się walnie do powstania szeregu pokrewnych zrzeszeń, rywalizujących z nią następnie o lepszy wynik. W sporcie żydowskim Polski, w sporcie lwowskim, Hasmonea miała chwile górne i chmurne. Stale jednak konsekwentnie kroczyła po linii uzyskania wyników szczytowych, jako tego argumentu, który najskuteczniej przemawia do wyobraźni stroniącego od wychowania fizycznego Żyda i tymi swoimi wynikami propagandzie sportu żydowskiego nieocenione oddała usługi”.

Chlubą klubu był własny stadion – to był prawdziwy wyznacznik siły w tamtym czasie. Ale rosły w latach trzydziestych nastroje antyżydowskie. Zaplanowany w 1933 jubileusz 25-lecia Hasmonea musiała świętować poza domem – 28 listopada 1932 podłożono ogień pod jej drewnianą trybunę.

Piłkarze Hasmonei w 1935. Źródło: Wikipedia

98. KORONA KIELCE 2010-2013

Być może pod względami czysto piłkarskimi to najsłabsza drużyna w całym zestawieniu. Być może gabloty zawodników, którzy mieli zaszczyt występować w Koronie Kielce w tamtym okresie nie uginają się od pucharów i medali. Być może sam kielecki klub miewał w swojej historii bardziej widowiskowe ekipy, a nawet takie, które w lepszym stylu notowały porównywalne wyniki. Ale jednak, nie da się ukryć, popularna „Banda Świrów” była czymś więcej, niż tylko kolejną drużyną na jeden sezon.

Banda Świrów to był projekt, który wprowadził Koronę na dotąd nieznany w Kielcach poziom, dał nową tożsamość oraz podwaliny, na których budowano klub przez dobrze kilka lat.

Zacznijmy może od kwestii piłkarskich, bo one mimo wszystko też są całkiem ważne. Korona Kielce to dwudziesty klub w polskiej tabeli wszech czasów, spędził w elicie czternaście sezonów i tak naprawdę wśród największych sukcesów może wymienić jedynie dojście do finału Pucharu Polski w 2007 roku. Nigdy nie znalazł się na ligowym podium, maksymalnie wykręcił piąte miejsce. I stało się to trzykrotnie, w tym oczywiście za sprawą Bandy Świrów. Innymi słowy – jeśli chcielibyśmy w tym zestawieniu umieścić którąś z drużyn, które Korona dała polskiej piłce – ekipa Leszka Ojrzyńskiego i tak byłaby najrozsądniejszym wyborem.

Druga sprawa – Korona Kielce w przeciwieństwie do większości ekstraklasowego towarzystwa nie miała za bardzo punktów odniesienia w historii, ani tej dalszej – klub założono w 1973 roku, długo nie wyszedł ponad poziom niższych lig, ani w tej bliższej – największe sukcesy razem z awansem do elity przyniosły przecież przydomek „Korupter”. Nie był to klub, w którym na kibicowskich flagach roiło się od wielkich zawodników, nie był to klub, którego muzeum nie mieściło się pod trybuną. Ojrzyński, ale też Korzym, Kuzera, Kiełb czy Małkowski przynieśli mu od razu rozwiązanie wszystkich problemów – a trzeba dodać, że wszystko pięknie sprzedał na zewnątrz dział marketingu i biuro prasowe, z Michałem Siejakiem i Pawłem Jańczykiem na czele.

Banda świrów… Au! Chuligani… Au! Koroniarze! Au! Au! Au! – ten okrzyk z szatni w wykonaniu Macieja Korzyma stał się prawdziwą wizytówką, ale był poparty czymś więcej, niż tylko wydzieraniem się w szatni. Korona zaproponowała futbol dość prymitywny, momentami rzeźnicki, ale w tej całej swojej agresywnej brutalności – całkiem skuteczny i przyjemny do oglądania. Morderczy pressing, czasem na trzydziestym metrze od bramki rywala, nieustępliwość i waleczność, ale też paru gości od grania na fortepianie – by wspomnieć tutaj ułożoną prawą nogę Pawła Golańskiego czy dysponującego niekonwencjonalnym zwodem Jacka Kiełba (niekonwencjonalny zwód Jacka Kiełba swego czasu znalazł się nawet na Wikipedii). Wszystko to było sowicie podlane patosem i tą mityczną atmosferą. Gdy kibice Korony Kielce zostali unieruchomieni na sektorze przez policję, to Zbigniew Małkowski ruszył prosto z boiska negocjować z funkcjonariuszami. Gestów w stronę fanów było więcej, łącznie z tym, że ostatecznie kilku zawodników z tej drużyny zadebiutowało na wyjazdowym szlaku, podróżując wraz z fanatykami.

Puchar też był. Za piąte miejsce, od kibiców, za to, że według nich zostawili na boiskach najwięcej zdrowia i serca.

Screen Shot 2019-11-27 at 22.19.50

Skoro już jesteśmy przy tego typu małych gestach – chyba najdobitniej charakter całej drużyny oddała kontuzja Macieja Korzyma. Złamanie nogi, od którego cierpła skóra w 31. minucie. Rajd do szpitala. Powrót o kulach jeszcze przed zakończeniem meczu, odebranie pozdrowień od trybun, wzruszonych determinacją swojego napastnika, by nie opuścić drużyny choćby na chwilę.

FOT Michal Stawowiak / 400mm.pl 2013-05-19 PILKA NOZNA - EKSTRAKLASA KORONA KIELCE - JAGIELLONIA BIALYSTOK 5 - 0 MACIEJ KORZYM, NOGA - GIPS

Swego czasu zapytaliśmy o Bandę Świrów Zbigniewa Małkowskiego, doświadczonego ligowego bramkarza, który w niejeden szatni wdychał miętę z bengaja. Opowiedział z taką pasją, że nie wypada do tej charakterystyki powrócić.

Pamiętam chrzest trenera na zimowym obozie w Turcji. Wymyśliliśmy tor przeszkód, podczas którego trzeba było odegrać rolę Rambo, z przypominającym karabin patykiem w rękach. Trener nie mógł tego lepiej wykonać. Zero spięcia, wyluzowany, bawił się tą rolą. Naśladował i biegał jak chłopak na podwórku, skakał, robił przewroty, nawet podkładał pod strzały „tutututu”. Wszyscy leżeliśmy ze śmiechu. Trener miał do siebie dystans, umiał się z siebie śmiać. Widzieliśmy, że to swój człowiek, z którym można zajść wszędzie. Oczywiście jak trzeba było, to potrafił być twardy, ale też mieliśmy doświadczoną drużynę, która wiedziała jakich granic nie należy przekraczać.

Był taki okres, że co cztery kolejki wypadały zgrupowania na kadrę. Trener dawał nam cel, np. 8 punktów, po którego realizacji stawiał kolację dla całego zespołu. Zaproszone były tez żony, dziewczyny, chodziliśmy wszyscy razem, a trener podkreślał, jak ich obecność jest ważna, bo one też pracują na nasz sukces. Każde takie spotkanie świetnie budowało, ale my też łapaliśmy dodatkową motywację na meczach, bo jak można pójść na kolację za darmo…

Trener zawsze umiał nas zmotywować. Na odprawach puszczał filmy, które umiały do nas dotrzeć. Czasem inspirujące historie, czasem nasze własne akcje meczowe. Mecz z Wisłą był dla nas jak derby. Z racji historii kibica Korony, który został zabity przez kibica Wisły, przed każdym meczem z Wisłą jeździliśmy na grób tego kibica. Spotykaliśmy się też z jego rodzicami. Gdy ci prosili, żebyśmy zrobili wszystko, żeby wygrać… Każdego ściskało to za serce. Gry wygraliśmy 1:0 po golu Pawła Sobolewskiego fani pod stadionem w Kielcach witali nas, jakbyśmy zdobyli mistrzostwo kraju. Dla takich chwil warto żyć.

Każdy mówił, że Korona idzie się na mecz bić. Kontrola antydopingowa przyjeżdżała do nas co dwa tygodnie. Jak to możliwe, że oni tak biegają? Pewnie muszą coś brać. Mieliśmy założenie taktyczne: co nie jest zabronione, jest dozwolone. Jeśli masz możliwość sprowokować przeciwnika, to tak zrób, a może w szyki rywala wkradnie się dezorganizacja. Zasiej w jego szeregach trochę obawy. Trener nie musiał nas namawiać, my sami widzieliśmy jako zespół, że to działa. Trener wymagał od nas natomiast by reagować jeśli komuś dzieje się krzywda. Ktoś został poturbowany? Wszyscy idziemy za nim w dym, zespół to jedność, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. To działo na boisku i poza nim. Na zbiórki przychodziliśmy dwie godziny wcześniej, siadaliśmy przy kawie, plazmie, oglądaliśmy mecze i rozmawialiśmy.

Na medalowe, mistrzowskie i pucharowe zespoły jeszcze przyjdzie czas na wyższych miejscach. Nie wyobrażaliśmy sobie jednak setki najlepszych drużyn bez tej, która w ostatniej dekadzie była chyba jedną z najbarwniejszych, najbardziej charakterystycznych, a przy tym – wykręcających wyniki grubo ponad stan całego klubu. Na tożsamości i stylu pracy „świrów” budował i Bartoszek, i, przynajmniej na początku, Gino Lettieri. Tak naprawdę by zniszczyć dzieło ludzi pracujących w Koronie 2010-2013, potrzeba długich siedmiu lat. Ale bez wątpienia tożsamość, której tak potrzebowały Kielce w epoce post-korupcyjnej, zostanie na lat siedemdziesiąt.

97. RAKÓW CZĘSTOCHOWA 1966-1967

Źródło: Katowicki „Sport”

W latach sześćdziesiątych aż dwie drużyny z trzeciej ligi dotarły do finału Pucharu Polski. Raków w 1967 był spadkowiczem z drugiej ligi, nie liczył się w walce o powrót do niej, ale w pucharze robił furorę.

Trudno powiedzieć kto miał więcej szczęścia. Z jednej strony – Czarni Żagań w 1965 mieli fart do losowań pomeczowych, gdzie w przypadku remisu zawsze los dawał im promocję. Raków z kolei wywalczył awans czysto piłkarsko, ale do finału dotarł nie bijąc żadnego zespołu pierwszoligowego. Najlepsza, Odra Opole, równolegle robiła awans do grona najlepszych.

Droga Rakowa do finału:

3:2 Karolina Jaworzyna Śląska
3:0 Hutnik Nowa Huta
2:1 Górnik Wesoła
1:1 Garbarnia Kraków (4:2 w karnych)
2:1 Odra Opole

Finał odbył się na stadionie Błękitnych Kielce. W finale Wisła Kraków Mieczysława Gracza, wicemistrz Polski sezonu 65/66, w której składzie znaleźli się tacy gracze jak Monica, Kawula czy Lendzion. Drużyna Rakowa wystąpiła w składzie: Czechowski, Jaśkiewicz, Głowacki, Hojko, Synoradzki, Pędziach, Szwed, Krzywoń, Kruk, Burczyk, Drażyk (Stachowiak).

Korespondent częstochowskiej prasy, Witold Tobolewski, pisał (za Raków Częstochowa – wycinki z historii”):

„W niedzielę rano potężny ryk trąb i trąbek poderwał na nogi mieszkańców hotelu „Centralnego”. To czołówka częstochowskich kibiców, która wylądowała na kieleckim dworcu kolejowym, dawała znać o sobie. Wiwatując na cześć swoich piłkarzy, z powiewającymi ponad głowami transparentami, zwartą kolumną przemaszerowała następnie centralną arterią Kielc wzniecając popłoch wśród obywateli spokojnego w świąteczne przedpołudnie miasta. Inwazja częstochowian trwała od tego momentu nieprzerwanie: w południe pokazały się kolumny samochodów i autokarów”.

To częstochowianie mieli przewagę na trybunach. Ciekawie z dzisiejszej perspektywy dzisiejszej stadionowej retoryki wyglądają ich zaczepne transparenty:

„W Wisłę wierzy Kraków, ale puchar zdobędzie Raków”.
„Burczyk i Kruk to Wisły wróg”.
„Burczyk to nie żarty, Wisła wygra, ale w karty”.
„Serce przy Rakowie, zwycięstwo w Częstochowie”.

Wisła wcale nie uchodziła za murowanego faworyta, miała problemy w lidze. Były obawy, że i tym razem zafundują gorzką niespodziankę. Raków tymczasem przyjeżdżał na finał po specjalnym – choć krótkim – zgrupowaniu w Kluczborku. Jedni i drudzy, jeszcze w dniu meczu, z rana pojechali… do lasu. Przebieżka, relaks. Jan Kruk mówił częstochowskiemu wysłannikowi tuż przed spotkaniem:

– Żeby strzelić pierwszą bramkę. To by nas uspokoiło. Wie pan, najbardziej boję się nerwów. Świadomość walki o taką stawkę potrafi krępować ruchy.

Wisła była lepsza, ale Raków potrafił przetrzymać napór, Czechowski obronił karnego, potem częstochowianie doszli do głosu. Długo utrzymywało się 0:0, mimo okazji z jednej i drugiej strony. Kluczowa była 78. minuta, kiedy czołowy gracz Rakowa, Synoradzki, doznał kontuzji. Grał do końca, ale jednak, zdaniem Tobolewskiego, już w dużej mierze statystując. Wisła przełamała rywala dopiero w dogrywce, wygrywając finalnie 2:0.

Prezes PZPN Wiesław Ociepka w telewizji pochwalił Raków: – Wasi piłkarze udowodnili całej Polsce, że ich udział w dzisiejszym finale nie był dziełem przypadku. Raków pokazał jak powinno się walczyć. W pełni zasłużył na srebrny medal Pucharu. Sądzę, że o tej drużynie usłyszmy jeszcze nie raz. A teraz – gorące, serdeczne gratulacje!

Redaktor Dobrowolski, reporter TVP, powiedział natomiast: – Dla mnie piłkarzem numer jeden finału był bramkarz Rakowa, Czechowski. Powiem więcej: obserwowałem ostatnie mistrzostwa świata w Anglii i na tej podstawie mogę stwierdzić, że posiada on wszystkie cechy bramkarza wielkiej klasy. To piłkarz wielkiego formatu.

Czechowski miał już wówczas trzydzieści lat, kariery wielkiej nie zrobił. Raków zagrzebał się w trzeciej lidze, choć w 1972 znowu błysnął w Pucharze Polski, dochodząc do półfinału.

96. WOJSKOWY KLUB SPORTOWY 22. PUŁKU PIECHOTY SIEDLCE 1928-1936

Wojskowych klubów było w Polsce i ogółem w całej Europie wiele. O Legii Warszawa rekrutującej zawodników poprzez system powołań do armii napisano całe tomy, ale przecież z wojskiem mariaż przeszli też Śląsk Wrocław czy Zawisza Bydgoszcz, o wszystkich CSKA i Steauach tego świata nie wspominając. Ale Wojskowy Klub Sportowy 22. pułku piechoty Siedlce to trochę co innego, niż kluby korzystające z opieki resortów obrony w poszczególnych państwach zakrytych żelazną kurtyną. A nawet coś innego niż wojskowa konkurencja z czasów międzywojnia.

Tutaj… Cóż. To naprawdę 22. pułk piechoty utworzył sobie własną drużynę, która przetrwała piętnaście lat, po drodze zaliczając przygodę w najwyższej klasie rozgrywkowej. Czego nauczyła nas historia WKS-u? Przede wszystkim – jeśli za coś biorą się polscy ułani, możemy się spodziewać naprawdę godnych uwagi efektów. Kazimierz Hozer, weteran I wojny światowej, najpierw w Legionach, potem w Polskiej Organizacji Wojskowej, obrońca Lwowa, odznaczony orderem Virtuti Militari. Czy można było trafić na bardziej odpowiedniego człowieka do przeprowadzenia romantycznej szarży na awans do najwyższej ligi?

Wojskowych Klubów Sportowych tworzonych przy garnizonach było bez liku, dzięki odgórnym zarządzaniom władz wojskowych, powstawały jak grzyby po deszczu jak Polska długa i szeroka. Większość z nich pozostawała formą spędzania wolnego czasu i utrzymywania kondycji dla skoszarowanych żołnierzy, ale siedlecki 22. pułk piechoty okazał się wybitnie utalentowany i piłkarsko, i organizacyjnie. Piłkarsko – bo już w latach dwudziestych siedleccy wojskowi potrafili wygrywać prestiżowe mecze nie tylko z innymi żołnierzami, ale i „normalnymi” drużynami futbolowymi. Organizacyjnie – bo Kazimierz Hozer szybko doszedł do wniosku, że żadnym oszustwem nie będzie sprowadzenie kilku piłkarzy, którzy do tej pory więcej wspólnego niż z armią mieli z kopaniem piłki.

I tak do WKS-u trafili m.in. Stefan Rusinek z Cracovii czy Zbigniew Wojtanowski i Zenon Sroczyński z Legii Poznań. Bilans w sezonie, w którym WKS wywalczył awans do najwyższej ligi? Tylko 2 porażki, 80 strzelonych goli, zaledwie 20 straconych bramek. Wygrana liga, potem pre-eliminacje, eliminacje i wreszcie finałowy baraż z drużyną Naprzód Lipiny.

Do Siedlec wpadła Warta Poznań, zespół szanowany i z sukcesami – dostał w czapkę. Pułk ograł też krakowski Wawel, potem poprawił zwycięstwem nad Garbarnią. A przecież sam awans to była kompletna sensacja, coś, co media opisywały jako kuriozum. Przy awansie rozgorzały dyskusje – jak oni właściwie to zepną finansowo? Jak uda im się ruszać w podróże po całej Polsce, w jaki sposób będą w stanie rywalizować, skoro w Siedlcach nie da się zbudować frekwencji takiej jak w Krakowie czy w Łodzi. Dopóki jednak żył Hozer, dopóty klub radził sobie nieźle. W lidze zajął 8. i 9. miejsce, a był też przecież taki chwalebny epizod:

Koniec WKS-u nastąpił wraz z tragicznym wypadkiem pułkownika Hozera, który przejażdżkę konną przypłacił życiem. Śmierć głównego wizjonera zastała klub jeszcze w I lidze, w czasach świetności – kilkanaście dni później do Siedlec przyjechał sam Rapid Wiedeń, co zresztą połączono z hołdem dla głównego architekta sukcesów wojskowej drużyny. Sęk w tym, że bez jego troski, oka do piłkarzy, ale też po prostu autorytetu wojskowego, szybko do głosu doszli ci, którym siedlecki klub w elicie przeszkadzał. Portal Polskie Logo barwnie opisuje: Dowódca siedleckich wojsk piechoty, pułkownik Stanisław Świtalski (dawny dowódca pułku piechoty z Brześcia, której drużynę siedlczanie wyeliminowali z gry o ligę) zakazał zawodowym żołnierzom gry w klubach sportowych, zauważając, że uprawianie sportu skutkowało brakiem czasu na pełnienie wojskowych obowiązków. W Siedlcach wierzą, że była to zemsta pułkownika na klubie, którego wyższość musiał uznać 4 lata wcześniej…

Zemsta zemstą, ale problemy miały też bardziej banalne podłoże. Nawet w 20-leciu międzywojennym było dość ciężko utrzymać klub, gdy kibiców była garstka, w dodatku dość uboga. Problemy finansowe towarzyszyły WKS-owi praktycznie od awansu (jeszcze za życia Hozer apelował o wsparcie do lokalnej społeczności i administracji), natomiast naprawdę posypało się w 1934 roku, już po odcięciu od wojska po decyzji płk Świtalskiego. Wówczas w kasie zabrakło pieniędzy nawet na składki na rzecz ligi, co poskutkowało dwoma walkowerami za uczciwie wywalczone na boisku remisy. To przeważyło. Życie Podlasia napisało wówczas:

„Zarząd Klubu Sportowego „22 Strzelec” na ostatnim swym posiedzeniu postanowił wycofać się z rozgrywek o mistrzostwo ligi PZPN. Motywy są następujące: krzywdząca decyzja PZPN o odebraniu dwóch punktów zdobytych ciężkim wysiłkiem drużyny. Decyzja ta nie dotknęła osób, które zawiniły, lecz ambitną drużynę młodych piłkarzy, którzy nie byli w stanie znieść ciężkiego ciosu i psychicznie zupełnie się załamali”.

Cóż, dobrze, że to już KS Strzelec, a nie WKS 22 pp Siedlce. Nie byłoby szczególnie rozsądnym posunięciem wysłanie w świat wiadomości, że kwiat oficerstwa załamał się dwoma walkowerami. Zresztą – odcięcie od wojska miało faktyczny, a nie tylko deklaratywny charakter i poniekąd usprawiedliwiało pułkownika Świtalskiego. WKS naprawdę kosztował sporo pieniędzy, które z własnych portfeli wyjmowali oficerowie, tworząc specjalnie do tego przeznaczony „czarny fundusz”. Poza tym WKS dryfował w kierunku klubów, które zawładnęły europejską sceną po wojnie – klubów, gdzie jedynym obowiązkiem żołnierza-piłkarza było strzelanie goli, poza tym był właściwie bezużyteczny dla swojego pułku. Grzegorz Welik w swojej książce 460 lat Siedlec pisał:

Znając praktyki stosowane później w wojskowych czy milicyjnych klubach sportowych, można przypuszczać, że płk Świtalski miał sporo racji. Trudno bowiem, aby ktoś, kto intensywnie trenuje i bierze udział w rozgrywkach ligowych na szczeblu ogólnopolskim, a nawet międzynarodowym (piłkarze z Siedlec byli powoływani do reprezentacji Polski), miał czas na wzorowe pełnienie żołnierskich obowiązków. (za historiawisly.pl)

Tak czy owak, za doprowadzenie wojskowej drużyny z niewielkiej miejscowości do elity polskiego futbolu, za unikalną historię oraz postać pułkownika Hozera – miejsce w naszym rankingu odległe, ale zasłużone. Dziś do tradycji WKS-u nawiązuje Pogoń Siedlce – widać to m.in. po herbie drużyny, którego tło stanowi biało-czerwona tarcza, bardzo podobna do tej sprzed 90 lat.

95. POGOŃ SZCZECIN 1967-1979

Był czas, gdy północ w polskiej piłce po prostu się nie liczyła. To wręcz niesamowite do jakiego stopnia dominowało południe.

Grafika: Wikipedia

W sezonie 66/67 był jeszcze Zawisza Bydgoszcz, ale spadł – została Pogoń. Dopiero w latach siedemdziesiątych coś zaczęło się zmieniać, pojawiła się Arka. Ale długo podróże do Szczecina były dla klubów z południa jedynym dalekim wyjazdem. Portowcy byli rodzynkiem w czasach dla polskiej piłki wyjątkowych, gdy stanowiliśmy na świecie liczącą się siłę. Jerzy Krzystolik W książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin”:

– Cała liga to było południe. Śląsk, Kraków, oni bardzo niechętnie przyjeżdżali do nas, zawsze narzekali, jak to mają dale­ko. Myślę, że to trwanie wśród najlepszych jest naszym sukcesem lat 60., bo nikomu nie było z nami po drodze.

Trzynaście sezonów między 1966 a 1979 to do tej pory najdłuższy czas Pogoni bez przerwy w najwyższej klasie rozgrywkowej. Pogoń prowadzili wtedy topowi trenerzy, by wspomnieć legendarnego Stefana Żywotkę, Edmunda Zientarę czy Eugeniusza Ksola (choć ten sukcesy osiągał z Pogonią później). Pod względem organizacji Pogoń należała do najlepszych w kraju.

Bogdan Maślanka w książce „70 niezwykłych historii na 70-lecie Pogoni Szczecin” wspominał: „Kosobudzki” i Skobel pracowali w Zarządzie Portu, więc na co dzień klu­bem zarządzali Staś Lajpold, księgowa Zofia Kempa i kierownik Zbigniew Sadurski. Wszystko funkcjonowało jak w szwajcarskim zegarku. Dla mnie to był najlepszy klub w Polsce i nie było konkurencji. Widziałem inne, byłem w ŁKS-ie, wiem jak było w Legii, ale nikt nie umywał się wtedy do Pogo­ni. Jeśli ja miałbym nazywać stadion Pogoni czyimś imieniem, to nazwałbym imieniem Lucjana Kosobuckiego. 

Wtedy nie było żadnych kontraktów i umów. – Synu, grasz słabo, przerzuć się na śpiew – mógł powiedzieć ci szef. To znaczyło, żeby pakować walizkę i wyjeżdżać ze Szczecina. (…) Szef Kosobucki zabraniał nam chodzenia do Bajki – gdzie królowały prostytutki i cinkciarze, czy Kaskady, a wiem, że poprzednia generacja chadzała tam często. Raz do roku zabierał nas do Rostocku. – Na tym wyjeździe możecie sobie pochlać, ile chcecie – mówił wtedy”.

Do 1971 Pogoń była drużyną Mariana Kielca, niekwestionowanej gwiazdy zespołu, „Czarnej Perły” bożyszcza całego Szczecina. Pan Marian opowiadał nam  wywiadzie:

Dziś brzmi absurdalnie luksus w postaci możliwości kupna mieszkania, ale fakt faktem, że było nam troszeczkę łatwiej. Na ulicy Podgórnej sklep mięsny prowadził pan Kijek. Poratował nas zawsze czymś, ale też trzeba było wyczekiwać, czy starczy dla nas. To był sklep dla ludzi pracujących w zakładach mięsnych, jednak dzięki panu Kijkowi coś nam zawsze kapnęło z tego stołu. (…) Na Wojska Polskiego był bar mleczny, do którego lubiłem zaglądać. W okienku pracowała taka czarnulka, ja byłem kawalerem. Poprosiłem ryż ze śmietaną i cukrem, a ona, gdy zobaczyła kim jestem – notabene ja też ją kojarzyłem z meczów Pogoni – dała mi potrójną porcję. Najśmieszniejsze, że facet za mną, gdy zobaczył jaką porcję dostałem, zaraz poszedł zmienić zamówienie na takie samo jak moje. Oczywiście dostał normalną porcję i jadł bardzo rozczarowany. (…). Z panem Józkiem Skrzypkiem spotykaliśmy się w miejskiej łaźni parowej. Swoją drogą, dzięki temu prawie nie chorowałem, żadne grypy się mnie nie imały. Coś mnie zaczynało łamać, szedłem do łaźni, Józek brał mnie na najwyższy podest schodów, a potem przygotowywał pięć wiader zimnej wody. Po zabiegach wychodziłem jak nowo narodzony. Stąd się znaliśmy, wiedział, że mam pochodzenie rumuńskie. Jak wchodziłem do Orbisu mówił: „Proszę nie tańczyć”. I grał czardasza. (…). Zapadł mi w pamięć mecz w Łodzi z Flamengo. Pierwsza reprezentacja grała, ale pod zmienionym szyldem kadry ligi. Niemniej byli to sami piłkarze ze świecznika z Brychczym na czele. Na przeciw mnie grał taki stoper, Indianin. Jak mi się zwalił na plecy, myślałem, że się ziemia pode mną zarwie. Skończyło się na 1:1, ja strzeliłem głową w poprzeczkę. Wielkie przeżycie, ale gdy Hiszpania grała w Polsce i Gento puszczał sobie piłkę, a uciekał po bieżni, oglądałem to tylko z trybun”.

Kielec skończył karierę w 1971, gdy został raz posadzony na ławce. Był wtedy kapitanem i wciąż miał przed sobą ładnych kilka lat grania, a jednak postawił na swoim. Pogoń bez niego pozostała konkurencyjna, gwiazdami byli Leszek Wolski czy Ryszard Malinowski, Adam Kensy, Marek Szczech. Zenon Kasztelan był pierwszym piłkarzem, który w barwach Pogoni strzelił bramkę dla kadry narodowej. Henryk Wawrowski przywiózł srebro z Igrzysk Olimpijskich w 1976. Niemniej najwyższe, czwarte miejsce, zdobyła w sezonie 70/71.

Portowcy nie zagrali w pucharach pod egidą UEFA, ale wygrali choćby swoją grupę Intertoto w 1977, bijąc KB Kopenhaga, Sturm Graz i CS Chenois, ani razu nie zaznając smaku porażki. W towarzyskich spotkaniach Pogoń potrafiła ograć choćby Sheffield Wednesday.

94. NAPRZÓD LIPINY 1938-1945

Naprzód Lipiny w 1942. Fot: zbiory Mariusza Kowolla

Naprzód Lipiny to szczególny przypadek, bo mówimy o drugoligowcu, który mimo to… potrafił wysłać swojego zawodnika na mundial 1938 do Francji, na pamiętny mecz z Brazylią. Inne czasy.

O Naprzodzie opowiada nam Mariusz Kowoll, ekspert od śląskiej piłki tamtych czasów, autor książki „Futbol ponad wszystko. Historia piłki kopanej na Górnym Śląsku. 1939-1945”: – Naprzodowi nie udało się awansować do pierwszej ligi, choć pięciokrotnie walczył w barażu o awans. Czasem brakowało czegoś sportowo, mimo, że grali w Naprzodzie reprezentanci Polski. Ryszard Piec pojechał do Berlina na Igrzyska Olimpijskie, dwa lata później zagrał w 5:6 z Brazylią na mundialu. Wśród kadrowiczów byli też Jerzy Wilhelm czy Erwin Michalski. Trzeba pamiętać, że Górny Śląsk był wtedy bardzo mocnym piłkarsko regionem.

W 1933 o awans Naprzód zmierzył się ze Śmigłym Wilno. 0:1, 1:0, potrzebny był kolejny mecz, ale ten… nie został dokończony. Zespół z Lipin został zdekompletowany. W „Przeglądzie Sportowym” obwiniono arbitra, pana Przeworskiego. Uznał bramkę zespołu z Wilna strzeloną ręką. Później dopuścił do ostrej gry. Naprzód stracił bramkarza Wysockiego już w drugiej minucie. Kolejnych dwóch – Nastula, Mozgalik – też wypadło z przyczyn kontuzji, dwóch innych – Kalus, Kania – usunął. Mecz został przerwany. Drużyna z Lipin odwołała się i Wydział Dyscypliny przyznał jej rację, ale… PZPN już zatwierdził awans Śmigłego. Drużyna, choć bardzo mocna kadrowo, nigdy nie awansowała – nikogo nie złapiemy za rękę, ale istnieją podejrzenia, że nie bardzo chciano Lipin w pierwszej lidze. Pan Gowarzewski w swojej książce wspomina, że może działacze nie byli zbyt spolegliwi, nie dokonali pewnych zakulisowych ruchów. To było specyficzne miejsce na świecie, kibice byli fanatyczni, czasem wręcz agresywni. Może też w pierwszej lidze było już zdaniem góry zbyt wiele zespołów z regionu.

Po 1939, Niemcy zmienili klubowi nazwę na TuS 1883 Lipine. Jako taki Naprzód kolejny raz potwierdził swoją piłkarską jakość, dochodząc aż do półfinału Pucharu Niemiec.

Droga Naprzodu do tej fazy to:

LSV Boelcke Krakau – TuS Lipine 2:5
TuS Lipine – Breslauer SpVg 02 4:0
TuS Lipine – LSV Adler Deblin 4:1
TuS Lipine – Blau-Weiss 90 Berlin 4:1.

Mariusz Kowoll: – Górnoślązacy byli traktowani przez III Rzeszę jako Niemcy, którzy zostali spolszczeni. Przyłączono te ziemie do Rzeszy jako jej integralnej części. Siłą rzeczy sportowcy ze Śląska zostali włączeni do rywalizacji oficjalnych rozgrywek niemieckich. O ile w mistrzostwach Niemiec nie udało się osiągnąć Naprzodowi za wiele, tak sensacyjny był Puchar Niemiec 1942. Najbardziej cenne było ćwierćfinałowe zwycięstwo z Blau-Weiss, którzy grali w Bundeslidze. W zespole grał syn trenera reprezentacji Niemiec, Seppa Herberera, a także znana postać piłkarstwa niemieckiego, wielokrotny kadrowicz Jenz Mehner. Charakterystyczne, że poza meczem w Krakowie, droga do półfinału to mecze w Lipinach. Przewaga własnego boiska była zasadnicza: boisko nie było duże, nie wszędzie rosła trawa, narzekali na to już piłkarze z Dęblina, a berlińczycy mówili, że obiekt nie przystaje do rangi spotkań.

Wyżej niż półfinał raczej nie mogli zajść, raz, że już przed meczem pisano w niemieckiej prasie, że wszyscy życzą sobie finału Schalke – TSV Monachium. Te zespoły nie trafiły na siebie w półfinale. Prezes Naprzodu narzekał na arbitra w meczu z TSV. Niemniej zespół z Monachium był wtedy potęgą.

Mecz odbył się w Bawarii, sama podróż była kłopotliwa – trwała około 20 godzin. Piłkarze podróżowali w większości na stojąco, bo nie było miejsc siedzących. Po przyjeździe wystawiono im bankiet. I wyszli następnego dnia bardzo zmęczeni. Są też pewne relacje, według których w nocy był również alarm bombowy, ale nie jest to w pełni udokumentowane.

Skład stanowili zawodnicy, którzy bez wyjątku przed wojną mieli obywatelstwo polskie. Troszeczkę się zmieniał, ale wspomagając się zawodnikami z najbliższych miejscowości. Zespół później zmieniał się dlatego, że na przykład sześciu zawodników wcielono do Wehrmachtu, w tym Alfonsa Pieca, trzeciego z braci Piec, najmłodszego, najbardziej utalentowanego, który potem zginął na froncie wschodnim.

Ernest „Ezi” Wilimowski podczas meczu z Lipinami. Skończyło się na 6:0 dla TSV. Fot: zbiory Mariusza Kowolla

Po wojnie Naprzód nie miał lekko i wkrótce zaczął spadać coraz niżej w hierarchii polskiej piłki.

Mariusz Kowoll: – Na meczach wyjazdowych wypominano Naprzodowi te mecze. Po wojnie mieli jeden moment, kiedy ponowili próbę awansu, ta się nie udała. To była mała gmina, dzisiaj już część Świętochłowic. W sposób naturalny przestała być istotnym ośrodkiem.

93. GKS Katowice 1963-1971

Wyobraźmy sobie sytuację, w której zakładamy klub. Pierwszy krok to oczywiście zgłoszenie się do Pucharu Tysiąca Drużyn, bo przecież w całej historii rodzimego futbolu to właśnie Puchar Polski stanowił najpowszechniej dostępną ścieżkę do pokazania się szerokiej publiczności. Zgłaszamy się też do ligowych rozgrywek, ale jednak – naszym celem pozostaje przede wszystkim dobra dyspozycja pucharowa.

Przechodzimy gładko przez rundy wstępne, obgryzamy paznokcie czekając na to, kogo los przydzieli w fazie, do której dołączają już kluby krajowej elity. Trafiamy na mistrza Polski, który twardo idzie po obronę tytułu, a trzy miesiące wcześniej przy dopingu 90 tysięcy kibiców wygrał z Austrią Wiedeń w Pucharze Europy. Trafiamy na tytana, w którego składzie roi się od gwiazd polskiej piłki, trafiamy na gości, których bali się piłkarze od Bałtyku po Karpaty. I my ten mecz pucharowy wygrywamy 2:0…

Taka nieprawdopodobna historia przytrafiła się w Katowicach, gdzie pucharowe zwycięstwo nad zasłużonym Górnikiem Zabrze odniesiono tak naprawdę jeszcze przed oficjalnym założeniem klubu. We wszystkich materiałach, we wszystkich przekazach, a nawet w herbie, GKS Katowice za rok założenia klubu przyjmuje 1964. Do rzeczonego starcia z Górnikiem doszło w grudniu 1963. Oczywiście, trzeba brać pod uwagę pewne wyjątkowe okoliczności. GKS powstał tak naprawdę z połączenia wszystkich katowickich klubów, miał być wielkim wielosekcyjnym kombajnem, który zjednoczy mocno porozrzucany sport w tym mieście. Od początku miał ogromne wsparcie ze strony kopalni, a i władze patrzyły na inicjatywę przychylnym okiem – czego wyrazem choćby zezwolenie na rozpoczęcie swojej piłkarskiej przygody od razu na zapleczu Ekstraklasy. To jednak nie umniejsza piłkarzom, którzy od otwierającego zdania prologu dbali o to, by pierwsze rozdziały historii GKS-u były pasjonujące.

W II lidze nie udało się awansować od razu, w pierwszym sezonie istnienia GKS zajął „zaledwie” czwarte miejsce, za Śląskiem Wrocław, Zawiszą Bydgoszcz i Startem Łódź. W pełni niepowodzenia ligowe wynagrodził jednak pucharowy lot. 1:0 w Radomsku. 4:0 w Radomiu. Potem ten magiczny mecz z Górnikiem, który wyszedł na grudniowe starcie całkiem solidną ekipą, z Lubańskim, Szołtysikiem, Lentnerem czy Musiałkiem. GKS wygrał 2:0, nie pomogło nawet wprowadzenie w przerwie samego Ernesta Pohla. Wyobrażacie sobie klub, który jeszcze nie skompletował wszystkich papierów założycielskich, ogrywający na przykład Legię z Vadisem i Nikoliciem?

A GKS dalej szedł po swoje – w kolejnej rundzie pokonał Uranię, w ćwierćfinale rozjechał Wyzwolenie Chorzów aż 6:0. GieKSa odpadła dopiero po dogrywce w meczu półfinałowym, gdy silniejsza okazała się Polonia Bytom Liberdy i Banasia. Warto tu dodać – rok później Polonia Bytom tamtych lat znajdzie się w naszym rankingu na bardzo wysokim miejscu. Co stało się z GKS-em później? Mamy taką foteczkę.

GKS wraz z Wisłą Kraków awansował do elity, w której natychmiast się rozgościł, trzymając się przez pięć lat w środku stawki – a była to stawka diabelnie mocna, bo przecież poza Górnikiem czy Polonią Bytom w siłę rosła choćby Legia Warszawa. Poza niezłą postawą w lidze, GKS dołożył jeszcze jeden półfinał Pucharu Polski, w sezonie 1966/67. Ujmijmy to tak: jako założyciele KTS Weszło życzylibyśmy sobie takich sukcesów jeszcze przed piątymi urodzinami.

92. SZOMBIERKI BYTOM 1961-1970

Szombierki Bytom w historii polskiej piłki już na zawsze pozostaną przede wszystkim jako niespodziewany, wręcz sensacyjny mistrz Polski w sezonie 1979/80. Do tej drużyny oczywiście dojdziemy w swoim czasie, natomiast w samej końcówce rankingu znaleźliśmy jeszcze miejsce dla wcześniejszej ekipy z tej zielonej strony górniczego miasta. Szombierki bowiem z cienia lokalnego rywala wyskoczyły już w latach sześćdziesiątych.

Zaczęło się tak naprawdę już pod koniec wcześniejszej dekady, gdy „Szombry” postanowiły zdecydowanie odmłodzić zespół po nieudanej szarży na awans do I ligi w 1958 roku. Do kolejnych rozgrywek bytomianie przystąpili właściwie juniorskim składem, który zajął przedostatnie miejsce i z hukiem zleciał na trzeci poziom rozgrywkowy. Młoda wiara szybciutko okrzepła i dwa razy z rzędu wygrała ligę – za pierwszym razem promocji nie udało się uzyskać przez porażkę w barażach, za drugim razem Szombierki powróciły na poziom centralny. W pierwszym sezonie awans przegrali nieznacznie, zajmując drugie miejsce, za to w 1963 wręcz rozbili ligę wygrywając 19 z 30 spotkań i dołączyli do elity po kilkunastu latach rozłąki.

Szombierki tego okresu? Najlepiej opisują to losy braci Wilimów (rocznik 1941 starszy, 1943 młodszy) oraz Pawła Sobka (rocznik 1929). Ten trzeci z Szombierkami był na dobre i na złe – występował w I lidze tuż po wojnie, występował w niższych ligach, wreszcie i z powrotem w elicie, już w wieku chrystusowym. Dwaj Wilimowie to z kolei ta młoda fala – gdy robili awans do najwyższej ligi, młodszy miał ledwie 20 wiosen. Cała trójka zresztą dzięki grze w Szombierkach znalazła drogę do kadry – a najlepszy z nich, Jerzy Wilim, wystrzelał sobie nawet tytuł króla strzelców, transfer do Górnika Zabrze, a następnie na niezły kontrakt do Holandii. Sam fakt dostarczania zawodników do kadry, mimo że przed momentem klub kopał się na trzecim szczeblu rozgrywkowym, zasługiwałby na uwagę, ale Szombierki potrafiły też grać zespołowo.

Pierwszy sezon po awansie? Rozbite m.in. Ruch, Legia czy Gwardia, ostatecznie szóste miejsce. Drugi sezon? Wicemistrzostwo, i to ugrane naprawdę w wielkim stylu. Mecz, który na pewno w Szombierkach wspominano aż do mistrzostwa w 1980 roku to 5:4 z Legią – gdy jeszcze na kilka minut przed końcem warszawiacy prowadzili 4:2. Banda z Piechniczkiem, Brychczym, Gmochem czy Apostelem w 84. minucie ma komfortowe 4:2 i przegrywa mecz z ludźmi, którzy właściwie w Ekstraklasie dopiero się rozpakowywali. Po tym spotkaniu zresztą Zieloni awansowali na 1. miejsce, wyprzedzając tymczasowo kapelę z Zabrza.

Szombierki szanse na tytuł straciły dość późno – bo dopiero w przedostatniej kolejce, przegrywając z Ruchem Chorzów. To o tyle bolesne, że w ostatniej serii spotkań czekał ich mecz z Górnikiem Zabrze u siebie – i kibice, i prasa ostrzyli sobie zęby na filmowy finisz ligi z bezpośrednim meczem o tytuł mistrza Polski. Niestety, zamiast tego dostali spacerowe tempo, które starsi fani Szombierek na swojej stronie opisali dość barwnie: obie drużyny spotkały się na boisku po wcześniejszym świętowaniu swych sukcesów.

Srebro to oczywiście i tak rzecz bez precedensu, ale Szombry blisko czołówki wytrzymały jeszcze parę ładnych lat, notując między innymi dwukrotnie miejsce tuż za podium. Co istotne – ta ekipa ma też bardzo chwalebny epizod europejski. Co prawda to tylko Puchar INTERTOTO, który od początku stanowił po prostu okazję do międzynarodowego grania dla klubów spoza wąskiego grona podium ligowego, ale rywale, a przede wszystkim wyniki i tak wyglądały okazale. W Europie bytomianie rozjechali m.in. Lugano (11:0), Goteborg (8:0) i Union Teplice (5:1). Wszystko w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, gdy Szombierki grały w tym turnieju właściwie rok w rok. Przykuwa uwagę fakt ogromnej dysproporcji między wynikami meczów u siebie a wyjazdami – na przykład ten sam szwedzki IFK oklepany ośmioma bramkami w Bytomiu, w Goteborgu oprawił Szombierki 4:0. Oczywiście kryje się za tym kolejna wyjątkowa historia – boiska przy ulicy Zabrzańskiej 3, któremu swego czasu osobny reportaż poświęcił sport.pl.

To było boisko w angielskim stylu: bez bieżni, więc widzowie mieli nas dosłownie na wyciągnięcie ręki – opowiadał w nim Jan Pietryga, który jako piłkarz zdobywał z Szombierkami mistrzostwo Polski. Nieco inaczej sprawę wspominali rywale, którzy narzekali na wąskie boisko, wątpliwej jakości murawę oraz wieczne wylatywanie piłki za nasyp, stanowiący trybuny. Przydomek „hasiok” nie wziął się zresztą znikąd i raczej nie wynikał z licznych komplementów dotyczących boiska. Jak żartowali w Bytomiu – gdy już na nowym stadionie zespół wpadał w dołek, od razu proponowano – wracajmy na Zabrzańską, tam się odkujemy. I to faktycznie się działo – ostatni raz przy Zabrzańskiej Szombierki zagrały w 1984 roku.

Aha, uroczy bilans Jana Wilima w kadrze. Remis z Anglią, remis z Węgrami, minimalna porażka z Brazylią. A to wszystko w 1966 roku!

Gablota? Srebro, król strzelców w ekipie (tym razem Jerzy Wilim), no i parę zwycięstw w INTERTOTO, ale pamiętajmy – to czasy diabelnie mocnego Górnika Zabrze.

91. JAGIELLONIA BIAŁYSTOK 1986-1989

Ta Jagiellonia Białystok przebiła się nawet do kinematografii. Może w roli epizodycznej, ale barwnej. Od czasu „Piłkarskiego pokera” każdy w Polsce wie, że społeczeństwo w Białymstoku jest ofiarne.

Nie ukrywajmy: ta scena nie wzięła się z powietrza. Białystok kochał swoją Jagiellonię drugiej połowy lat osiemdziesiątych.

Jagiellonię, która wtedy pierwszy raz awansowała na najwyższy szczebel rozgrywkowy w Polsce. Co więcej, zrobiła to praktycznie samymi chłopakami z Podlasia. Może z dzisiejszej perspektywy słynniejsze jest drugie pokolenie białostockich talentów Ryszarda Karalusa, czyli Piekarski, Citko, Frankowski i Bogusz, ale pierwsze z braćmi Bayer czy Dariuszem Czykierem osiągnęło z Jagiellonią więcej.

O Jadze mówiło się, że już wcześniej miewała mocne ekipy, ale też czasy były, by tak rzec, układowe. Jaga, nawet jakby chciała, nie miała z kim się ułożyć. Poza tym, na jej niekorzyść działały kwestie logistyczne. Jacek Bayer już o ligowej Jadze mówił tak:

Wątek Białej Białystok w „Piłkarskim pokerze” nie wziął się z niczego. Mieliśmy być spuszczeni. Do Białegostoku wszystkim było daleko, a jeszcze na Podlasiu mieliśmy wtedy koszmarne drogi. To miało wielkie znaczenie. Sami jeździliśmy Jelczami, na początku zwykłymi, to wiemy jak się jeździło. Człowiek wysiadał umęczony jazdą bardziej niż meczem. Nasze podróże na wyjazdy trwały paskudnie długo, nawet się wspominać nie chce. Raz Legia przyleciała wojskowymi śmigłowcami przez te dramatyczne drogi. My raz polecieliśmy z Warszawy do Szczecina samolotem. Nawet dało efekt, bo choć przegraliśmy, to po golu w 88 minucie.

Czy dlatego potrzebny był Janusz Wójcik, który zrobił pierwszy awans?

Tak czy siak, nie można zespołowi Wójcika odmówić – awans wywalczony został w fantastyczny sposób. Jaga była po prostu najlepsza, strzelała mnóstwo bramek, Mirosław Sowiński wykręcił na bramce passę 1011 minut bez straty gola. To był zespół, który potem w niemal niezmienionym składzie dawał sobie bardzo dobre radę z najlepszymi w Polsce. Już z drugiej ligi do reprezentacji na mecz o punkty został przez Łazarka powołany Jacek Bayer.

Do legendy przeszedł już debiut Jagiellonii. Przyjechał Widzew, a wtedy łodzianie byli co prawda w schyłkowej fazie ery Wielkiego Widzewa, który bił się z najmocniejszymi w Europie, niemniej magia nazwy działała. Na stadionie Gwardii – obiekt Jagi był zdecydowanie za mały – pojawiło się, według różnych źródeł, 35 tysięcy albo 40 tysięcy widzów. Te frekwencje PRL często były zawyżane – liczono na oko. Ale w tym wypadku nie ma mowy o pomyłce, po zdjęciach widać, że ludzie siedzą jak sardynki w puszce.

Jacek Bayer: – Pamiętam, że w dniu meczu prowadził nas samochód policyjny. Zastanawialiśmy się: kurde, co się dzieje? Dlaczego ulice są takie puste? Ani żywej duszy. I potem wjeżdżamy, a tam ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Ludzie zjeżdżali się z całego regionu. Siedzieli wszędzie, nawet na żużlu, nawet metr od linii. Nie wierzę, żeby tamten frekwencyjny rekord został pobity. My robiliśmy frekwencję całej lidze, zawsze ponad 20 tysięcy widzów na meczu. Ludzie nie zrażali się wynikami, bo przecież początkowo nam nie szło.

Zespół był po prostu mocny. Potrafił zbić na wyjeździe mistrzowskiego Górnika. Potrafił ograć Legię. W pierwszym sezonie zajął ósme miejsce, co istotne, wiosną, już bez Wójcika, był prawdziwą rewelacją. U siebie wygrał wszystkie mecze. Tabela za wiosnę 1988:

Źródło: 90minut.pl

Źródło: FB Skarbiec Jagiellonii

Szatnia była zgrana, a piłkarze, cóż, byli królami białostockiego życia. Ponownie Bayer:

Wszędzie witano nas z otwartymi ramionami. Powiem szczerze, czasy były takie, że mieliśmy bardzo wiele pokus. Chodziliśmy na dyskoteki, zainteresowanie nami było duże. Myślę, że przeszliśmy to bezboleśnie, koledzy się pożenili w miarę szybko, bo nigdy nie zapominaliśmy też, że jesteśmy przede wszystkim sportowcami. Byliśmy wesołą drużyną, która po meczach lubi spędzać czas razem. Mieliśmy takie miejsce na lotnisku, gdzie organizowaliśmy sobie ogniska. Drzewa się nazbierało, piwo wypiło, zrobiło jeden, drugi zakład – bieg na sto metrów, jeden przodem, drugi tyłem – i przyjemnie spędziło czas.

W kolejnym sezonie Jaga powtórzyła wynik w lidze, a dorzuciła do tego finał Pucharu Polski, pamiętne 2:5 z Legią w Olsztynie, do dziś uznawane za jeden z najbardziej efektownych finałów w historii Turnieju Tysiąca Drużyn.

Źródło: Skarbiec Jagiellonii

Gdyby Jaga wygrała ten mecz, zagrałaby… z Dream Teamem Johana Cruyffa, bo to na niego w pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów trafiła Legia.

Białystok stał się jednak dla zawodników za ciasny. Ruszyli w Polskę. Mieli lukratywne oferty, których Jaga nie była w stanie przebić. W następnym roku sen Jagi się skończył, spadła w duecie… z Widzewem, z którym witała się z ligą. Niemniej to tamta drużyna umieściła Jagę na piłkarskiej mapie.

90. ŁKS 1980-1990

Źródło: Skarb kibica, „Tempo”, 1988 rok.

Stanisław Terlecki. Marek Chojnacki. Witold Wenclewski. Witold Bendkowski. Jarosław Bako. Ryszard Robakiewicz. Zbigniew Robakiewicz. Jacek Ziober. Juliusz Kruszankin. Dariusz Bayer. Krzysztof Baran. Grzegorz Więzik. Piotr Soczyński. Dariusz Podolski. Sławomir Majak. Tomasz Wieszczycki. Adam Grad. Robert Kozielski. Zdzisław Leszczyński. Andrzej Woźniak. Tomasz Cebula. A jeszcze tacy gracze w mniejszych lub większych rolach jak Bulzacki, Tomaszewski, Galant, Dziuba, Polak, ale jasne: to już nie była ich dekada.

Zaczęliśmy od nazwisk, bo ŁKS w latach osiemdziesiątych sukcesów nie miał. Był konkurencyjny, ale najwyżej zajął czwarte miejsce. Znajdował się w cieniu przeżywającego apogeum chwały Widzewa.

Ale jest to drużyna ważna, bo robi za przykład zespołu ku przestrodze. ŁKS dostarczał seryjnie kadrowiczów do reprezentacji Polski Łazarka i Strejlaua, miał swoje typy Piechniczek – ŁKS miał swojego brązowego medalistę mistrzostw świata España 82. W ŁKS-ie grała gwiazda srebrnej drużyny Janusza Wójcika, czyli Wieszczu, a był i drugi kandydat, bo to Adam Grad był najlepszym napastnikiem eliminacji. Brązowy medal mistrzostw świata U-20 w 1983? Trzech ŁKS-iaków: Ludwiczak, Bako, Wenclewski. Gracze ŁKS-u byli niejednokrotnie bohaterami hitowych transferów zagranicznych.

Polski futbol ma długą tradycję marnowania talentów. Chyba żadna drużyna w historii polskiej piłki nie produkowała ich tak systemowo jak ta, by później tworzyć im warunki pod tego talentu marnotrawienie. Powiemy brutalnie, ale chyba w mało której mocnej drużynie tylu zawodników później miało poważne problemy z życiem prywatnym, by nie powiedzieć wprost, że znalazło się na marginesie życia, zmagając się z nałogiem alkoholu.

Niektórzy ten bój niestety już przegrali.

W tym więcej niż jeden z wymienionych na początku.

Tak opowiadał nam o tamtej szatni Juliusz Kruszankin:

– Sekret tamtego ŁKS-u polegał na tym, że miał piłkarzy, którzy mogli zostać wielkimi, gdyby skupili się tylko na piłce nożnej. Natomiast balety, alkohol i tak dalej… Wychodził pan na mecz, a biegać siły miało tylko czterech. Z tego brały się takie wyniki. To też wina działaczy, że na wiele pozwalali. Trener Gutowski jeździł po domach, sprawdzał, czy chłopaki są i w jakim stanie. Jeden okazywał się pijany, drugiego policja zabrała. No to trzeba wtedy wyciągnąć konsekwencje, żeby więcej tego nie robili. A tu było zamiatanie pod dywan. Jakieś kary finansowe, ale małe, dwa mecze zawodnik wygrał, odrobił pieniądze i robił to samo. Tu był pies pogrzebany. (…). Zdarzało się, że ktoś grał na kacu. Tego się nie ukryje. To widać. I czuć. (…) Ci piłkarze w ŁKS-ie to często byli tacy, którzy nawet w nie najlepszej dyspozycji zrobili jedną czy dwie akcje, które przesądzały o meczu, a kto inny by biegał cały mecz i nic z tego nie wynikało. Trener miał też związane ręce, to szło wyżej – gdyby ich nie wystawił, zaczęłyby się pytania. Bo dlaczego nagle nie gra gwiazdą zespołu? Zamiatanie pod dywan było, że tak powiem, systemowe. Natomiast jestem przekonany, że tamten ŁKS, gdyby był mniej balangowy, zdobyłby przynajmniej jedno mistrzostwo Polski. Czasem na zgrupowania jechało siedmiu zawodników – mówię o kadrze A i reprezentacji olimpijskiej.

Ciekawym przypadkiem jest Robert Kozielski, który w debiucie strzelił hat-tricka, rozpisywała się o nim prasa. Natomiast Kozielski, wówczas łączący studia z grą, szybko zawiesił buty na kołku. Trochę przez zderzenie z metodami Leszka Jezierskiego, ale również – nie ukrywajmy – po tym, co zobaczył w szatni. Źle na swojej decyzji nie wyszedł: dziś jest profesorem Uniwersytetu Łódzkiego. Na naszych łamach Kozielski wspominał:

– Pojechaliśmy na obóz do Straszęcina. Jezierski pozakładał nam na nogi obciążniki, nie wiem, 5kg lub 10kg. Robiliśmy tak przebieżki wzdłuż boiska, w jedną, w drugą. Potem na jednej nodze. Potem w przysiadzie. W Straszęcinie były wtedy jeszcze trzy drużyny ligowe. Pamiętam legionistów stojących przy płocie i z niedowierzaniem obserwujących nasz „trening”. Co my do cholery jasnej robimy? Później Wójcik miał pretensje do Jezierskiego, bo mu Wieszczu na pół roku wypadł z obiegu, łamiąc kość śródstopia. Ja miałem osiemnaście lat, nie miałem tak wykształconych mięśni, by być przygotowanym na takie zajęcia. Ale Jezierski miał filozofię: Pękają słabe ogniwa. Dwóch umrze, trzech przeżyje i hajda. Porównajmy to do tego jak się dziś buduje siłę, wytrzymałość. Każdy jest inny, każdy ma inny organizm, a obciążenia trzeba indywidualizować.

– W tamtej szatni ŁKS panowało hasło „kto nie pije ten kapuje”?

– Panowało.

– Musiałeś pić?

– Tak, ale nie piłem dużo. Nie jeździłem z nimi balować i też prawdopodobnie zostałem przez to odsunięty. Bywali tacy – Jacek Ziober, Marek Chojnacki, Witek Bendkowski – którzy starali się nie pić, a także pomagali mi radami: nie trenuj tak mocno, pomyśl o swojej przyszłości. Ale była też grupa bardzo rozrywkowa. Fajni ludzie, lubimy się, ale ewidentnie mieli inaczej ustawione priorytety.

Pamiętam sytuację, gdy jeden z nich powiedział mi wprost: ty już więcej w piłkę nie zagrasz. Nawet nie pamiętam o co poszło. Nie wiem czy straszył, czy tak gadał, ale coś w tym było. Nie piłem z nimi i byłem poza grupą. Słynne imprezy u jednego z młodych piłkarzy, który dostał wtedy mieszkanie. Nie zrobił w ŁKS-ie kariery, bo chłopaki go rozprowadzali. Przyjechał z małej miejscowości, a tu Łódź, ŁKS, kadrowicze za kumpli, pieniądze. Opowiadali mu bzdury, że zagadają i będzie dobrze, a potem chlali u niego tygodniami. Dobrze, że mu całkiem kariery nie złamali. Albo imprezy w klubie „Siódemki”, czyli na Piotrkowskiej 77. Czy wygrana, czy przegrana – tam zawsze pomeczowa imprezka, która w przypadku niektórych osób przeciągająca się na całą niedzielę, nieraz na poniedziałek. Bywałem na nich, ale uważałem, że nie muszę pić tak dużo jak oni. W pewnym momencie więc przestali zapraszać. Ale ci, którzy się po drodze pogubili – to też wina Jezierskiego, który pozwalał na takie rzeczy, który im sprzyjał, istniał w tym układzie.

89. ZAWISZA BYDGOSZCZ 2012-2014

1 czerwca 2o13 roku. 8 tysięcy widzów zgromadzonych na stadionie w Bydgoszczy ogląda, jak ich drużyna mocno komplikuje sobie kwestię awansu do Ekstraklasy, wyczekiwanego od lat, wymodlonego w IV-ligowych czasach. Zawisza po golu Zalepy w 59. minucie długo nie może doprowadzić do wyrównania, ale w końcu trafia – Mąka na dziesięć minut przed końcem, chwilę później „najlepsza lewa noga w Europie”, Piotr Petasz, trafia na 2:1. W jednej z ostatnich akcji meczu Arkadiusz Aleksander wyrównuje, jest 2:2. W rozgrywanym równolegle spotkaniu Termaliki Bruk-Bet Nieciecza utrzymuje się wynik 1:0, który oznacza przyklepanie awansu przez klub państwa Witkowskich. O ostatnie wolne miejsce Zawisza musiałby walczyć z Cracovią w korespondencyjnym pojedynku w ostatniej kolejce.

Wówczas w pole karne Niecieczy wybiega Michał Wróbel, bramkarz Olimpii. Piła na aferę. W teorii Bruk-Bet mógł jeszcze powalczyć w ostatniej kolejce, ale wydarzenia z ostatnich sekund meczu z Olimpią były najbardziej symboliczne, a i na pewno nie bez wpływu na przebieg ostatniej kolejki. Tak pracę stracił Kazimierz Moskal, tak Termalica musiała odłożyć plany awansu o rok. Za to Zawisza już zaczynał swoje święto.

Co ciekawe, gdyby zapytać o to kibiców w Bydgoszczy, pewnie wskazaliby ostatni mecz sezonu w I lidze jako najcieplejsze wspomnienie związane z kadencją Radosława Osucha w roli właściciela i prezesa klubu. Polonia Bytom już zdegradowana, borykająca się z problemami finansowymi i organizacyjnymi, przyjęła setki kibiców z Bydgoszczy na wszystkie dostępne na stadionie miejsca – część weszła do klatki gości, część usiadła z fanami Polonii, jeszcze inni gdzieś w lożach prasowych. Po końcowym gwizdku i pewnym zwycięstwie Zawiszy zaczęła się feta na murawie – w której jak zwykle uczestniczył Osuch, zazwyczaj obecny na pierwszym planie, gdy w grę wchodziło unoszenie pucharów. Wówczas jeszcze wszyscy świętowali ramię w ramię, jak wielka bydgoska rodzina. Osuch wyściskał 3/4 kibiców, oni rewanżowali się tym samym, wraz z wylewnymi podziękowaniami. Sielanka skończyła się w Ekstraklasie, gdy obie strony poszły na wojnę. Nie da się jednak ukryć – wojna wojną, a wyniki wynikami.

Fakty są takie, że to prawdopodobnie najmocniejszy, a z pewnością najbardziej utytułowany klub w kujawsko-pomorskiej piłce. Konkurencję tworzy głównie Polonia Bydgoszcz z jednym mistrzostwem Polski juniorów, ale też nie przesadzajmy z deprecjonowaniem. Zawisza wygrał Puchar Polski, Zawisza wygrał Superpuchar. Okoliczności to jedna sprawa, druga – wrzucenie do gabloty Zawiszy pierwszych dwóch eksponatów w historii tego klubu. A trzeba dodać – przecież wydostało się stamtąd też sporo ligowej jakości. Michał Masłowski miał parę naprawdę świetnych chwil, zwłaszcza w tym sezonie przypieczętowanym wygraniem I ligi. Igor Lewczuk zrobił kawał kariery, Majewskij czy Goulon wyrastali ponad poziom ligowego dżemiku, fajnie rozwinęli się Drygas czy Wójcicki. W lidze spokojne miejsce w górnej ósemce, w Pucharze przygoda zakończona pokonaniem Zagłębia na Stadionie Narodowym.

Nawet w europejskich pucharach jakiejś kompromitacji nie było, ot, wpierdy od Zulte Waregem. Gdyby nie konflikt z kibicami i cała fatalna otoczka, która poskutkowała tym, że fanatycy obu klubów nie pofatygowali się na finał Pucharu Polski – wspominalibyśmy tego Zawiszę jeszcze lepiej i z jeszcze większym sentymentem. Ale w oderwaniu od tej żenującej naparzanki poza boiskiem – na murawie to była po prostu niezła ekipa z sukcesami na miarę możliwości drużyny z tego niespecjalnie piłkarskiego województwa.

88. HUTNIK KRAKÓW 1990-1997

Owszem, Hutnik Kraków to siedem sezonów w pierwszej lidze lat dziewięćdziesiątych, owszem, to jeden półfinał Pucharu Polski, owszem, to jeden udany występ w pucharach, bo za taki trzeba uznać przejście dwóch rund – w tym wyeliminowanie Sigmy Ołumuniec Karela Brucknera – i przyzwoite mecze z Monaco.

Ale Hutnik nie znalazłby się tak wysoko, gdyby nie jego zasługi w szkoleniu. To na nich zbudował swoją pozycję. Trzykrotnie – 1985, 1993 i 1994 – wygrywał mistrzostwo Polski juniorów. Wychowankami klubu są Marek Koźmiński, Mirosław Waligóra, Dariusz Romuzga, Łukasz Sosin, Marcin Wasilewski, Krzysztof Bukalski, a ciut później Michał Pazdan.

Rafał Skórski: – Szkolenie w Hutniku, jak na tamte czasy, było na profesjonalnym poziomie. Trenerzy mieli przed południem dyżury, gdzie trenowali indywidualnie z zawodnikami, którzy nie mogli przyjść na popołudniowe zajęcia – takich drobiazgów było więcej, a cała struktura spinana i doglądana przez trenera Hradeckiego. Inna rzecz, że było też w kin wybierać. W każdym naborze brało udział kilkuset dzieciaków, do tego nabory w szkołach czy przenosiny najlepszych z Wandy – tą drogą choćby poszedł olimpijczyk Mirek Waligóra. To był czas dorastania dzieci z wyżu demograficznego, dzieciaków było multum, zawsze było zim się pobawić na osiedlu, ale też zdarzały się kłótnie.

Waldemar Kocoń: – To były najlepsze lata, jeśli chodzi o szkolenie młodzieży w Hutniku. Mieliśmy niesamowicie mocne dziesięciolecie. Mistrzostwa, medale. Roczniki takie nam się nakładały, że byliśmy w stanie wystawić trzy mocne zespoły. Byliśmy wtedy w ogólnopolskiej czołówce.

Tak szkolenie Hutnika wspominał ostatnio w wywiadzie Szymona Podstufki Mirosław Waligóra: – Gdy wchodziłem do pierwszej drużyny Hutnika, wraz ze mną weszło jeszcze dwóch innych zawodników z juniorów. Był to okres przemiany z komunizmu na kapitalizm. Huta została zamknięta, etaty nie były płacone, pojawiły się problemy finansowe w klubie. Zawodnicy będący na etatach kombinatu huty odeszli. Zrobiło się dużo wolnych miejsc w zespole, my dostaliśmy szansę i tę lukę zapełniliśmy. Praktycznie wszyscy, przed którymi wtedy otworzyła się okazja gry w pierwszej lidze, wykorzystali swój czas. Krzysiek Bukalski, „Koza”, Darek Romuzga, Andrzej Zięba. Wszystko to chłopcy, którzy wyszli z juniorów, młodzieżówki, trampkarzy Hutnika. W klubie było wtedy bardzo dobre szkolenie.

Nie chodziło jednak tylko o wychowanków. W Hutniku zaistnieli – w praktyce tu będąc oszlifowanymi – w młodym wieku tacy gracze jak Kazimierz Węgrzyn czy Waldemar Adamczyk. Ten drugi prosto z Hutnika pojechał za Piechniczka na Wembley. To tutaj licząc sobie dziewiętnaście lat trafił Tomasz Hajto, prosto z Górala Żywiec, czyli znowu: ktoś w Hutniku miał oko. O Hajcie tak opowiadał Siergiej Szypowski:

– Z Tomkiem Hajto przez pewien czas mieszkaliśmy wspólnie w mieszkaniu służbowym. On miał swój pokój, w którym mieszkał z Renatką, ja swój. Pamiętam, że na okrągło słuchał Staszka Sojki. Jak przyjeżdżał z Makowa Podhalańskiego, to zawsze przywoził mnóstwo wiejskich kiełbas, szynki, szczodrze się dzielił.

Klubową legendą, a w szczytowym momencie wyróżniającym się ligowcem, był na pewno Leszek Walankiewicz. Andrzej Sermak był jednym z lepszych pomocników pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Dobrych piłkarzy było całe multum.

Także tych zagranicznych, bo Hutnik potrafił znaleźć choćby na wschodzie czołowego golkipera tamtych lat, Siergieja Szypowskiego, a także afrykańskie gwiazdy: Zakariego Lambo i Moussę Yahayę.

Klimat w klubie na pewno był jednak specyficzny. Czasy, gdy wokół piłkarskich klubów kręcili się różni niebanalni biznesmeni. Znowu Szypowski:

– W Lechu chciał mnie Henio Apostel, ale Kolejorz nie dogadał się z menadżerem. Wreszcie zgłosił się beniaminek pierwszej ligi, Hutnik. Szukali drugiego bramkarza. Mówię – nie ma co wybrzydzać, zaraz okienka się pozamykają i zostanę z niczym. I tu wchodzi historia Stanisława Kmity. Pierwszy prywatny zawodnik w Polsce, wypożyczony od Kmity do Hutnika. Pewnie. Wchodził do szatni i mówił: panowie, jak dzisiaj wygrywacie, te pieniądze są wasze. I zostawiał pokaźną sumkę. Mojemu synowi i mnie dał po złotym medaliku Matki Boskiej Częstochowskiej. Jak Adam Fedoruk strzelił w barwach reprezentacji bramkę na Hutniku, zafundował mu malucha. Kiedyś dzwoni do mnie Stanisław, mówi: Siergiej, przyjechały biznesmeny, wpadnij zapoznać się, pogadać. Przyjeżdżam pod restaurację, tam same BMW i Mercedesy. Wchodzimy z żoną, patrzymy, znam tych ludzi: mafia. Stanisław mnie wprowadza: Siergiej, to są biznesmeni z Katowic. To jest „Krakowiak”. Janusz Trela. Ten, co ożenił się z Cyganką i połączył swoją mafię z Cyganami. Ten bandzior wstaje, buzi buzi, witamy się. W międzyczasie przyjeżdżali ludzie z rynku i z Floriańskiej, ci, co handlowali złotem lub dolarami, rękę mu całowali i siadali. Sporo gadaliśmy o piłce. „Krakowiak” chciał Hutnika przejąć. Proponował też biznesy, żeby spirytus i papierosy wozić na wschód, ale mnie to kompletnie nie interesowało. Po dwóch godzinkach spakowaliśmy się i pojechaliśmy do domu. Dwa tygodnie później krążyły po mieście historie, że gang Krakowiaka zrobił porządki w Krakowie, zebrał haracze i wrócił do siebie. Takie były wtedy czasy, mafia często kręciła się wokół piłki. Miliarder Pniewy? Też mafia.

Jakoś się tak dziwnie składa, że szczytowe osiągnięcie klubu, zamiast napędzić, zaczyna być początkiem końca. Mecze takiego Hutnika z Monaco? Z jednej strony Ozimek, z drugiej Barthez. Z jednej strony Kaliszan, z drugiej Scifo. z jednej Fudali, z drugiej Sonny Anderson. Wstyd jednak nie było: u siebie Hutnik prawie dowiózł remis, Ikpeba skarcił krakowski zespół w końcówce. No dobrze, może trochę wstydu było, ale poza boiskiem – klub klepał już wówczas taką biedę, że przybyszów z Monte Carlo raczono wyłącznie słonymi paluszkami, a na mecz trzeba było pożyczać piłki, bo te w bazie Hutnika nie spełniały standardów…

87. GKS BEŁCHATÓW 2006-2008

Ach, co to był za sezon, co to były za czasy. Wrocławska prokuratura działała już na pełnych obrotach, zawodnicy zamiast przygotowywać się do zajęć i rżnąć w karty na tyłach klubowych autokarów, godzinami rozważali – kiedy zapukają do moich drzwi, a może czas samemu się zgłosić? Okej, trochę hiperbolizujemy, ale chyba nie ma przypadku w tym, że najbardziej szokujące rozstrzygnięcia w polskiej lidze miały miejsce w czasie, gdy czyściła się ona bardzo intensywnie z dziesiątek czarnych zbłąkanych owieczek. Albo inaczej – gdy zamiast delikatnego wiatru zmian, mieliśmy prawdziwy huragan, na który zresztą nałożyło się wiele wątków.

Sezon 2006/07 to przecież pierwszy sezon, w którym Lech Poznań grał wzmocniony piłkarzami Amiki Wronki. Dembiński, Wojtkowiak, Wasilewski czy Murawski dołączyli do Reissa, Zakrzewskiego i Bosackiego. Sezon 2006/07 to sezon, po którym z ligi zdegradowane zostały w ramach kar za korupcję Arka Gdynia i Górnik Łęczna, a na zapleczu kara dosięgnęła Górnik Polkowice czy KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Dogasały w fatalnym stylu dwa ambitne projekty – brazylijska Pogoń Antoniego Ptaka oraz „Hydrozagadka”, czyli przedziwny mariaż Zawiszy Bydgoszcz i Kujawiaka Włocławek. Polska piłka… Hm. Normalniała? To chyba odpowiedni zwrot, bo przecież równolegle rozwijała się spółka, potem zmieniło się nazewnictwo. Wiemy, że sami narzekamy, ale jednak – wcześniejsze lata to był dziki zachód, te sezony korupcyjnych degradacji były jednocześnie czasem względnego katharsis.

I w takich właśnie okolicznościach doszło do absolutnie pasjonującego i kompletnie niespodziewanego wyścigu, który jednocześnie pierwszy raz w historii interesował tak niewiele osób. Gdyby taki sezon, z takim finiszem, odstawiły Legia Warszawa z Wisłą Kraków, albo chociaż Lech Poznań z Cracovią – o rozgrywkach 2006/07 do dziś pisałoby się z rozrzewnieniem. Sęk w tym, że unikalną historie napisały wówczas dwie drużyny z niewielkich miast, z ograniczoną bazą kibiców i bez szalonego zainteresowania w pozostałych częściach piłkarskiej Polski – a na pewno swoje zrobiły też kwestie sponsorskie, bo rywalizowały tak naprawdę kopalnie miedzi i węgla brunatnego.

A szkoda, naprawdę szkoda, bo i Zagłębie Lubin Czesława Michniewicza, i GKS Bełchatów Oresta Lenczyka to były drużyny ze sporym potencjałem medialnym. Dwaj charyzmatyczni trenerzy. Dwie szatnie z wygadanymi i po prostu porządnymi piłkarsko zawodnikami. No i jednak samo tempo wyścigu. Obie ekipy punktowały powyżej średniej 2,0; obie ekipy strzelały blisko 2 gole na mecz (GKS 63, Zagłębie 57 w trzydziestu kolejkach), a przecież to była dość wyrównana liga, z jak zwykle ambitną Legią, z jak zwykle mocną Wisłą Kraków.

GKS miał Matusiaka, Gargułę czy Kowalczyka, ale przede wszystkim – miał Oresta Lenczyka.

– Cmokał jak nikt inny. Mogło być 10 tysięcy na trybunach. Mogło być 15 tysięcy na trybunach. Mogło być nawet więcej i więcej, obojętnie ile, ale jak Orest Lenczyk podchodził do linii i cmoknął, to wszyscy wiedzieli, żeby się spojrzeć, bo na pewno coś ma do przekazania – tłumaczył nam ostatnio Patryk Rachwał.

Mamy słabość do tej konkretnej ekipy Lenczyka, bo była szalenie „memogenna”, jeśli można tak określić zespół grający kilka ładnych lat przed powstaniem pojęcia „memów”. To właśnie w tamtym okresie Marcin Komorowski usłyszał, że jest przewidziany do gry jako piąty – przed nim jest Jacek Popek, po Popku jest Piotr Klepczarek, po Klepczarku jest masażysta, po masażyście drugi masażysta, a potem jest Komorowski. To właśnie w tamtym okresie Lenczyk zabierał do Spały kolejne pokolenie pracujących z nim piłkarzy. – Można gdzieś w Spale wyskoczyć nocą? Tak, do hali obok.

Trening w Bełchatowie. Trwa właśnie gierka, Krzysztof Janus fauluje Łukasza Gargułę, ale na pewno nie było w tym zagraniu żadnej złośliwości czy celowości.

– Stop, stop! – krzyczy Lenczyk, przerywając grę. – Czy ty wiesz, chłopie, ile on kosztuje?
– Nie wiem.
– Sześć milionów. A wiesz, ile ty kosztujesz?
– Nie.
– Zero!

Do tego wiadomo, stały zestaw – materace, ławki, jakieś kompletnie niewydarzone ćwiczenia, których nie prowadził nikt wcześniej i nikt później. Pan Trener Orest Lenczyk – przywiązujący gigantyczną wagę do kindersztuby – w Bełchatowie robił to, co przez całą swoją karierę. Ale tym razem dotyczyło to przecież prowincjonalnego Bełchatowa, może i bogatego, może i ambitnego, ale kurczę – Bełchatowa. I właśnie tam udało się do ostatnich minut ligi trzymać marzenia o mistrzostwie, do którego ostatecznie zabrakło ledwie jednego punktu. Radosław Matusiak wspominał:

– Umie maksymalnie wykorzystać możliwości, które dała natura. Trener często powtarzał: „Nie sprawię, że będziesz szybszy niż jesteś. Ale spróbujmy sprawić, abyś biegał najszybciej jak potrafisz”. Każdy z nas ma określony próg szybkości. Lenczyk potrafił wydobyć z zawodników to, co mieli najlepszego. Jego treningi opierały się głównie na pracy nad siłą, szybkością, zwinnością. Jeśli w drużynie miał choćby kilku niezłych piłkarzy, mogliśmy być pewni, że taki zespół prędzej niż później zapali.

Oczywiście nie były to nasze ulubione treningi. Każdy piłkarz woli grać w dziadka, strzelać, grać małe gierki. Lecz kiedy zorientowaliśmy się, że robiąc przysiady, przewroty i fikołki nasza forma zdecydowanie rośnie, nikt nie protestował. Na obozach w Spale dzieliliśmy halę i sprzęty z kulomiotami, skoczkami w dal, zapaśnikami i sztangistami. Pozytywnym aspektem tych treningów było również to, że wszyscy wyglądaliśmy dobrze bez koszulek, co, jak wiemy, nie jest w Polsce normą. 

Dzięki Spale są medale. Srebro przyjęto i z rozczarowaniem, i z dumą – GKS do dziś jest dzięki temu na 26. miejscu w klasyfikacji medalowej mistrzostwo Polski.

86. ODRA WODZISŁAW 1996-2010

Źródło: odra.wodzislaw.pl

Klub, który całą swoją historię spędził na większych lub mniejszych peryferiach, nagle w 1996 melduje się wśród najlepszych. Ojcem sukcesu absolutnego beniaminka był Ireneusz Serwotka, w młodości piłkarz Górnika Radlin – zrezygnować musiał w wieku szesnastu lat ze względu na wadę serca. Serwotka, właściciel firmy „Semet”, zajmującej się między innymi sprzedażą materiałów hutniczych, inwestował z własnej kasy, ale też umiał zorganizować pomoc: wśród sponsorów znaleźli się Urząd Miasta Wodzisław, Rybnicka Spółka Węglowa oraz firmy „El Piast” i „Globus”.

W tamtych czasach, gdy nawet mistrzowski Widzew jeździł po Polsce dziurawym autokarem, a prawie co sezon jakiś klub bankrutował, Odra miała bezcenny spokój finansowy.

Nie zmienia to jednak faktu, że celem – ba, marzeniem – było utrzymanie. Tymczasem beniaminek, oparty w zdecydowanej większości na chłopakach z regionu, pojechał na euforii po „małe mistrzostwo Polski”, jak sezonach dominacji Widzewa i Legii nazywano trzecie miejsce. Do tego dołożył półfinał Pucharu Polski. Nie dziwi, że frekwencja na Odrze jest jedną z najlepszych, na stadionie zjawia się reprezentacja Polski: choć na nieoficjalny mecz kadry Piechniczka ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Inna sprawa, że pewnie pomagał w tym wpływowy wówczas działacz Edward Socha, który pomagał Piechniczkowi, a niegdyś grał w Odrze.

Ledwo debiutowali w lidze, a tu już dzięki brązowemu medalowi przyszło debiutować w pucharach. Co więcej, dzięki zamieszaniu organizacyjnemu ówczesnego PZPN, Odra zagrała w dwóch pucharach naraz: Intertoto i Pucharze UEFA. Co było bez sensu, bo nagrodą w Intertoto… był awans do Pucharu UEFA. Jak to w ogóle było możliwe? Winny terminarz. Ostatnia kolejka ligowa odbywała się 25 czerwca. Tymczasem Puchar Intertoto zaczynał grać już 21. Innymi słowy, w Europie właśnie zaczynano sezon 97/98, a u nas trwał jeszcze 96/97.

Krzysztof Zagórski: – My to wszystko robiliśmy na takiej euforii. To był pierwszy sezon Odry w Ekstraklasie, siłą rozpędu szliśmy. Myśleliśmy, że nie zakwalifikujemy się do Pucharu UEFA, bo GKS Katowice miał sporą przewagę, ale udało się i tu. Odra była bardzo dobrze zorganizowana, nikt się nie skarżył, prezes Serwotka to ogarniał. Pieniądze na czas, trenować było gdzie.

Kalendarz Odry wyglądał tamtego lata tak:

18 czerwca GKS Bełchatów – Odra 2:0 (33 kolejka ligowa sezonu 96/97)
22 czerwca Odra – Rapid (I kolejka Intertoto sezonu 97/98)
25 czerwca Odra – Hutnik 3:2, przypieczętowanie udziału w Pucharze UEFA (34 kolejka ligowa sezonu 96/97)
28 czerwca Lyon – Odra (II kolejka Intertoto sezonu 97/98)
29 czerwca finał Pucharu Polski sezonu 96/97 (Odra szczęśliwie odpada w półfinale)
12 lipca Odra – Zilina (IV kolejka Intertoto, w III Odra pauzowała)
20 lipca Austria Wiedeń – Odra (V kolejka Intertoto)
23 lipca Odra – Pobeda Prilep (runda wstępna Pucharu UEFA)
30 lipca Pobeda – Odra (rewanż rundy wstępnej Pucharu UEFA)
9 sierpnia Amica – Odra (1 kolejka ligowa sezonu 97/98)
12 sierpnia Rotor Wołgograd – Odra (druga runda eliminacji Pucharu UEFA)
16 sierpnia Odra – GKS Katowice (2 kolejka ligowa sezonu 97/98)
20 sierpnia Legia – Odra (3 kolejka ligowa sezonu 97/98)
23 sierpnia (Odra – ŁKS (4 kolejka ligowa sezonu 97/98)
26 sierpnia Odra – Rotor (rewanż drugiej rundy eliminacji Pucharu UEFA)

Aby nie było czasem za łatwo, wtedy trwała też Powódź Tysiąclecia, która zalała między innymi boisko Odry.

Paweł Primel: – Wróciliśmy z Lyonu, w Polsce w tym czasie ciągle padało. Pamiętam widok stadionu Odry – z wody wystawały tylko poprzeczki. Gdy wróciliśmy, ciężko było dotrzeć do domów, ciężko było też zorganizować treningi.

Odra nie przyniosła jednak w pucharach wstydu – Rotor okazał się lepszy, ale mecze stały na wysokim poziomie. W Intertoto powalczyli z Lyonem, wysoko ograli Austrię Wiedeń – Krzysztof Zagórski, licząc łącznie bramki w Intertoto i UEFA, strzelił w tamtym sezonie tyle samo bramek, co król strzelców Pucharu UEFA – Ronaldo.

Ten sukces rozbudził apetyty. Piłkarze Odry meldowali się w kadrze Janusza Wójcika, nawet jeśli na egzotycznym zgrupowaniu w Tajlandii, to jednak pojechali tam Nosal i Tomala. Klub sprowadzał Ryszarda Stańka, po którym oczekiwano, że będzie playmakerem godnym walki o tytuł.

Trzeba było zejść na ziemię. Ale nie było to brutalne zderzenie, bo Odra pozostała solidną drużyną, gotową w nieoczekiwanym momencie odpalić. Tak jak w sezonie 01/02, kiedy została mistrzem ligowej jesieni. Finalnie zajęła piąte miejsce.

W drugiej grupie Legia zdobyła 27 punktów. Źródło: 90minut.pl

Z Odry wychodziły talenty, jak Nowacki czy Radzewicz, w Odrze swoje pograła plejada solidnych ligowców, z Wosiem i Rockim na czele. Klub prowadził szereg uznanych szkoleniowców. Michał Stasiak wspominał choćby Franza Smudę:

– Panowie, możemy się napić piwka. Ja wam nie patrzę kto ile wypije. Każdy wie ile może. Była dobra praca, ja to doceniam. I wolę, żebyście to piwko wypili przy mnie, niż się chowali po autokarach. Więc ja wam liczył nie będę, ale ty Jackiewicz już wypiłeś cztery.

Odra dodawała kolorytu swoimi cieszynkami czy momentem, kiedy wszyscy… przefarbowali włosy na czerwono.

Klub stanowił trwały element piłkarskiego krajobrazu w Polsce, ale nie da się ukryć – ten krajobraz też powoli się zmieniał. Zaczynała się stadionowa rewolucja, kluby szły do przodu, a Odra zostawała w tyle. Ostatnim fajerwerkiem był finał Pucharu Ekstraklasy w sezonie 08/09. wielu pamięta szalony zimowy zaciąg, którym wiosną 2010 próbowano ratować ligowy byt – do Wodzisławia z misją ratunkową zjechali Onyszko, Brasilia, Kolendowicz czy Chmiest. Nie udało się i Odra zjechała o kilka szczebli piramidy rozgrywkowej. Wciąż jednak czternaście dalekich od anonimowości sezonów, które rozegrała w lidze, to spore osiągnięcie.

85. WAWEL KRAKÓW 1951-1953

Przypadek nieco zbliżony do Górnika Radlin, z tą drobną różnicą, że Wawel był klubem wojskowym. Właściwie te same lata bezprecedensowego wzlotu i równie efektownego upadku. To praktycznie ten sam schemat działania – początkowa odgórna zgoda, by robić mocny klub oparty na wsparciu politycznych mecenasów, a następnie bezlitosna zmiana decyzji, która pogrzebała jeden, a wylansowała drugi z wojskowych klubów.

Wawel był klubem pod skrzydłem armii, który w dodatku działał w dużym mieście z ogromnymi tradycjami piłkarskimi. Może „pupil władz” to trochę za duże słowa, ale faktem jest, że na początku lat pięćdzieisątych postawiono mu efektowną drewnianą trybunę, która jeszcze w ubiegłym roku cieszyła oczy przeróżnej maści groundhopperów. W listopadzie zadecydowano, że obiektu nie da się uratować, ale sam fakt, że w architekturze Krakowa wytrwała prawie 70 lat świadczy o tym, jak udanym musiała być projektem w latach pięćdziesiątych.

Infrastruktura to jedno, druga sprawa to oczywiście możliwość „powoływania” do wojska utalentowanych zawodników. Wawel korzystał z tej możliwości równie chętnie, co wszystkie pozostałe wojskowe kluby, co zresztą było prawdopodobnie jedną z przyczyn spektakularnego końca wielkiej piłki przy ul. Podchorążych. Otóż regionalny klub – Wojskowy Klub Sportowy – na początku lat pięćdziesiątych osiągał lepsze wyniki niż Centralny Wojskowy Klub Sportowy z Warszawy. Region silniejszy od centrali? Nie wyglądało to dobrze w świecie, gdzie wszystko było starannie wyliczone i zaplanowane.

A WKS naprawdę był wtedy lepszy od Legii. Bezpośrednio – 2 wygrane, 2 remisy, 0 porażek. Ale przede wszystkim w kwestii osiąganych sukcesów ogólnopolskich. W 1951 roku Wawel (Okręgowy Wojskowy Klub Sportowy) wygrał II ligę w imponującym stylu, najpierw wygrywając 12 z 14 meczów w fazie grupowej, a potem pokonując m.in. Górnik Wałbrzych i Gwardię Warszawa w grupie barażowej. Już jako beniaminek skończyli ligę o punkt za Legią, a największe sukcesy przyniósł rok 1953. Na mistrza nie wystarczyło, Ruch Cieślika był wówczas bezkonkurencyjny, skończył ligę 10 punktów przed peletonem. Ale Wawel, mimo dwóch porażek w ostatnich dwóch meczach sezonu, zajął drugie miejsce. O pięć „oczek” nad CWKS-em.

Jeszcze w 1952 roku, Wawel udowodnił z kolei prymat na własnym podwórku, wygrywając tzw. Puchar Zlotu Młodych Przodowników. Brzmi może trochę zabawnie, ale w finale WKS rozjechał Cracovię 5:1, a w składzie pokonanych grali m.in. Kolasa czy Hymczak, mistrzowie Polski z 1948 roku. Według komunistów finał oglądało 50 tysięcy widzów, co oczywiście może być propagandową podkrętką, ale dość solidnie uzmysławia, że nie był to jednak Puchar Na Zachętę. Zresztą, po drodze do finału Wawel oklepał całą ligową śmietankę – w grupie z Wisłą Kraków, Lechią, Polonią Warszawa, Polonią Bytom i Ruchem Chorzów, ugrał 19 punktów, z bramkami 37:7.

Ze zbiorów Małopolskiej Biblioteki Cyfrowej

Skąd wynikała dobra gra? Henryk Hajduk, gracz Ruchu Chorzów, powołany do gry w OWKS-ie. Robert Grzywocz, piłkarz AKS-u, potem GKWS-u, powołany do OWKS-u. Edmund Kowal, Stal Bobrek, powołany do OWKS-u. Aleksander Dziurowicz z Sosnowca, powołany do OWKS-u. Wymieniać można długo, bo Wawel zgarnął do siebie wielu zdolnych, z których niektórzy odnosili później reprezentacyjne i klubowe sukcesy. Pamiętajmy jednak cały czas o literce „O” w nazwie.

Najdelikatniej rzecz ujmując – sukcesy klubu z Krakowa nie uszły uwadze centrali w Warszawie. Decyzją Ministerstwa Obrony Narodowej w 1953 roku zdecydowano, że na centralnym poziomie może grać tylko Centralny Wojskowy Klub Sportowy. W 1954 roku wicemistrz Polski nie wziął udziału w rozgrywkach, liga liczyła jedenaście zespołów. Podobnymi decyzjami objęto klubu z II ligi – Zawiszę Bydgoszcz oraz Lotnika Warszawa. Oczywiście, piłkarze Wawela nie wyparowali…

Hajduk przeszedł z OWKS-u co CWKS-u.
Grzywocz przeszedł z OWKS-u co CWKS-u.
Kowal przeszedł z OWKS-u co CWKS-u.

Paru innych, jak Masłoń, Pajor czy Dziurowicz, powróciło do klubów, z których wcześniej wyjęło ich krakowskie wojsko. W 1955 roku wszystko było już „po Bożemu”. OWKS zaczął się z wolna reaktywować, natomiast Legia – z Kowalem czy Strzykalskim w składzie – świętowała mistrzostwo Polski.

84. LECH POZNAŃ 1977-1978

Jeszcze na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, Lech Poznań potrafił kursować między trzecią i drugą ligą. Wymowne, że Lech grał na jednym poziomie z rezerwami Pogoni Szczecin.

Powrócił do grona najlepszych w sezonie 72/73, ale odgrywał rolę ligowego słabeusza. Mniej lub bardziej rozpaczliwie bił się o utrzymanie. W sezonie 76/77, przegrywał jak leci. Wydawało się, że jest pewniakiem do spadku – i wtedy Kolejorz zatrudnił raptem 33-letniego Jerzego Kopę. Kopa wyciągnął Lecha… może nie z beznadziejnej sytuacji, bo nie tylko on tak słabo punktował, a spadało dwóch. Niemniej podnieść drużynę z takiego dna to i tak wyjątkowa rzecz.

Radosław Nawrot, redaktor Gazety Wyborcze, autor biografii Mirosława Okońskiego „Okoń” i „Najsłynniejszych meczów Lecha Poznań 1922-2012”: – Lech tamtych lat był uznawany w lidze za totalnych leszczy. W mieście mieliśmy boom na Lecha. Grał na dużym stadionie imienia Szyca, tylko niektóre mecze przenosił się na Dębiec, Bułgarskiej nie było. Potrafiło przyjść na stadion nawet 60 tysięcy ludzi, ale Lech grał jak ostatnie łamagi. Nic ciekawego. Kopa to był, jak mawia się w Poznaniu, „szczun”, niektórzy w drużynie byli starsi od niego. Ale miał dużą wiedzę, wiele pokończonych fachowych kursów. Zaczął od naprawy psychiki: stosował takie metody choćby, że piłkarze biegali bez świateł, po ciemku, po jakichś wąskich dechach. Tak nabierali zaufania do siebie. Kopa miał też w Lechu carte blanche – był zatrudniany w tak beznadziejnej sytuacji, że paradoksalnie miało to swoje atuty, bo nie było na niego presji. Wojciech Łazarek, który w Poznaniu jest legendą, zrobił z Lecha mistrza w czasach, gdy Widzew dochodził do półfinału Pucharu Europy, wykonał wielką pracę, ale dostał też już część pracy wykonanej przez Kopę.

Źródło: 90minut.pl

Wydawało się jednak, że w przedmundialowym sezonie Lech znowu zajmie jedno z ostatnich miejsc. Ale Kopa pracował już ładnych kilka miesięcy, dostał też dwa ważne wzmocnienia: po pierwsze, golkipera Piotra Mowlika, który ocierał się o kadrę, a przede wszystkim dwudziestoletniego Mirosława Okońskiego.

Nawrot: – Okoń był objawieniem. Gmoch na jedno ze zgrupowań zabrał Okonia i Mirosława Justka, obrońcę. Justek nie był wybitnym graczem, ale wtedy miał sezon życia. Na zgrupowaniu miał powiedzieć: „Mundek, słuchaj, ty pojedziesz na bank do Argentyny, ja się cieszę, że chociaż teraz mnie Gmoch wziął na zgrupowanie”. Finalnie było odwrotnie: pojechał Justek, choć nie zagrał. Okoń, za którym Gmoch był bardzo, miał zapalenie ścięgien Achillesa.

Lech miał wielu dobrych fizycznie graczy, takich ligowców. Ale Okoń był absolutnie wybitny. O nim się mówiło: Brazylijczyk w polskiej skórze. Polska miała w tamtym okresie wielu wspaniałych piłkarzy, ale Okoński był i tak nawet na ich tle technikiem niebywałym. Jak miał piłkę na lewej nodze, nie było sposobu, żeby ją odebrać bez faulu. Piętą achillesową Okonia była nomen omen pięta. Kiedyś na Arce Gdynia nie mogli sobie z nim poradzić, więc Krzysiu Adamczyk – z którym notabene potem Okoń się przyjaźnił w Legii – skosił go tak, że Okoń wylądował na wyciągu. Wystraszył się, że to koniec kariery. Do tego nie doszło, ale potem panicznie bał się kontuzji. Przez to moim zdaniem nie osiągnął tak wiele, jak mógł, abstrahując od jego stylu życia, gdzie nie ukrywajmy, był takim trochę polskim George’m Bestem. „Moje pieniądze, moja sprawa”.

Lech o mistrzostwo walczył do ostatniej kolejki. Ostatecznie starczyło na brąz, który oznaczał pierwszy udział Kolejorza w europejskich pucharach.

Nawrot: – Jest to absolutnie pierwszy przypadek, kiedy Lech realnie walczył o mistrzostwo. Nawet za czasów tercetu ABC nie było takiej sytuacji, żeby ten tytuł był na wyciągnięcie ręki. Tutaj Lech bił się do ostatniej kolejki, miał mecz ze Śląskiem – gdyby wygrał, a Wisła się potknęła, to miałby tytuł. Rozmaiałem o tej ostatniej kolejce z Jerzym Kopą. Oba zespoły miały wtedy zawieszonych ważnych graczy za kartki. W Lechu wisiał Juóziu Szewczyk, jeden z najbardziej kochanych piłkarzy Lecha tamtych lat, który później w dramatycznych okolicznościach zmarł na raka gałki ocznej. Józiu był boiskowym dżentelmenem. Dostał jedną czerwoną kartkę w karierze – właśnie taką, która eliminowała go z tego meczu. Śląsk od swojego zawieszenia się odwołał i zawieszenie wstrzymano, Lech nie miał tego szczęścia. Przegrał, ale finalnie Wisła się nie potknęła, choć nie miało to takiego znaczenia. Z tym, że przez to nie był rozstawiony w pierwszej rundzie pucharowej – Śląsk pojechał na Cypr, a Lech wpadł na Duisburg i dostał w dwumeczu dziesięć bramek.

83. ZAGŁĘBIE WAŁBRZYCH 1967-1973

Jeśli chodzi o polską piłkę klubową, lata od 1965 do 1975 roku były bezsprzecznie najlepsze w całej historii. To wówczas dorobiliśmy się dwóch drużyn europejskiego formatu, bo tak trzeba określić zarówno Górnik Zabrze Lubańskiego i Banasia, jak i Legię Warszawa Deyny i Gadochy. Konkurencja w tamtym okresie w lidze była mordercza, każda drużyna była naszpikowana gwiazdami – jeśli nie tymi zbliżającymi się do końca kariery, ze szczytem formy jeszcze w latach sześćdziesiątych, to młodymi gniewnymi, którzy najwyższe wyniki osiągali na trzech kolejnych mundialach, jakże pamiętnych dla naszej piłki.

Weźmy taki sezon 1970/71. Górnik Zabrze przystępował do niego jako niedawny finalista Pucharu Zdobywców Pucharów z sezonu 1969/70, który ledwie kilkanaście tygodni wcześniej boksował się jak równy z równym najpierw z włoską Romą, a następnie z Manchesterem City. A przecież równolegle porównywalną historię pisała Legia Warszawa – mistrz sprzed roku i półfinalista Pucharu Europy, który w świetnym stylu ograł potężne AS Saint-Etienne. Pogoń Szczecin z Marianem Kielcem, klubową legendą. Ruch Chorzów z Maszczykiem i Marxem. Zagłębie Sosnowiec z Jarosikiem i Gałeczką, które w Pucharze INTERTOTO ogoliło Djurgardens a nawet erefenowskie SV Fuerth.

Właściwie już wywalczenie miejsca w pierwszej piątce tak potężnie obsadzonej ligi byłoby sukcesem dla klubów o wiele większych niż Zagłębie Wałbrzych. Tymczasem dolnośląski zespół, który jeszcze w 1968 roku grał na zapleczu najwyższej ligi, latem 1971 roku odebrał brązowe medale, ustępując miejsca jedynie potęgom z Zabrza i Warszawy.

Jak do tego właściwie doszło? Cóż, cała historia piłki w tym górniczym mieście jest zjawiskiem unikalnym, poczynając od tego, że fundamenty pod Zagłębie kładli komuniści z Francji i Belgii. To oni wrzucili w nazwę klubu grywającego przy kopalni nazwisko Maurice’a Thoreza, tworząc klub o naprawdę ślicznym brzmieniu Górnik Thorez Wałbrzych. To o tyle ciekawe, że równolegle w mieście grał po prostu Górnik Wałbrzych, bez żadnego Thoreza, co doprowadziło do absolutnie wyjątkowej sytuacji w latach II-ligowych.

Przez ładnych kilka sezonów Górnik Thorez Wałbrzych rywalizował z Górnikiem Wałbrzych, czasem – jak na powyższym wycinku z Wiki – idąc łeb w łeb. Dopiero w 1968 roku Górnik Thorez Wałbrzych stał się Górniczym Klubem Sportowym Zagłębie Wałbrzych i już z nową, pasującą całej wałbrzyskiej społeczności nazwą, zmontował awans do najwyższej ligi. Tak dla oficjalnej stronie Zagłębia wspominał ten okres Marian Szeja, legendarny bramkarz tego zespołu.

Na początku może byliśmy trochę podwórkową drużyną, od tego zaczynaliśmy. A Górnik? Górnik zawsze miał lepsze warunki od nas. Górnika wspierały wszystkie kopalnie i koksownie, które tu mieliśmy. A my indywidualnie należeliśmy pod jedną kopalnię. Górnik Wałbrzych zawsze był bogatszy, miał lepszych zawodników i sprowadzał zawodników droższych. Na takiej zasadzie. A my byliśmy jak taki kopciuszek przy Górniku. Aleśmy ich dorośli i później nawet przerośli.

Już w pierwszym sezonie w najwyższej lidze Zagłębie stało się najlepszym klubem nie tylko Wałbrzycha, ale całego Dolnego Śląska – co najtrudniejsze nie było, bo Śląsk właśnie spadał z ligi, a o innych klubach z regionu trudno było w ogóle marzyć. Przez następne cztery sezony to właśnie Zagłębie reprezentowało cały Dolny Śląsk pod nieobecność zdegradowanych wrocławian. Co ważniejsze – to reprezentowanie wychodziło nad wyraz dobrze.

Obraz może zawierać: 2 osoby

Fot. Dolnośląscy Kibice

Ekipa, która zajęła trzecie miejsce w lidze poprawiła jeszcze całość dobrym występem w europejskich pucharach, gdzie udało im się przejść przez pobliskie Teplice. W bramce Marian Szeja, 15-krotny reprezentant Polski, który grą w Wałbrzychu zapracował na transfer do Metz, potem zagrał jeszcze w Auxerre, gdzie doszedł do finału Pucharu Francji. Na Igrzyskach Olimpijskich w 1972 roku był rezerwowym bramkarzem i choć nie zagrał ani minuty – ostatecznie został uznany za jednego z medalistów. Na ławce trenerskiej Antoni Brzeżańczyk, jeszcze w 1966 roku selekcjoner reprezentacji Polski, a po świetnym epizodzie w Wałbrzychu – trener Górnika Zabrze, później też Feyenoordu i Rapidu Wiedeń. Obok niego, wchodzący z ławki junior – młodziutki Tadek Pawłowski, którego los później uczyni legendą Śląska Wrocław. To właśnie Pawłowski zresztą strzeli ostatnią bramkę dla wałbrzyszan w Europie – na wagę remisu i dogrywki z rumuński Aradem.

– Zapamiętałem ten mecz, ponieważ jechaliśmy tam pociągiem, no i ze względu na to, że miałem jako młody chłopiec bardzo długie włosy. W Rumunii taka moda nie była akceptowana, więc miałem kłopoty z wjazdem do kraju. Powiedzieli, że nie wpuszczają normalnie do kraju ludzi z długimi włosami, jednak jakoś udało mi się, przy pomocy klubowego zarządu przekonać celników, że jestem piłkarzem i wjechałem do tej Rumunii. Po dwumeczu na pewno czułem jakieś rozczarowanie, że odpadliśmy, ale byłem też szczęśliwy z mojego sukcesu, bo piłka nożna to nie tylko sport zespołowy, ale także indywidualny. Byłem dumny z siebie, cieszyłem się, że to spotkanie może otworzyć mi drogę do wielkiej piłki i w jakiś sposób ugruntować moją pozycję w zespole – opowiadał Pawłowski w rozmowie z Retrofutbolem.

Ostatni większy sukces? Chyba 3:0 w Warszawie na chwilę przed Monachium. W składzie Legii Deyna, Ćmikiewicz, Gadocha czy Blaut, a Zagłębie wpadło na Łazienkowską jak do siebie i wywiozło cenne dwa punkty. No dobra, to nie do końca tak. Nie wpadło jak do siebie, ale miało Szeję. Jeszcze raz oficjalna strona Zagłębia i wywiad z samym bohaterem.

– Trzy razy przeszliśmy połowę boiska i strzeliliśmy trzy bramki. Wygraliśmy 3:0. Pamiętam, że Brychczy jak uderzył drzwiami to drzwi wypadły w szatni. Po meczu wtedy Górski przyszedł i powiedział: „Jesteś powołany do kadry.” 

1991.06.19

Fot.Slowfoot.pl

Dalsza historia piłki w Wałbrzychu jest równie barwna jak to, co stało się na początku lat siedemdziesiątych. Otóż w siłę urósł Górnik, który kompletnie zdominował miasto pod względami kibicowskimi. Jeśli dekada lat siedemdziesiątych należała do Zagłębia, to lata osiemdziesiąte były koncertem rywala, słabszego piłkarsko i pozbawionego europejskich wątków pucharowych, ale za to licznego jak nigdy wcześniej. Dlatego też na przemianach lat dziewięćdziesiątych, gdy cały Wałbrzych podupadł i zbiedniał, skorzystał przede wszystkim Górnik. Początkowa fuzja w KP Wałbrzych zakończyła się tak, że dzisiaj Górnik gra na stadionie Zagłębia, stadion Zagłębia pomalowano w barwy Górnika a z krzesełek ułożono wzorek z jego nazwą, Górnik kompletnie przytłoczył Thoreziaków kibicowsko, a i piłkarsko ma zupełnie inne cele i ambicje od sąsiadów „wygonionych” na mniejszy z wałbrzyskich stadionów.

Nieprawdopodobna historia. Prawie tak jak ugranie brązu przez drużynę bez większych tradycji w najmocniejszym momencie polskiej piłki klubowej.

82. 1. FC KATOWICE 1927

To jeden z najstarszych klubów, które powstały na ziemiach polskich – czy można powiedzieć, że jeden z najstarszych polskich klubów, jest sprawą mocno sporną.

FC Preußen 05 Kattowitz sukcesy odnosił jeszcze przed pierwszą wojną światową. Tytuły ligi Górnego Śląska w 1907, 1908, 1909 i 1913. Jest to jednak ewidentnie klub niemiecki, nazwa nie pozostawia złudzeń:

Preußen to „Prusy”.

Po wojnie Katowice znajdują się w granicach Polski. Należy dodać, że trzy czwarte katowiczan opowiedziało się w plebiscycie za pozostaniem w granicach Niemiec. Dla nich obecność w RP była rzeczywistością obcą, niechcianą.

Opowiada Mariusz Kowoll, historyk górnośląskiego futbolu, autor książki „Futbol ponad wszystko. Historia piłki kopanej na Górnym Śląsku”: – Mamy burzliwe lata dwudzieste. Podział regionu na część polską i niemiecką. Powstania śląskie. Plebiscyty. To wszystko oddziaływało także w dziedzinie sportu. Podczas zawodów piłkarskich pojawiały się często mniej lub bardziej uzbrojone bandy, przeganiając piłkarzy. Sportowcy brali udział w powstaniach. Dochodziło do zwiększenia tożsamości narodowej, nacjonalistycznej, wcześniej mniej zauważalnej: przed I wojną tutejsze kluby łączyły różne kultury, w jednych barwach grały nazwiska wskazujące pochodzenie polskie, niemieckie, czeskie czy żydowskie. W Janie Katowice grał nawet jeden Anglik. Po I wojnie to nabrało zupełnie innego wymiaru.

FC Preußen 05 Kattowitz najpierw chciał się zbuntować. Nie godził się z decyzją trafienia pod rządy Polski. Założyli z niemieckimi klubami wschodniej części Górnego Śląska osobną ligę: Wojewodschafts-Fussballverband. Sezon tak rozegrali, wraz z nimi między innymi późniejszy AKS Chorzów, wtedy jeszcze VFB. Wnioskowali nawet do niemieckiego związku DFB, żeby te rozgrywki odbywały się pod ich auspicjami, jako część mistrzostw Niemiec – DFB zignorowało tą odezwę z oczywistych względów politycznych.

Gdy ten plan upadł, zaczęli negocjować z PZPN, żeby włączy się do rywalizacji polskich klubów. Negocjacje odbyły się w Krakowie, specjalnie, żeby wzajemne śląskie animozje nie brały góry nad rozsądkiem. Znaleziono kompromis, ale FC Preußen 05 Kattowitz musiał spolszczyć nazwę.

W 1927, już jako 1. FC Katowice, znaleźli się wśród założycieli ligi polskiej. Byli na tyle mocni, że zaproszono ich do utworzenia tych rozgrywek. Wymowne, że ligę zaczęli wygrywając 7:0 z Ruchem Hajduki Wielkie. Piłkarze 1. FC dostawali powołania do reprezentacji Polski. Emil Gorlitz był pierwszym reprezentantem Polski z Górnego Śląska. Poza tym grali między innymi Karol Kossok czy Jerzy Goerlitz. Z drugiej strony, Otto Heidenreich, uważany wówczas za jednego z najlepszych stoperów Europy, odrzucił powołanie od Tadeusza Kuchara na mecz Polski ze Szwecją w 1928. Postawił sprawę uczciwie:

Czuł się Niemcem i tyle.

1. FC Katowice było na tyle mocne, że w debiutanckim sezonie doprowadziła do meczu o mistrzostwo Polski. Meczu, o którym powiedzieć, że miał kontrowersyjny przebieg, to nic nie powiedzieć. Dopiero co odzyskana niepodległość, a tu otwarcie proniemiecki klub wygrywa ligę piłkarską? Wiadomo jak to by wyglądało.

Źródło: HistoriaWisly.pl – czytaj więcej o meczu

Mariusz Kowoll: – Henryk Reyman już po wojnie wspominał, że nikt nie wyobrażał sobie, aby w tym kluczowym momencie wyraźnie proniemiecki klub mógł wygrać. Także sędzia tego spotkania miał rzekomo przyznać, że przypilnował wyniku spotkania. Tak czy inaczej, spotkanie budziło potężne zainteresowanie – do Katowic udały się tłumy kibiców z Małopolski. W Katowicach było mnóstwo sympatyków 1. FC, wszyscy jeszcze pamiętali też wyniki plebiscytów – minęło od tamtego czasu raptem kilka lat. Trybuny wrzały, to nie był tylko mecz piłkarski, miał silny podtekst narodowościowy. Prasa pisała, że powstawały bojówki po obu stronach. Natomiast samo spotkanie: 1. FC Katowice traci zawodników już na wstępie. Potem jednak strzela bramkę kontaktową, ale sędzia nie uznaje gola. Przy stanie 2:0 rzut karny dla Wisły, który Henryk Reyman strzela do pustej bramki, bo rywale w proteście zeszli z boiska. To oczywiście prowokuje trybuny, wybuchają zamieszki, musi interweniować wojsko i policja. Eskorta prowadzi piłkarzy i kibiców na dworzec kolejowy w Katowicach, przy akompaniamencie orkiestry i patriotycznych polskich pieśni. W bocznych uliczkach dochodzi do gonitw i bijatyk. W tym meczu zagrał Emil Joschke, natomiast jego brat, Georg, parę lat później zostanie prezesem i to już pod jego rządami będzie nie proniemiecki klub, ale pronazistowski. Sport miał mniejsze znaczenie, na stadionie organizowano nazistowskie zloty, jeszcze przed 1939 podobno organizowano zbrojne akcje na terenie Polski. Sam Georg brał udział w powstaniach śląskich po niemieckiej stronie. 1. FC Katowice później zabroniono udziału w oficjalnych sportowych wydarzeniach.

Trzeba też przypomnieć, że to tutaj, w 1.FC Katowice, zaczynał karierę najlepszy polski piłkarz międzywojnia: Ernest Wilimowski.

Mariusz Kowoll: – Pochodził z niemieckiej rodziny, a w Katowicach najmocniejszą drużyną był 1. FC, więc tu skierował pierwsze kroki. Znana jest też historia, że został wykupiony za tysiąc złotych przez Ruch Hajduki Wielkie. Ta kwota wynosiła wtedy kilkanaście pensji listonosza, oddziaływała na wyobraźnię. Pan Gowarzewski opowiadał mi też, że ojciec Wilimowskiego dostał pracę w hucie Batory. Różne były sposoby przeciągania młodzieniaszka na swoją stronę. Joschke mu tego transferu nie zapomniał, w trakcie wojny wziął Wilimowskiego na cel, ściągnął z powrotem do 1. FC Katowice – można podejrzewać, jakie oddziaływały tu naciski.

81. GÓRNIK RADLIN 1951

Gdyby tylko komuniści nie byli tak kłótliwi, gdyby tylko nie było wśród nich tylu różnych koterii i grup wpływu, gdyby tylko mieli odrobinę konsekwencji – być może Górnik Radlin znajdowałby się w tym zestawieniu na czołowych lokatach. Wieść gminna niesie, że zanim na diament górnictwa, który wartość czarnego złota polskiej ziemi ma udowodnić też na piłkarskich murawach, obrano Górnik Zabrze, faworytem do tego miana był właśnie Górnik Radlin. O tym, że ta teoria nie jest z kosmosu świadczą zresztą pewne fakty z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, gdy w Radlinie doszło nawet do bezprecedensowego sukcesu – ugrania wicemistrzostwa ligi.

Obraz może zawierać: co najmniej jedna osoba, tłum i na zewnątrz

źr. Old Football Pictures, Górnik 1951

Jak to z tym faworytem komunistycznego górnictwa było? Na pewno na korzyść tej teorii świadczą transfery do klubu, który w okresie powojennym nie miał żadnych skrupułów w podbieraniu najlepszych zawodników z całego regionu. Do Radlina trafili między innymi Sobek z Szombierek czy Wiśniowski z Katowic. Poza tym miejscowa Błyskawica przy zmianie nazwy na górniczą wchłonęła też pobliskiego Rymera Niedobczyce, który miał już doświadczenie w meczach z ligową czołówką (7:2 z Wisłą Kraków!). Wszystko wskazywało na to, że właśnie pod Rybnikiem będzie budowana futbolowa potęga pod czułą opieką kluczowej dla kraju gałęzi gospodarki. Ambicje potwierdzał sezon 1951 – co prawda wówczas Górnik musiał uznać wyższość Wisły Kraków, ale i tak tytuł wicemistrza ligi tak naprawdę kilkanaście miesięcy po rozpoczęciu budowy nowego świata dawał nadzieję na świetlaną przyszłość. Sęk w tym, że sytuacja była wtedy wyjątkowo dynamiczna. Jak bardzo?

Górnik został wicemistrzem ligi. Zwracamy uwagę: to nie był prawdopodobnie wicemistrz Polski, bo władze uznały, że tytuł mistrza Polski otrzyma Ruch Chorzów, zwycięzca Pucharu Polski, a nie Wisła (Gwardia), która wygrała ligę. Skoro komuniści byli w stanie podejmować tak szalone decyzje, to czemu mieliby nie przenieść Górnika z Radlina do Zabrza?

Fot. Historia Górnika Radlin

Tak wicemistrzowski Radlin opisywał Paweł Czado w Magazynie Kopalnia.

Atmosfera dla futbolu w Radlinie była świetna, ludzie tłumnie przychodzili na mecze. Nieduży stadion przy ul. Lenina (dziś ul. Mariacka) został uznany za „boisko centralnej sekcji Zrzeszenia Sportowego „Górnik”, najlepsi piłkarze z górniczych klubów byli kierowani do Radlina. Jeśli wyróżniający się zawodnik kończył służbę w wojsku lub pochodził z małego klubu, dostawał przydział do Radlina oraz – co oczywiste – etat górniczy. Bramkarz Alfred Budny był elektromonterem w kopalni „Marcel”, pomocnik Antoni Zdrzałek – kierownikiem w koksowni, a obrońca Eryk Grzegoszczyk – maszynistą podziemnej lokomotywy. Wspomniany Józef Franke, który przyszedł z Niedobczyc, był sztygarem w kopalni Rymer. O zatrudnienie zapytałem lewoskrzydłowego Ignacego Dybałę. – Pracowałech w „Marcelu” oczywiście. Ale na dole nie robiłech, tylko w sortowni – uśmiecha się sędziwy piłkarz, który w 1950 roku zagrał w meczu z Rumunią we Wrocławiu w reprezentacji Polski. – Ignac był niesamowitym piłkarzem – uważa Stanisław Oślizło, legenda Górnika Zabrze, który na Roosevelta przeniósł się właśnie z Radlina, gdzie występował w drugiej połowie lat 50. – Zawsze Ignaca lubiłem i ceniłem. W tamtych czasach był wielką gwiazdą, a nie było tego po nim widać. Zawsze był niezwykle przystępny.

Grafika:Piłkarz 1950-11-20b.JPG

źr. Historia Wisły

Oślizło pojawia się w tej opowieści nie przez przypadek. To on był bowiem jednym z symboli przekierowania sympatii resortu. Barwnie opowiadał o tym Andrzej Gowarzewski w rozmowie z Przeglądem Sportowym.

Jak ktoś kończył służbę w wojsku, albo pochodził z małego okolicznego klubu, dostawał przydział do Radlina i etat górniczy. Napływ tych piłkarzy spowodował jednak bunt i niechęć miejscowej ludności. Bo nagle nowi zaczęli wypierać ze składu swoich chłopaków: „Mu tu mamy swoich, jesteśmy wicemajstrem. Nie chcemy tych przybłędów”. Ludzie sobie mogli protestować. Na pomoc przyszedł radliński proboszcz. Zaczął na kazaniach w niedzielę mówić, że „miejscowa ludność, katolicka i chrześcijańska, nie życzy sobie, żeby im zmieniano klub. Nie życzy sobie zawodników z całej Polski pościąganych.” Ponoć interweniowała kuria. Komuchy stwierdziły, że jak te kapelany ludzi podburzają, to w dupie ich mamy. To gdzie przeniesiemy klub? Do Zabrza.

No i przeniesiono do Zabrza Oślizłę, a wcześniej Olejnika czy Jankowskiego. W momencie gdy kluby zaczynały się mijać, zabrzanie rozjechali jeszcze radlinian w lidze 5:1 i dwa razy po 6:0. Na tym się skończyła wielka piłka w tym mieście, a zaczęła 50 kilometrów dalej.

80. CZARNI LWÓW 1903-1926

Czarni Lwów to piłkarska legenda międzywojennej Polski, choć… bez większych trofeów. Przez całe dekady uważano ją za najstarszy klub Polski, dopóki nie okazało się, że o kilka dni uprzedziła ich Lechia Lwów.

Sportowo  problemem „Powidlaków” był potężny rywal derbowy – najlepsze lata Czarnych przypadają natomiast na czas, gdy do gry o mistrzostwo Polski dostawał się jeden klub z okręgu lwowskiego. Niemniej w czasach, gdy piłka w kraju była jeszcze nie do końca zorganizowana, Czarni mieli już własny stadion, rzeszę kibiców i renomę. Z Czarnych powoływany kadrowiczów do reprezentacji Polski, piłkarze Czarnych walczyli również na boisku o wolną Polskę, a po II wojnie budowali futbol w różnych ośrodkach kraju.

Stadion Czarnych Lwów. Fot. Wikipedia

Źródło: Sprawozdanie Czarnych Lwów 1914-20

O Czarnych Lwów rozmawiamy z Pawłem Gaszyńskim, autora serii książek „Zanim powstała liga”: – Czarni w Lwowie byli wiecznie drudzy, jak Adaś Miauczyński. Ta rywalizacja z Pogonią była bardzo mocna. Konflikt zaczynał się od działaczy, przez kibiców, a nawet gazety sympatyzujące z klubami. Ciekawe, że jak zagrali ze sobą w 1918, to następny mecz towarzyski rozegrali dopiero w 1920. Dwie mocne drużyny obok siebie, a nie grały ze sobą za chętnie. Na pewno byli w czołówce klubów tamtych czasów. W 1921 głośno mówiło się o potrzebie reformy wyłaniania mistrzostw Polski, bo Czarni czy Wisła zostają w domu, a dużo słabsze zespoły z innych regionów wchodzą do finałowej fazy. Klub był jednak wielosekcyjny. Bardzo mocny był choćby hokej. Sportowcy Czarnych reprezentowali Polskę za granicami – przykładowo biegacz Wódkiewicz był mistrzem Austrii 1913. Zginął niestety podczas I wojny światowej. 

Bardzo ważne dla całej Polski, już nie tylko tej sportowej, były wizyty lwowiaków tuż po wojnie na Górnym Śląsku. Gaszyński: – Przyjechała Pogoń, Czarni, czasem też grali jako reprezentacja Lwowa Korfanty miał powiedzieć, że piłkarze dali więcej głosów w plebiscytach, niż szereg wieców czy agitacji. Lwowiacy ogrywali Dianę Katowice czy niemieckiego mistrza, Bytom 09, gdzie do przerwy było 3:0 dla Lwowa, a skończyło się na 3:2. Sędzia był zmuszany przez Niemców do pewnych decyzji, ale udało się obronić zwycięstwo.

Czarni to też ważny element początków reprezentacji Polski. Gaszyński: – Zawodnicy Czarnych byli wtedy normą w reprezentacji Polski. Gaszyński: – Sto lat temu, mniej więcej w tym okresie, na początku maja, odbyło się coś, co można nazwać pierwszym zgrupowaniem i meczami reprezentacji Polski. Szykowaliśmy się do igrzysk w Antwerpiii wystąpiła drużyna, z której docelowo miała być dokonana selekcja. Doprowadzono do meczu Lwów – team olimpijski, a gracze Czarnych znajdziemy w obu zespołach.

Start ligi wydawał się wymarzonym dla Czarnych: wreszcie więcej niż jedna lwowska drużyna mogła rywalizować o mistrza. Ale to już było po najlepszym czasie Powidlaków, którzy przez kilka lat zajmowali miejsca w środku stawki, a potem spadli z ligi. Wymowne jednak, że w całej Polsce pamiętano o Czarnych. Gdy ukraińscy nacjonaliści spalili im stadion, w odbudowie dobrowolnie pomogło większość polskich klubów, dzięki czemu w 1931 powstał nowoczesny stadion imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego. W 1933 przed stadionem stanął też pomnik Marszałka.

79. ODRA OPOLE 1960-1965

Polska piłka właśnie opłacała bramki na autostradzie do wielkości. Po piętnastu latach od zakończenia wojny, po śmierci Stalina i odwilży gomułkowskiej poszczególne frakcje komunistów przestały się intensywnie zwalczać, co oczywiście znajdowało też przełożenie na świat piłki nożnej. Skończyły się głupie pomysły kopiowane z Moskwy, jak choćby uznanie za mistrza Polski zdobywcy Pucharu Polski, skończyły się resortowe batalie, które skutkowały takimi kuriozalnymi decyzjami jak przenoszenie całych klubów z miasta do miasta. W poprzedniej części naszego rankingu opisywaliśmy, jak połowa Górnika Radlin wylądowała w Górniku Zabrze i jak połowa Okręgowego Wojskowego Klubu Sportowego Wawel Kraków wywędrowała do Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego Legia Warszawa.

Ta względna futbolowa normalność, czy chociaż szczątki stabilizacji, pozwoliły na budowę dość śmiałych projektów – tym śmielszych, że przecież opłacanych i wspieranych przez mocarne resorty. Na początku lat sześćdziesiątych pierwsze sukcesy zaczął odnosić wielki Górnik, coraz lepiej wyglądała Legia Warszawa, w Chorzowie rozkwitł talent Gerarda Cieślika, a w barwach Polonii Bytom szaleli Trampisz i Liberda. I właśnie w tych czasach na mapę polskiej piłki wkroczyło województwo opolskie.

Odra swoje ambicje zdradzała już w latach pięćdziesiątych, gdy balansowała pomiędzy I a II ligą, okazjonalnie odnosząc też sukcesy na innych polach. A to sprowadzenie na mecz towarzyski AFC Belo Horizonte, a to dojście do półfinału Pucharu Polski. Kluczowy był jednak transfer Engelberta Jarka, 19-latka z Nysy, który miał się rozwinąć w jednego z najwybitniejszych piłkarzy w całej historii opolskiej piłki.

Już w 1955 roku, przy pierwszym awansie Jarka do Ekstraklasy, młodzian został królem strzelców II ligi. Później kapitalny strzelecki wynik (17 goli w 22 meczach) powtórzył również w 1959 roku, gdy Odra przeszła jak burza przez zaplecze elity, w 22 spotkaniach ponosząc tylko jedną porażkę. Beniaminek od razu po awansie, w 1960 roku, zagrał o mistrzostwo. Nie ma sensu umniejszać wyczynów tamtej kapeli, Odra naprawdę do końca trzymała chorzowian blisko. Najlepszy dowód to przedostatnia kolejka, gdy doszło do bezpośredniego meczu obu drużyn. Tym bardziej smakowitego, że trenerem Odry pozostawał Teodor Wieczorek, kojarzony przede wszystkim z chorzowską piłką.

– Lider utonął w wezbranej Odrze – tak zatytułował relację z meczu Sport, jej fragment znajdziemy na stronie Historia Odry Opole.

Odra ma za sobą wyczyn, godny najwyższego uznania. Drugie miejsce w tabeli, ugruntowane przekonywującym 5:2 nad liderem, czyni opolan największą rewelacją tegorocznego sezonu. Kto wie, czy jedenastka Jarka i Blauta nie okaże się zespołem, który przejmie wkrótce rolę, jaką odgrywał w naszym futbolu Ruch Peterka i Wodarza w latach 1933-1939? W każdym razie trener Teodor Wieczorek i działacze Odry stworzyli w Opolu zespół stanowiący w Polsce wyjątkowe zjawisko, gdy chodzi o styl gry. Jest to nasza najbardziej nowocześnie i skutecznie grająca drużyna – tym ciekawsza, że stworzona z piłkarzy bez głośnych nazwisk. Wszystko to osiągnięte zostało w warunkach dalekich od cieplarnianych, toteż opolanie zasłużyli na wielkie brawa, bez względu na to czy uplasują się ostatecznie na drugiej, trzeciej czy… pierwszej pozycji. Czy opolanie mają szanse na zdetronizowanie Ruchu? Teoretycznie tak. Trzeba jednak, aby pokonali oni w nadchodzącą niedzielę warszawską Gwardię w stolicy, a chorzowianie przegrali na własnym boisku z krakowską Wisłą. Ponieważ takiej ewentualności nie można z góry wykluczyć, musimy uważać jeszcze Odrę za kandydata do mistrzowskiego tytułu.

5:2 z Ruchem Chorzów w 1960 roku, w dodatku na kolejkę przed końcem ligi, zachowując szansę wyprzedzenia lidera na ostatniej prostej, i to w wykonaniu beniaminka? Musiało robić wrażenie, zwłaszcza, że naprawdę w Opolu próżno było szukać wielkich nazwisk. Jeśli grę robił wspomniany Engelbert Jarek, ściągnięty jako 19-latek i utrzymany w klubie przez następne 15 lat, to widać doskonale, że opolanie nie bazowali ani na wielkich finansach, ani na wyjątkowych wpływach w świecie polityki. Zresztą, być może to pewne uzasadnienie dla przebiegu ostatniej kolejki – Odra wtopiła z Gwardią i zamiast mistrzostwa Polski spadła aż za podium, bo wyprzedziły ją Górnik Zabrze i Legia Warszawa. Na otarcie łez został tytuł mistrza jesieni oraz skalpy na Górniku i Ruchu.

źr. Historia Odry Opole

Odra pozostała jednak w czołówce. Kolejne trzy sezony to szóste, czwarte i piąte miejsce, do których doszedł też dość nieoczekiwany sukces pucharowy. Otóż Odra w sezonie 1961/62 znajdowała się jakieś trzy minuty od finału Pucharu Polski. Faworyzowany Górnik Zabrze na własnym terenie do 88. minuty przegrywał 0:1, ale po golach Czoka i Szołtysika w ostatnich akcjach meczu pozbawił underdoga złudzeń.

No dobra, ale co w gablocie? – zapytacie całkowicie słusznie. I tu zaskoczenie – Odra Opole już w tym okresie zdołała wywalczyć dwa brązowe medale. Pierwszy, dość niecodzienny – za trzecie miejsce w Pucharze Polski. Po porażce z Górnikiem, Odra zagrała w finale pocieszenia z Cracovią, którą pokonała 3:1. Jak czytamy w sprawozdaniach – kibiców na trybunach garstka, tempo spacerowe, emocji tyle, co podczas grzybobrania w trakcie suszy. Czyli innymi słowy – żywy (niezbyt żywy?) dowód na to, że mecze o III miejsce nie zawsze są potrzebne.

źr. Historia Odry Opole

Drugi brąz wzbudził już nieco więcej emocji, bo był to brązowy medal Mistrzostw Polski. To o tyle ciekawe, że z większym rozrzewnieniem wspomina się chyba ten pierwszy sezon beniaminka, gdy grał o mistrzostwo, ale ostatecznie zajął czwarte miejsce. Podium w sezonie 1963/1964 było mniej efektowne – strata do Górnika Zabrze wynosiła 9 punktów, a i bramki wskazują, że przyjemniej oglądało się Odrę trzy sezony wstecz. Z drugiej strony – w tym okresie drużyna swoją piękną historię napisała w europejskich pucharach, a konkretnie w Pucharze INTERTOTO.

Najpierw wygrana grupa z Kładnem, Zwickau oraz – uwaga! – Hajdukiem Split. Potem 5:2 w dwumeczu ze szwedzkim Norrkoping, wielki popis Norberta Gajdy, który strzelił wszystkie pięć goli. No i wreszcie wygrany poprzez losowanie po 210-minutowym boju ćwierćfinał ze Slovanem Bratysława. Przeszkodą nie do przejścia w drodze po puchar okazała się dopiero… Polonia Bytom.

Osobna zasługa tej drużyny to dostarczenie paru wartościowych reprezentantów Polski. Poza atakiem Jarek-Gajda, to także Bernard Blaut, Henryk Szczepański, Konrad Konrek czy Henryk Brejza. I gdyby tylko udało się wtedy nie wtopić z tą Gwardią Warszawa…

78. ARKA GDYNIA 2015-2018

Być może ktoś zaprotestuje – jak to, jakaś Arka utrzymująca się dzięki bramce ręką nad wieloma legendami polskiej piłki? Ale fakty są takie, że gdynianie dwukrotnym awansem do finału Pucharu Polski zasłużyli na to miejsce w równym stopniu jak cała gromada bardziej utalentowanych, za to… mniej utytułowanych.

Nie jesteśmy Anglią, nie mamy siedmiu pucharowych rozgrywek, niestety – tak naprawdę co roku w historii zapisujemy tylko dwie poważne drużyny, Mistrza Polski oraz zdobywcę krajowego pucharu. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdy ten ostatni zaczyna odzyskiwać prestiż i odbywa się na szczelnie zapełnionym Stadionie Narodowym, wypada docenić tych, którzy dwukrotnie wybiegli na murawę w Warszawie, raz kończąc ten bój zwycięsko.

A przecież Arka tych trzech sezonów nie ma jakichś przesadnych powodów do wstydu. Zaczęło się już w I lidze, gdzie w brawurowy sposób gdynianie wykosili konkurencję – 17 punktów przewagi nad trzecim miejscem, zaledwie 3 porażki w 34 kolejkach i 60 zdobytych bramek to rezultat, który dał nadzieję na stabilny byt również w wyższej lidze. Ten wprawdzie udało się utrzymać w sposób niespecjalnie chwalebny, bo raz za sprawą tego pamiętnego gola Siemaszki, a innym razem po spektakularnej podkładce ze strony Zagłębia Lubin. Ale przecież to nie pierwsza i nie ostatnia ekipa, która pucharową chwałę przeplatała ligową szarzyzną. Grunt, że udało się w tym okresie utrzymać w elicie (czego nie da się napisać o wszystkich zdobywcach Pucharu Polski!) i jeszcze dołożyć skromniutki bonus w Europie.

Po samym finale, w którym Arka zdobyła Puchar pisaliśmy dość brutalnie.

Jeśli Wikipedia wśród twoich sukcesów umieszcza półfinał Pucharu Ekstraklasy w 2009, to wiesz, że nie kibicujesz Barcelonie. Arka zdobyła pierwsze trofeum od blisko czterdziestu lat. Trzydzieści osiem – nikt nigdy w Polsce tyle lat nie czekał na powrót do europejskich pucharów. Dla zdecydowanej większości kibiców tego klubu to najpiękniejsze emocje, jakie przeżyli dzięki piłce. Ci, którzy pamiętali krótki moment chwały Arki pod koniec lat siedemdziesiątych, dzisiaj płakali. Pewnie przestali wierzyć, że te chwile są w stanie powrócić.

Ale tak też było. Cała droga do finału, gdzie Arka najpierw odrabiała 0:2 z Bytovią, potem tylko dzięki nieuznanej bramce na 5:2 przeszła przez Wigry Suwałki, to jedna wielka droga przez mękę. Jednak im więcej wyboi po drodze, im więcej dziur na ścieżce, tym słodszy sukces. Trzeba przecież dodać, że to też była dość niecodzienna historia – w tzw. międzyczasie trenera Nicińskiego zastąpił Leszek Ojrzyński, który otwarcie zadeklarował, że swój medal odda trenerowi, który przygotował drużynę do walki o trofeum. Ojrzyński wspominał na Weszło:

To było wielkie święto, bo możliwość zagrania na Narodowym to zawsze coś. Kiedyś miałem tylko okazję, by prowadzić na nim drużynę celebrytów, gdzie było może 500 osób na trybunach, a tu 12 tysięcy ludzi przyjechało z samej Gdyni. I chcieliśmy sprawić im niespodziankę. Zostaną nam w głowie fajne obrazki, wiele zostało uwiecznionych. Medal? Poszedł na licytację i kupił go dobry człowiek. Za 16 tysięcy z haczykiem, które poszły na hospicjum. Miało to wyglądać inaczej, ale działacze chcieli uchronić mnie prze utratą medalu, podarowali więc go trenerowi Nicińskiemu z innej puli. Jednak słowo się rzekło, oddałem swój na cele charytatywne.

Do Pucharu Polski Arka dołożyła jeszcze Superpuchar, ale tak naprawdę na większe brawa zasługuje postawa w dwumeczu z Midtjylland. Jeszcze raz Leszek Ojrzyński.

Trzeba było dodawać wiary w to, że możemy, bo przecież każdy mógł sobie odpalić internet i zobaczyć, że dwa lata temu przegrał tam Manchester United, że wcześniej wyeliminowany został przez nich Southampton. Inne mecze też można przytaczać. Może wartość tych zawodników nie jest bardzo wysoka, ale są uznani i w tych pucharach pokazywali się z dobrej strony. Trzeba było dodawać wiary, bo byliśmy kopciuszkiem. Na następnym miejscu była realizacja założeń. Ktoś powie, że my tu strzeliliśmy w doliczonym czasie gry, oni tam, więc wyszło na zero. Nie do końca się zgadzam, bo my już nie mieliśmy szansy, a Duńczycy mieli cale 90 minut. Jednak przygoda fantastyczna.

Może nawet więcej niż fantastyczna. Pamiętajmy – mowa tutaj o Arce Gdynia, która niedawno weszła do Ekstraklasy, która utrzymała się w bardzo szczęśliwy sposób, która w drodze po puchar męczyła się z I-ligowcami. A potem wychodzi na duński zespół i gra świetną, otwartą piłkę. W doliczonym czasie gry „matematyków” – bo przecież Midtjylland to jedna z drużyn budowana według filozofii zbliżonej do Moneyball – karci ten sam Siemaszko, który wcześniej stał się obiektem kpin z uwagi na pamiętną rękę. W rewanżu awans wysmyknął się z rąk w takich samych okolicznościach, Duńczycy na 2:1 trafili w trzeciej minucie doliczonego czasu.

A potem jeszcze ten finał z Legią Warszawa, do którego Arka znów się czołgała. Dogrywka ze Śląskiem, zwycięstwo 4:2, dogrywka z Podbeskidziem, zwycięstwo 2:1, wygranie dwumeczu z Koroną za sprawą gola da Silvy na 5 minut przed końcem. Brakło drugiego triumfu, ale i tak sumując całą kadencję Leszka Ojrzyńskiego użyliśmy poniższej grafiki z wymownym tytułem: wspaniałe dwulecie Arki.

post

77. WISŁA PŁOCK 2002-2006

Fot. NewsPix

Piłkarze, którzy przewinęli się przez Wisłę na przełomie wieków i w pierwszej dekadzie XXI wieku: Mila, Sobolewski, Łobodziński, Peszko, Mierzejewski, Jeleń, Matusiak, Wasilewski, Geworgian, Miąszkiewicz, B.Grzelak, Saganowski, Gęsior, Kobylański, Majewski, Terlecki, Klimek, Kapsa, Maćkiewicz, Nosal, Mikulenas, Strąk, Preiksaitis, jadący stąd na Puchar Narodów Afryki Ekwueme, Podbrożny, Nazaruk, Magdoń, Sedlacek, Wierzchowski, Mosór, Jurkowski, Rachwał…

To przedziwna drużyna. Bo, kadrowo, mogła zostać rewelacją ligi. Kto wie, może nawet powalczyć o coś więcej. Z drugiej strony, pamiętajmy, że to też czasy arcymocnej Wisły, szczytowy moment Groclinu, a jak zawsze konkurencyjna była wówczas Legia. Ekstraklasa miała się wtedy nieźle – nie przypadkiem doszarpała się sytuacji, w której była o jeden lepszy wynik w pucharach od dwóch miejsc w eliminacjach Ligi Mistrzów. Tak jest, to zdarzyło się naprawdę: gdyby Wisła cokolwiek w pucharach wygrała, także byłoby inaczej. Tu zdarzyła im się sztuka rzadka: trzy razy odpadali przez bramki wyjazdowe.

FK Ventspils 2:2 (d), 1:1 (w)
Grasshoppers 3:2 (d), 0:1 (w)
Czernomorec 1:1 (d), 0:0 (w)

Wisła Płock, po fazie, kiedy kojarzyła się z kursowaniem między drugą a pierwszą ligą, w latach 03-05 należała faktycznie do czołówki ligi – zajęła czwarte i piąte miejsce. Do tego finał Pucharu Polski w 2003 roku, a także wygranie Pucharu w 2006 roku, poparte Superpucharem.

Pieniądze – były. Klubem rządził Krzysztof Dmoszyński, zwany „Białą Mewą”, człowiek wówczas bardzo w polskiej piłce wpływowy. To czego zabrakło?

Ano wydaje się, że skupienia na piłce. Płock chyba jednak leży za blisko od Warszawy…

Mieczysław Broniszewski: – Jeździli z Płocka do Warszawy na hazard, wracali w nocy. Tłumaczyłem im jakie to zagrożenie, ale nie do wszystkich udało się dotrzeć. W Amice Wronki było tak samo. Pamiętam w pewnym momencie coraz częściej prosili: panie trenerze, może byśmy zrobili treningi popołudniu? Parę razy się zgodziłem, a później odkryłem czemu tego chcą: bo jeżdżą do Poznania na hazard, wracają o 4 nad ranem, to wiadomo, że im trening o 10 nie pasuje. To samo było w Płocku, ale nie jakoś super nagminnie.

Mirosław Jabłoński: – Incydenty, jak z hazardem, były, nie powiem, że nie. Trochę czasem rozrabiali, może jakaś dyskoteka od czasu do czasu. Niektórzy jechali po treningu odpocząć w swoim mieście przy jakimś winku, drinku. Dostawaliśmy sygnały i w miarę szybko reagowaliśmy. Na pewno nie było to na jakąś większą skalę, niż w innych klubach, tak to wówczas było. Nie było jakiegoś balowania ponad miarę, nie było tak, że w klubie nikt nie balował – mieliśmy to pod kontrolą. Podam przykład z Legii, gdzie były w moich czasach może trzy kluby w Warszawie. Piłkarze wychodzili, wydawało im się, że robią co chcą. A my w każdym z tych klubów mieliśmy swoich ludzi, którzy informowali nas co i jak. Nie robiliśmy jednak z tego tragedii po meczu, szczególnie wygranym, bo to młodzi chłopcy, a reagowaliśmy w sytuacjach nagannych.

Do tego co tu kryć: Płock nie jest zakochany w futbolu. To nie Kraków, Warszawa, Łódź, Poznań czy Trójmiasto, gdzie czujesz nieustanną presję.

Broniszewski: – Była taka sytuacja, że grupa zawodników kąpała się w basenie. Lubiłem wejść nagle, znienacka, zapytać jak kto się czuje i tak dalej. Wtedy niechcący usłyszałem, jak paru będących w tym basenie dyskutuje na zasadzie „a, jeden mecz się wygra, drugi się przegra, aby kasa się zgadzała”. Jak wpadłem do tego baseniku wszyscy wyskoczyli ze strachu. Oczekiwania w Wiśle były duże, to nie ulega wątpliwości, może nie mieliśmy planów na mistrzostwo Polski, ale na pewno na więcej. To była trudna szatnia w pewnym momencie. Gdy do niej schodziłem, panowała cisza jak makiem zasiał. A ja lubię otwartość, mówimy sobie co jest źle otwarcie, niż że ktoś mi się osiem razy będzie kłaniał, a za kulisami wbijał nóż w plecy. Dużo też wokół Wisły kręciło się wówczas menadżerów, którym zależało na zawodnikach, ale nie na drużynie. Ktoś mi chciał narzucać, żeby grał ten lub tamten. A trener jest jak reżyser. On buduje zespół, on widzi wartości, jakie w tym zespole powinny być.

76. MIEDŹ LEGNICA 1992

Fot. MiedzLegnica.eu

Bywało, że nawet trzecioligowiec dochodził do finału Pucharu Polski, by wspomnieć Raków Częstochowa albo Czarnych Żagań. Ale drugoligowiec wygrywający puchar to jeszcze inna historia – jednak trofeum do gabloty, pozamiatanie rywali z wyższej klasy. Miedź jest o tyle szczególnym przypadkiem, że w 1992 nie była klubem w sumie niezłym, który akurat na przykład spadł do drugiej ligi – nie, nie zaznała nigdy smaku takiej stawki, a w pierwszej lidze nigdy ich nie było.

Ostrovia Ostrów Wielkopolski – Miedź 1:1, 1:3 w karnych
Miedź – Stal Mielec 3:2
Miedź – Olimpia Poznań 1:0
Miedź – Zawisza Bydgoszcz 2:1, 2:2 po dogrywce
Miedź – Stilon Gorzów 3:0, 1:1

Wojciech Górski, jeden z najlepszych piłkarzy w historii Miedzi, dziś szkolący tam młodzież: – Mieliśmy wtedy wielu wypożyczonych zawodników z Zagłębia. Tam byli niechciani. Chcieli udowodnić, że zostali niesłusznie skreśleni. Tak naprawdę zespół był finalnie bardzo mocny. Bardzo doświadczeni gracze: Daniel Dyluś, Jarek Gierejkiewicz, Bogda Pisz, Darek Baziuk. Do tego młodsi, którym trener Fiutowski dawał szansę – ja czy Piotrek Przerywacz, Andrzej Cymbała. Ta mieszanka zdała egzamin. Jak doszliśmy do finału, myśleliśmy sobie: co stoi na przeszkodzie, żeby wygrać? Skoro już jesteśmy w finale, został tylko jeden mecz. Owszem, Górnik był jedną z najlepszych drużyn w kraju, miał kadrowiczów, olimpijczyków, ale my wyszliśmy bez presji, chcieliśmy się pokazać. Znakomity mecz zagrał też Darek Płaczkiewicz, który obronił dwa karne. Natomiast w Miedzi nie zawsze było kolorowo. Jak wchodziłem do zespołu, było jeszcze OK, ale to co nam obiecano… żadnych premii ni było. Zdobycie Pucharu Polski to był sam sukces sportowy i tyle. Ja dostałem zaliczkę na ślub, tyle udało mi się wywalczyć i z tego człowiek się cieszył. Ale nie wiem czy inni coś dostali.

Do wyjątkowej sytuacji doszło po finale. Otóż trener Fiutowski… zabrał trofeum do domu nie chciał oddać. W książce „Jeśli w coś mocno wierzysz”, biografii Wojciecha Górskiego, czytamy:

„W związku z zagarnięciem przez Pana Pucharu Polski Prezydenta Rzeczypospolitej, zdobytego przez MKS Miedź Legnica w sezonie 91/92, proszę o jego zwrot w terminie siedmiu dni od daty zamieszczonej w nagłówku tego pisma. Przypominam Panu, iż Puchar Polski, ufundowany przez prezydenta RP, stanowi dobro ogólnopolskiej kultury fizycznej i nie jest w związku z tym własnością klubu, ani tym bardziej osoby fizycznej. Informuję Pana, że dalsze przetrzymywanie Pucharu potraktowane przez nas zostanie jako zagarnięcie mienia społecznego i spowoduje wystąpienie organów ścigania”.

Górski: – Ten puchar chyba został trenerowi siłą odebrane. Było troszkę animozji. Również między drużyną a trenerem. Złego słowa nie powiem: mnie trener Fiutowski ukształtował, nauczył charakteru, ale też trener rządził naprawdę twardą ręką. Warsztat miał bardzo dobry, ale te relacje typowo ludzkie szwankowały między nim a zespołem.

Jedyną faktyczną nagrodą za Puchar był więc występ w pucharach i to, że niektórzy się świetnie przez pucharową ścieżkę wypromowali, wracając do pierwszej ligi mimo, że sama Miedź w tamtym roku nie awansowała. Los przydzielił Miedzi AS Monaco Arsene’a Wengera.

Tak dla kontekstu:

91/92 Monaco w finale Pucharu Zdobywców Pucharów
93/94 Monaco w półfinale Ligi Mistrzów

A pomiędzy tymi sezonami – właśnie mecz z Miedzią. W barwach ekipy z księstwa Klinsmann, Djorkaeff czy Thuram.

Górski: – Trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno. Mogliśmy pojechać na Kaukaz, nikogo nie obrażając, a pojechaliśmy do Monte Carlo. I graliśmy jak równy z równym. Nie zabrakło nam wiele, by sprawić jedną z chyba największych sensacji w europejskiej piłce, bo Monaco było wtedy topową drużyną europejską. To jest piękne w piłce, że wychodzisz na boisko i nie ważne, czy jesteś Monaco, czy Barceloną, szanse wciąż są. Mieliśmy mnóstwo sytuacji, po rewanżu u nich piłkarze uciekali do szatni, Wenger kazał im zawrócić i podziękować trybunom – piłkarze dostali okropne gwizdy. Może byli wtedy w słabej formie. Może nas zlekceważyli, bo przyjechał drugoligowy polski zespół. Ale naprawdę była szansa na niespodziankę.

Może piłkarze zlekceważyli, ale ciekawe, że Monaco… przysłało na wcześniejszy mecz Miedzi z Górnikiem Pszów ekipę z kamerą, żeby wiedzieć cokolwiek o legnickim zespole. Profesjonalizm.

O wszystkim przesądził jeden gol Djorkaeffa z Lubina, gdzie rozegrany był mecz. Płaczkiewicz obronił karnego Klinsmanna, Miedź też miała swoją jedenastkę. Do tego Wenger wyrzucony w pierwszym spotkaniu na trybuny… To nie był na pewno jednostronny, spokojny dwumecz.

Sytuacji Miedzi jednak szczególnie ten dwumecz nie zmienił. Do 97/98 była rzetelnym drugoligowcem. Wtedy spadła do III ligi i kłopoty się nawarstwiały. Klub znalazł się na krawędzi bankructwa. Gdyby nie Andrzej Dadełło i jego ludzie, z Martyną Pajączek na czele, kto wie gdzie byłaby Miedź.

75. STAL MIELEC 1978-1983

Myślisz „Stal Mielec lat siedemdziesiątych”, mówisz „Grzegorz Lato”. To oczywiście uzasadnione skojarzenie i bardzo dobry trop przy opisywaniu mieleckiego klubu, ale trzeba uczciwie przyznać, że nawet po jego odejściu Stal Mielec pozostała bardzo silnym zespołem, który regularnie dawał sporo radości publiczności na stadionie przy Solskiego 1.

Generalnie historię wielkiej Stali można podzielić na dwa okresy – do oficjalnego pożegnania Ryszarda Sekulskiego i Edwarda Bielewicza podczas Turnieju z okazji 22 lipca, oraz po oficjalnym pożegnaniu tej legendarnej dwójki. Przyczyn jest kilka – ta najbardziej oczywista to moment prawdziwego szczytu mielczan, gdy w 1976 roku zdobyli tytuł Mistrza Polski. Ten moment największej chwały trwał od pierwszego mistrzostwa w 1972 roku, ale zawierał też chwile, gdy zawodnik Stali został królem strzelców na Mistrzostwach Świata, albo te, gdy mielczanie bardzo dzielnie boksowali się z samym Realem Madryt. Jak możecie się domyślać – tę ekipę bardzo dokładnie weźmiemy pod lupę za kilkadziesiąt miejsc. Końcówka lat siedemdziesiątych to jednak szereg bardzo dużych zmian. Rosła infrastruktura – powstała luksusowa trybuna, a stadion rozświetliły najsilniejsze jupitery w Polsce. Równolegle jednak zmieniał się skład, i tutaj niestety zawodników wybitnych zastępowali „tylko” wyśmienici.

Sekulskiego i Bielewicza już wspominaliśmy, ale Stal opuścili też Jan Domarski, Henryk Kasperczak czy Włodzimierz Gąsior. Stal w 1978 roku zajęła ósme miejsce i był to zdecydowanie rok wymiany pokoleń. To nowe zaczęło swoją własną historię w wyjątkowo efektowny sposób – od Trofeo Colombino. Cóż to takiego? Na pewno był to puchar dość oryginalny, bo rozgrywany już w trakcie zmagań ligowych w Polsce. Stal pojechała do hiszpańskiej Huelvy, gdzie zmierzyła się z Sevillą i Dinamem Bukareszt. Tak, wiemy jak to brzmi, więc przygotowaliśmy nawet coś równie absurdalnego jak wygrany przez Polaków turniej z udziałem Sevilli – artykuł z El Pais (!), zamieszczony w ich witrynie internetowej (!!), a napisany w Huelvie w 1978 roku (!!!).

Stal Mielec zasłużenie i z wielką przewagą wygrała XIV edycję Trofeo Colombino, pokonując Dinamo Bukareszt 4:1 w finale turnieju. Sevilla, która rozczarowała pierwszego dnia, pokonała Huelvę w finale pocieszenia 4:0. Pierwszego dnia jednak przegrała 1:2 ze Stalą. Nowa Sevilla rozczarowała wielu kibiców, którzy pojechali obejrzeć ich mecze do Huelvy. Brakowało im kondycji fizycznej, a Skiba, krzepki siedemnastoletni mężczyzna, wystarczył by powstrzymać kosztującego 60 milionów Bertoniego. Pomocnik ponownie rozczarował, a z trójki Scotta, Montero, Bertoni to Montero był najlepszy.

W sezonie 1978/79 Stal zdobyła brąz z 3 punktami straty do Ruchu Chorzów i Widzewa – działo się to jeszcze z potężnym udziałem starej ekipy, z Latą czy Hnatio, ale w blokach byli już diabelnie utalentowani młodsi, którzy przynieśli Mielcowi dwa kolejne sukcesy. Po pierwsze – Andrzej Łatka czy Dariusz Kubicki, srebrni medaliści Mistrzostw Europy do lat 18 w RFN. Po drugie – wychowankowie jak Kazimierz Buda. Oczywiście, to nie to samo co bohaterowie lat siedemdziesiątych, którzy podobne sukcesy odnosili na seniorskich turniejach, ale jednak – bywały w historii Polski gorsze transformacje. Zwłaszcza, że wakatów było więcej – długo miejsca w Mielcu nie zagrzał Andrzej Szarmach, odszedł również Zygmunt Kukla.

Dlatego taki szacunek wzbudza osiągnięcie z 1982 roku, gdy przebudowany i odmłodzony skład wywalczył kolejny brązowy medal. To był znak, że choć blask Stali 1972-1976 zaczyna dogasać, to Mielec stać jeszcze na ostatnie efektowne mecze.

źr. Historia Wisły

Niestety dla mielczan – czuć już było wiatr zmian, który pchał Polskę w lepsze czasy, ale za to oparte na państwowych kombinatach kluby w czasy o wiele gorsze. Choć wydawało się, że inwestycja w młodych ludzi, którzy już na początku kariery byli w stanie bić się z faworytami całej ligi to przepis na sukces, szybko okazało się, że najlepszym przepisem na sukces jest wysoki budżet i lepsze perspektywy w walącym się komunizmie. Stal najpierw rozczarowała czysto piłkarsko i organizacyjnie – trzech trenerów w jednym sezonie i spadek z ligi to coś, o co trudno winić komunistów. Ale faktem jest, że od razu po spadku z klubu odeszli najcenniejsi – Kubicki, Buda, Łatka, Ciołek czy Stawarz. To była seria ciosów ze wszystkich stron, bo sypała się organizacja (organizacyjnie Stal Mielec!), sypał się dział sportowy, sypały się wyniki. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej w Mielcu 40 tysięcy widzów oglądało meczu Pucharu UEFA z Lokeren, gdzie do awansu zabrakło jednej bramki. Wówczas szczytem było 4. miejsce na zapleczu Ekstraklasy, symboliczny koniec wielkiej Stali, którego nie przesunęło nawet awansowanie do półfinału Pucharu Polski. Stal jeszcze odwiedzała Ekstraklasę, ale lot rozpoczęty w latach siedemdziesiątych definitywnie skończył się w pierwszej połowie kolejnej dekady.

74. LEGIA WARSZAWA 1927-1934

Tłumy na Legii. Źródło: Wikipedia

W pierwszych latach powojennych Legia nie wykraczała poza okręg warszawski: miała zbyt mocną konkurencję. Paweł Gaszyński, autor cyklu „Zanim powstała liga”, wspomina, że Legia w Warszawie była klubem, który oglądał plecy innych: – Legia wcześniej była trzecią siłą Warszawy, za Polonią, a także Warszawianką, do której przechodzili ci, którzy w Polonii się nie łapali. Utworzyli sobie zespół i bywało, że kończyli z Polonią rozgrywki warszawskie równą ilością punktów. Warszawianka jest też jedynym zespołem z Warszawy, który przed wojną nie spadł z ligi.

Przełomem jest 1927, kiedy Legia melduje się w lidze. w sezonie 1928, 1930 i 1931 zajmie trzecie miejsce w lidze. Pozostałe z tego okresu? Cały czas czołówka. Tąpnięcie nastąpi dopiero w 1935 – dziewiąte miejsce – a rok później Legia spadnie z ligi. Warto podkreślić, że w 1936 kierownikiem klubu był pułkownik Leopold Okulicki, późniejszy ostatni dowódca Armii Krajowej.

Opowiada Jarosław Owsiański, ekspert futbolu polskiego tamtych lat, autor między innymi książek „1927. Ten pierwszy sezon ligowy”, „1928. Wisła po raz drugi”, „1929. Zielone mistrzostwo”: – Być może nigdy nie doszłoby do zdobycia trzech brązowych medali przez Legię, gdyby nie zamach majowy. Do 1927 roku Legia bowiem ani razu nie wywalczyła tytułu mistrza okręgu warszawskiego, a był to wówczas warunek konieczny do udziału w rywalizacji o tytuł mistrza Polski. Kiedy władzę w polskiej piłce przejęli wojskowi, doprowadzili do utworzenia Ligi, co stworzyło dla Legii szansę ubiegania się o sukcesy ogólnokrajowe. Przez sześć pierwszych sezonów Legia plasowała się w tabeli wyżej niż jej lokalny rywal Polonia, a w latach 1928, 1930 i 1931 wywalczyła trzecie miejsce w Polsce.

W tym okresie dwa razy była najbardziej bramkostrzelną drużyną w lidze i właśnie atak był jej największą siłą. Problem w tym, że było tam zbyt wielu gwiazdorów, którzy nie chcieli ze sobą współpracować. W roku 1928 tercet Józef Nawrot – Marian Łańko – Józef Ciszewski zdobył 62 gole. Kiedy w 1929 roku atak wojskowych zasilił Zygmunt Steuerman z lwowskiej Hasmonei, nazywany „primadonną”, najlepszy dotychczas snajper Nawrot nie zdobył w ciągu sezonu ani jednego gola. Tymczasem tuż po odejściu Steuermanna – Nawrot zdobył tytuł króla strzelców, co potwierdzają wszystkie źródła, choć kwestionują niektóre opracowania. Jednak gdy Nawrot brylował na ligowych boiskach jego partner z linii ataku Marian Łańko nagle zrezygnował z kariery piłkarskiej, co było jednak tylko wybiegiem aby odejść z Legii i przejść do innego klubu.

Rzeczywiście atmosfera nie była najlepsza, co potwierdza fakt, że aż siedmiu innych zawodników przeszło wówczas do zespołów rywali, w tym aż pięciu do Warszawianki. Mówiło się, że piłkarze mieli zbyt wygórowane oczekiwania, choć jak wiadomo obowiązywało wówczas amatorstwo. O sile Legii stanowili nie tylko futbolowi snajperzy, ale także legendarny obrońca Henryk Martyna pomocnicy Marian Schaller i Franciszek Cebulak oraz skrzydłowy Witold Wypijewski. Prasa pisała wówczas o fermencie w zespole wojskowych, czy gdyby niesnaski Legia zdobyłaby tytuł mistrza Polski – trudno dziś rozstrzygnąć. To właśnie w czasie największych sukcesów Legii w lidze wybudowano i oddano do użytku stadion im. Marszałka Piłsudskiego, wówczas najnowocześniejszy w Polsce, usytuowany przy Łazienkowskiej naprzeciwko nieistniejącego już kościoła Matki Bożej Częstochowskiej. Stało się to możliwe dzięki pomocy gen. Romana Góreckiego, pierwszego prezesa Ligi, który był wówczas prezesem Banku Gospodarstwa Krajowego i zarazem przyjacielem prezesa Legii płk. Zygmunta Wasseraba. Warto przypomnieć, że w 1930 r. Legia jako pierwsza polska drużyna zdobyła puchar Ministerstwa Spraw Zagranicznych ufundowany dla zespołu który w ciągu roku odniósł największe sukcesy międzynarodowe. To była z pewnością drużyna wybitnych indywidualności.

72.  LECH POZNAŃ TERCETU A-B-C 1949-1952

Fot. LechPoznan.pl

Lech Poznań tria ABC jest szczególny z kilku przyczyn. Po pierwsze – formacja ataku złożona z Teodora Anioły, Edmunda Białasa i Henryka Czapczyka to jeden z najlepszych ataków w historii ligi.  Każdy grał inaczej: Anioła, typowy snajper, silny fizycznie, zdecydowany, z wykończeniem. Białas, pierwszy kadrowicz w historii Lecha, był obunożny, miał też znakomite uderzenie z dystansu – wykonywał też siłą rzeczy rzuty wolne. Czapczyk z kolei miał najlepszą technikę, najwięcej też umiał jeśli chodzi o kreowanie akcji i sytuacji kolegom.Dębieccy bombardierzy w trudnych latach tuż po wojnie dawali radość kibicom w Poznaniu. Dla nich samych to też było wyzwanie: Białas przez kontuzję musiał skończyć karierę w 1950. Czapczyk, wcześniej sięgający po trofea z Wartą, grał… z niewyjętą podczas wojny kulą.

Najdłużej z tej trójki grał Anioła: aż do 1961 – z krótką przerwą na Wartę – co przełożyło się na łączną liczbę około ćwierci tysiąca bramek.  W 1994 kibice Lecha uznali go graczem 75-lecia. W 1985 w plebiscycie Gazety Poznańskiej trzykrotny król strzelców pierwszej ligi został wybrany sportowcem 40-lecia Wielkopolski, wyprzedzając choćby Wojciecha Fibaka.

To pokazuje jaką wagę miały mecze tamtego Lecha, choć zdobywali najwyżej brązowe medale. Zaznaczmy, że to trio rozegrało ze sobą zaledwie 35 spotkań, ale w których strzeliło… 68 bramek. Może tego im brakło – gry dłużej ze sobą – by osiągnąć coś więcej. Do dziś cztery z najwyższych ligowych zwycięstw Lecha przypadają na tamten czas. To 11:1 z Szombierkami w 1950, 7:0 z Garbarnią w 1950, 8:1 z ŁKS-em w 1949, 8:0 z Szombierkami w 1949. Anioła strzelił też pierwszą bramkę w historii pierwszoligowych meczów Lecha Poznań.

Ten Lech Poznań jest też szczególny przez postać Henryka Czapczyka, który jest mostem łączącym Legię z Kolejorzem.

Dominik Czapczyk, wnuk pana Henryka, dziś pracujący w Lechu przy projekcie Lech Poznań Football Academy: – Dziadek urodził się w 1922, a więc dacie nieprzypadkowej, założenia Lecha. Pamiętam, dziadek często wspominał mecz z Szombierkami Bytom. 11:1. Nazywał go rzezią niewiniątek. W wielu meczach nikt nie pytał, czy Lech – wtedy Kolejarz – wygra, tylko jak wiele bramek wrzucą drużynie przeciwnik. Dziadek wspominał też, że z trybun krzyczano: „Ciapa, Ciapa, dodaj gazu, dwie bramki strzel od razu!”. Dziadek jako trener wprowadził Lecha do pierwszej ligi, był też przez wiele lat kronikarzem klubu. Prowadził też Olimpię Poznań czy Tygodnik Miliarder Pniewy. Dziadek dojeżdżał mentalnie do dzisiejszych czasów w kwestii budowania wizerunku: był nałogowym palaczem, choć, jak mówił „on się nie zaciąga”. Na jednym meczu Miliardera zrobił show, że publicznie pali czapkę, co jest symbolem rzucenia palenia. Potem to w toaletach przyłapywano, jak ćmiki palił.

Na stronie „Powstańcze biogramy” czytamy o panu Henryku:

Pseudonimy „Mirski”, „Henio”. W grudniu 1939 wysiedlony z Poznania do Ostrowca Świętokrzyskiego. W konspiracji od 1 października 1940, początkowo kolportował prasę podziemną, w 1943 uczestniczył w kursie Szkoły Podchorążych przy zgrupowaniu partyzanckim AK porucznika „Nurta” na Kielecczyźnie. Oddelegowany z misją do Komendy Głównej AK w lipcu 1944, pozostał w stolicy.

Od września 1944 I Obwód „Radwan”(Śródmieście) – Podobwód „Sławbór” – odcinek wschodni „Bogumił” – batalion „Miłosz” – 2. kompania – pluton NSZ „Sikora” – dowódca. Po kapitulacji dowódca plutonu kompanii „A” w batalionie osłonowym, zabezpieczającym wyjście do niewoli oddziałów powstańczych i ewakuację szpitali. Szlak bojowy: śródmieście Północ – Śródmieście Południe. Uczestniczył m.in. w zdobyciu PAST-y przy ul. Zielnej 37/39, oraz w ataku na Komendę Policji przy Krakowskim Przedmieściu 1. Losy po powstaniu: Niewola niemiecka – jeniec Stalagu IV B Mühlberg, Stalagu XI A Altengrabow, Stalagu X B Sandbostel i Oflagu X C Lübeck. Uwolniony przez Brytyjczyków 6 maja 1945 r.

Po wyzwoleniu był oficerem łącznikowym PSZ Bruksela – Paryż, oficerem Polskiej Misji Repatriacyjnej w Lubece oraz oficerem d/s transportu morskiego na trasie Lubeka – Szczecin. Rozpoczął studia ekonomiczne na uniwersytecie w Antwerpii, ale w 1946 r. zdecydował się na powrót do Polski. Został zawodnikiem Warty Poznań (1946-1948) i z tym klubem świętował swoje największe sukcesy: wicemistrzostwo (1946) i mistrzostwo Polski (1947), pełniąc funkcję kapitana drużyny. Kilkakrotnie aresztowany przez UBP, dzięki wstawiennictwu działaczy sportowych, za każdym razem zwalniany. W latach 1949-1953 reprezentował barwy Lecha Poznań, wystąpił w 77 meczach i strzelił 14 bramek. Występował na boisku jako napastnik (pseudonim boiskowy „Ciapa”), był środkowym w znanym tercecie napastników Lecha „A-B-C” (z Teodorem Aniołą i Edmundem Białasem); uchodził za najlepiej wyszkolonego technicznie z tej trójki. Występował w kadrze narodowej „B”. Po zakończeniu kariery piłkarskiej był trenerem wielu polskich zespołów. Wraz z Lechem Poznań świętował awans do ekstraklasy w 1961 r. Prowadził ponadto m.in. Olimpię Poznań, Warmię Olsztyn, Lechię Zielona Góra, a w latach 90. działał w klubie Sokół Pniewy”.

Ponownie oddajmy głos Dominikowi Czapczykowi: – Dziadek był jednym z ostatnich oficerów Powstania Warszawskiego, którzy zdawali broń. Został odznaczony virtuti militari przez Tadeusza Bóra-Komorowskiego. Trzykrotnie ranny w Powstaniu Warszawskim, z kulą w łokciu, której nigdy nie wyjęto. My byliśmy zafascynowani tym widokiem. O jednym nigdy nie chciał opowiadać: o powstaniu warszawskim. Za bardzo to przeżywał. Cieszy mnie bardzo jedno. Wiadomo, że są na scenie kibicowskiej różne animozje. Ale także forach Legii wyrażano się o dziadku z wielkim szacunkiem, pamiętając, że to powstaniec. Na pogrzebie, pamiętam, przyjechał autokar żołnierzy. Trzy salwy w powietrze. Trumna w biało-czerwonej fladze. Przyszło ponad tysiąc ludzi, w tym piłkarze tacy jak Andrzej Juskowiak czy Bartek Bosacki, a także prezesi Lecha i Warty. Gdziekolwiek w Wielkopolsce się przedstawię, pytają: czy to z tych Czapczyków? Nawet moja żona, gdy przyznała na prawie jazdy, że jest z rodziny Czapczyków, to pan łaskawiej na nią spojrzał, urzeczony, że poznał.

Trybuny na Bułgarskiej za patronów mają właśnie Henryka Czapczyka, Teodora Aniołę i Edmunda Białasa. To najlepiej pokazuje jak ważne dla Lecha były to postacie i jak kluczowe w historii klubu.

72. JUNAK DROHOBYCZ 1938-1946

A co gdybyśmy wam powiedzieli, że istnieje drużyna, która w samym środku wojennej zawieruchy ogrywała reprezentacje Egiptu czy Syrii, a szlak bojowy zakończyła we Włoszech, gdy po zdobyciu Monte Cassino zagrała mecz w Neapolu dla 35 tysięcy widzów? A co gdybyśmy wam powiedzieli, że istnieje zespół, któremu wprawdzie zabrakło kilkunastu dni do upragnionego awansu do Ekstraklasy, za to już w 1939 roku ogrywał węgierskie kluby podczas światowego tournee?

Junak Drohobycz to bez wątpienia najsilniejszy zespół, spośród tych, które nigdy nie zagościły w najwyższej klasie rozgrywkowej. Junak to też bez wątpienia jedyny zespół, który tak gładko wszedł w rolę nieformalnej reprezentacji Polski, skupiającej nie tylko piłkarzy kończących rozgrywki w 1939 roku barażami o awans do najwyższej ligi, ale i najlepszych spośród żołnierzy. I tak do Junaka wojennego dołączyli choćby Gałecki z ŁKS-u czy Komendo-Borowski z Pogoni Lwów.

post

Ale po kolei. Skąd właściwie wziął się ten cały Junak? Szeroka historia całego klubu jest opisana W TYM MIEJSCU, my skupmy się na najważniejszych aspektach. To klub, który o jakieś kilkadziesiąt lat wyprzedził swoją epokę. Był bowiem zorganizowany na dwóch silnych fundamentach – pierwszym z nich było wojsko, które uosabiał pułkownik Mieczysław Młotek, kierownik drużyny, jej mecenas i główny architekt sukcesów. Drugim był jednak… naftowy gigant. Na wiele lat przed Manchesterem City, na dekady przed PSG – drohobyckie zaplecze przemysłowe zrzucało się na swój diamencik – klub, który był na tyle silny, by wygrać mistrzostwa okręgu lwowskiego, z drużynami zasłużonymi i cenionymi w całej przedwojennej Polsce.

Pułkownik Młotek ściągnął do siebie m.in. Tadeusza Krasonia w roli trenera, potem dołożył mu kilku zawodników otrzaskanych z tą największą piłką. Najjaśniejszą gwiazdą był bez wątpienia wyciągnięty z Wisły Kraków Bolesław Habowski. Jeszcze w 1938 roku piłkarz Wisły znalazł się w szerokiej kadrze reprezentacji Polski na mundial, na co zapracował świetnymi występami w elicie. W kadrze co prawda jego licznik stanął na dwóch meczach (jeden gol), ale i tak był to piłkarz zdecydowanie wyrastający ponad poziom A-klasy. Czym skusił go Junak? Możemy się jedynie domyślać, przypomnijmy jednak – to było zagłębie naftowe. Bogate i rozwijające się w ogromnym tempie. Łatwiej robiło się piłkę ręczną w Płocku pod szyldem Orlenu czy Petrochemii. Łatwiej robiło się futbol u boku naftowych magnatów z Galicji.

A przecież siedzibę w Drohobyczu miał Polmin, czyli największa i najbardziej nowoczesna rafineria w całym regionie. Nowoczesna również z uwagi na organizację pracy – publikacje poświęcone firmie podkreślają wyjątkowe zaplecze socjalne oraz świetne warunki finansowe nawet dla szeregowych robotników. Jeśli myślimy o „społecznej odpowiedzialności biznesu”, to Polmin jawi się jako jeden z prekursorów. Także w kwestii pełnienia roli mecenasa lokalnego sportu, jak – nie przymierzając – KGHM w Lubinie.

Wielka szkoda, że ten świetny projekt został tak brutalnie przerwany przez wojnę. Jeszcze w końcówce sierpnia Junak grywał mecze, ale potem większość jego piłkarzy, wraz z pułkownikiem Młotkiem na czele zostało wezwanych do obrony granic. Kampania wrześniowa potrwała dla nich kilkanaście dni – gdy okazało się, że od wschodu nadciąga drugi przerażający wróg, Młotek zgodnie z rozkazami ewakuował całą drużynę na Węgry, pełniąc zresztą w wojsku funkcję logistyka całej operacji. Tam zaś… Cóż, tam wrócił futbol.

– Wyszli przez Węgry, tam grali mecze towarzyskie. Iran, Palestyna – już jako II Korpus Andersa grali mecze m.in. z reprezentacją Iranu. Potem, już jako Brygada Strzelców Karpackich, byli właściwie nieformalną reprezentacją Polski. Jako wojskowi też zresztą święcili triumfy – nie byli może w pierwszej linii, pełnili raczej funkcje pomocnicze, ale te oddziały wyzwalały Bolonię, brały udział w bitwie pod Monte Cassino – opisuje ich losy Leszek Śledziona. Nieco bardziej szczegółową rozpiskę znajdujemy w Kurierze Galicyjskim. Jan Jaremko podaje tam nawet dokładne wyniki: piłkarze w mundurach wojskowych zwyciężyli m.in. 2:1 z Iranem, 6:1 z Irakiem, 4:1 z reprezentacją floty angielskiej oraz z wieloma klubami egipskimi. 

Z biuletynu Koło Lwowian ze zbiorów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego

Największe sukcesy to jednak już powrót do Europy, gdy wielu zawodników tej nieformalnej reprezentacji Polski bawiło swą grą wymagającą włoską publiczność. Legenda głosi, że Ewald Cebula dostał nawet ofertę od Lazio. Ale i powojenne losy całej bandy są godne uwagi – Stanisław Gerula na przykład został w Anglii, gdzie doszedł nawet do finału jednego z amatorskich turniejów i zagrał na Wembley. Wcześniej „Karpatyczycy”, bo tak nazywała się ich formacja wojskowa, dorobili się drużyny Carpathians, występującej w niższych ligach. Wróćmy jeszcze do naszego artykułu.

Z pewnością z Junakiem przez wojnę maszerował również Władysław Szewczyk, kolejny wiślak ściągnięty do Drohobycza jeszcze przed wojną. Wspomniana już strona „Historia Wisły” dotarła do jego wspomnień z gazety „Echo Dnia” w 1947 roku.

– Zwiedziłem blisko pół świata. Przez Węgry, Turcję, Syrię, Palestynę, Iran, Irak, Egipt dotarłem do Włoch, gdzie skończyła się moja odyseja. Stąd już tylko podróż do Anglii, demobilizacja i powrót do kraju. W armii mieliśmy drużynę złożoną z doskonałych zawodników, która odnosiła liczne sukcesy. Było to w latach 1941—1943. Znajdowałem się wówczas w swej szczytowej formie, podobnie jak kilku moich dawnych kolegów, którzy w zawodach na Środkowym Wschodzie znajdywali uznanie zarówno u przeciwnika, jak i u kolegów z naszej dywizji, którzy w piłkę nie grali – wspominał Szewczyk, oddając wiernie szlak bojowy Junaka i całej brygady. Szewczyk jako jeden z nielicznych zdecydował się na dość szybki powrót do Polski – w 1947 roku został napastnikiem Cracovii, z którą sięgnął po mistrzostwo Polski w 1948 roku.

To tylko potwierdza jak silną ekipą był Junak. Można gdybać, jak poradziłby sobie w polskiej lidze w 1940 roku. Zakładamy jednak, że ludzie, którzy radzili sobie nawet z tak świadomymi piłkarsko zawodnikami jak Brytyjczycy czy Włosi, wstydu swoim naftowym i wojskowym mecenasom by nie przynieśli.

71. LECHIA GDAŃSK 1954-1956

– Roman to był klasa-gość. Człowiek, który nosił w sercu wielki pierwiastek piłkarskiego romantyzmu – wspominał na Weszło Bogusław Kaczmarek. – Facet o bardzo serdecznym usposobieniu. Mam cały czas przed oczyma jego reakcję, jak rok temu Korona Kielce strzeliła Lechii bramkę na 0:4. Romek zaczął po prostu płakać, łzy pociekły mu po policzkach. Tomek Korynt wziął wtedy ojca pod ramię i wyprowadził go z trybuny, nie pozwolił mu oglądać tego meczu do końca. Ostatecznie było 0:5 i Romek strasznie to przeżył. Lechia to była jego biało-zielona krew.

Biało-zielona krew, która z pewnością dała klubowi coś więcej niż tylko pierwszy w historii Trójmiasta medal Mistrzostw Polski. Lechia Romana Korynta, Lechia lat pięćdziesiątych była przede wszystkim kamieniem węgielnym, który pozwolił założonemu ledwie dziesięć lat wcześniej klubowi ugruntować swoją pozycję na futbolowej mapie. Gdańsk znikał z radarów na długo, północ zresztą ogólnie była piłkarsko upośledzona w stosunku do bogatego i mocnego południa, ale kapitał wypracowany w latach pięćdziesiątych nigdy nie pozwolił Lechii zginąć.

Budowlani – bo tak wtedy przejściowo nazywał się klub – zasłynęli w Polsce jako „Murarze”. Roman Korynt żartował w rozmowie z Pawłem Paczulem, że to nie tylko od „Budowlanych”, ale też od gry defensywnej. Gry, której szefował właśnie posiadający greckie korzenie piłkarz. To postać legendarna z wielu względów – pomijając, że był współautorem najważniejszego sukcesu Lechii w pierwszym półwieczu jej istnienia, reprezentował też Polskę w pamiętnym meczu z ZSRR oraz… miał w swoim CV sporo sukcesów bokserskich. Materiał na kibicowskie flagi, nie ma tu pola do dyskusji.

Prasa nazwała nas Murarze, nie dlatego, że Budowlany Klub Sportowy, ale przez około 10 spotkań z rzędu nie straciliśmy bramki.

Wykorzystywał pan w grze obronnej sztuczki wyciągnięte z kariery bokserskiej?

– Bardzo często, ale walczyliśmy wtedy po dżentelmeńsku, jak ostrzej się kogoś zaatakowało, to od razu było „przepraszam”, uścisk i gramy dalej. Nigdy nie miałem wrogów na boisku.

Ale słyszałem, że mógł pan sobie pozwolić na twardszą grę, ponieważ z tyłu głowy, wiedział pan jedną rzecz: jako zawodnik reprezentacji, miał pan wsparcie PZPNu.

– Tak, ale starałem się z tego nie korzystać. Raz jeden sędzia mnie zdenerwował i powiedziałem mu: „jeszcze się tak nie narodził, co by pana Romana z boiska przy wszystkich wyrzucił”. Ten się zagotował i kazał mi zejść, ale wiedziałem, że jako reprezentant mam pewne przywileje i odpowiedni ludzie to załatwią. To był jednak odosobniony incydent.

Korynt, ale też Lenc, Kusz czy Henryk Gronowski naprawdę trzymali fason – Lechia w 22 meczach straciła 21 goli, lepszą defensywę miała tylko mistrzowska Legia. Sporo o tamtym sezonie i tamtym stylu Lechii mówi zresztą fakt, że ostatnia w tabeli Garbarnia zdobyła o dwie bramki więcej niż gdańszczanie. Tutaj gigantyczny ukłon trzeba wykonać przed trenerem Tadeuszem Forysiem, jednym z pierwszych piłkarskich teoretyków w Polsce. Gdy spojrzymy na trenerów powojennych, znajdziemy całą plejadę gwiazd futbolu z lat trzydziestych. Foryś? Już jako 28-latek był członkiem sztabu trenerskiego. Korynt wspominał później, że pod względem czystych umiejętności był naprawdę fatalny.

– Foryś był świetnym szkoleniowcem, choć kompletnie nie umiał grać w piłkę, nawet prosto jej nie kopnął. Pamiętam, że prosił mnie o pokazywanie niektórych ćwiczeń, sam by ich przecież nie wykonał. Ale miał wiele innych zalet, poświęcał każdemu zawodnikowi czas, brał na bok i przez dobre pół godziny, nawet więcej, tłumaczył taktykę. Dobrze nas ustawiał, dbał też o atmosferę: w kadrze jeden wskoczyłby za drugiego w ogień – opowiadał u nas na Weszło.

Foryś jako nowoczesny menedżer piął się po szczeblach kariery tak samo jak jego Lechia i najbardziej zaufany człowiek, Korynt. Najpierw zrobił z gdańskim klubem awans do Ekstraklasy w 1954 roku, już wtedy grając wyjątkowo oszczędnie. Doskonale widać to przy zestawieniu goli trzech zespołów, które wywalczyły wówczas miejsce w elicie. Zagłębie Sonsowiec? 38 strzelonych, 15 straconych. Garbarnia? 38 do 20. Lechia? 28 strzelonych, tylko 14 straconych.

Nietrudno się domyślić, że taka strategia najlepiej sprawdzała się w pucharowych bojach. Już jako beniaminek lechiści doszli do finału, gdzie plany pokrzyżowała im Legia Warszawa. Trudno grać na zero z tyłu, gdy Kempny już w 2. minucie strzela gola. Próby odrobienia strat skończyły się tak, że Wojskowi wlali rywalom aż 5:0. Mimo wszystko – to był pierwszy duży sukces trójmiejskiej piłki. Następnym był wspomniany wcześniej brąz. Swoisty hat-trick to zaś mecz reprezentacji Polski, w którym duet Foryś-Korynt odegrał jedną z głównych ról.

1957. Foryś już w roli selekcjonera, Korynt oczywiście szefuje defensywie reprezentacji. Polacy na Stadionie Śląskim przyjmują „braci” z Rosji, mistrzów olimpijskich z Jaszynem w bramce. Na stadionie 93 tysiące widzów, jak relacjonują media z tamtych lat – najbardziej ujmujące wykonanie Mazurka Dąbrowskiego, jakie tylko można sobie wyobrazić.

– Trzymałem defensywę i prawdę mówiąc, to będąc na stoperze więcej krzyczałem niż grałem. Przewidywałem, mówiłem gdzie kto ma biec, jak się ustawić. Oczywiście, samo to by nie wystarczyło. Pyta pan o moje atuty czysto piłkarskie – powiedziałbym, że szybkość i skoczność. Dla obrońcy te walory to obowiązek, trzeba reagować na ruchy napastnika by nie zostać w tyle. Ruscy mieli wtedy świetną drużynę: w bramce Jaszyn, dalej Iwanow czy Strielcow. Nas jednak niósł doping i wygraliśmy po dwóch golach Cieślika. Kibice wpadli na murawę i zanieśli nas do szatni, a trzeba pamiętać, że na stadionie było sporo milicji. Nie mieli jednak szans z kibicami, którzy złapali nas jeszcze potem pod prysznicem i chcieli myć stopy – to znów Korynt na Weszło.

Nie wiadomo, czy bardziej niósł doping, czy jednak obrona strefowa, na tamten okres prawdziwa rewolucja. Fakty są takie, że po dwóch golach Cieślika Polacy wygrali z Rosjanami.

Fot. Przegląd Sportowy

Jak się skończyła ta piękna przygoda? Lechia pograła w najwyższej lidze do 1962 roku, Korynt dwa razy wygrał plebiscyt Złotych Butów katowickiego Sportu. Jak na złość – Puchar Polski między 1958 a 1961 nie był rozgrywany, a więc tam, gdzie gdańszczanie mogli być najskuteczniejsi, w ogóle nie mieli okazji się wykazać. Pecha miał też Korynt. W jednej z korespondencji ze swoimi niemieckimi znajomymi ujawnił, że „normalnie” zarabia na grze w piłkę. To niewinne wyznanie wywołało międzynarodowy skandal – bo przecież kluby komunistyczne utrzymywały, że piłkarze to kompletni amatorzy, górnicy, stoczniowcy i budowlańcy, którzy po robocie spotykają się w weekendy pograć trochę w piłkę nożną. Korynt tymczasem wyjawił wrogowi najpilniej strzeżoną tajemnicę. Kara była taka, że w kadrze już nie zagrał. A zamiast zagranicznego transferu – pisało się o Bayernie Monachium – został w Lechii nawet po spadku do II ligi.

Ani Koryntowi, ani Forysiowi, ani całej tamtej ekipie nikt jednak nie odbierze zasług dla trójmiejskiego futbolu. Który tak naprawdę rozpoczął się wraz z ich awansem do najwyższej ligi.

70. STAL RZESZÓW 1974-1976

Źródło: StalRzeszow.pl

Sezon 74/75. Polska piłka nigdy nie zdawała się mocniejsza, niż wtedy. Jesteśmy ligą brązowych medalistów mistrzostw świata – ligą z tych brązowych medalistów nierozkupioną, więc na polskich stadionach brylują – bez cienia przesady – światowe gwiazdy.

Ale Puchar Polski – a co, użyjmy najbardziej wysłużonej metafory w historii – rządzi się swoimi prawami. I wtedy, gdy polska piłka była najmocniejsza, Turniej Tysiąca Drużyn wygrała drugoligowa Stal Rzeszów. Paradoks Stali Rzeszów polega na tym, że to między 1963 a 1972 zanotowali dziewięć sezonów w pierwszej lidze (choć jako średniak, najwyżej siódme miejsce w 65/66), ale już po tym czasie największej stabilności piłkarskiej siły święcili największy triumf. Kluczową postacią Stali był trener Joachim Krajczy, który doskonale znał Stal: występował w jej barwach w latach 64-1970, później w naturalny sposób przejął zespół. Wcześniej gał też w Legii Warszawa, z którą sięgnął po Puchar Polski.

Droga Stali do finału to:

Kolejarz Prokocim 3:0
Szombierki Bytom 2:1
ROW Rybnik 2:1 (po dogrywce)
Stal Mielec 2:0
Pogoń Szczecin 3:0 (po dogrywce)
ROW II Rybnik, 0:0, karne 3:2.

Finał Stal – ROW II wygląda osobliwie, szczególnie, że rzeszowianie wyeliminowali wceśniej „jedynkę” ROW-u. Ale trzeba pamiętać o tym, że jeśli porównać składy choćby z półfinałowych meczów rybniczan z Górnikiem, a rozgrywanego również w tamtym czasie ligowego meczu z zabrzańską potęgą, to składy są niemal takie same. Sam ROW od końca lat sześćdziesiątych, do połowy lat siedemdziesiątych (z lekkim okładem), był ekipą solidną, bardzo owocnie reprezentującą Polskę choćby w Pucharze Intertoto. To, że w finale Stal nie grała z wielką siłą tamtych czasów, niczego nie odbiera – po drodze wyeliminowała potęgę w postaci ówczesnej Stali Mielec, z Latą i Kasperczakiem w składzie. Po meczu ze Stalą, w którym bohaterem został bramkarz rzeszowian Henryk Jałocha, rzeszowska prasa pisała: „Człowiek, który zatrzymał Mielec”, parafrazując oczywiście słynne tytuły po remisie z meczu Polski na Wembley.

Stal zachowała najwięcej zimnej krwi w dogrywkach, a także wygrała finałową nerwówkę w karnych. Nie była też ekipą, która mogła skupić się wyłącznie na grze pucharowej – w tym samym czasie biła się o powrót do I ligi, co się zresztą udało. Szał na drużynę był w mieście wyjątkowy, bo szedł w parze z ogólnym boomem na futbol w kraju: półfinał z Pogonią Szczecin oglądało trzydzieści tysięcy ludzi.

Fot. Tadeusz Sochor via StalRzeszow.pl

Józef Trepka, ówczesny trener ROW-u, stawiał swój zespół jako faworyta (za StalRzeszow.pl): – Szyguła i Jankowski, stanowiący asystencki duet, obserwowali rzeszowian w ich meczu z Uranią i do Rybnika powrócili raczej w dobrych humorach. Obecna Stal to nie ta sprzed 4-5 lat, brak jej „siły ognia” i chyba odporności psychicznej. Fakt, że ROW przegrał w Rzeszowie nie mówi wszystkiego. Co innego grać na boisku rywala, a zupełnie co innego na terenie neutralnym.

Samo spotkanie, cóż, „mecz walki”. Jedni i drudzy wiedzieli, że stoją przed historyczną szansą. Zachował się taki choćby zapis:

„Im bliżej było do końcowego gwizdka sędziego, tym więcej obserwowaliśmy gry statycznej, oczekującej na jakiś błąd defensywy czy to jednej drużyny czy drugiej. Ponieważ jednak takich błędów te linie nie popełniały zbyt wiele (przy bardzo wolnej grze po prostu nie miały okazji), nie było wypracowanych pozycji, strzałów, a co za tym idzie i bramek”.

Bohaterem karnych był bramkarz Jałocha, dla którego był to swoisty powrót do domu – w Cracovii też niegdyś spędził ładnych kilka lat.

Trener Krajczy po finale powiedział (za StalRzeszow.pl):– nie jestem w stanie ocenić tego meczu, jak to się zwykło czynić po pojedynkach ligowych. Przeżywałem finał zbyt mocno, jestem bardzo wzruszony. Mogę powiedzieć tylko, że cały zespół walczył bardzo ambitnie, że wszystkim piłkarzom nie zabrakło woli zwycięstwa i że chcieli grać jak najlepiej. Niestety, wysoka stawka paraliżowała zawodników, dlatego poziom meczu był słaby. Zresztą przeciwnik też nie grał dobrze, oddał nam inicjatywę i czekał na jakiś błąd, aby zaskoczyć nas kontratakiem. To wzajemne oczekiwanie nie pozostało bez wpływu na widowiskowość pojedynku. Chcę podkreślić, że w tak ważnym meczu nie można było oczekiwać od nas efektownej gry. Tylko drużyny dużej klasy, walcząc o tak wysoką stawkę, mogą wznieść się na wysoki poziom i prezentować futbol zarówno efektowny, jak też skuteczny. A my chcieliśmy tylko wygrać…

Tak z kolei pisał dla lokalnych „Nowin” Roman Stachowicz tuż po finale:

„Drużynę, która w dramatycznym finale przechyliła szalę na swoją korzyść, ocenić trzeba przede wszystkim za wytrwałość w dążeniu do celu. Zespół występujący w obecnym składzie pokazał te wartości, które w ubiegłych latach były w klubie niedocenione i znajdowały się na dalszym planie, mimo że skład był o wiele silniejszy. We wszystkich spotkaniach piłkarze musieli ciężko zapracować na zwycięstwo. W dwóch przypadkach o sukcesie zadecydowała dogrywka, a w finale dopiero rzutu karne. Nie były więc to błyskotliwe zwycięstwa, ale odniesione wytrwałą i ambitną walką”.

Stal w następnym sezonie reprezentowała Polskę w Pucharze Zdobywców Pucharów. Najpierw rozbiła 8:1 w dwumeczu norweski Skeid, ale później potknęła się na walijskim Wrexham, klub, który grał na poziomie angielskiej Division Three… Sen się skończył – Stal po roku wróciła do drugiej ligi, a wśród najlepszych nie było ich od tamtej pory.

69. POGOŃ SZCZECIN 1982-1989

Ach, Pogoń Szczecin. Siódmy klub Polski pod względem punktów w tabeli wszech czasów Ekstraklasy. W najwyższej klasie rozgrywkowej aż czterdzieści siedem sezonów.

I ani jednego trofeum.

Konkurencyjna w latach sześćdziesiątych, z Marianem Kielcem na szpicy. Niezła całe lata siedemdziesiąte, tak przecież mocne w polskiej piłce.

Dwuroczna absencja w latach 79-81 chyba dobrze im zrobiła, bo może Pogoń miała wcześniej dobrych graczy, może szczecinianie tłumnie chodzili na Portowców, ale dopiero w latach osiemdziesiątych pojawiły się medale i pucharowe przetarcia (Intertoto, choć cieszyło się w latach 60-tych i 70-tych prestiżem, tak jednak było rozgrywkami towarzyskimi).

Kluczową postacią był Eugeniusz Ksol, rodowity chorzowianin, mistrz Polski z Ruchem w 1953, który później na stałe zakotwiczył w Szczecinie, grał choćby w pierwszym pierwszoligowym sezonie Portowców. Prowadził Pogoń krótko w latach siedemdziesiątych, to jednak na początku lat osiemdziesiątych dostał poważną szansę i poprowadził szczecinian do sukcesów. Wojciech Frączczak wspominał, że Ksol był pierwszym, który wprowadził w Pogoni typowe treningi bramkarskie. W wielu klubach jeszcze w latach dziewięćdziesiątych nie było takiego podejścia. Ksol więc był nowatorem, ale pamiętał też o starej szkole – piłkarze mieli końskie zdrowie do biegania, a formę wyrabiali choćby i podczas biegów na schodach trybun.

W sezonie 83/84, pod Eugeniuszem Ksolem, udało się Pogoni sięgnąć po brązowy medal. Trzon drużyny stanowili Sokołowski, Urbanowicz, Kensy, Ostrowski, Włoch, Wolski, Leśniak. Pogoń oglądała tyły tylko Widzewa i Lecha, jedni i drudzy byli arcymocni: Widzew, wiadomo, w tamtych czasach potrafił pobić najlepszych w Europie. Lech w Pucharze Europy 83/84 potrafił ograć u siebie 2:0 mistrza Hiszpanii, Athletic Bilbao. Taki Kensy potrafił wtedy dostać ofertę… z Paris-Saint Germain. Leśniak lata później przyzna:

 – Przeboleć nie mogę, że tym składem, z tymi piłkarzami, nie zdołaliśmy zdobyć z Pogonią Mistrzostwa Polski.

Tak czy siak, moda na Pogoń nie wygasała, a rozbłysła z nową mocą:

Kazimierz Sokołowski w książce „70 wywiadów na siedemdziesięciolecie Pogoni Szczecin”: – Nigdy nie zapomnę też czegoś, co cyklicznie miało miejsce w Szczecinie. Mam na myśli jesienne mecze w tym mieście. Ciemne niebo, stadion skąpany w promieniach sztucznego oświetlenia i tysiące ludzi, którzy chcieli nas do­pingować. Pamiętam, jak potężne grupy kibiców maszerowały ulicą Jagielloń­ską, która musiała być zamykana dla ruchu samochodowego. Zainteresowanie Pogonią było niesamowite, wystarczy wspomnieć słynny mecz z Widzewem, podczas którego ludzie siedzieli przy linii bocznej, bo brakowało miejsc na trybunach.

Pogoń w Pucharze UEFA trafiła na bardzo mocne wówczas FC Koln. Adam Kensy tak wspominał w rozmowie z Michałem Kołkowskim te starcia:

„Myślę, że naszym podstawowym problemem była wtedy polska mentalność. Pamiętam nasz wyjazd na mecz z Köln. Baliśmy się wtedy wszystkiego. Wszyscy tylko ciągle powtarzali: „cicho”, „zachowujcie się”. To było straszne. Teresa, moja żona, miała akurat w Kolonii brata. On to bardzo celnie zauważył. Jak zobaczył naszą drużynę, to mówi: „To są piłkarze? Dlaczego się tak dziwnie zachowują, dlaczego są tak cicho jak myszki?”. Nie mógł tego zrozumieć, bo zawodnicy Köln zachowywali się zupełnie inaczej, normalnie. Swobodnie. Myślę, że już przed meczem straciliśmy kilka procent naszej wartości jako zespół, dlatego na wyjeździe przegraliśmy 1:2, a rywal naprawdę był tamtego dnia w naszym zasięgu.

No i rewanż. Akurat trzy dni przed drugim meczem z Köln nie wykorzystałem rzutu karnego w lidze. Zawsze mi się to udawało, wtedy się akurat pomyliłem. Dlatego w Pucharze UEFA trener umieścił mnie na trzecim miejscu w kolejce do wykonywania jedenastki. No i co się okazuje? Kiedy sędzia przy stanie 0:0 dał nam karnego, nikt nie podszedł do piłki. Włącznie z tymi zawodnikami, którzy byli wyznaczeni do uderzenia przede mną. Mniejsza już dzisiaj o nazwiska. Więc wziąłem to na siebie i, niestety, trafiłem w słupek. A potem karnego zmarnował również Marek Leśniak, ale to ja zyskałem sławę w całej Polsce, bo był to dla mnie drugi zmarnowany rzut karny z rzędu”.


Z drugiej strony, to już nie były czasy, gdy Pogoń uchodziła za jeden z najlepiej zorganizowanych klubów w Polsce. Problemy bywały spore, a imały się tak podstawowych kwestii jak klubowy autokar. Do legend klubowych przeszło, jak podczas wyprawy na mecz do Kolonii dwa razy złapał gumę, przez co zespół dotarł do Niemiec z wielkim opóźnieniem i po nieprzespanej nocy.

Marek Leśniak wspominał w książce „„70 wywiadów na siedemdziesięciolecie Pogoni Szczecin”: – Któregoś razu w trakcie podróży jeden z kolegów opierał się o szybę. Nie trwało to jednak długo, bo ta wypadła i z hukiem roztrzaskała się o ulicę. Wcześniej mieliśmy też takiego dużego jelcza. To dopiero była maszyna! W trakcie po­dróży było bardzo gorąco i otworzyliśmy luk w dachu, by trochę przewietrzyć wnętrze. Autobus jechał z prędkością może 80 km/h, ale to i tak było za dużo, bo wyrwało klapę od tego luku. Do samego Szczecina jechaliśmy z dziurą w dachu. Późnym wieczorem zrobiło się zdecydowanie zimniej i zaczęliśmy z utęsknieniem wspominać klapę, która została gdzieś na poboczu jednej z polskich dróg.

Pogoń, po dwóch ciut słabszych sezonach, w 86/87 została wicemistrzem kraju. Tym razem zespół był dowodzony żelazną ręką Leszka Jezierskiego, który w tamtych czasach był faworytem do objęcia stołka selekcjonerskiego, ale na finiszu przegrał tak z Łazarkiem, jak ze Strejlauem.

Jacek Cyzio wspomina: – U trenera nie było kontuzji. Jak słyszał o kontuzji, dostawał białej gorączki. Kazał wychodzić na boisko. Nogi zbite, ponaciągane mięśnie – nie było kontuzji. Jak ktoś już naprawdę nie mógł chodzić, to chociaż stał i patrzył co robią koledzy. Pamiętam jak Kaziu Sokołowski miał uraz i włożyli mu nogę w gips. Trener pojechał do Łodzi, do rodziny. Wraca we wtorek, Kaziu na stole, z nogą w gipsie. Trener zobaczył co się dzieje i się… nie zgodził. Kazał przynieść młotek. I rozbił gips. To był sympatyczny, wesoły człowiek, ale przy tym kat. Potrafił rozweselić szatnie. Niekiedy też naubliżać. Z Markiem Leśniakiem były sytuacje, że wyzywali się dosyć mocno. A Marek to był jego ulubieniec, niemniej swoje musiał usłyszeć. Tak jak każdy z nas. Człowiek coś przeskrobał, był na tapecie przez cały tydzień. Nie dało się nigdzie schować, trener cię szukał, żeby coś powiedzieć. Ważąc wszystko, na pewno nigdy mu nie zapomnę tego, że dostałem szansę w seniorskiej piłce. To były fajne czasy.

Metody jednak działały, zespół był mocny – Portowcy toczyli jednak dość korespondencyjny bój z Górnikiem, może gdyby wygrali bezpośredni jesienny mecz, jeszcze włączyliby się na poważnie do gry o tytuł, a tak zabrzanie finiszowali dość pewnie.

Wicemistrzostwo było przepustką do gry z Hellas. Hellas na mundial Mexico 1986 posłało pięciu zawodników – Roberto Tricellę, Antonio Di Gennaro, Giusepe Galderisiego, Prebena Elkjaera i Hansa-Petera Briegela.

Najlepiej o tym dwumeczu powiedział Adam Benesz, który zapytany o to, czego potrzeba Pogoni, aby przejść Włochów, powiedział:

– Trzeba ściągnąć Maldiniego albo Romario.

Hellas było wtedy innym światem. Klub zrobił to, co polskie drużyny w pucharach praktykowały wielokrotnie: podjął walkę, odpadł, ale honorowo.

68. GKS TYCHY 1974-1977

Kluby z Górnego Śląska miały w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wyjątkowe szczęście – do piłkarzy, transferów, decyzji władz piłkarskich i nie tylko piłkarskich. Można to tłumaczyć wyjątkową zręcznością działaczy, można to tłumaczyć wyjątkowym zaangażowaniem bogatych kopalni w życie swoich lokalnych klubów, nie chcemy tego roztrząsać, zwłaszcza, że świętych w tamtym okresie nie uda się znaleźć ani na Górnym Śląsku, ani w żadnym innym polskim mieście.

Faktem jest natomiast, że każda kopalnia sumiennie pracowała na swoją wyjątkową sportową historię. Oczywiście najmocniejszy był Górnik Zabrze, ale nie oznacza to wcale, że reszta okręgu przemysłowego zrezygnowała z walki. O GKS-ie Katowice, który już w 1963 roku pokonał zabrzan w Pucharze Polski (mimo że formalnie zarejestrowany został w 1964) już w tym rankingu pisaliśmy, teraz czas na dumę tyskich górników. 20 kwietnia 1971 roku połączono kilka lokalnych klubów i różnych sekcji, by stworzyć kolejny wielosekcyjny kombajn – i tak Górnik Wesoła czy Polonia Tychy dały podwaliny pod Górniczy Klub Sportowy Tychy.

O rozwoju polskiej piłki najlepiej świadczy fakt, że nie udało się już wytargować tak krótkiej ścieżki do Ekstraklasy, jak ta, która objęła GKS Katowice, w pierwszym roku istnienia grający o awans do elity. Tyszanie zaczęli od III ligi, ale było jasne, że długo miejsca w niej nie zagrzeją.

Źr. GKS Tychy Historia

Nowym trenerem kadry piłkarzy jest mgr Jerzy Wrzos, który wyprowadził drużynę Piasta Gliwice z XII miejsca w III lidze do mistrzostwa grupy i rewelacyjnego awansu do II ligi. Istnieje ogólne przekonanie, że pod jego fachowym okiem drużyna poprawi swą kondycję, udoskonali technikę gry i zmusi do kapitulacji renomowanych przeciwników, także byłych II-ligowców o dużej rutynie i sporym doświadczeniu. Optymiści w skrytości ducha liczą nawet na szybki awans, tym bardziej, że trener Wrzos ma wokół siebie nie tylko serdeczną i miłą atmosferę, ale także doskonałe warunki do pracy – opisywała powstanie III-ligowej drużyny lokalna prasa, która zatytułowała artykuł zgodnie z prawdą: Plan minimum: II liga.

Trudno zresztą mierzyć inaczej, jeśli na starcie wyciągasz jednego z najbardziej obiecujących trenerów w regionie, a niemal bezpośrednio z Górnika Zabrze zgarniasz Stefana Floreńskiego. Jasne, weteran powoli dojeżdżał do czterdziestki, ale przecież jeszcze w 1970 roku grał przeciw Manchesterowi City w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Przez 15 lat był częścią regularnie koszącego krajową i międzynarodową konkurencję Górnika, fakt, że już 12 miesięcy po tym największym europejskim sukcesie wylądował w Tychach, w III lidze, świadczy o ambicji i… finansach GKS-u. Dziennikarze nazywali to serdeczną i miłą atmosferą oraz doskonałymi warunkami do pracy. Dziś nazwalibyśmy to przyzwoitym budżetem i sporymi płacami, które były wy stanie skusić zawodników nawet z najwyższej ligi.

Pierwszy sezon był rozczarowujący, GKS zajął dopiero ósme miejsce, co wymusiło kolejną ofensywę transferową. Do zespołu dołączył m.in. Herman z Ruchu Chorzów, niedługo później po holenderskiej przygodzie z NAC na koniec kariery piłkarskiej w Tychach zakotwiczył Aleksander Mandziara. Wymieniono również trenera – zespół przejął Jerzy Nikiel, którego następnie zluzował sam Mandziara. Za kadencji pierwszego, tyszanie zajęli 2. miejsce w III lidze, a już po roku wygrali też II ligę, po pasjonującym wyścigu z BKS-em Stal Bielsko-Biała. To o tyle ciekawy rozdział historii, że kontrkandydata do promocji prowadził niejaki Antoni Piechniczek. Wówczas musiał przełknąć gorycz porażki, ale obserwując, co działo się z GKS-em w kolejnych latach – raczej nie miał powodów do wstydu.

Tyszanie bowiem w samym środku złotej ery polskiego futbolu zaczęli na poważnie liczyć się w Ekstraklasie. Co więcej – nie działo się to wyłącznie dzięki wpływowym protektorom, ale też rzetelnej pracy u podstaw, czego dowodem choćby sukcesy Krzysztofa Raska czy Eugeniusza Cebrata. Wychowankowie, którzy jeszcze w II-ligowych czasach znajdowali miejsce w gazetach jako juniorzy, powoływani do młodzieżowych reprezentacji Polski, później stanowili o sile klubu.

Obraz może zawierać: 1 osoba, uprawia sport i na zewnątrz

Źr. Tyska Galeria Sportu

Sezon 1975/76 to być może największa niespodzianka w piłce nożnej tamtych lat, przebita dopiero kilka lat później przez mistrzowskie Szombierki. By dobrze uzmysłowić sobie skalę trudności wyzwania, które stało przed GKS-em, spójrzmy na personalia. Stal Mielec atakuje mundialowym królem strzelców. Wisła Kraków ma z przodu Kmiecika, któremu towarzyszą Kusto czy Szymanowski (wybrany piłkarzem jesieni). W lidze roi się od medalistów z mundialu ’74, wciąż diabelnie mocny jest Górnik z Gorgoniem, wciąż mocny jest Ruch z Marxem, Maszczykiem czy Wirą. Za moment kadra pojedzie na Igrzyska, powoli do seniorskiej piłki dobijają ci, którzy staną się ważnymi elementami medalowej drużyny z 1982 roku.

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

źr. GKS Tychy Historia

I w tym wszystkim znajduje się klub założony pięć lat wcześniej, jeszcze trzy sezony wstecz walczący o II ligę. Jak to w ogóle możliwe, że w takich okolicznościach i warunkach GKS Tychy ugrał wicemistrzostwo Polski? Na pewno swój udział miał w tym Mandziara, który miał okazję zobaczyć holenderską piłkę od środka i część rozwiązań wprowadzić w Polsce, najpierw jako asystent trenera, potem już samodzielny szkoleniowiec. Tę teorię potwierdzałyby zresztą kolejne sukcesy Mandziary, który prowadził m.in. Rot-Weiss Essen w 2. Bundeslidze, ale z sukcesami dyrygował też klubami w Austrii czy Szwajcarii. Ale chyba równie wielkie słowa uznania trzeba skierować wobec działaczy, którzy wyjęli z Szombierek Bytom Romana Ogazę. To prawdziwa legenda, wicemistrz olimpijski ’76, a przede wszystkim jeden z najwybitniejszych piłkarzy, którzy kiedykolwiek przewinęli się przez Tychy. A przecież transferowe eldorado to też Lechosław Olsza, którego kopalnie z okolic Tychów przekonały, że praca u nich jest jeszcze korzystniejsza, niż praca w kopalniach katowickich, połączona z grą dla sąsiedniego GKS-u. Wychowankowie. Transfery. Dobry, nowoczesny trener. To wystarczyło, by ugrać srebro w naprawdę mocnej lidze, utrzeć nosa m.in. Wiśle, Ruchowi czy Śląskowi.

Do dziś zresztą można się zastanawiać – a gdyby tyszanie ograli Zagłębie Sosnowiec u siebie, na dwie kolejki przed końcem? Stal Mielec pogubiła wówczas punkty z Lechem, a i w 29. kolejce nie potrafiła wygrać z Polonią Bytom. Tyszanie ratowali sytuację na finiszu wygrywając przy Łazienkowskiej z Legią oraz na finiszu, pokonując Pogoń Szczecin. Zabrakło jednak tego cholernego punktu, tego zwycięstwa, albo chociaż remisu z sąsiadami z Zagłębia Dąbrowskiego. Finalna tabela? Stal Mielec, 38 punktów. GKS Tychy, 38 punktów. Bezpośrednie spotkania i bramki były na korzyść Stali. GKS do gabloty wrzucił pierwszy i jak dotąd jedyny piłkarski medal. Radość mąciła jedynie świadomość, że mistrzostwo znajdowało się o pół włosa stąd.

Klasę GKS potwierdził jeszcze remisując z FC Koeln w Pucharze UEFA – 1:1 w roli gospodarza na stadionie w Katowicach, 0:2 w Kolonii to niezły wynik, jak na fakt, że u przeciwników hasał Dieter Muller. Potem jednak drużyna kompletnie się posypała – Mandziara wyjechał, Ogaza poszedł do Szombierek spełnić sen o tytule, a wicemistrz… spadł z ligi.

67. ARKA GDYNIA 1974-1982

Janusz Kupcewicz jest polskim Matthew Le Tisserem.

Nawet rzuty wolne się zgadzają.

Le Tisser, choć był gwiazdą reprezentacji Anglii, całą karierę spędził w Southampton. Kupcewicz… no cóż, całej kariery w Arce nie spędził. ALE to w niej spędził najlepsze lata. To grając tutaj miał oferty z VFB Stuttgart i jednego z klubów Serie A – wyjechać oczywiście nie mógł, PRL nie puszczał piłkarzy młodych na Zachód. Ale Kupcewicz mógł też trafić do Legii czy Górnika, w zasadzie, pewnie gdyby wyraził chęć, w Polsce mógłby trafić do dowolnego klubu – ale pozostał w Arce aż do spadku tego klubu z I ligi, przechodząc wtedy na sezon do Lecha. Tu został gwiazdą i mistrzem przed Widzewem, który w tamtym sezonie doszedł do półfinału Pucharu Europy.

Kupcewicz w kadrze debiutował jeszcze u Górskiego.

Kupcewicz zdobył brąz mistrzostw świata Espana 82.

Kupcewicz strzelił bramkę w mecz o brąz.

Tak. Był w tamtym czasie jednym z najlepszych polskich piłkarzy, w dodatku na pozycji wymagającej szczególnych umiejętności – klasyczny playmaker w stylu Kazimierza Deyny, mający podanie, wizję, genialny strzał z dystansu. A przecież polski futbol przeżywał swoje najlepsze lata, być jednym z najlepszych polskich piłkarzy oznaczało, że reprezentuje się światowy poziom. Kupcewicz na nim był.

Oczywiście tamta Arka nie była zespołem, w którym Kupcewicz wiązał krawaty, a reszta się przyglądała. To były lata, w których nawet utrzymanie w polskiej lidze wymagało niezłej ferajny. W Arce z Kupcewiczem pograł dwa lata Adam Musiał. Byli Andrzej Czyżniewski, Tomasz Korynt, Andrzej Dybicz, Jacek Pietrzykowski czy Jerzy Zawiślan. Ale nie da się ukryć: dziś, po latach, pamiętana jest jako ta Arka, w której na pianinie grał Janusz Kupcewicz.

Arka w lidze radziła sobie ze zmiennym szczęściem – najwyżej zajęła ósme miejsce. W debiucie, choć zaczęło się pięknie, od pokonania Tomaszewskiego i jego ŁKS-u, spadła. Była, w najlepszym wypadku, solidnym średniakiem. Dlatego tamta drużyna definiuje siebie przez zdobycie Pucharu Polski w sezonie 78/79, które było oczywiście pierwszym trofeum w historii Arkowców.

W finale ograła arcymocną Wisłę Kraków, w tamtym sezonie ćwierćfinalistę Pucharu Europy, który był o krok od półfinału, bo Malmo było do przejścia, w jednym z meczów uległo Białej Gwieździe. Arka wygrała 2:1, a jedną z bramek strzelił oczywiście Kupcewicz.

Rozgrywający opowiadał na Weszło Pawłowi Paczulowi:

Po meczu z boiska Motoru lecieliśmy helikopterem do studia „dwójki” w Warszawie. Nie wiem, czemu zaproszono akurat mnie, może jako piłkarza meczu… Leciałem z trenerem Boguszewiczem, mieliśmy program na żywo, a po programie wracaliśmy już z drużyną do Gdyni. Nasz autokar wracając z Lublina jechał przez Warszawę, poczekali na nas i zabrali na świętowanie. Ale pamiętam, że pilot miał ze mnie bekę, pokręcił trochę helikopterem, żeby mnie nastraszyć. Świetny dzień, dużo doznań. (…). Kiedyś w polskiej lidze się mówiło, że były poniedziałki ligowe. Spotykaliśmy się z chłopakami, gdzieś się szło na miasto, jeden wybrał piwo, drugi wódkę. Po takim poniedziałku człowiek miał dość przez cały tydzień, potem przychodziła sobota, niedziela, czyli mecz. No i znowu poniedziałek. W tamtym czasie różne rzeczy się działy, ale to zawsze była jedna kwestia – wszystko jest dla ludzi.”

Drugą kluczową postacią tamtej Arki jest Czesław Boguszewicz. Powoływany przez Gmocha do kadry, był typowany do wyjazdu na mundial do Argentyny. Jego karierę nagle przekreślił pechowy, ale fatalny uraz oka. Boguszewicz mówił Pawłowi Paczulowi:

Tego dnia mocno padał deszcz, trener Pekowski mówi: „Zachowajmy główną murawę, idziemy na górę”. Tam był piaszczysty plac z bramkami, przed rozpoczęciem treningu bawiliśmy się piłkami, robiliśmy rozruch, wymienialiśmy podania, ktoś strzelał, ktoś żonglował. Ja podnosiłem leżącą obok bramki piłkę, jeden z kibiców stojących przy barierce okalającej trybuny stadionu coś do mnie powiedział, podniosłem głowę w jego kierunku, w tym momencie kolega uderzał na siłę na bramkę, piłka mokra, ciężka jak cholera, zeszła mu paskudnie i z kilku metrów trafiła mnie w twarz. Nie widziałem tego strzału i nie zdążyłem zamknąć oka. Salto w tył i nokaut. Po chwili próbowałem otworzyć oko – nie widzę, więc karetka i w dresach jedziemy do szpitala. W sumie przez dwa pełne miesiące byłem w czterech szpitalach. Zabiegi laserowe i inne uratowały mi oko, jednak dziura w jego centrum pozostała i widoczność została ograniczona. To był przecież szok, byłem w reprezentacji Polski trenera Jacka Gmocha z wielką szansą na wyjazd do Argentyny, na mundial w 1978, a tu w ułamku sekundy koniec kariery. Kończyłem karierę w młodym wieku 27 lat, ale i tak miałem 220 meczów rozegranych w pierwszej lidze i byłem w reprezentacji kraju, więc teraz to byłyby duże pieniądze.

Boguszewicz, po roku asystentury, objął zespół, choć nie miał jeszcze skończonych trzydziestu lat. I z miejsca odniósł sukces. Cieniem na tamtej Arce kładzie się pucharowe fiasko, ale Beroe Stara Zagora to jednak historia specyficzna: uczestnicy tamtego meczu mówią, że ile by Arka nie wygrała u siebie, w rewanżu i tak musiała przegrać. Grecki sędzia gwizdał w jedną stronę, mecz nie był w żaden sposób rejestrowany, więc dowodów brak. Sami gdynianie mieli szereg przebojów na miejscu, od opóźnionych obiadów, po zakwaterowanie w hotelu, który był w remoncie i nie można było w nim nawet wziąć kąpieli. Gdyby Arka przeszła Bułgarów, czekałby na nią Juventus.

Boguszewicz, tak szybko jak błysnął, tak szybko zniknął z firmamentu polskiej trenerki – wyjechał do Finlandii, a w jego klubie jako junior trenował Jari Litmanen, który na meczach prowadzonego przez Polaka Reipas Lahti… był choćby chłopcem do podawania piłek.

66. ŁKS ŁÓDŹ 1973-1978

– W mojej loży na stadionie jest parę zdjęć tej drużyny, oprowadzam znajomego, który wychował się już raczej na sukcesach z lat dziewięćdziesiątych. Mówię: patrz, to są moi idole, moi najwięksi idole. A on tak spojrzał i pyta: słuchaj, a co ci twoi idole właściwie wygrali? – uśmiecha się Paweł Lewandowski, jeden z kibiców ŁKS-u Łódź, który najlepiej pamięta zespół z lat 1973-1978. ŁKS tej epoki to prawdopodobnie najsilniejsza z drużyn, która… nigdy niczego nie wygrała. Dosłownie. Ich największe sukcesy to mistrzostwa i wicemistrzostwa jesieni, zdobywane w wielkim stylu, świetną, ofensywną grą, które następnie ginęły w wiosennej bylejakości.

– Mieliśmy przydomek Rycerze Wiosny, ale tak naprawdę kapitał nasza drużyna budowała jesienią. Wiosną z kolei… Nawet nie chodziło o pieniądze. Chodziło o to, że „ci nam oddali sezon temu”, a „tamci akurat są w potrzebie” – Lewandowski wskazuje główną przyczynę niepowodzeń ŁKS-u. Albo inaczej: jedną z dwóch, bo druga nie zmienia się niezależnie od omawianej dekady. – Zadawałem to pytanie wszystkim naszym piłkarzom z tamtych lat, wszystkim! Każdy tylko się szyderczo uśmiechał. Tam zwyczajnie nie było niepijącego, alkohol lał się cały czas, nawet w drodze na poszczególne mecze. Kiedyś Jezierski próbował z tym walczyć, wąchanie przed treningiem, wszyscy trzeźwi. Schodzą po treningu, część się zatacza. „Gdzie wy żeście, do cholery, tej wódki się napili”? Okazało się, że wózkowy, który malował linie, włożył im kilka butelczyn do swojego wózeczka. 

Dziś to odległe anegdoty i wielka przestroga, ale wtedy? To było po prostu koncertowe zmarnowanie nieprawdopodobnego wręcz potencjału. Jan Tomaszewski, Marek Dziuba, Mirosław Bulzacki, Marek Dziuba, Stanisław Terlecki, Henryk Miłoszewicz, Grzegorz Ostalczyk, Jan Sobol. Plejada gwiazd, z których wielu miało na koncie sukcesy reprezentacyjne. Tomaszewski miałby pewnie miejsce między słupkami w każdej drużynie elity, Bulzacki czy Dziuba również. O Stanisława Terleckiego biło się kilka klubów, a o formacie tego piłkarza najlepiej mówi fakt, że tytuł Odkrycia Roku w Piłce Nożnej przyznano jednocześnie dwóm piłkarzom z dwóch łódzkich klubów – Bońkowi z Widzewa i Terleckiemu z ŁKS-u.

Oddawanie punktów i alkohol był problemem całej dekady, a może i dwudziestolecia – bo przecież ŁKS czasów Soczyńskiego czy Ziobera o wiele lepiej się nie prowadził. Ale w tym kluczowym sezonie 1977/78 do głosu doszły też ego i ambicja. Dziś już trudno ustalić, co właściwie było bezpośrednią przyczyną konfliktu, fakty są takie, że gdy do jednej szatni wpuścisz Leszka Jezierskiego, ze swoim zestawem unikalnych poglądów i zachowań, Jana Tomaszewskiego, z jego zestawem unikalnych poglądów i zachowań, oraz Stanisława Terleckiego, z jego zestawem unikalnych poglądów i zachowań, to nie może się skończyć dobrze.

źr. Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Krakowie, Echo Krakowa

Początkowo awantura z udziałem tej trójki miała jeszcze szansę skończyć się bezboleśnie dla ŁKS-u: Napoleon odsunął Tomaszewskiego od składu i wysępił od działaczy deklarację, że na jego miejsce przyjdzie Piotr Mowlik. Wtedy jednak swojej pozycji bohatera z Wembley i bramkarza-legendy reprezentacji Polski użył Tomaszewski. Działacze zostali tak rozegrani, że Jezierskiego na stanowisku trenera zastąpił Zygmunt Małolepszy. Szatnia oczywiście się podzieliła, bo „Tomek” miał tylu przyjaciół, co wrogów. Stanisław Terlecki wspominał w swojej biografii „Pele, Boniek i ja”:

Na zgrupowaniu Tomaszewski nie podał mi ręki. Odniosłem wrażenie, że był zazdrosny o moją popularność. Nie grał wtedy w kadrze, a mnie uznano za odkrycie roku, o ŁKS-ie zaś coraz częściej mówiono jako o drużynie Terleckiego, nie tylko Tomaszewskiego. Dla Tomka nic nie miało większej wartości niż popularność i sława. Cały czas żył meczem na Wembley i dwoma obronionymi karnymi na mundialu. Taki był Tomek, czasem supergość, do rany przyłóż, a czasami nie dało się z nim wytrzymać. W Holandii, na zgrupowaniu, nie rozmawialiśmy ze sobą, a raz omal nie doszło do rękoczynów, rozdzielił nas trener Jezierski. 

(…) W zespole były dwie grupki. Za Tomkiem opowiadali się m.in. Miłoszewicz, Dziuba i Drozdowski, a moimi stronnikami byli Milczarski, Ostalczyk i Maniek Galant. Najbardziej brakowało mi Miłoszewicza. Heniek potrafił podać jak mało kto. Ale ze względu na konflikt w zespole, dokładnych podań od niego miałem tyle, co kot napłakał. (…) Przegraliśmy siedem spotkań z rzędu. Nie można przegrać tylu kolejnych spotkań w takim składzie, jeśli się tego nie chce…

Efekt był taki, że prawdopodobnie jedna z najsilniejszych drużyn w historii ŁKS-u, być może piłkarsko lepsza od mistrzów z 1958 i 1998 roku, do klubowej gabloty nie włożyła nic, poza sukcesami poszczególnych zawodników w reprezentacjach dorosłych, młodzieżowych i olimpijskich.

– Kadrowicze siedzieli u nas na ławce. Mogłeś przejść obok ławki rezerwowych i wyliczać, ten był w kadrze, ten jest w kadrze, ten zaraz będzie powołany. Drużyna marzeń! – wspomina Paweł Lewandowski. I faktycznie, ŁKS miał swój udział we wszystkich większych sukcesach tamtych lat – Tomaszewski czy Bulzacki byli bohaterami z Wembley, potem pojechali też po medal do RFN. Na mundial ’78 pojechał Masztaler, gdyby nie kontuzja – z pewnością znalazłby się tam również Terlecki. Dziuba dobijał do drzwi kadry, zadebiutował w 1977 roku, pięć lat później został medalistą mundialu. Warto też dodać, że funkcję trenera-koordynatora tamtego ŁKS-u dwukrotnie pełnił też sam Kazimierz Górski. O zasługach Leszka Jezierskiego dla polskiej piłki nie ma chyba nawet sensu pisać.

To w ogóle bardzo dobitna przestroga dla wszystkich działaczy, którzy budują dream teamy. Przy takiej konstrukcji potrzebni są psychologowie, albo i policyjni mediatorzy, nie zaszkodzi również alkomat. Możesz mieć kapitalnego trenera, wyśmienitych piłkarzy, fenomenalne warunki i ambitną wizję. Na niewiele się to zda, gdy bramkarz jeszcze w pierwszej połowie prosi o zmianę, a po meczu próbuje pobić skrzydłowego.

65. GÓRNIK ZABRZE 1973-1977

A gdyby wtedy Włodzimierz Lubański trochę lepiej rozgrzał mięśnie nóg, gdyby trochę mniej obciążał staw kolanowy, wreszcie gdyby nie starł się z Royem McFarlandem? Duża część historii naszego futbolu to dość zawstydzające gdybanie – gdyby Niemcy jednak nie zdołali nam wcisnąć gola po 90-minutowej nawałnicy powstrzymywanej resztką sił przez Boruca, gdyby Lech jednak nie odpadł ze Stjarnan, gdyby Kikut się nie poślizgnął. Tutaj jednak żadnego wstydu nie ma, bo kontuzja i przedłużające się leczenie Włodzimierza Lubańskiego to właściwie odpowiednik Ronaldo w Interze. Piłkarz europejskiego formatu, przebierający w ofertach, w życiowej formie i w klubie, i w reprezentacji, nagle po prostu znika z planszy. Ta analogia z Ronaldo jest o tyle trafiona, że kluby budujące swoje zespoły wokół tych dwóch fantastycznych piłkarzy z dnia na dzień straciły kilkanaście procent swojego potencjału.

Górnik Zabrze bez Lubańskiego nie był w stanie nawiązać do sukcesów z lat sześćdziesiątych i początku kolejnej dekady, ale to nie znaczy, że był zespołem słabym. To też zresztą dobrze pokazuje kondycję zabrzan w tamtym okresie – ich podłoga była dla wielu nigdy nieosiągalnym sufitem. Weźmy sezon 1973/74. Górnik po rozczarowującym 4. miejscu rok wcześniej tym razem może się skupić na lidze – od początku lat sześćdziesiątych sytuacja, w której nasz towar eksportowy nie ma okazji zaprezentować się w Europie to prawdziwa rzadkość. Pierwszym ciosem są rokowania medyków – choć Lubański powoli miał wracać do składu już na sparingi przed sezonem, ostatecznie rozegrał w tej kampanii zaledwie jedno spotkanie. Drugi cios? Na wejściu 0:2 z beniaminkiem, zespołem Szombierek Bytom.

Ale rany, jaki to był skład. Przypomnijmy, jesteśmy w roku 1973, Gorgoń już ze złotem olimpijskim, jeszcze przed występem na Wembley. Razem z nim na te Szombierki wyszedł Szołtysik, wyszedł Banaś, wyszli Szarmach i Wraży. Nawet bez Lubańskiego ta ekipa wyglądała na bandę nie do rozbicia, co zresztą w dalszej części sezonu się potwierdziło. Gdy górnicy zaczęli się godzić z tym, że Lubański wcale nie jest „prawie-że-gotowy”, znów zaczęli wygrywać mecze, wysoko i stylowo. Szarmach z Banasiem w duecie strzelili 19 goli, swoje trafił jeszcze przed transferem Zyga. Imponująca była zwłaszcza końcówka ligi, gdy Górnik zaliczył serię 8 spotkań bez porażki, wygrywając po drodze sześć razy. Do mistrzostwa zabrakło udanej jesieni – Ruch Chorzów zresztą przegrał w tamtym sezonie ledwie 3 mecze, zdecydowanie zasłużył na tytuł.

Górnikowi pozostało pocieszać się grą swoich zawodników na mundialu.

Gorszą wiadomością niż srebro 1974 okazało się dalsze rozsypywanie potęgi – jak już wspomnieliśmy, Szołtysik wyfrunął do Francji, Hubert Kostka zakończył karierę. Paru kolejnych piłkarzy przeskoczyło już swój najlepszy okres, a Włodzimierz Lubański odszedł do Lokeren, w Zabrzu już do dyspozycji sprzed urazu nie zdołał wrócić. Tak naprawdę ostatnim większym sukcesem był brąz w 1978 roku, ale nie nagniemy szczególnie rzeczywistości, jeśli napiszemy, że to był kolejny dowód na zachodzącą wymianę pokoleń w polskiej piłce. Widać to było po reprezentacji Polski, gdzie starzy i młodzi nie połączyli sił, tylko skoczyli sobie do gardeł, rozczarowując na mundialu. Widać to było i po lidze, gdzie spadała renoma Stali Mielec czy Górnika Zabrze, rosła za to wartość Widzewa czy Wisły Kraków. W sezonie 1978/79 Górnik spadł z ligi z ostatniego miejsca, wygrywając zaledwie 6 z 30 rozegranych meczów.

Nic nam w tamtym sezonie nie wychodziło. Mówiono, że w drużynie muszą być jakieś wewnętrzne konflikty, bo to niemożliwe, żeby z takim zespołem spaść do drugiej ligi. Jednak prawda jest taka, że po prostu gra nie kleiła nam się piłkarsko, inne kwestie nie miały tutaj znaczenia. Praktycznie w każdym spotkaniu szybko traciliśmy bramkę, co zmuszało nas do pogoni za wynikiem. To gonienie bardzo kiepsko nam szło. Po prostu kompletnie nieudany sezon. Liga była w tamtym czasie dość mocna, wyrównana. Naszą fatalną formę rywale skrzętnie wykorzystali, trzeba było się pogodzić ze spadkiem i szybko zrehabilitować poprzez awans. Wszyscy zawodnicy podstawowego składu zostali, żeby już po jednym sezonie Górnik powrócił do pierwszej ligi. Na początku było dość ciężko – doszło do paru roszad, zmiany systemu gry. Przegraliśmy z Ursusem, przegraliśmy  z Dębicą. Ale szybko żeśmy zaskoczyli i z wielką przewagą awansowaliśmy z powrotem na najwyższy poziom – opowiadał na Weszło Henryk Wieczorek, jeden z tych, którzy sprawili, że Górnik najpierw spadł, a potem powrócił do elity.

Pamiętajmy jednak, że pomimo banicji w II lidze, Górnik lat 1973-1979 to nadal dwa medale oraz mnóstwo udanych występów zabrzan w reprezentacji Polski. Oczywiście, katharsis było konieczne, co zresztą udowodniły sukcesy klubu po powrocie do elity. Ale to nie zmieni twardych liczb – nawet schyłkowy Górnik spokojnie łapie się na hasło z flagi kibiców z Zabrza. Szacunek się należy.

64. CRACOVIA 1913

W 1913 Polska jeszcze nawet nie istniała, pozostając pod zaborami. Ale piłka w Krakowie i we Lwowie była na wysokim poziomie. Można z pewną dozą pewności uznać, że to tutaj grano wtedy najlepiej, dlatego mistrzostwa Galicji są pewną wymowną ciekawostką: w ostatnim roku przed I Wojną Światową wyłonioną najlepszą polską drużynę z tego regionu, a że był on wówczas najbardziej zaawansowany piłkarsko, to zapewne również najlepszą w Polsce.

W Cracovii grali wtedy Austriacy Robert i Wiktor Traub, reprezentant Czechosłowacji Miroslav Pospisil, Tadeusz Synowiec kapitan reprezentacji Polski, a także późniejszy pierwszy kapitan reprezentacji Polski i jeden z założycieli „Przeglądu Sportowego”. Antoni Poznański później współtworzył Drużynę Legionową, za kontynuatortkę której uważa się Legię Warszawa. Postrach na boiskach budził Stefan Fryc, późniejszy reprezentant Polski, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej, rozstrzelany przez Niemców w 1943 roku.

Wreszcie to wtedy zaczynał przygodę z Cracovią legendarny Józef Kałuża, który na dzień dobry odstawił w ataku „Pasów” Singera, reprezentanta Austrii. Kałuża zaczął strzelanie w 1912, a trafiał przez kolejne osiemnaście lat.

Tak wspominał go Stanisław Mielech (źródło: „Przegląd Sportowy”, via WikiPasy.pl):

„Mimo rekordów sławę swą zawdzięcza Kałuża nie tyle swoim zdolnościom technicznym co taktycznym. On to wprowadził w Cracovii system gry opartej na stylu szkockim krótkimi, celnymi podaniami. Podstawą kombinacji Kałuży był trójkąt. Piłka szła od Kałuży do łącznika i wracała do Kałuży. Czas lotu piłki i jej gaszenia Kałuża wykorzystywał do wybiegnięcia na pozycję. Świetnie też prowadził grę skrzydłami. Przeciwnik wzięty w tryby kombinacji Kałuży przez jakiś czas rzucał się jak ryba w sieci, na próżno biegał za piłką od jednego zawodnika Cracovii do drugiego, a gdy się zmęczył Cracovia zbierała plon taktyki Kałuży.

Takim był Kałuża jako piłkarz. Był on talentem samorodnym, wszystkie umiejętności piłkarskie zdobył wcześniej niż zaczął grać w klubach. Grając w klubach zmężniał jedynie i nabrał szybkości.

Kałuża nie pił alkoholu i nie palił tytoniu. Nigdy nie grał dla poklasku galerii i od partnerów żądał również gry poważnej dla wyniku, dla barw Cracovii. Z tego powodu na boisku dochodziło nieraz do scysji między nim a młodszymi kolegami, których ostro karcił. Poza boiskiem był natomiast przemiłym kompanem. Żywy temperament popychał go czasem do zatargów z sędziami, którzy byli jednak dla niego pobłażliwi mając na uwadze jego zasługi dla piłkarstwa”.

Tamta Cracovia potrafiła w sparingach podjąć rywalizację z topowymi klubami wiedeńskimi, ogrywała też niemieckie jak VFB Breslau.

W mistrzostwach Galicji Cracovia dwukrotnie zremisowała z Pogonią Lwów, raz ograła Wisłę – o wszystkim miał przesądzić drugi mecz z Wisłą. Co więcej, Biała Gwiazda… ten mecz wygrała. Ale sprawa zakończyła się walkowerem i skandalem. Powód? Wisła skorzystała z zawodników Sparty Praga, ściągniętych tylko na ten jeden mecz. Krakowska prasa grzmiała (za WikiPasy.pl):

„Wczoraj natomiast z wielkim zdziwieniem zauważyliśmy na boisku, w drużynie T.S. Wisła, ludzi tutaj zupełnie nieznanych, pochodzących z Pragi, których prawdopodobnie Czeski Swas wysłał w celu wprowadzenia niesnasek w polskim sporcie. Zaiste piękna to i moralna rywalizacya!!

Żywimy nadzieję, że nasz Związek footballowy zajmie w tej sprawie odpowiednie stanowisko i nie cofnie się przed użyciem jak najenergiczniejszych środków. Czas przecież, by wyplenić te chwast i nie dopuścić do demoralizacyi naszych klubów. Raz przecież należy ująć w karby te niespokojne duchy.

I jak pojęty sport przedstawili nam, zasilający na ten jeden match, drużynę Wisły, czescy „sportsmeni”? (wczoraj przyjechali i wczoraj do Pragi odjechali!). Cóż pokazali? Brutalność, zupełny brak poczucia dżentelmeństwa, świadome – celem uszkodzenia leżącego na ziemi bramkarza – kopanie, aroganckie i wyzywające zachowanie się wobec sędziego! To miało zaważyć o uzyskaniu polskiego mistrzostwa? Według informacyi z wiarygodnych ust pochodzących p. A. O., kapitan Wisły, podał sędziemu panu Dżułyńskiemu niezgodne z prawdą nazwiska owych apostołów sportu ze złotej Pragi. I tak: niejakiego Peka z Pragi, znanego „kameleona” klubowego, nazwał Koprziwą, Spindlera z praskiej Sparty przedstawił Bęndę, Sikla, również ze Sparty, Polaczkiem!”.

63. LECHIA GDAŃSK 1982-1985

Gdybyśmy mieli ułożyć ranking nie najlepszych, ale najważniejszych drużyn w historii polskiego futbolu, być może zawędrowaliby do czołówka. Lechia Gdańsk pierwszej połowy lat osiemdziesiątych była bowiem klubem, w którym sport stanowił zaledwie tło do zdarzeń, zachowań i akcji o wiele bardziej doniosłych niż gole czy asysty. To nie był tylko klub Fajfera czy Wójtowicza, to nie był klub Jastrzębowskiego czy Gładysza. To był przede wszystkim klub „Solidarności”. Klub całego gigantycznego ruchu społecznego, który sprawiał, że każdy kolejny mecz był okazją do zamanifestowania swojego sprzeciwu wobec komunistów.

Od sierpnia 1980 kibice Lechii stali się zaś niejako emisariuszami „Solidarności”. Już w czasie strajków na meczu w Płocku kolportowano ulotki strajkowe ze Stoczni Gdańskiej. Później „Solidarność” i Lechia stały się w Gdańsku niemal synonimami. Po stanie wojennym to było jedno z niewielu miejsc, gdzie tak duże grupy ludzi mogły się gromadzić w sposób niekontrolowany przez władzę. Na każdym meczu dochodziło więc do manifestacji poparcia dla podziemia, dla „Solidarności” czy przeciw komunistycznym władzom. Tak było przez całą dekadę – wspominał w rozmowie z nami ks. Jarosław Wąsowicz, kibic Lechii i naoczny świadek najbardziej spektakularnych akcji tamtych lat.

Dlaczego Lechia to klub tak wyjątkowy? Zacznijmy może od faktu, że poza krótkim lotem za czasów Korynta i Forysia, Lechia nie miała wielkich tradycji piłkarskich. To nie był klub górniczy, nie był wojskowy, hutniczy, ani nawet związany z którąś z najbardziej dochodowych gałęzi przemysłu. Dlatego też po spadku z ligi w 1963 roku, Lechia z radarów zniknęła na całe dwadzieścia lat. Na pewno jej sytuacji nie ułatwiały takie incydenty, jak mecz z Widzewem, jeszcze w II lidze, w połowie lat siedemdziesiątych. Zamieszki po spotkaniu zamieniły się w podjazdową wojnę z milicjantami – ci ostatni, po skatowaniu jednego z gdańskich nastolatków, sprowokowali do reakcji nie tylko lechistów, ale całe podziemie komunistyczne Gdańska. Bodaj najtrudniejszy okres w powojennej historii miasta pokrył się z wyjątkowym kryzysem Lechii. W 1982 roku gdańszczanie spadli do III ligi.

I wtedy zdarzył się cud.

Gdańsk potrzebował sukcesu, tożsamości, możliwości wyrażania siebie. Gdy do miana wyzwania urastało spotkanie ze znajomymi i dyskusja o poglądach politycznych, gdy do miana akcji wywrotowej urastała wizyta w Kościele Św. Brygidy, zyskanie międzynarodowej sceny do prezentowania swoich haseł wydawało się kompletnie nierealnym. A jednak, los chciał, że Lechia dała Solidarności wyjątkową, właściwie niespotykaną okazję. Zanim jednak przejdziemy do czasów, gdy Jacek Kurski wspólnie z Lechem Wałęsą zajmowali się akcjami typowymi dla ruchu ultras, skupmy się na piłce nożnej. III-ligowa Lechia. W składzie niewiele „nazwisk”, zespół zbudowany przede wszystkim na wychowankach i ludziach z regionu.

Że Lechia wygrała III ligę z 9 bramkami straconymi w 26 meczach – to jeszcze nic wielkiego. Ale ona równolegle pisała chyba najbardziej nieprawdopodobną historię w dziejach Pucharu Polski. Na wejściu gdańszczanie potrzebowali dogrywki, by przejść przez niejaki Start Radziejów. W III rundzie Lechia ograła 2:1 Olimpię Elbląg, ale w 1/16 finału trafiła na Widzew. TEN Widzew. Widzew Młynarczyka i Smolarka, Widzew z medalistami mundialu ’82, Widzew mocarny, Widzew europejskiego formatu. Remis 1:1 po 90 minutach, dogrywka nie przynosi rozstrzygnięcia.

– Dogrywka, potem karne. Karne strzelaliśmy Młynarzowi tak, że nie wiedział o co chodzi, waliliśmy mocno i po oknach. Jedyny, który chciał strzelać technicznie to był Jadzia i jego karnego bramkarz złapał. Za to co zrobił Marek Woźniak z Wójcickim i Romke…To przecież byli reprezentanci, a Woźniak jak to flegmatyk stał w bramce jakby nie wiedział co się dzieje. Złapał piłkę i oddał im ją do rąk, proszę bardzo – opowiadał dla strony Lechia Historia Dariusz Raczyński.

Według bohaterów tamtych czasów, kluczowa była współpraca z AWF-em. „Chłopcy nie potrafili za bardzo grać w piłkę, to postanowiliśmy ich przegonić”. Przygotowanie fizyczne było na takim poziomie, że zabiegany w 120 minut został Widzew, a chwilę później też Śląsk Wrocław. Po 90 minutach utrzymywał się remis 0:0, w dogrywce lechiści wcisnęli faworyzowanym wrocławianom aż trzy sztuki. Potem wymęczone 1:0 z Sosnowcem. Z Ruchem Chorzów znowu 120 minut, znowu karne. Lechia Gdańsk, III-ligowiec, w finale Pucharu Polski. Tam już czekał Piast, którego gdańszczanie też oklepali. Jakkolwiek by się wściekali komuniści, jakkolwiek nie na rękę byłoby to władzom – Lechia została delegowana do gry w Pucharze Zdobywców Pucharów. Gdańscy antykomuniści już wiedzieli – lepszej okazji, by się pokazać, może już nie być.

https://d.webgenerator24.pl/k/r//cj/5v/jjp29q0w4gowosg80840c8wcksg/4c9c855c43da9-o.1000.jpg
Cofnijmy się do naszego archiwalnego tekstu.

– Przed audiencją mieliśmy odbyć spowiedź, by przyjąć Komunie Świętą od papieża. Przyszedł do nas dzień wcześniej ksiądz z Watykanu, ale przedstawiciele władz, którzy z nami byli, nie chcieli się na to zgodzić. Postawiliśmy się jednak, podjąłem decyzję z trenerami Jastrzębowskim i Gładyszem, że ta spowiedź się odbędzie u mnie w pokoju. Na naszą odpowiedzialność. No i drużyna stała wężykiem na korytarzu, a ksiądz przyjmował po kolei w pokoju moim i Ryśka Polaka – wspomina Lech Kulwicki. I dodaje: – Papież wiedział o meczu. Stwierdził: – Życzę wam szczęścia, ale nie mówcie tego głośno, bo mnie wyrzucą z Watykanu.

Fajfer: – Papież spytał: kto jest bramkarzem? Ja się zgłosiłem i Ojciec Święty stwierdził, że wie, że ja mam najgorzej, bo sam bronił i jak coś źle zrobił, to też wszystko było na niego.

Lechia w Turynie przegrała 0:7. Ale rewanż to już zupełnie inna historia. Na boisku było świetnie – bo tak trzeba określić porażkę zaledwie 2:3, po twardym meczu, pełnym okazji z obu stron. Istotniejsze było jednak to, co działo się na trybunach, czy też ogółem: wokół tego spotkania.

– Opozycyjne nastroje we wrześniu 1983 r. były fatalne: zmęczenie społeczeństwa, brak porozumienia w podziemiu, nieudane manifestacje z 31 sierpnia 1983 roku, emisja programu „Pieniądze”. To, co wydarzyło się na meczu, stało się natomiast największą pokojową manifestacją solidarnościową w Polsce po 13 grudnia – wspominał w rozmowie z Weszło doktor Karol Nawrocki. Wałęsę przemycono na mecz, potem zaś gremialnie zamanifestowano poparcie dla niego, zwłaszcza w momencie, gdy włoscy dziennikarze pobiegli filmować legendę Solidarności. Polska telewizja starała się to wszystko jakoś zakryć i wyciszyć – obraz śnieżył, były problemy z dźwiękiem, ale w Polskę poszła jasna wiadomość – żyjemy, mamy się dobrze.

Oficjalna notatka oficera SB głosiła: „Podczas meczu z Juventusem na stadionie Lechii zgromadziło się ponad 40 tys. ludzi. Poziom meczu oraz panująca atmosfera była dobra. Nie obeszło się jednak bez incydentów związanych z obecnością na meczu L. Wałęsy. Przybył on w towarzystwie 2 księży. Nie było wśród nich ks. Henryka Jankowskiego. W przerwie meczu grupa kibiców rozpoznała Wałęsę i zaczęła wznosić okrzyki „Lechu! Lechu!”. Wałęsa wstał i pozdrawiając kibiców sprowokował parę tysięcy ludzi siedzących w tym samym i sąsiednich sektorach do okrzyków „Solidarność”. Skandowanie trwało kilka minut.”

Lechia odpadła, ale cel osiągnęła – pokazała się z dobrej strony w rewanżu, udowodniła, że nijak nie przystaje do II ligi. Zresztą udowodniła to, montując awans do I ligi jako beniaminek. Nie przestała też ani na chwilę być enklawą wolności – by wspomnieć choćby słynną akcję z transparentem namawiającym do bojkotu wyborów. Środowisko przyszłych polityków – bo w Federacji Młodzieży Walczącej, wśród lechistów i antykomunistów, znajdowali się choćby Kurski czy bracia Rybiccy – zmontowało akcję z pogranicza ultraski i chuligaństwa. Długie przygotowania, maskowanie, rozpylenie gazu, by wywołać popłoch, potem prezentacja niepokornego transparentu i szybka ewakuacja.

Oj, tak, ważna to była drużyna dla polskiej historii. Nie tylko futbolowej. Największymi sukcesami na boisku były dwa awanse rok po roku, zdobyty Puchar Polski oraz godna postawa w rewanżu z Juventusem. Poza murawą – miejsce w sercach wszystkich gdańszczan.

62. ŚLĄSK WROCŁAW 1986-1987

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że tę drużynę było stać na więcej. Mamy przecież paczkę, która była solidnie reprezentowana w kadrze, mamy zawodników, którzy w większości zrobili naprawdę solidne kariery, mamy dwie gwiazdy, które zahaczyły o naprawdę poważną piłkę. A jednak, jeśli chodzi o zwycięstwa, mamy tylko Puchar Polski w 1987 roku oraz Superpuchar chwilę później. Dlaczego?

Prostych odpowiedzi na pewno nie ma, zwłaszcza, że przecież Śląsk dość długo zdołał utrzymać największe gwiazdy. Ryszard Tarasiewicz zagrał we Wrocławiu grubo ponad 200 gier, zanim przeszedł do Neuchatel Xamax. Waldemar Tęsiorowski łącznie w kilku dłuższych i krótszych etapach nazbierał dla Śląska jakieś 12 lat grania. Zbigniew Mandziejewicz stanowił o jakości obrony Śląska przez dekadę. Waldemar Prusik grał osiem lat. Tak naprawdę jedynym, który odszedł w miarę szybko był Andrzej Rudy, który został sprzedany do GKS-u jako 23-letni zawodnik, zresztą za kilkadziesiąt milionów złotych.

Może trochę konkurencja krajowa? Może trochę kwestie znane z wielu innych zmarnowanych drużyn lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych? Zostawmy gdybanie, skupmy się na pozytywach. Przede wszystkim ten Śląsk Wrocław dał reprezentacji Tarasiewicza w najwyższej formie, który szybko stał się najważniejszym ambasadorem wrocławskiej piłki w świecie. Prawie 60 spotkań, 9 goli, słupek z Brazylią na mundialu, potem ten feralny karny – jest co wspominać, jest o czym pisać, jest też co obejrzeć – bo bomby z Węgrami i Szwedami są wrzucone do sieci w naprawdę przyzwoitej jakości.

Na podwórku każdy też w naszych wewnętrznych meczach był piłkarzem Śląska. Bohaterami byli Waldemar Prusik, Ryszard Tarasiewicz, Andrzej Rudy, Darek Marciniak. Czasy dla klubu były wtedy bardzo dobrze, więc to też budowało. Moim największym idolem z tamtych lat był Ryszard Tarasiewicz – pamiętam go jako taki jasny punkt zespołu, który w trudnym momencie potrafił dać impuls, czy to niekonwencjonalnym podaniem, czy strzałem z rzutu wolnego – opowiadał w rozmowie z nami Dariusz Sztylka, który zanim zaczął dla Śląska grać i działać, po prostu wrocławskiemu klubowi kibicował.

Nie wolno też zapomnieć, że to właśnie Śląsk Wrocław wylansował Henryka Apostela – człowieka, który najpierw uratował klub od spadku, a potem jako trener doprowadził do pucharu i superpucharu.

A jak wyglądał sam Puchar? Śląsk zaczął od… zwycięstwa nad rezerwami Śląska w 1/16 finału. Najciekawszy był jednak finał z GKS-em Katowice. Jak wspominał Waldemar Prusik we wrocławskiej Wyborczej – sędziowany w stylu przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. – Dziś dyplomatycznie mogę powiedzieć, że arbiter w finale na pewno nie sprzyjał Śląskowi. Pokazał czerwoną kartkę Ryśkowi Tarasiewiczowi, bo chyba coś mu tam ostrzej powiedział – mówił jeden z bohaterów tamtej ekipy. Udało się wygrać w karnych, a potem jeszcze… rozkręcić awanturę z ZOMO. Piłkarze mieli się przepychać z służbami pod sektorem gości, gdy próbowali dotrzeć z pucharem do swoich kibiców. Paweł Król został nawet oskarżony o napaść na funkcjonariusza, śledztwo wszczęła – jako że Król był przecież wojskowym – Prokuratura Wojskowa.

W Europie ten Śląsk odpadł od razu – choć trzeba przyznać, że remisem z Sociedad dzisiaj nie pogardziłby żaden polski klub, nawet jeśli w rewanżu Hiszpanie wygrali 2:0. Z drugiej strony – tamte lata to już bardzo silne Górnik Zabrze i Legia Warszawa. Dlatego przy szacunku dla dokonań klubowych i reprezentacyjnych Tarasiewicza czy Prusika – dwa konkretne skalpy w gablocie to wcale nie tak mało.

61. WISŁA KRAKÓW 1964-1967

W 1964 roku piekło zamarzło: po spadku Wisły Kraków polska pierwsza liga nie miała żadnej krakowskiej drużyny. Wisła miała szansę uratować się w ostatniej kolejce, ale tylko zremisowała z wielkim Górnikiem Zabrze 3:3, choć bardzo długo prowadziła.

źródło: HistoriaWisly.pl

Za spadek obwiniono głównie czeskiego trenera Karela Kolskiego, który miał traktować Wisłę jako chałturę. Już przed meczem z Górnikiem zatrudniono Czesława Skóraczyńskiego i to on będzie trenerem Wisły aż do 1967.

Skóraczyński, w latach 1922-1930 piłkarz Pogoni Lwów, miał za sobą szczególny życiorys: jako aktywny działacz polskiego podziemia wpadł w ręce gestapo. Od 1942 do końca wojny przeżywał w obozach koncentracyjnych, o czym napisał książkę pt. „Żywe numery”. Opisał w nim choćby rozgrywki piłkarskie, które odbywały się w obozie Gross Rosen. Tak pisał o wygranym 1:0 finale rozgrywek z lata 1994, w którym Polen I ze Skóraczyńskim w składzie zmierzyło się z Deutche I, zespołem niemieckich prominentów obozu, kapo czy blokowych: „Od wielu tygodni cały obóz żył jedną sprawą – zapowiedzianym meczem piłkarskim Niemcy – Polska. Wszystkie nieszczęścia naszego codziennego życia zeszły na plan dalszy (…) Wreszcie nadszedł ustalony dzień meczu. W obozie wrzało jak w ulu, wszyscy mówili tylko o tym”.

źródło: HistoriaWisly.pl

Ligowa banicja trwała tylko rok, a kibice Białej Gwiazdy mogli wtedy znaleźć pocieszenie na wiślackich parkietach: zarówno męska jak i żeńska sekcja koszykówki sięgnęły wtedy po mistrza, a przecież polski kosz był wtedy europejskim topem – 1963, srebro Euro, 1965 brąz, 1967 brąz.

Skóraczyński zmontował zespół szczególny. Wisła Kraków, w sezonie 65/66, zdobyła wicemistrzostwo Polski, tylko za przewyższającym stawkę Górnikiem Zabrze. Wymowny jest szczególnie bilans bramek Białej Gwiazdy: 26 kolejek sezonu przełożyli na 29 strzelonych bramek, 22 stracone. Dla porównania, Górnik strzelił 62 bramki, a piąte Zagłębie Sosnowiec 59.

Wisła opierała się na znakomitej defensywie, Skóraczyński zdołał uwolnić ten potencjał. Miał z kogo „wyciskać” soki. Fryderyk Monica w Wiśle grał od 1954 do 1970. Kilkunastokrotnie reprezentował kadrę. Ciekawe, że w całej karierze strzelił tylko jedną bramkę – z czterdziestu metrów Polonii Bytom. Co tu kryć, to były czasy, gdy podział ról między broniących a atakujących był jeszcze dosć wyraźny. Władysław Kawula – w Wiśle między 1951 a 1971. Kapitan, który w obliczu kontuzji bramkarza – nie było wtedy zmian nawet w takiej sytuacji – wchodził na bramkę. Zaliczył pięć meczów w kadrze narodowej. Kawula – według słów jego syna, Artura – rozegrał czterysta meczów, z czego… 399 od pierwszej minuty. Wzbudzał szacunek u ligowych rywali.

Artur Kawula dla Biura Prasowego Wisły Kraków (Via HistoriaWisly.pl):

Na myśl przychodzi mi mecz towarzyski w ramach 50-lecia klubu z brazylijską drużyną – Belo Horizonte. Wówczas przywieźli oni swoją piłkę, która była dużo lżejsza od futbolówki wiślaków. Piłkarze z Krakowa nieprzyzwyczajeni do takiej piłki nie potrafili sobie poradzić na boisku. Gdy futbolówka wyszła poza murawę, trener Białej Gwiazdy postanowił przebić ją. Mecz był kontynuowany z użyciem polskiej piłki. Spotkanie zakończyło się zwycięstwem Wisły, a jedyną bramkę zdobył Machowski z rzutu karnego. Spotkanie było wyjątkowe też dla tego, iż na trybunach był komplet widzów, część fanów zajęła miejsca na obrzeżach murawy. (…). Kibice, których spotykam, uważają, że ojciec za wcześnie się urodził, gdyż prezentował światową formę na miarę FC Barcelony, czy też Realu Madryt. (…). W tamtych czasach z wiadomych przyczyn nie było możliwości wyjechania z kraju. O transferach za granicę można było pomarzyć. Ponadto ojciec nie zdecydował się na zmianę barw klubowych, bo czuł się związany z Białą Gwiazdą. Dla niego przynależność do drużyny była bardzo istotna. Wówczas dla zawodników najważniejsze było dobro klubu, pieniędzy nie zarabiali, to były inne czasy. Największą zapłatą były sukcesy, które zdobywali. One zastępowały im wszystko. Ponadto tutaj miał kolegów, z którymi spotykał się nie tylko na boisku, ale również poza nim. Często piłkarze Wisły, Cracovii oraz kibice chodzili do Fafika czy na mecze hokeja. Wszystko odbywało się w przyjaznej atmosferze.

Trzecim asem w talii Białej Gwiazdy był Ryszard Budka, który grał w Wiśle w latach 1955-1968, a dwa razy wystąpił w kadrze. Sezon życia rozgrywał też wtedy bramkarz Henryk Stroniarz, który w 1965 dostal swoje jedyne powołanie do kadry.

Sezon później Wiśle gorzej szło w lidze, ale sięgnęła po Puchar Polski, w finale pokonując trzecioligowy Raków Częstochowa. ale wcześniej ogrywając Stal Mielec, Legię, Górnik Wałbrzych, Ruch i GKS Katowice.

źródło: HistoriaWisly.pl

W pucharach udało się pokonać ekipę z Helsinek, ale na HSV nie było rady. Kawula w meczu z Hamburgiem jako jedyny miał… buty Pumy, zapewniające przyczepność w trudnych warunkach. Z takimi problemami też musieli się zmagać wówczas polscy piłkarze. Co jasne, zwycięskie HSV nie miało takich problemów. Wiślacy potrafili odkuć się w Pucharze Intertoto.

źródło: HistoriaWisly.pl

60. GÓRNIK ZABRZE 1989-1995

Fot. NewsPix. Od lewe stoją: Ryszard Staniek, Bogdan Pikuta, Tomasz Wałdoch.

Lata dziewięćdziesiąte w polskiej piłce, sam ich początek. Górnik wciąż jest potężną firmą. Topowa marka w Polsce, raz, że stoi za nimi wielka historia, to przecież dopiero co, na finiszu PRL-u, czterokrotnie robili mistrza kraju.

Ale nagle reguły gry się zmieniły. Wiele klubów resortowych miało poważny problem. Ale w pierwszej połowie lat 90-tych Górnik wciąż był klubem w Polsce topowym. Zarazem jednak takim, któremu czegoś brakowało.

Kadrowo niczego Górnikowi do sukcesu nie brakowało. Miał kadrowiczów, dawnych, obecnych i przyszłych. Miał gwiazdy srebrnej drużyny olimpijskiej Janusza Wójcika. Wymieńmy nazwiska: Jegor. Staniek. Wałdoch. Lissek. Robert Warzycha. Cygan. Cyroń. Henryk Bałuszyński. Kraus. Agafon. Jackiewicz. Kompała. Koseła. Grembocki. Kłak. Hajto. Brzęczek. Kubik. Mielcarski. Szemoński. Bonk.

Bogdan Pikuta, wtedy młody, utalentowany napastnik, wspominał szatnię Górnika tak:

Wolałem ustąpić. Byłem trochę cichy. Tak samo w drużynie. Byli tam Tomek Wałdoch, Darek Koseła, Rysiu Staniek, Marek Kostrzewa, czyli mocne charaktery, liderzy szatni. Człowiek się w tej szatni za bardzo nie odzywał. Wolałem obserwować. Wspomniany Marek: miał wtedy blisko czterdzieści lat, a można się było od niego nauczyć, jak pewne nieuniknione, związane z wiekiem niedomagania fizyczne nadrabiać niesamowitą inteligencją, czytaniem gry. Towarzystwo poważne: doświadczona szatnia, reprezentanci, olimpijczycy. Luźniej było na chrztach. Pamiętam, miałem na chrzcie w Górniku udawać żołnierza i strzelać do wyimaginowanych wrogów.

Przełożyło się to na takie wyniki:

Sezon 89-90: szóste miejsce
Sezon 90-91: wicemistrzostwo Polski
Sezon 91-92: czwarte miejsce w tabeli, finał Pucharu Polski, przegrany z Miedzią Legnica
Sezon 92-93: spadek na dziewiąte miejsce
Sezon 93-94: trzecie miejsce, dwa punkty za Legią, z którą przegrał też w półfinale Pucharu Polski
Sezon 94-95: piąte miejsce

Górnik tamtych lat potrafił wzbić się na wysoki poziom, ale też odpaść z Zagłębiem Wałbrzych w Pucharze Polski. Puchary w tych latach? Frustrujące. Ryszard Staniek tak wspominał finał Pucharu Polski przegrany z Miedzią:

Najgorszy z kolei był finał Pucharu Polski z Miedzią Legnica. Nie mieliśmy prawa przegrać. Miedź grała w drugiej lidze, my byliśmy czołówką pierwszej. Prowadziliśmy 1:0, ale wtedy Darek Baziuk uderzył z trzydziestu pięciu metrów w same widły. Przegraliśmy po karnych. Zespół mieliśmy świetny, mieszanka doświadczenia ze zdolną młodzieżą: Bałuszyński, Jegor, Grembocki, Zagórski, Ryśki dwa: Cyroń i Kraus. Cieszę się, że później, jako wciąż młody zawodnik, pod nieobecność Ryśka Krausa – kontuzja – miałem okazję być kapitanem Górnika. Szkoda, że więcej nie osiągnęliśmy, pozostał niedosyt, dwa drugie miejsca: raz w lidze, raz w pucharze. Ale drugie miejsce sportowca nigdy nie satysfakcjonuje.

Z drugiej strony, sezon 1994 to też brutalny mecz z Legią, zakończony 1:1. Finisz sezonu, ostatni mecz, wiadomo jaka presja. Czerwone kartki zobaczyli wtedy po stronie Górnika Bałuszyński, Dziuk, Grembocki. Górnik prowadził w Warszawie do 70 minut. Tomasz Wałdoch:

Nic się nie zmieniło w moim postrzeganiu tamtego spotkania, nawet mimo upływu czasu. Nikt nikogo wtedy za rękę nie złapał, ale sam przebieg, jeśli człowiek sobie prześledzi to spotkanie, był dziwny. Wiele było takich momentów, które obecnie byłyby bardzo intensywnie dyskutowane, analizowane przez ekspertów w studiach telewizyjnych, gdzie każda akcja jest rozbierana na czynniki pierwsze. Trzeba by było poświęcić tym sytuacjom bardzo wiele czasu. Te trzy czerwone kartki… W ilości zawodników, w jakiej kończyliśmy mecz, nigdy nie grałem spotkania ani w polskiej lidze, ani w niemieckiej Bundeslidze. Dyskusje były różne. To są tylko spekulacje, nikt nikogo złapać za rękę nie złapał. Te nasze odczucia, poszlaki, jakieś subiektywne spostrzeżenia. Ale to na pewno pozostawia niesmak, niemiłe wspomnienia, żeby Legia w taki sposób zdobywała mistrzostwo Polski. Ja bym się na pewno nie cieszył z tytułu wygranego w taki sposób. Zwyczajnie nie czułbym się mistrzem.

Z drugiej strony, Juliusz Kruszankin z ówczesnej Legii:

Weźmy pierwszy z brzegu rok, 1994. Wszystkie media piszą, że sędzia Redziński przekręcił Górnik Zabrze, powyrzucał zawodników. A ja bym bardzo chciał, żeby te osoby obejrzały mecz z Górnikiem w Pucharze Polski, rewanż, gdzie w pierwszym spotkaniu wygraliśmy wysoko – ile tam było kontuzji. Ratajczyk rozwalona do kości noga. Mandziejewicz zerwane więzadła krzyżowe. Nie będę wymieniał teraz kto faulował, ale gdyby to odtworzono, to wniosek jasny – ci gracze powinni być pozawieszani. Nawet w tym spotkaniu u nas zaraz na początku napastnik Górnika wszedł jednemu z obrońców tak, że powinna być czerwona kartka. Sędzia powinien być uczulony na brutalną grę. Do tych faktów nikt nie przywiązuje wagi, nikt nie popatrzy na te konteksty, tylko wszystko się spłyca – a, załatwił. Pracowaliśmy cały sezon na mistrzostwo Polski, zaczynaliśmy od minusowych punktów. Sam mecz był fatalny w naszym wykonaniu – presja wyniku, presja zdobycia mistrzostwa po 1993, była tak wielka, że nas sparaliżowało.

Dariusz Czernik pisał wtedy dla „Sportu” (źródło: WikiGornik.pl):

Już 2 godziny przed rozpoczęciem spotkania we wszystkich kasach przy ul. Łazienkowskiej wywieszano karteczki „biletów brak”. Półtorej godziny przed meczem stadion pękał w szwach, a kibice rozpoczynali wspaniałą fetę przekonani, że ich Legia po 34 latach zdobędzie tytuł mistrza Polski. Trudno się dziwić. Stołeczna drużyna grała ostatnio wspaniale i do pełni szczęścia wystarczał jej remis. Górnik natomiast musiał w środę wygrać.

Wszyscy mieli w pamięci pierwsze spotkanie tych drużyn w 1/2 Pucharu Polski, kiedy to Legia rzuciła Górnika na kolana. Teraz musiała być powtórka.

„Gazeta Wyborcza” porównując formacje obu drużyn przyznała Legii zwycięstwo 4:2. Jeden punkt otrzymali legioniści za faktycznie kapitalną publiczność. Dziennikarze pominęli jednak osobę sędziego. Po tym co wyczyniał na boisku z czystym sumieniem można było dodać Legii jeszcze dwa punkty. „Redziński nas wykartkuje” – powiedział Jacek Grembocki, kiedy dowiedział się w poniedziałek, że meczu nie będzie sędziował Roman Kostrzewski, a właśnie Sławomir Redziński z Zielonej Góry. Nikt chyba jednak nie spodziewał się takiego benefisu pana w czerni. Już po 5 minutach dwóch zabrzan miało na swym koncie żółte kartki. Niedługo potem czterech. W sumie trzech zostało wyrzuconych z boiska. „Tak się nie robi, po tym meczu pozostanie niesmak” – mówili przedstawiciele warszawskiej prasy.

To nie był wielki mecz ale taki wcale być nie musiał. Za duża była stawka, o jaką grały oba kluby. Górnik zagrał z niezwykłym sercem. Legia zdecydowanie słabiej niż w ostatnich meczach. Chyba sparaliżowała ją stawka meczu.

Oczywiście, są to tylko przypuszczenia, ale sądząc po I połowie i po tym co pokazali piłkarze obu drużyn można przypuszczać, że przy normalnym sędziowaniu tytuł mistrza Polski pojechałby do Zabrza. Co nie znaczy, że Legia na niego nie zasłużyła. W końcu zdobyła w tym sezonie najwięcej punktów.

Przedziwne było zakończenie meczu. Najpierw Pan Redziński odgwizdał spalonego na korzyść Górnika, a kiedy kibice wpadli na murawę stadionu, odgwizdał po prostu koniec meczu. Potem rozpoczął się karnawał. Mniej więcej 10 tysięcy kibiców wpadło na stadion i na przemian dziękowało piłkarzom, i wykrzykiwało mało cenzuralne piosenki pod adresem PZPN. Tymczasem cała jego „góra” od wtorku przebywa w Stanach Zjednoczonych.

Legia mistrzem. Górnik przegrał puchar i ligę. Gratulacje dla tych pierwszych. Brawa dla pokonanych za walkę w beznadziejnej – „patrz sędzia” – sytuacji.

To widmo frustracji unosiło się też nad pucharami. Dwumecz z Realem w Pucharze Europy: Górnik prowadził do 76 na Bernabeu po golach Jegora i Barana. Ten wynik dawał mu awans, ale na finiszu dał sobie strzelić dwa gole. Świętej pamięci Piotr Jegor wspominał:

Rzeczywistość, ta nasza, polska, mieszała nam się z tym, co zastaliśmy w Madrycie. Biedny chłopak ze Śląska przyjechał do Hiszpanii i nagle zobaczył inne życie. Głupi przykład – łazienkę, wyposażoną w suszarkę, maszynki do golenia, szampony, te wszystkie bajery. U nas tego w tych czasach nie było. Nie chcę, żeby to jakoś źle zabrzmiało, ale człowiek był trochę zacofany”

Dwumecz z Juve w Pucharze UEFA sezonu 89/90: wyjazd skończył się na 4:2, ale Górnik… przegrywał 0:3 po 6 minutach!
Puchar UEFA 91/92: prowadzą długo 1:0 w Hamburgu, Eckel ratuje HSV, ale i tak 1:1 wygląda pomyślnie. Tylko co z tego, skoro Górnik u siebie w rewanżu przegra 0:3.

Puchar UEFA 94/95: odpadli z Admirą Wacker. Nawet w Intertoto w 1995 przegrali wszystkie mecze, w tym 1:6 z Karlsruhe.

Górnik tamtych lat to zespół niezrealizowanego potencjału, naprawdę dużego. Na przestrzeni jednego meczu potrafili wejść na grę po prostu europejską. Czego im brakło, by to utrzymać – trudno powiedzieć. Ale nie można im też powiedzieć, że nie osiągnęli zupełnie nic – mistrzami w marnowaniu potencjału nie są, a tamten zespół, z perspektywy, nabiera wyrazu.

59. LECHIA GDAŃSK 2010-2019

Zapewne najstarsi kibice Lechii Gdańsk powiedzą, że ta obecna defensywa mogłaby co najwyżej wiązać buty Romanowi Koryntowi, natomiast Piotr Stokowiec za Tadeuszem Forysiem powinien nosić notes. Ci nieco młodsi, ale wciąż pamiętający mroki poprzedniego systemu, krzykną, że dwumecz z Broendby nie umywa się do emocji, jakie Lechia dała całej Polsce w rewanżowym starciu z Juventusem w latach osiemdziesiątych. Spróbowaliśmy jednak wznieść się ponad sentymenty, ponad subiektywne odczucia i pozaboiskowe historie. Najlepszą Lechią Gdańsk w historii klubu jest naszym zdaniem ta najnowsza, która już od paru ładnych lat klepie się w samym czubie ligi, a do klubowej gabloty wrzuciła też dwa trofea.

Lechia lat pięćdziesiątych to przede wszystkim brąz, poza tym dość średnie wyniki w lidze. Lechia lat osiemdziesiątych to Puchar i Superpuchar Polski, ale w lidze bryndza – włącznie z tym, że gdańszczanie na rok byli zmuszeni kopać się na poziomie III ligi. Obecna Lechia łączy największe sukcesy obu wcześniejszych, bo ma w gablocie i brąz Mistrzostw Polski, i Puchar Polski wraz z Superpucharem. Gdy dorzucimy do tego pamiętny sezon, gdy znajdowała się o jedno kopnięcie Paixao od tytułu Mistrza Polski… Co tu dużo pisać, to drużyna wybitna, jedna z najlepszych, jakie zaistniały w historii polskiego futbolu na północy kraju.

Zacznijmy może od tego największego niedosytu. Koniec sezonu 2016/17, 37. kolejka ułożyła się tak, że o tytuł i europejskie puchary walczą jednocześnie cztery zespoły. Legia Warszawa gra u siebie z Lechią Gdańsk, Jagiellonia przyjmuje w Białymstoku zespół Lecha Poznań. Szanse na tytuł ma cała czwórka. Szansę na wypadnięcie poza podium i utratę szansy gry w Europie – wszyscy poza Legią. Gdańszczanie grają wyjątkowo bojaźliwie, właściwie wydają się w pełni zadowoleni z bezbramkowego remisu, zwłaszcza, gdy z Białegostoku docierają sygnały o dwóch golach dla Lecha. W takim układzie wszystko jest jasne – Lechia musi dowieźć remis, by zająć trzecie miejsce i zagrać w pucharach, Legia musi dowieźć remis, by zostać mistrzem. Lech może sobie strzelać do woli, nic nie ulegnie zmianie.

Zapewne w Gdańsku kibice do dziś zadają sobie pytanie – a gdyby trochę odważniej pójść do przodu? Legia naprawdę była do skaleczenia, o tym, jak wyglądała wówczas ta drużyna świadczy choćby dziewięć minut dzielące końcowy gwizdek w Warszawie od zakończenia meczu w Białymstoku. Legioniści wbici w ekrany śledzili, czy Jaga nie pozbawi ich tytułu. Już wcześniej mógł tego dokonać Paixao, ale świetnie zachował się Arkadiusz Malarz. Mimo gry w dziesiątkę, Lechia zaatakowała nieco śmielej w końcówce, gdy okazało się, że Lech utracił prowadzenie. Wówczas Lechia grała już o wszystko – gol dawał im mistrzostwo, brak bramki oznaczał czwarte miejsce i ustąpienie miejsca w pucharach finaliście Pucharu Polski. Czyli… Arce Gdynia.

Lechia zajęła czwarte miejsce, w pucharach zagrała Arka, mistrzem została Legia, choć w ostatniej kolejce nie potrafiła pokonać gdańszczan. Ten niedosyt to jednocześnie cień na Lechii lat 2014-2019, ale i powód do dumy – jeszcze nigdy wcześniej drużyna z Trójmiasta nie zachowała tak długo szans na mistrzostwo Polski. Ale okej, nie wspominajmy pięknych porażek, zwłaszcza, że Lechia w tym okresie miała naprawdę sympatyczne zwycięstwa. Cztery sezony z rzędu w pierwszej piątce. Marco Paixao z tytułem króla strzelców. Wykreowanie kilku legend, by wspomnieć Mateusza Bąka, który przebył z Lechią drogę od A-klasy po krajową elitę. A przecież trzeba dodać, że to właśnie ta Lechia otrzymała też nowy stadion, że to właśnie w tym okresie dwukrotnie doszła do półfinału Pucharu Polski jako kompletny świeżak w Ekstraklasie.

Największym sukcesem były jednak oczywiście trofea. To cenniejsze, zdobyte po zwycięstwie 1:0 nad Jagiellonią. To nieco mniej cenne – po ograniu Piasta 3:1. Do tego najskuteczniejszy obcokrajowiec w historii polskiej piłki oraz trzeci najskuteczniejszy obcokrajowiec w historii polskiej piłki – tak się składa, że akurat bliźniacy. Historyczne wyniki. Historyczne postacie. Historyczne mecze, bo jednak i ten remis z Legią, i dwumecz z Broendby zostaną w pamięci kibiców na dłużej.

– Tamte mecze się pamięta. Czasem to ja się łapię, że lepiej pamiętam dryblingi „Dzidka” Puszkarza niż to, co się działo w ostatnim meczu ligowym w tym sezonie. Obecnych zawodników nie będę krytykował, bo robią dobrą robotę. Dzisiaj trudniej zdobyć Puchar Polski niż wtedy, skoro trzecioligowa Lechia tego dokonała. Ale piłkarze, bohaterowie młodości, to zawsze coś wyjątkowego – przekonywał nas jeden z kibiców Lechii przy okazji zwycięstwa nad Duńczykami. Tu jednak warto wspomnieć, że Puszkarz meczu w Europie nie wygrał. Ligowego brązu nie posmakował. Gdy lechiści wygrywali Puchar Polski grał w Kilonii.

Tak, Lechia ostatnich paru lat będzie wspominana, jako jedna z najlepszych w historii północnej Polski. Nawet jeśli czasem oglądało się ją fatalnie, a pomiędzy walką o mistrzostwo i brązem zanotowała sezon zakończony na 13. miejscu.

58. GWARDIA WARSZAWA 1953-1959

Gwardia Warszawa to pierwszy polski pucharowicz, choć kulisy tego występu były dość osobliwe.

Trzeba podkreślić ważną rzecz: sezon 55/56 to była PIERWSZA EDYCJA PUCHARU EUROPY. Mamy w nim swojego reprezentanta, co nie było takie oczywiste, bo początkowo UEFA nie planowała nas zapraszać. Dopiero, gdy wycofało się Chelsea, uznano, że można w sumie zgłosić się do nas.

W Polsce aktualnym mistrzem była Polonia Bytom i wedle panujących reguł to ona powinna mieć prawo startu w PEMK. Gwardia jako klub milicyjny od zawsze związana była jednak z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji, który dwoił się i troił by klub prezentował się godnie. Rezolutnie stwierdzono więc, że skoro nasza liga gra systemem wiosna-jesień to mistrzowska aktualnie Polonia wiosną będzie musiała udowodnić dobrą grą, że zasługuje na wojaże po Europie. Bytomianie nie spełnili jednak założenia według którego mieli znaleźć się w pierwszej trójce ligowej stawki, a to otworzyło drogę dla czwartych w tabeli „Harpagonów”.

Szwedzi byli faworytem. Gwiazdą był „Tumba” Johansson, kadrowicz jednocześnie… kadry piłkarskiej i hokejowej. Zupełnie inne czasy. W Szwecji wynik był miód malina. 0:0, i to bez największej gwiazdy, Stanisława Hachorka. o:0 obronione mimo karnego i kontuzji Baszkiewicza – wtedy nie było zmian, więc Baszkiewicz do końca snuł się po boisku. 0:0 także mimo… gry przy sztucznym świetle, do której Polacy nie byli przyzwyczajeni. Rewanż z Djugardens zapowiadał się korzystnie, Gwardia przygotowywała się do meczu grając z jugosławiańskimi zespołami, a w Warszawie przyjazd Szwedów był wydarzeniem.

Dla Szwedów tak samo. Wiecie, niby Puchar Europy, ale wiadomo jak jest na początku organizacji turnieju – nawet mundiale na samym starcie miewały problem z prestiżem, wielu się wycofywały. A Szwedzi, choć przecież wystarczyło im przepłynąć przez Bałtyk, wyczarterowali samolot. Tak, w tamtych czasach, czarter na mecz. Wynajęli piętro hotelu Bristol – wszystko dopięli na ostatni guzik. I wygrali niestety 4:1. W następnej rundzie Szwedzi odpadli ze szkockim Hibernians. Edycję wygrał Real Madryt z Di Stefano i Gento, przed Stade de Reims, mającym polskie akcenty: Raymonda Kopę, Leona Glovackiego, Roberta Siatkę i Simona Zimnego .Tak jest: wszyscy byli polskiego pochodzenia.

Gwardia w pucharach miała kolejne podejście w sezonie 57/58 znowu Puchar Europy, tym razem rywalizacja z NRD-owskim Wismut Karl Marx Stadt. 3:1, 1:3 – Polacy nie mieli jednak szczęścia w losowaniu. I znowu – wystartowała, choć mistrzostwa nie zdobyła, była „zaledwie” wicemistrzem, za sięgającym dopiero po swoje pierwsze złoto Górnikiem Zabrze.

Oczywiście Gwardia tamtych lat to nie tylko puchary, choć te w największym stopniu zapewniają im historyczne miejsce. Baszkiewicz czy Hachorek byli kadrowiczami. To tutaj dwa lata grał też Edmund Zientara, legenda polskiej piłki, wybitna postać dla warszawskiego futbolu – karty zapisał też w Polonii i Legii. W 1954 wygrała Puchar Polski, w 1959 zdobyła brąz, a między 1953 a 1959 tylko raz wypadła z czołowej piątki kraju – nic dziwnego, że na jej mecze potrafiło przychodzić nawet po trzydzieści tysięcy ludzi. Wymowne, że w 1960, gdy spadała z ligi, wciąż dwóch graczy Gwardii – Stefaniszyn i Hachorek pojechali na igrzyska do Rzymu, a wtedy nie braliśmy udziału w bardziej prestiżowych imprezach.

57. RUCH CHORZÓW 2008-2015

Gdy myślimy o mocnym Ruchu Chorzów, wspominamy najchętniej raczej dawne dzieje. Historie sprzed dekad, Gerarda Cieślika, Ruch Wielkie Hajduki, mistrzostwo Polski z Krzysztofem Warzychą, może nawet wesołą drużynę z lat dziewięćdziesiątych, kiedy rządzili w ataku Śrutwa i Bizacki.

Ruch Chorzów minionej dekady może by się przypomniał, ale może i nie. A jest to zespół, który trzeba wyjątkowo docenić.

Powiedzmy sobie szczerze: Ruch do ligowych krezusów nie należał. Łatano budżet, czasami metodami takimi, które potem wpędziły klub w poważne kłopoty. Na pewno nikt tu nie szedł dla kasy.

A tymczasem były medale. Europejskie puchary. Dalekie rajdy w Pucharze Polski. Choć tak naprawdę nie było ku temu racjonalnych przesłanek, choć tak naprawdę faworytami zawsze byli inni.

Ruch działał na zasadzie wańki wstańki. Jeden sezon wybitny, potem walka o utrzymanie. Mówiono wtedy, że Ruch, zjeżdżając na dół tabeli, wpada na poziom, który faktycznie reprezentuje. Tymczasem niezwykłe jest to, że on znowu się podnosił, znowu dołączał do grona najlepszych.

Kluczową postacią w tej układance był oczywiście on.

Spójrzmy na to z perspektywy faktów:

08/09: ligowy średniak, ale finalista Pucharu Polski. Sezon zaczął Radolsky, potem był Pietrzak, ale sezon kończony z Fornalikiem.

09/10: brązowy medal z Fornalikiem. Waldek King odbudowuje – przynajmniej częściowo – Niedzielana. Dziesięć bramek strzela młodziutki Sobiech, świetnie rozwija się Sadlok. Zespół jednak trudno uznać za potęgę: w obronie Stawarczyk, Baran, Grodzicki, w pomocy ważną rolę odgrywają Pulkowski i Straka.

10/11: dół tabeli, puchary… słabe czy nie słabe? Gładko ograła ich Austria Wiedeń. Maltańską Valettę przeszli po dwóch remisach. Ale wcześniej ograny i Szachtior Karaganda, czyli dwie fazy przeszli, co z dzisiejszej perspektywy, jacy by ci rywale nie byli, nabiera ciut innych barw.

11/12: Ruch Chorzów do ostatniej kolejki bił się o mistrzostwo Polski. Bohaterem Waldemar Fornalik. Wyciskający siódme poty z Piecha, Jankowskiego, Abbotta, Zieńczuka, Szyndrowskiego, Stawarczyka i Grodzickiego. Ruch melduje się też w finale Pucharu Polski.

12/13: Najlepiej rangę wyników Fornalika pokazuje fakt, że obejmuje najważniejszy stołek trenerski w kraju: stołek selekcjonera. Osierocony przez Waldka Ruch zajmuje piętnaste miejsce w lidze. Utrzymuje się tylko dzięki rozwiązaniu Polonii Warszawa. Wszyscy komentują: coś się w Ruchu skończyło, nadchodzą ciężkie czasy. W pucharach bez szału – przeszli Metalurga Skopje, zdemolowani 0:7 przez Pilzno.

13/14: Ruch sięga po brązowy medal, początek sezonu z Zielińskim, potem z Kocianem. Kuświk (!) strzela dwanaście bramek, w obronie dobijający do czterdziestki Malinowski, w pomocy dziadek Surma z dziadkiem Zieńczukiem, kapitalna gra Starzyńskiego i stało się.

14/15: Pucharowy sezon zapamiętany przede wszystkim przez pryzmat afery z Bereszyńskim, która pozbawiła Legię awansu nad Celtikiem. W cieniu tej gry znakomicie pokazał się Ruch, eliminując Vaduz, bardzo mocny duński Esbjerg i dociągając Metalist Charków do dogrywki o fazę grupową (!). Tak jest, pomyślmy jakby to dziś smakowało: dogrywka o fazę grupową Ligi Europy zespołu, który nie miał być pucharową lokomotywą. W lidze znowu jest słabiej, ale też nie tragicznie.

Jak się skończyło – wszyscy wiemy. Jak organizacyjnie podkopywano klub – okazywało się po latach. Ale w swoim czasie Ruch był idealnym przykładem drużyny, która przyjmuje niechcianych, skreślanych, a potem montuje z nich mimo wielu przeciwności znakomitą paczkę. Gwiazdy? Może kogoś dałoby się określić takim mianem, przynajmniej za jakiś okres, dodając, że „jak na polskie warunki”. Ale bez podziału na kategorie wagowe rozbłysł tu trenerski kunszt Fornalika, ugruntowując pozycję szkoleniowca doskonale pracującego u podstaw.

56. ODRA OPOLE 1975-1979

Trener bez większego doświadczenia w najwyższej lidze doprowadza do ciekawych wyników ligowego szaraczka, do tej pory leżącego „daleko od szosy”. W nagrodę za umiarkowane sukcesy odnoszone w niewielkim ośrodku bez ogromnych tradycji futbolowych zostaje selekcjonerem. Jerzy Brzęczek? Tak. Ale również Antoni Piechniczek, dla którego przepustką do reprezentacji Polski okazała się Odra Opole w drugiej połowie lat siedemdziesiątych.

W sezonie 1974/75 opolski zespół pod wodzą piłkarskiej legendy tego klubu, Engelberta Jarka, zajął dopiero czwarte miejsce na zapleczu Ekstraklasy. Jarek honorowo zrezygnował, oddając stery wówczas jeszcze niespecjalnie popularnemu Piechniczkowi. Piechniczka z Odrą łączyła nie tylko umowa i cel szybkiego awansu do I ligi, ale też historia – w BKS-ie Bielsko-Biała przyszły selekcjoner dwukrotnie przegrał walkę o awans, najpierw o włos z GKS-em Tychy, a potem w rozczarowujący sposób, kończąc ligę na piątym miejscu, jeszcze za wspomnianą Odrą.

I piłkarze, i trener mieli sporo do udowodnienia. Zwłaszcza, że klub już od parunastu miesięcy miał zawodników, którzy na papierze powinni spokojnie wywalczyć Ekstraklasę. Wspominał o tym nawet sam Piechniczek w rozmowie z Sebastianem Bergielem, historykiem i kustoszem pamięci Odry Opole. Wskazywał, że w odróżnieniu od mocno koleżeńskich układów z piłkarzami BKS-u Stali, w Odrze musiał rządzić twardszą ręką.

Wprowadziłem pewien reżim treningowy, który przygotowywał organizm piłkarza na długie lata a nie tylko na jeden sezon. Plan treningowy, dieta, odnowa były tak układane, że piłkarze byli zawsze świetnie przygotowani do rozgrywek – wspominał Piechniczek. To jednak wymagało pewnej konsekwencji, zwłaszcza w kwestii odpuszczania popularnych wśród piłkarzy lat siedemdziesiątych imprez. – Często po meczach Odry wracałem piechotą ul. Oleską do mojego domku na stawku Barlickiego. Potem wychodziłem z żoną na spacer do kawiarni, aby sprawdzić czy przypadkiem nie ma tam moich piłkarzy świętujących sukces. Zdarzały się sytuacje, że chciałem wejść do tej kawiarni a bramkarz twierdził, że… jest komplet. Widziałem przez szybę, że jest pusto, a on najnormalniej w świecie starał się mnie zagadać i przytrzymać chwilę, zyskując tym samym na czasie, aby piłkarze mogli wyjść tylnym wyjściem! Potrafiłem chodzić na piechotę na Zaodrze (dzielnica Opola – przyp. red.), aby sprawdzić czy piłkarze organizują jakieś balangi i już po stojących samochodach mogłem to stwierdzić. Często widywałem takiego małego zielonego fiata… Moja postawa podobała się szczególnie kibicom, u których zyskałem dzięki temu szacunek.

Ta strategia okazała się nad wyraz skuteczna. Odra w pierwszym sezonie Piechniczka po prostu rozjechała II ligę, wyprzedzając drugiego w tabeli Piasta Gliwice o 9 punktów. W 30 meczach Piechniczek i jego ludzie wygrali 21 razy, stracili w tym czasie… 8 bramek. Piechniczek spokojnie wprowadzał do składu i mistrzów Polski juniorów z 1972 roku, i ludzi z regionu, w których od początku celowała Odra. Opolanie byli pozbawieni gwiazd europejskiego formatu, które grały w Stali Mielec, Widzewie czy Legii, za to mieli naprawdę dobrze rozumiejący się skład z trenerem stosującym nowatorskie metody.

Kwaśniewski, Tyc, Masztaler czy Józef Klose wyrabiali sobie nazwiska wraz z Piechniczkiem. Już na wejściu, w ekstraklasowym debiucie szkoleniowca i kilku jego piłkarzy, Odra rozjechała Legię 4:1. Już w 1977 roku, po kilkunastu miesiącach w elicie, Odra dokonała dwóch wręcz niewiarygodnych wyczynów. Najpierw w półfinale Pucharu Ligi, przeciw Lechowi Poznań. Do przerwy gładziutkie 0:3 z faworyzowanym rywalem. Potem fantastyczna druga połowa i wyrównanie na 3:3. W dogrywce już totalny popis, kolejne cztery gole, na które Kolejorz odpowiedział jedynie trafieniem Szpakowskiego na cztery minuty przed końcem, już na otarcie łez.

W efekcie Odra awansowała do finału, gdzie czekał już Widzew – aktualny wicemistrz Polski z Tłokińskim, Gręboszem czy Rozborskim w składzie. Ta mocarna ekipa nawet nie pisnęła – honorowego gola zdobyła w ostatniej minucie, po dobitce przy rzucie karnym. Piechniczek zdobył pierwsze trofeum w karierze szkoleniowej, a Odra zyskała prawo gry w europejskich pucharach.

Źr. Historia Odry Opole

Do klubu trafił Józef Młynarczyk, znajomy Piechniczka jeszcze z Bielska-Białej. Z Magdeburgiem w Pucharze UEFA Odra przegrała u siebie 1:2, ale na wyjeździe zremisowała 1:1. To już sporo, a przecież najlepsze nadeszło w 1978 roku, gdy Odra Opole, ten kopciuszek, który do Argentyny wysłał jedynie rodzynka Wójcickiego, został mistrzem jesieni. Pamiętajmy – to był czas gdy Wisła, Legia czy Stal Mielec wysyłały na kadrę po kilku zawodników, gdy rósł już dynamicznie Widzew, gdy wciąż mocno trzymał się ŁKS Tomaszewskiego i Terleckiego. To wtedy Odra wygrała 5:3 w Warszawie z Legią, mimo że przegrywała już 1:3. Piechniczek określił to nawet opolskim Wembley.

Nikt nie przypuszczał, że ten mecz tak się ułoży. W przerwie nie do końca wierzyłem w sukces, ale starałem się moich piłkarzy przekonać do zwiększonego wysiłku i nie poddawania się bez walki. Udało się wygrać w niemal przegranym meczu. Po meczu wysłannik Manchesteru City, który przyjechał oglądać Kazia Deynę, powiedział, że obrońców Legii zamknąłby w ciemnym pokoju, a klucze daleko wyrzucił. Radość była niesamowita po meczu. W telewizji, w programie „Niedziela sportowa”, Jan Ciszewski podsumowujący to spotkanie, podkreślił, że „Odrę” prowadził polski trener, młody, ambitny absolwent AWF-u, co mi utkwiło do dziś w pamięci. Gdybym miał porównać moją radość do tego meczu, to wybrałbym mecz w Lipsku, kiedy wygraliśmy z NRD w eliminacjach MŚ – wspominał w wywiadzie dla Historii Odry Opole.

Niestety dla Odry – wiosna nie była już tak udana, ostatecznie opolanie zajęli piąte miejsce. Piechniczek został jednak wybrany trenerem roku, a te udane miesiące stały się dla wielu piłkarzy trampoliną do dużej piłki – i nie mamy tu na myśli wyłącznie Młynarczyka, bo przecież wkrótce wyjechali do Francji też Klose czy Tyc. Co zadecydowało, że Odra nie zdołała utrzymać do końca choćby podium? Ponoć po raz pierwszy tak wyraźnie doszły do głosu pewne naturalne niedogodności gry w Opolu. Piłkarze, którzy widzieli, jakiego typu kariery budowali ich koledzy z wojskowych czy górniczych klubów, w Opolu mogli liczyć przede wszystkim na czułe i pełne sympatii uśmiechy kibiców.

źr. Historia Odry Opole

– Zabrakło u nas przede wszystkim zmotywowania zawodników. Brakowało managera, który porozmawiałby z każdym piłkarzem i przekonał go do tego, że jeśli zdobędziemy mistrzostwo Polski, to dostanie premię, albo pomożemy załatwić mu grę w zagranicznym klubie za o wiele większe pieniądze. Przegraliśmy organizacyjnie, po czym nie wyszedł nam jeden mecz, a po nim drugi. Szkoda, bo stadion wypełniał się do ostatniego miejsca, a czasami tych miejsc brakowało – szczerze punktował w wywiadzie dla Sportowego Opola sam Piechniczek.

Odra dała światu selekcjonera, wylansowała Wójcickiego, Młynarczyka, Tyca czy Klose, nie wspominając o wychowankach, którzy zasilili nie tylko opolski klub. W gablocie został Puchar Ligi, kilka niezłych sezonów w Ekstraklasie, mistrzostwo jesieni, no i oczywiście parę udanych karykatur Ałaszewskiego, jedna z nich powyżej.

55. ZAGŁĘBIE SOSNOWIEC 1971-1978

Nie zliczymy, ile anegdot słyszeliśmy o tym, jak największy kibic Zagłębia Sosnowiec w okresie PRL-u, Edward Gierek, obiecywał kibicom w całej Polsce różne drobne przysługi. Tu miał dopomóc w transferze Igreka, tam miał powstrzymać sprzedaż Iksińskiego. Tylko to jego ukochane Zagłębie coś niespecjalnie potrafiło wykorzystać pozycję ulubionego klubu pierwszego wśród obywateli. W teorii wszystko powinno być proste – Ceausescu kochał Steauę Bukareszt, więc Steaua Bukareszt za rządów Ceausescu wygrywała wszystko, co było do wygrania. Beria kibicował Dynamo Moskwa, więc Dynamo w okresie rozkwitu jego kariery nie schodziło z podium.

Tymczasem Gierek tak naprawdę ugrał dla swojego klubu tylko… utrzymanie i kilka pomniejszych transferów. Nie zdołał ściągnąć do Sosnowca żadnej z gwiazd Igrzysk ’72 czy mundialu ’74. To jednak wcale nie oznacza, że Zagłębie lat siedemdziesiątych nie znaczyło wiele na mapie polskiego futbolu, wręcz przeciwnie. Mamy jednak wrażenie, że protektorat I Sekretarza pozostawał raczej w sferze symbolicznej. Zacznijmy może od jedynego sezonu, w którym faktycznie wpływ Gierka jest dość mocno wyczuwalny. 1973/74. Zagłębie po rundzie jesiennej zajmuje ostatnie miejsce w tabeli, ma na koncie 8 punktów i 4 bramki. Właściwie nikt nie wierzy w utrzymanie, łącznie z ligowymi rywalami. Tutaj wersje się rozjeżdżają, mamy do czynienia z wpływem typu „soft” oraz wpływem typu „ręczne sterowanie”. Stefan Szczepłek twierdził w Rzeczpospolitej, że cudowna wiosna Zagłębia wynikała z wizyt różnej maści dygnitarzy w szatni rywali. Strach przed władzą miał być ponoć tak olbrzymi, że wystarczało niewinnie rzucone: „a wiecie, panowie, że towarzysz pierwszy sekretarz jest zainteresowany wynikiem” – piłkarze już wiedzieli, że ten wynik ma być pozytywny dla pierwszego sekretarza.

Jest jednak też teoria nieco delikatniejsza. Gierek miał po prostu pozwolić na otwarcie zimowego okienka transferowego – do tej pory wykluczonego przez przepis, który jasno wykazywał – jeden zawodnik może w jednym sezonie zagrać tylko dla jednego klubu. Ominięto to z pewnością w przypadku Władysława Szarzyńskiego, wyciągniętego do Sosnowca z Górnika Zabrze. Z ŁKS-u w taki sam sposób wyciągnięty został Edward Maleńki. Władysława Grotyńskiego wyciągnięto… z pierdla. Grotyński odsiadywał bowiem wyrok, który dostał za przemyt dolarów przy okazji meczów Legii Warszawa w europejskich pucharach.

Fot. Oficjalna Strona Zagłębia Sosnowiec

Wersję o cichym przyzwoleniu na nie do końca przepisowe wzmocnienia potwierdza Jacek Gmoch, który był wówczas „konsultantem” w Zagłębiu.

Sytuacja była bardzo dramatyczna, ale nikt nie załamywał rąk. Poproszono mnie, aby moja współpraca z klubem była bardziej zacieśniona. Od poniedziałku do czwartku studiowałem, a w piątek rano, a czasami nawet w czwartek wieczorem, udawałem się w podróż do Sosnowca gdzie razem ze sztabem szkoleniowym szukaliśmy pomysłu na wyjście z tej trudnej sytuacji – opowiadał w katowickim Sporcie. Pomoc Gierka? – Bzdura, kompletna bzdura. Mówiło się też o tym, że m. in.: śląskie kluby miały nam ułatwić sprawę bo taki był odgórny przykaz. Jasne, Ślązacy mieli pójść na rękę Zagłębiakom. Błagam. Takie twierdzenia nijak mają się do tego, jak to wszystko wówczas wyglądało. Owszem Gierek mógł nam pomóc w takich kwestiach jak pozwolenie na grę w Zagłębiu bramkarza Władka Grotyńskiego, o którego bardzo zabiegałem czy Stefana Klińskiego, którzy odsiadywali wówczas wyroki w więzieniu w Wojkowicach.

No dobra, odpuśćmy na moment ustalanie, na ile Gierek pomógł Zagłębiu – bardziej przykuwa uwagę fakt, że chodziło o utrzymanie Sosnowca w lidze. Nie wygląda to jak Steaua czy inne CSKA Sofia. Dlaczego właściwie o tym wspominamy? Ano dlatego, że nie można deprecjonować dokonań Zagłębia w latach siedemdziesiątych. To nie był klub, który dzwonił do towarzysza Gierka z listą zawodników, których chciałby widzieć od przyszłego tygodnia na treningach. Oczywiście, miał pewne karty przetargowe, których nie posiadały zespoły z Łodzi czy – szczególnie – z północy kraju. W zestawieniu z Legią czy Górnikiem był jednak na porównywalnej pozycji startowej. Sukces osiągnął tak jak wielu przedtem i wielu później – okiem do piłkarzy, zwłaszcza tych dość młodych.

Zdzisław Kostrzewa? Ściągnięty jako piłkarz niespełna 20-letni. Włodzimierz Mazur to wychowanek. Wojciecha Rudego wyłuskano z Gwardii Katowice jeszcze przed osiemnastką. Owszem, zaciąg ściągnięty do ratowania ligi też się przydał w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, ale pamiętajmy: największy ligowy sukces to srebro w 1972 roku. Osiągnięte jeszcze za sprawą Gałeczki czy Jarosika, weteranów z lat sześćdziesiątych, o których też trudno powiedzieć, by ktokolwiek przyniósł ich do Sosnowca w teczce, jako prezent od władzy. Jarosik wychowanek, Gałeczka wystrzelił tak naprawdę dopiero po ściągnięciu do Zagłębia, a przecież i Szmidt czy Kowalczyk to goście wykreowani właściwie w całości przez Zagłębie.

Fot. Oficjalna Strona Zagłębia Sosnowiec

Ten schemat działania – ściąganie utalentowanych nastolatków czy dwudziestolatków – przyniósł efekty w trzech falach. Pierwsza to sukcesy lat sześćdziesiątych, trzecia to końcówka lat siedemdziesiątych, gdy Gmoch zabrał do Argentyny dwóch piłkarzy Zagłębia. Ta pomiędzy to właśnie wicemistrzostwo 1972. Największym sukcesem były jednak dwa, zdobyte rok po roku, Puchary Polski. O tyle cenne, że faktycznie w epoce diabelnie silnych drużyn. W drodze po pierwsze trofeum Zagłębie odprawiło Wisłę Nawałki, Szymanowskiego, Kapki i Musiała, następnie Stal Mielec, ówczesnego mistrza Polski z Latą czy Kasperczakiem. Rok później? Najpierw popchnięty Śląsk Pawłowskiego, Sybisa i Żmudy, a w półfinale Gałeczka już w roli trenera ograł Legię Strejlaua – czyli Legię Deyny, Ćmikiewicza czy Janasa.

Lekkim cieniem na ekipie kładą się europejskie puchary, gdzie Zagłębie pchało się aż siedmiokrotnie. W poważniejszych – czyli w Pucharze Zdobywców Pucharów oraz Pucharze UEFA – wygrało jeden z ośmiu meczów (1:0 z Vitorią Setubal u siebie, po eurowpierdolu 1:6 w Portugalii). W mniej poważnych udawało się np. rozjechać Sturm Graz 6:0 czy ograć dwukrotnie Duńczyków z Holbaeku, ale to był już czas, gdy prestiż Pucharu INTERTOTO dość drastycznie się obniżył. Z drugiej strony śmiało można dodać, że Zagłębie miało u siebie króla strzelców 1977, Włodzimierza Mazura, oraz piłkarza roku 1979, Wojciecha Rudego. Wygrał pomiędzy Bońkiem (1978) i Latą (1981).

54. POGOŃ LWÓW 1930-1939

W dalszej części naszego rankingu będzie o Jagiellonii Białystok, która latami pozostawała o włos od pozbawienia mistrzostwa Legii Warszawa czy Lecha Poznań. Ale i w latach trzydziestych mieliśmy klub, z którym mógłby się utożsamiać Adam Miauczyński. Wiecznie druga była Pogoń Lwów – potęga lat dwudziestych, którą w kolejnej dekadzie kompletnie przyćmił Ruch Hajduki Wielkie.

Ale czy właściwie można się dziwić? Mariusz Kowoll, jeden z badaczy tamtego okresu w historii śląskiego futbolu, mówi wprost – Ernest Wilimowski mógł być nie tylko najlepszym polskim, ale też najlepszym niemieckim piłkarzem. – Starałem się wyliczyć mecze i bramki Wilimowskiego w czasie II Wojny Światowej. Imponująca liczba – miał prawo zgłaszać pretensje do miana najlepszego piłkarza w całej Europie. Fritz Walter, bez wątpienia wielka legenda niemieckiej piłki, był pod ogromnym wrażeniem gry i umiejętności Wilimowskiego. Otwarcie to przyznawał – mówił w rozmowie z nami Kowoll, a przekazy płynące z mediów czy ust kibiców pamiętających przedwojenny futbol potwierdzają tę tezę.

Żeby złapać odpowiednią optykę – czy możemy zarzucać Atletico Madryt, że nie wygrało Ligi Mistrzów przy Realu Cristiano Ronaldo?

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

źr. Lwowski Sport

Dlatego trzy wicemistrzostwa w latach trzydziestych to nadal ogromny wyczyn, zwłaszcza, że Pogoń równolegle dała też wówczas futbolowi aktywistów, stanowiących o sile polskiej piłki przez całe dekady. To nie jest żadna hiperbola czy przesada – weźmy choćby postać Michała Matyasa, Jeden z najlepszych napastników Pogoni lat trzydziestych, król strzelców z 1935 roku, już od pierwszych dni po zakończeniu wojny budował kolejne projekty. Najpierw jeszcze jako piłkarz Polonii Bytom, czyli bezpośredniego spadkobiercy dziedzictwa lwowskiego, następnie jako trener. Kilkukrotnie obejmował funkcję selekcjonera, prowadził pierwszą mocną Stal Mielec, z Polonią Bytom zdobył Puchar Ameryki w 1965 roku, prowadząc też klub do sukcesów m.in. w Pucharze INTERTOTO. Ważny był dla obu krakowskich klubów, prowadził Górnik Zabrze do finału Pucharu Zdobywców Pucharów.

A to zaledwie jeden człowiek przedwojennej Pogoni. Podobną historię napisał też przecież Wacław Kuchar, przed wojną trener Pogoni, po wojnie wieloletni pracownik między innymi Polonii Bytom i Legii Warszawa. Spirydion Albański, najlepszy piłkarz 1933 roku, po wojnie współpracował m.in. z rosnącym w siłę Ruchem Chorzów. Jan Wasiewicz zajął 4. miejsce na IO w 1936, dwa lata później wyłącznie kontuzja uniemożliwiła mu występ w pamiętnym spotkaniu z Brazylią na mundialu 1938. Z Pogoni w świat ruszył Niechcioł-Majowski, późniejszy selekcjoner Iranu i Norwegii, Wacław Jerzewski, wyciągnięty z ŁKS-u w 1930 roku, po wojnie wrócił do Łodzi i zajął się pracą trenerską. Praktycznie każdy z najpopularniejszych piłkarzy Pogoni lat trzydziestych kontynuował misję po wojnie, z oczywistych względów już poza ukochanym Lwowem.

Drużynowe sukcesy? Najmocniej wypada docenić wicemistrzostwo z 1935 roku. O ile te dwa poprzednie były ugrane w dość kiepskim, może nawet rozczarowującym stylu – bo przecież publika wciąż pamiętała potęgę z lat dwudziestych, czterokrotnego Mistrza Polski, o tyle w 1935 roku… Niech przemówią liczby: Pogoni zabrakło do Ruchu Chorzów jednego punktu. W bramkach? Ruch strzelił ich 37, Pogoń… 55.

Z historii sportu wynika, że Pogoń była tym kamyczkiem, który poruszył lawinę. Organizując się w latach 1907-1908 jako pierwszy samoistny klub Polski całej z zakresu piłki nożnej i lekkiej atletyki, o własnym statucie i boisku, przykładem naszym wyzwoliliśmy siły drzemiące w ówczesnym pokoleniu młodzieży małopolskiej. Zrobiliśmy to, czego potrzebę inni może podświadomie, a nawet świadomie odczuwali, lecz nie objawiali czynem. Za naszym przykładem poszedł Kraków… – wspominał prof. Rudolf Wacek, długoletni prezes Pogoni Lwów, a po 1945 twórca Polonii Bytom w Albumie 35-lecia Pogoni. Trudno się z tymi słowami przypomnianym przez oficjalną stronę Pogoni nie zgodzić – Pogoń najpierw zaraziła wirusem futbolowym całą Polskę początków wieku, następnie zaś, już po wojnie, przypomniała o tym, jak wyglądał futbol przed wojennym piekłem.

Czy musimy dodawać, że Pogoń potrafiła w tym okresie na przykład capnąć pewien włoski, dość popularny klub?

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

źr. Lwowski Sport

52. POLONIA WARSZAWA 1917-1926

Polonia Warszawa była najmocniejszym warszawskim klubem początku dwudziestolecia międzywojennego, reprezentując stolicę na arenie ogólnopolskiej. Przed powstaniem ligi centralnej dwukrotnie była wicemistrzem kraju – w 1921 i 1926. W tym drugim przypadku doszło do bezpośredniego starcia z Pogonią Lwów, które poloniści przegrali 0:2. Opowiada Paweł Gaszyński, historyk polskiej piłki, autor cyklu książek „Zanim powstała liga”: – Polonia była wtedy zdecydowanie najmocniejszą dużyną Warszawy. Na pięć edycji przed utworzeniem ligi, pięć razy reprezentowała Warszawę w finałąch. Chociaż dwukrotnie w okresie przedligowym musieli grać baraże z Warszawianką, co ciekawe o tyle, że Warszawianka to byli piłkarze niechciani przez Polonię, a którzy nie chcieli być jej rezerwą. Polonia miała dwóch kadrowiczów podczas pierwszego meczu reprezentacji Polski, który odbył się w Budapeszcie 18 grudnia 1921. Jednym z nich był obrońca Marczewski, który później skupił się na sędziowaniu. Na bramce natomiast jeden z najlepszych bramkarzy tamtych lat, Jan Loth. Co ciekawe, Loth lubił zagrać w ataku, a nawet był skuteczny, potrafił strzelić hat-tricka.

Już w 1918 zagrała z Węgierskim Magyar AC (1:5). W 1921 była pierwszym warszawskim zespołem, który odwiedził klub z innego kraju – przyjechał Ujpest i wrzucił polonistom siedem bramek. W 1921 na meczu Polonii z Cracovią obecny był nawet sam Józef Piłsudski.

O tym, jak bardzo chciano w Warszawie mocnej Polonii, mówi fakt, że zatrudniono wtedy na trenera… Anglika, George’a Kimptona, piłkarza Southampton w latach 1910-1920.

Gaszyński: – Kimpton miał jedną aferę w Gdańsku. Otóż Polonia pojechała, ale miała problem ze skompletowaniem składu – ktoś wyleciał. I Kimpton zagrał w tym meczu, żeby był komplet. Problem w tym, że on był zawodowcem i zrobiła się awantura, że gra z amatorami. W jednym z artykułów napisano, że Kimpton wyświadczył Polonii niedźwiedzią przysługę. Cytuję: „Nasze naczelne władze ligi, stojące na straży amatorstwa, który oprócz Anglii odbywa się na całym kontynencie, muszą zdusić w zarodku zakradający się do nas profesjonalizm”. Kimpton bronił się, że to był mecz towarzyski, byłoby nieuczciwością, gdyby zagrał w meczu ligowym, a tak, po prostu wystąpił. Ale klub wlepił mu 25 tysięcy marek niemieckich kary – dla porównania, Przegląd Sportowy kosztował wtedy 110 marek, czyli kara była duża.

Kimptona później zatrudniła Cracovia. Kimpton w latach trzydziestych prowadził reprezentację Francji.

Polonia nie miała wtedy jeszcze Konwiktorskiej – ta otworzyła się dopiero w 1928. Mecze rozgrywano często na Agrykoli – Warszawa miała spory problem z bazą boiskową, w prasie ukazywały się oficjalne rozpiski kiedy kto może zagrać czy potrenować na nielicznych istniejących placach.

52. JAGIELLONIA BIAŁYSTOK 2010-2019

Tak, wiemy, co aktualnie prezentuje sobą Jagiellonia Białystok. Tak, dochodzą do nas słuchy o tym, iloma językami posługuje się ta międzynarodowa szatnia. Tak, zdajemy sobie sprawę ze wszystkich ułomności podlaskiego futbolu, w tym sezonie, w sezonie ubiegłym, i w całej historii białostockiego sportu. Ale przy wszystkich wadach, przy rozmienianiu na drobne sukcesów i wiecznym braku konsekwencji przy stawianiu kropki nad i (najczęściej w wyrazie „mistrz”), trzeba przyznać – to dekada pełna sukcesów Jagi.

Dwa wicemistrzostwa i brązowy medal, Puchar Polski, jeden finał Pucharu Polski, Superpuchar. Zanim zaczniemy deprecjonować to, co ulepiono w Białymstoku, spójrzmy na chwilę, czym była Jagiellonia Białystok te dziesięć lat temu.

Otóż Jagiellonia Białystok w 2010 roku miała w Ekstraklasie całe sześć rozegranych sezonów. Cztery na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, dwa od 2007 roku. Jakkolwiek spojrzeć – to jest bilans pokroju Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski albo Amiki Wronki. 2008/09 to niby dziewiąte miejsce w tabeli, ale z zaledwie 4 punktami przewagi nad strefą spadkową. Duma Podlasia nie miała prawie nic – żadnej wielkiej przeszłości, żadnej satysfakcjonującej teraźniejszości, żadnej wybitnie optymistycznej przyszłości. Miała za to pomysł, jak na tym ściernisku zorganizować coś naprawdę fajnego.

Klucz do sukcesu? Och, tutaj był tak naprawdę cały pęk kluczy. Generalnie Jagiellonia była po prostu dobrze zarządzana. To chyba najprostsze, ale też najbardziej właściwe ujęcie tematu. Bo czy budowa nowego stadionu była jednym z kluczy do wejścia na obecny poziom? Była, bez wątpienia. Czy zaufanie do kolejnych trenerów, z Ireneuszem Mamrotem i Michałem Probierzem na czele, było jednym z kluczy do sukcesów? Oczywiście, zwłaszcza, że przecież Probierz pracował w Białymstoku w dwóch długich odcinkach. Ale czy sukcesy byłyby możliwe bez dostarczania do pierwszego zespołu wartościowych wychowanków jak Drągowski? Bez trafionych inwestycji w młodych (Klimala, Świderski), niedocenianych (Góralski, Pazdan) czy ukrytych gdzieś daleko stąd (Romańczuk, Quintana)?

Na pierwszy plan z pewnością wysuwa się ten transferowy dryg, który sprawiał, że Jagiellonia regularnie spieniężała zawodników. Przez Białystok przewinęli się (i zostawili w kasie sporą gotówkę) Grosicki, Sandomierski, Cionek, Makuszewski, Kupisz, Quintana, Pazdan, Tuszyński, Dzalamidze, Gajos, Góralski, Cernych, Frankowski czy Novikovas. Każdego z nich udało się kupić tanio i sprzedać drogo. Właściwie każdy zdołał w międzyczasie zagrać w Białymstoku kilka naprawdę dobrych spotkań. Co więcej – właściwie bezustannie podnoszona była poprzeczka – najpierw sprzedawano jako średniak, dostarczający zawodników ekstraklasowym mocarzom. Potem Jaga sama wyrobiła sobie kanały przerzutowe do innych lig, a wreszcie – zaczęła też skupować gwiazdy konkurencji, by wspomnieć Jesusa Imaza.

Zrównoważony rozwój, krok po kroku, bez jakichś ułańskich szarż, z wyjątkową konsekwencją. To przynosiło efekty. W pierwszej kadencji Probierza Puchar Polski i Superpuchar, połączone z późniejszym narzekaniem na brak lotniska po eurowpierdolu. Za drugiej kadencji zamiast tych pucharowych zrywów Probierz prowadził już Jagę celującą w mistrzostwo. Najpierw po cichu, z drugiego rzędu, trochę jako kopciuszek, a potem już normalnie, z otwartą przyłbicą, jako godny rywal dla Lecha i Legii. Na pewno bolesna była ta pierwsza porażka na finiszu, gdy Jaga zajęła trzecie miejsce za Legią i mistrzowskim Lechem.

Tak naprawdę powinienem powiedzieć dzień dobry i od razu do widzenia. To by wystarczyło za komentarz. Widziałem już obie sytuacje, dla nas powinien być rzut karny, a ręka w naszym polu karnym była przypadkowa. Nic nie mówiłem po spotkaniu sędziemu, chciałem uspokoić swoich piłkarzy, nie mamy szerokiej kadry, musimy myśleć o następnych meczach. Ten mecz to śmiech przez łzy. Mamy marzenia, chcemy je realizować, a takie rzeczy wypaczają sens piłki. Mówimy o szkoleniu, a tu się dzieją takie rzeczy. W pierwszej chwili pomyślałem o tym by zrezygnować z trenerki, zająć się menedżerką. Co powiedziałem Bartkowi Drągowskiemu po meczu? By spierdalał do szatni. Ja zaś wrócę do domu i pierdolnę whisky. Tylko to mi zostało – pieklił się na konferencji Michał Probierz, z miejsca dodając do słownika futbolowego w Polsce nowy stały zwrot. Pamiętacie jeszcze okoliczności? Ta skazywana na pożarcie Jaga wygrała pięć z sześciu ostatnich kolejek, a ten jeden jedyny mecz, który przerwał ich zwycięski marsz, był porażką w Warszawie, po dwóch kontrowersyjnych decyzjach sędziego.

A to był przecież dopiero 2015. Potem Jagę czekały jeszcze piękniejsze chwile i – niestety – jeszcze głębsze rozczarowania. Sezon 2016/17 to przecież mistrzostwo Polski po 30 kolejkach – podlaski klub tytuł stracił dopiero podczas siedmiu kolejek „pucharu maja”. Gdyby coś wpadło w końcówce, gdy Legia była już po zakończeniu swojego meczu z Lechią Gdańsk. Gdyby udało się strzelić z Legią w 35. kolejce. Gdyby, gdyby, gdyby. Po raz drugi i nie ostatni, Jadze zabrakło do mistrzostwa parunastu centymetrów. W sezonie 2017/18 znów zabrakło zwycięstwa z Wojskowymi, którzy stali się prawdziwym koszmarem Jagiellonii. Jakby mało było tych upokorzeń ze strony warszawiaków, to jeszcze zawsze zdarzał się przy tym jakiś Dominik Furman, który przypominał: „i tak Legia, panowie, i tak Legia mistrzem”.

No brakowało, nadal brakuje tej mistrzowskiej puenty. Co gorsza – zdaje się, że w najbliższych latach Jadze będzie o to o wiele trudniej, niż we wspomnianych trzech sezonach. Złota ręka do transferów ostatnio jednak trochę zaśniedziała, szatnia, która zawsze była dużym atutem białostoczan teraz jest w rozsypce. Ale nawet jeśli „prime” Jagi już dobiegł końca – i tak zasłuży na miejsce w annałach historii polskiej piłki. W dosłownie kilka lat z ciekawostki pokroju Amiki, Jaga stała się ligowym potentatem, bez kompleksów patrzącym na bogatsze i mocniejsze organizacyjnie charty z Poznania i Warszawy. Trzy razy podium, dwa razy finał Pucharu, dwa trofea. Jest o czym opowiadać wnukom.

51. AMICA WRONKI 1992-2005

Ach, Amica Wronki.

Temat rzeka, temat książka.

Pomyślmy szerzej. Ile w tym klubie kwestii dziejowych, symbolicznych dla pierwszych lat po transformacji ustrojowej, skupia się jak w soczewce. Korupcja tamtych lat, przyznajmy – panosząca się nie tylko w piłce. To była Polska układów i układzików. Skorodowany system. Biznesy potransformacyjne. Krążący nad Wronkami cień ambicji, chęci sukcesu na miarę wejścia w XXI wiek.

Oczywiście, że mówiąc Amica Wronki, myślimy o Ryszardzie Forbrichu. Dlatego osiągnięcia Amiki są trudne do wyceny. Wiadomo, że jeden jego telefon potrafił zmienić… może nie dowolny wynik w kolejce, nie przesadzajmy. Ale z całą pewnością mógł podważyć układ sił. O metodach Forbricha barwnie opowiedział nam Jarosław Szostek:

Forbrich zadzwonił i spytał kiedy przyjeżdżam na mecz. Odpowiedziałem, że koledzy dojadą samochodem z Olsztyna, a ja przyjadą pociągiem z Warszawy.

– Niech pan przekaże kolegom, żeby jechali nie do Wronek, a na noc do pałacyku w Kobylnikach. Mają zarezerwowane pokoje. Ja pana odbiorę z dworca.

– Ale ja pana nie znam.

– Ale ja pana znam.

Wysiadam w Poznaniu, podchodzi niewysoki człowieczek, łysiejący.

– Dzień dobry, Ryszard Forbrich. Zawiozę pana do Kobylnik.

Wsiedliśmy do jego czerwonego Audi80. W czasie jazdy było trochę milcząco, po jakimś czasie Forbrich mówi:

– Wie pan co, nie wiem jak z panem gadać.

– Ale o czym?

– Bo my musimy ten mecz wygrać.

– Będziecie dobrze grać, to wygracie.

– Czasami szczęściu trzeba pomóc. Ale nie wiem jak z panem gadać, bo zaciągnąłem języka o panu i słyszałem, że wóda nie, dupy nie, kasa nie.

Zacząłem się śmiać.

– Panie Ryszardzie, ja jestem normalnym człowiekiem. Moja normalność polega też na tym, że nie będę robił kwadratowych jaj. Ma pan gwarancję, że w drugą stronę też ich nie będzie.

Milczał. Dojechaliśmy do Kobylnik. Zamówił kolację.

– To co, po małym? Dwie pięćdziesiątki poproszę.

– Przecież dopiero sam pan mówił, że wie, że ja nie piję.

– To ja wypiję.

– Ale pan jedzie.

– Teraz nie jadę. Jak jadę to nie piję.

Cały Forbrich…. Trochę prostacki, ze swoistym poczuciem humoru.

Następnego dnia przyszedł zawieźć nas do Wronek. Powiedział mi, że obserwatorem mojego meczu będzie szef kolegium sędziów, Marian Środecki. Pomyślałem, że szykuje się ciężko. A on do mnie:

– Wszystko masz obcykane, tylko sędziuj dobrze.

Wiedziałem więc, że nie chodzi o układ korupcyjny, tylko układ jest gdzie indziej. Jak nie posędziuję dla Amiki, to dostanę po notach.

(…)

Kiedyś zapytałem wprost Forbricha jak to się stało, że zaczął funkcjonować w klubie. Opowiedział mi, że był fryzjerem w miasteczku, nawet pokazał mi, gdzie jego zakład we Wronkach się znajdował. Gdy miejscowy klubik grał w A-klasie, działacze zbierali na zrzutkę od wszystkich rzemieślników w miasteczku. On dał raz, drugi, a za trzecim uznał, że jak ma dawać pieniądze, to chce mieć wpływ na co to idzie. W klubie się zgodzili, został działaczem. Sam zaczął chodzić i szukać pieniędzy. Wymyślił, że pójdzie do Amiki. Zachęcił prezesa Jacka Rutkowskiego, ale ten powiedział, że jeśli wejdzie, to ma być sukces. Nie sponsoruje kopaniny, bo to za poważny zakład. W związku z tym Forbrich zaczął robić sukcesy rok po roku. Poznałem go, gdy byli w II lidze i chcieli awansować. Nie była to sytuacja wprost korupcyjna, ale poznałem mechanizm”.

A tutaj Tomasz Jagodziński:

To nie przypadek, w środowisku piłkarskim nie ma przypadków. Weźmy przykład Fryzjera. Takich „Fryzjerów” w polskiej piłce było mnóstwo. Ryśka wszyscy znali, wszyscy żyli z niego, wszyscy się z nim witali, kochali. A jak tylko został w aferze zatrzymany – nikt go nie znał. Wszyscy amnezja, włącznie z najwyższymi władzami PZPN, gdzie był stałym, częstym gościem. Jedynym, który go wcześniej próbował wyrugować, z tych lub innych powodów, był Zbigniew Boniek. (…) Forbrich był równym, fajnym gościem. Towarzyski, ciepły człowiek, zawsze uprzejmy. Zawsze miał ze sobą flachę gorzały, którą częstował wszystkich dookoła. Zapraszał na kolacyjki, raz chyba uczestniczyłem.

Tak. Wygrać na Amice było więcej niż trudną sprawą. Sam Szostek wspominał, że podsędziowywał Amice mecz, czyli gwizdał wszystkie małe kwestie pod jej stronę, zabijając spotkanie. Tak, prawie każdy arbiter w Polsce miał wtedy AGD z Wronek. Tak, niedocenianą historią jej kombinacji jest droga ku ekstraklasie, bo sześć poziomów rozgrywkowych pokonali… w cztery sezony. Tak, dopiero co wspominaliśmy mecz Amiki z Aluminium, i tak, „ciekawy” pod tym względem był też finał z Bełchatowem…

Forbrich rozgryzł system. Poznał wszystkie jego luki i potrafił go mistrzowsko wykorzystać. Celnie ujął to Szostek słowami: „chapeu bas, choć sprawa zła”. Forbrich zbudował „biuro spadków i awansów”, ale umówmy się: on nie jest żadną czarną owcą. Tacy fryzjerzy byli przy wielu klubach. Zielonego stolika nie wymyślił Fryzjer, tylko go zastał, bo działał skutecznie od wielu lat. Forbrich rozmachu dostał paradoksalnie po tym, jak atmosfera we Wronkach wokół niego zgęstniała i „poszedł na swoje”.

Ale spłycanie Amiki tylko do Fryzjera też byłoby błędem. Pamiętajmy, po pierwsze:

– Była jednym z najlepiej zorganizowanych klubów w Polsce – Jako jedna z pierwszych mocno postawiła na szkolenie, bo choć o wronieckim internacie do dziś krążą legendy – z fajerwerkami latającymi po korytarzu włącznie – tak jednak przewinęło się przez nią mnóstwo solidnych ligowców i kadrowiczów

– Bajor, Szatałow, Jurkowski, Jackiewicz, Król, Kalu, Kryszałowicz, Sobociński, Sokołowski, Kukiełka, Bieniuk, Bosacki, Matlak, Dawidowski, Zieńcczuk, Piskuła, Michniewicz, Pęczak, Mielcarz, Malarz, Cierzniak, Szamotulski, Mosór, Skrzypek, Gęsior, Podbrożny, Dembiński, Dziewicki, Mielcarski, Wojtkowiak, Bąk, Grzybowski, Dżikija, Murawski, Stasiak. Jacek Ziober wprowadzający wronczan w konsternację, bo jego żona wyprowadzała kota na smyczy… Artur Bugaj:

– Dla Jacka to też musiało być coś niemożliwego: opowiadał, że w Montpellier właścicielem był król śmieciarzy, który zapraszał na wystawne kolacje, gdzie potrafili im przygrywać Gypsy Kings. A tutaj nagle jedno piwo wypije po treningu, jeszcze do domu nie doszedł, a już dzwonią z klubu – czemu piwo pijesz!

Trenerzy? Trio Skorża-Fornalik-Młynarczyk, gdzie Waldek King jako asystent, a legendarny golkiper odpowiadał za bramkarzy. Paweł Janas, Mirosław Jabłoński czy nawet Stefan Majewski – to nie są przypadkowe postaci w polskiej piłce.

– Amica jest dwukrotnym medalistą ligi, tylko raz w swojej historii ligowej wypadła poza górną ósemkę

– raz awansowała w pucharach do fazy grupowej, potrafiła we wcześniejszych edycjach wyeliminować Brondby, Ałaniję Władykaukaz, Servette Genewa, a zmierzyć się z Atletico, Malagą czy Herthą, dziś za takie wyniki uznawalibyśmy ich za światełko w tunelu polskiego futbolu klubowego

Może nam się nie podobać obecność Amiki tak wysoko. Ale to też kwestia tego, że w jej czasach – i wokół osób z nią związanych – korupcyjna bańka zaczęła pękać i tu wiele udowodniono. Ile klubów, które znalazły się w tym rankingu, a ile z tych, które będą jeszcze dużo wyżej, ma coś za uszami? Więcej niż wszyscy chcielibyśmy przyznać. Niestety polski futbol przez pewien czas był przeżarty do cna. Gdyby mówić tylko o tych kryształowych, być może nie uzbieralibyśmy stu zespołów. Amica jest w historii polskiej piłki, choć to na pewno karta niejednoznaczna, tak też nie czarno-biała. Czarna nie tylko za Forbricha i ustawki – to przecież we Wronkach zaczęła się chwiać niejedna kariera, wielu graczy wpadło choćby w hazard podczas wypraw do Poznania.

50. MIEJSCE – RUCH CHORZÓW 1995-2003

Lata dziewięćdziesiąte w polskiej lidze to lata systemowego funkcjonowania bez pieniędzy.

Nie było kasy z tytułu praw TV. W kraju szalało bezrobocie, ekonomicznie Polska dopiero stawała na nogi po transformacji. Prawie każdy w lidze zadawał sobie pytanie:

Skąd brać szmal?

Przecież nawet Widzew Łódź w swoim szczytowym momencie tamtych lat, gdy wchodził do Ligi Mistrzów, nie płacił miesiącami zawodników, a po kraju poruszał się dziurawym autokarem. Jak to w ogóle działało?

Prezes Ruchu Chorzów w latach 94-03, Krystian Rogala, po latach dla strony „Niebieska Trybuna” tłumaczył schemat. Otóż prawie wszyscy – chyba, że mieli możnego sponsora, ale nie miał go prawie nikt – żyli ponad stan. Jak wpadły jakieś pieniądze, to się akurat część długów spłaciło. Ale generalnie długi były wliczone w funkcjonowanie klubu piłkarskiego. Rogala mówił: – Nie mieliśmy alternatywy. Mogliśmy albo zaakceptować takie warunki gry i w nich uczestniczyć, albo błąkać się gdzieś po niższych ligach grając juniorami.

Grało się za pieniądze, których nie było. Jedni nie mieli ich bardziej, inni mniej, ale to był standard. Przykładowo, Śrutwa po latach przyznawał że nie chciał odchodzić do Legi – jedynego klubu, który reprezentował poza Niebieskimi – został niemal wypchnięty przez prezesa, żeby Niebiescy coś zarobili. Co ciekawe, w połowie lat 90-tych w Ruch chciał wejść Opel, ale postawił warunki: zmianę nazwy. Akurat był to jedyny w polskiej piłce moment, gdy takie zmiany się zdarzały, a nie ustrzegła się jej nawet Legia czy Polonia. Rogala postawił veto. Na testach w Ruchu był wówczas również Emmanuel Olisadebe i chciano go w klubie, ale menadżer zabrał do Polonii.

Dzisiejszym prezesem Ruchu Chorzów jest Seweryn Siemianowski, który w tamtym zespole odgrywał może nie pierwszorzędną rolę, ale był solidnym wyrobnikiem. Tak obecny prezes Niebieskich wspominał ówczesną sytuację Ruchu:

„Tu gdzieś się zapożyczyło, znajomi pomogli, rodzina. Ale było bardzo ciężko. Oszczędnie żyliśmy. Ja w Ruchu zarabiałem minimalne pieniądze, to była wtedy częsta praktyka wobec wychowanków. Takie stypendium. Ale czasem premia wpadła za wygrany mecz, te premie były większe i z boiska można było troszkę pieniędzy ściągnąć. Dlatego niejednokrotnie człowiek z kontuzją grał, na tabletkach przeciwbólowych, żeby być na tym boisku i wygrywać. Miałem nawet taką sytuację, gdzie dostaliśmy premię, a od razu kolega do mnie przyszedł pożyczyć. Powiedziałem:

– Chopie, ja mam rachunki niepoopłacane.

Była też renta po ojcu, dopóki się uczyłem, dlatego też długo się uczyłem – do 25 roku życia. Nie ukrywam, to też zmotywowało, żeby pójść na studia. Na pewno wiem, że w życiu często nie jest różowo, ale też że determinacją można zmienić swój los”.

Mariusz Śrutwa: – Z perspektywy trzeba prezesa podziwiać, że tak potrafił Ruch prowadzić. Dzisiaj, po trzech miesiącach bez wypłat, piłkarze rzuciliby papierami. Natomiast prezes Rogala zawsze umiał coś wymyślić, jakoś nas przekonać. Śmialiśmy się, że zdobył najtańszy Puchar Polski, gdzie okazało się, że premia za wygrany finałowy mecz nagle jest również premią za całe trofeum.

A jednak Ruch potrafił w tamtych latach pokazywać się z bardzo dobrej strony. Może nie stanowił jakiejś ligowej potęgi, ale miał bardzo udane wyskoki. Weźmy taki sezon 95/96. Ruch w drugiej lidze. A jednak, mimo gry na zapleczu, sięga po wspomniany przez Śrutwę Puchar Polski, bijąc po drodze Legię, a w finale radząc sobie z GKS-em Bełchatów. I, w zasadzie jak się spojrzy na skład Ruchu… Jakim cudem ta ekipa była w drugiej lidze? Mariusz Śrutwa, Mirosław Bąk, Piotr Rowicki, Dariusz Gęsior, Witold Wawrzyczek, Marek Wleciałowski, Dariusz Fornalak, Marcin Baszczyński, Ryszard Kołodziejczyk, Mirosław Jaworski, Mirosław Mosór, Piotr Lech.

Mariusz Śrutwa: – Cała drużyna była silna, stanowiliśmy jedność. Może to dwuznacznie zabrzmi, ale gdyby tamte czasy nie skutkowały tym, że kilka lat później odbywały się wycieczki do Wrocławia, a skala procederu była ogromna, myślę że tamten Ruch mógł pokusić się o mistrzostwo kraju. Byliśmy klubem liczącym się, ale biednym, a z racji biedy na marginesie. Uważam też, że ówczesna liga była mocniejsza niż dzisiaj. Dużo więcej grało zawodników prezentujących poziom wyższy, może nawet europejski. Nie mówię tego by grzebać w starych czasach, jestem daleki od mówienia, że my byliśmy wspaniali, a dzisiejsi są beznadziejni. Ale proszę obiektywnie zobaczyć po pozycjach konkretnych drużyn, ilu było uzdolnionych w każdej drużynie zawodników.

Drugoligowiec w następnym sezonie zagrał w Pucharze Zdobywców Pucharów. W pierwszej rundzie wyeliminował klub z Walii, a potem trafił na Benfikę. Na wyjeździe, wiadomo, 1:5. Ale i tak dwumecz arcyprestiżowy: dość powiedzieć, że na Ruch pofatygował się wtedy Eusebio. Historia jest taka, że operatywny, komunikatywny Rogala tak się już w Lizbonie zakręcił, że koszulkę Joao Pinto otrzymywał w szatni Benfiki. Gdy opowiedział, jak bardzo chciałby poznać Eusebio, Portugalczycy powiedzieli, że dziś go w klubie nie ma, ale przyjadą z „Czarną Perłą” do Chorzowa. Słowa dotrzymali.

Jeśli chodzi o europejskie puchary, to najbardziej pamiętną kartę Ruch zapisał… w Pucharze Intertoto. Dużo to czy mało? Raczej byśmy doceniali, szczególnie patrząc na to z kim rywalizowali Niebiescy: wyelliminowana Austria Wiedeń, szwedzkie Orgryte, portugalska Estrela Amadora, Debreczyn. Klub jeździł po Europie w interesujący sposób. Do Szwecji – dwa dni podróży, w tym część również wodolotem. Do Portugalii rozklekotanym białoruskim samolotem, którego nie chciano wypuścić z lotniska w Lyonie. A jednak szło świetnie i dopiero w finale za mocna okazała się Bologna, która potem dotarła do półfinału Pucharu UEFA.

Wleciałowski: – Dziennikarze mówili o transferach Sampdorii. O sprowadzonym Signorim, Ingessonie, Brazylijczyku Luciano. Trener odpowiedział na to „A my, drodzy państwo, sprowadziliśmy Pietruszkę”. Robert Pietruszka był osiemnastoletnim juniorem wyciągniętym z rezerw. Przed meczem trener Lenczyk pokazał nam skład Włochów. „Zobaczcie, kto to jest? Jakiś Paramatti – Sratti. Kogo tu się bać?”.

Swoją drogą, na Intertoto Ruch finansowo stracił, i to dosyć mocno. Rogala podobno się przeliczył – w półfinale Ruch miał trafić na Hansę Rostock, gdzie Rogali bardzo na tym meczu zależało, byłby to dochodowy dla klubu dwumecz, bo miała transmitować spotkanie niemiecka stacja. Obiecał duże premie za przejście Amadory. Amadora po karnych została pokonana, ale Hansa odpadła z Węgrami…

W sezonie 99/00 Ruch zdobył ligowy brąz, tylko za Polonią i Wisłą. To była już dużo młodsza drużyna, ale wciąż ze Śrutwą czy Bizackim, wciąż z tym samym duchem klubu. Miejsce medalowe przełożyło się na grę z Interem Mediolan. Ale w takich warunkach klub nie mógł funkcjonować wiecznie – i tak cud, że udało się zrobić wtedy takie rezultaty.

***

49. GWARDIA WARSZAWA 1969-1975

Są drużyny, które zapisały się w pamięci kibiców wieloletnią dominacją, trofeami oraz medalami na krajowym podwórku. Są takie, których największym atutem byli piłkarze, zazwyczaj największe sukcesy świętujący w reprezentacji, a nie w barwach macierzystego klubu. A są i takie, które miejsce w historii wydrapały sobie kultowymi meczami, które zapadły w pamięć mocniej niż całe sezony dobrego grania.

W tej ostatniej grupie bez wątpienia znajduje się warszawska Gwardia z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W lidze? Tak naprawdę tylko jeden brązowy medal, nic specjalnego, jakieś dwa szóste miejsca to przecież żaden sukces. W Pucharze Polski też bez zwycięstwa, choć oczywiście należy szanować i finał z sezonu 1973/74, i półfinał z 1968/1969, gdy Gwardia dobiła do najlepszej czwórki jeszcze jako II-ligowiec. W kadrze? Tak, był tutaj Władysław Żmuda, pojechał jako zawodnik Gwardii na pamiętny mundial ’74, ale to zdecydowanie za mało. Terlecki był jeszcze młodzikiem, Kraska zagrał na Igrzyskach w 1972 roku, ale wypadł z kadry jeszcze przed Wembley.

Natomiast Gwardia ma coś, czego nie ma nawet wielu mistrzów Polski. Ma historię międzynarodową, i to z gatunku tych „właściwie nie jesteśmy w stanie w to uwierzyć”.

W sezonie 1973/74, Puchar Włoch miał nieco inny format, niż ten obecny. Otóż wówczas całość przypominała bardziej Ligę Mistrzów, i to z pamiętnego okresu grania w dwóch fazach grupowych. Z jednej strony natłok meczów mógł wymuszać na mocniejszych ekipach delikatne lekceważenie tych rozgrywek, z drugiej – o triumf było zdecydowanie ciężej, bo nie wystarczyły pojedyncze udane mecze połączone z fartem przy losowaniu. I tak Bologna najpierw wyszła z grupy, w której znajdowała się z Napoli czy Genuą, a następnie wygrała w świetnym stylu „półfinał” z Interem, Milanem (obrońcą tytułu) i Atalantą Bergamo. Po emocjonującym finale, wyrównaniu w 90. minucie po golu Salvodiego oraz zwycięskich rzutach karnych, Bologna wzniosła Coppa Italia i zapewniła sobie udział w Pucharze Zdobywców Pucharów 1974/75.

To nie była byle jaka ekipka. Savoldi, król strzelców Pucharu Włoch, właśnie szykował się do debiutu w reprezentacji Włoch oraz dużego transferu do Neapolu. Landiniego Bologna wyciągnęła z Juventusu. Eraldo Pecci za moment miał trafić do Torino, z którym wygrał kilkanaście miesięcy później Serie A. Dowodził nimi też nie byle jaki trener – Bruno Pesaola, trener sezonu w 1970 roku, miał już w CV i wygraną ligę z Fiorentiną, i Puchar Włoch z Napoli oraz Bologną. Jak już się domyślacie – ta potężna zgrajka przyjechała do Warszawy na niespecjalnie powalający obiekt Gwardii i wyłapała tu w czapkę od młodych chłopaków z nielubianego milicyjnego klubu.

Tak, wygrany dwumecz z TAKĄ Bolonią to coś, co waży więcej od niektórych srebrnych medali. Zwłaszcza, że Gwardia była już wtedy u kresu sił – milicjanci zdecydowanie przegrywali z wojskiem i górnictwem, przez co taśmowo zmuszeni byli oddawać swoje perełki. Do Włoch warszawiacy udali się już bez Władysława Żmudy (Śląsk Wrocław), Zbigniewa Pocialika (Beveren), Ryszarda Szymczaka (Boulogne) czy Bohdana Masztalera (Odra Opole).

Obraz może zawierać: 11 osób, ludzie siedzą, tekst „WARSZAWSKI KLUB SPORTOWY „GWARDIA" 1974-75”

Fot. Polska Piłka Nożna 1945-1990

A jednak. Najpierw sensacyjne 2:1 na własnym terenie, mimo że do przerwy Włosi prowadzili po golu niezawodnego Savoldiego. Co ciekawe – na trybunach trochę ponad 3 tysiące widzów, doskonale obrazujące, dlaczego Gwardia nie miała zbyt wiele argumentów w walce z kochanymi przez Polaków drużynami. Później, już w Bolonii, gol Terleckiego na 1:1 w 20. minucie. Potem wprawdzie strata gola, ale dzielna obrona aż do końca dogrywki. Rzuty karne i bezprecedensowe zwycięstwo. Jak bardzo bezprecedensowe? Ha, dotarliśmy do wpisu na profilu facebookowym Bolonii – po prostu zdjęcie z tego meczu i krótkie pytanie: „byłeś tam”? Komentarze to balsam na zbolałe serca ostatnich fanów Gwardii.

– Co za poniżenie! – pisze Andrea Mangano. – Przeraźliwie zimno, ogromne rozczarowanie – dodaje kolejny starszy kibic. – Miałem 8 lat, wciąż pamiętam jęk zawodu całego stadionu po karnym Battisodo.

Dla Włochów czarna karta, dla Gwardii jedna z najfajniejszych przygód, choć przecież trzeba przyznać – wcale nie pierwsza. Przejście Bologny to faktycznie wyczyn ostatni, dokonany już po pierwszej części demontażu, w dodatku będący konsekwencją awansu do finału Pucharu Polski. Ale już wcześniej Gwardia notowała świetne występy w Europie. Można nawet stwierdzić, że w sumie w przeciwieństwie choćby do omawianego nieco niżej Lecha – to drużyna stricte pucharowa.

Jeszcze w końcówce lat sześćdziesiątych Gwardia przeszła Vojvodinę Nowy Sad, potem zaś stoczyła bardzo wyrównany bój ze Szkotami z Dunfermline. Rok później, w Pucharze INTERTOTO, Gwardia rozjechała Aalborg 7:1, wygrała też 5:1 i 3:0 z austriackim Swarovski Wattens. Tylko z Banikiem wyszli na minus – remisując u siebie, przegrywają 0:1 na wyjeździe. To europejskie przetarcie bardzo przydały się w sezonie 1973/74, gdy Gwardia w przededniu mundialu 1974 zmierzyła się z Ferencvarosem i Feyenoordem. Węgrzy przegrali 0:1 i 1:2. Holendrzy to nieco dłuższa historia. Na początku spoiler: tak, Gwardia przegrała ten dwumecz. Ale teraz rozwińmy, z kim przyszło jej się mierzyć i jaki ta porażka miała wymiar.

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

Dwumecz z Bologną, źr. La Nostra Serie A

Po pierwsze – już w Rotterdamie Gwardia solidnie napsuła krwi gospodarzom, do przerwy prowadziła 1:0 po golu Szymczaka. Przegrała 1:3, ale to nie był wynik, który przekreślał milicyjnych w rewanżu. Zwłaszcza, że na rewanż Feyenoord przyjechał bez Dicka Schneidera i Rinusa Israela. Gdy Szymczak powtórzył wyczyn z pierwszego meczu i dał Gwardii prowadzenie na parę minut przed przerwa, awans był już naprawdę blisko. Holendrzy zdołali obronić „zwycięskie” 0:1, ale chyba nikt nie przypuszczał, że lekceważeni Polacy tak twardo postawią się wicemistrzom Holandii. Tu właśnie jest ten drugi czynnik, który sprawia, że dwumecz miał wyjątkowy smak. Feyenoord szedł właśnie po dublet, a jego piłkarze – po finał mundialu w 1974 roku. Van Hanegem, Jansen, De Jong, Rijsbergen, Treijtel – cała piątka musiała uznać wyższość Gwardii w Warszawie, by chwilę później zapakować się do RFN i przywieźć z imprezy wicemistrzostwo świata.

Aha, sam Feyenoord w Pucharze UEFA zabrnął całkiem daleko – mianowicie do finału. A i tam ograł Tottenham. Gwardia przegrała z późniejszym triumfatorem. Na koniec jeszcze relacja naocznego świadka. Śp. Stanisław Terlecki wprawdzie miał talent do opowiadania i być może nie wszystko trzeba traktować jak film dokumentalny, mimo wszystko jednak mamy obraz, jakiego typu drużną była ówczesna Gwardia. To fragment jego autobiografii „Pele, Boniek i ja”.

Wylosowaliśmy fatalnie, bo Feyenoord Rotterdam, którego wszyscy piłkarze byli wyżsi od naszego najwyższego zawodnika, bramkarza Zbigniewa Pocialika. W Rotterdamie nie grałem i ulegliśmy późniejszemu zdobywcy głównego trofeum 1:3, ale w rewanżu wystąpiłem w podstawowym składzie. Gdy Holendrzy zobaczyli mnie wychodzącego z szatni na boisko, wybuchnęli śmiechem. Nie mogli uwierzyć, że rywale wystawiają przeciwko nim takiego dzieciaka. No cóż, rzeczywiście nie wyglądałem wtedy nawet na te 17 lat, ale Przed przerwą wkręciłem w ziemię ich lewego obrońcę, przerzuciłem piłkę nad bramkarzem, a Rysiek Szymczak strzelił do pustaka. Przeciwnik dostał cykora, bo po przerwie miałem już dwóch opiekunów. Potem Pociał obronił rzut karny i… pamiętam jak dziś. Pięć minut do końca. Wykładam Masztalerowi piłkę na piąty metr. Bogdan w takich sytuacjach nie pudłował nigdy, a tego dnia przestrzelił. Odpadliśmy.

Za to z Bologną przeszli dalej. Takich pucharowych drużyn nie mieliśmy już później za wiele.
***

48. RUCH CHORZÓW 1989

I jeszcze Ballack.

Wiecie skąd to?

Zapewne tak.

Skład Kaiserlautern 97/98 wszedł do obiegu piłkarskich powiedzonek. I jest za tym dość konkretna przyczyna:

Beniaminek, który sięga po mistrzostwo? Rzecz szczególna. Rzecz niebywała. Im się udało. Nottingham Forest w sezonie 77/78 również. W tym samym sezonie co Nottingham, tytuł zdobyło we Francji Monaco.

Polskim Kaiserslautern 97/98 był Ruch Chorzów w sezonie 88/89. To nie tylko ostatni tytuł mistrzowski Niebieskich – to na wiele lat ostatni ligowy triumf klubu z Górnego Śląska, aż do tytułu Piasta. Wymowne nawet, że Ruch, tamtym mistrzostwem, przeskoczył Górnik w klasyfikacji medalowej: zrównał się w liczbie mistrzostw – po czternaście – ale miał więcej medali pośledniejszego kruszcu.

Zaczęło się od trzęsienia ziemi. Spadek do II ligi był czymś niebywałym: przecież wcześniej Ruch nie spadł nigdy. Klub miał już wtedy problemy organizacyjne, wspomagająca go huta niedomagała. Kluczowe jednak, że na klub nałożono obustronny transferowy zakaz (informacja za „Przeglądem Sportowym”), więc kadra się siłą rzeczy utrzymała. Szatnia była więcej niż zgrana – zdecydowana większość piłkarzy to chłopaki z regionu.

Zespół prowadził Jerzy Wyrobek, kluczowymi postaciami byli Krzysztof Warzycha, Mirosław Bąk, Dariusz Gęsior, Krystian Szuster, Waldemar Waleszczyk, Mirosław Sewczyk, Dariusz Fornalak, Albin Wira, Ryszard Kołodziejczyk i – a jakże – Waldemar Fornalik. Jak widać sztukę triumfów wbrew wszystkiemu Fornalik poznał o wiele dawniej niż wszyscy myślą.

Fornalik Fornalikiem, niekwestionowaną gwiazdą był jednak „Gucio” Warzycha, który pół roku po tytule wyjedzie do Panathinaikosu – ten transfer wtedy postrzegano jako sportowy zjazd. Nawet Warzycha w wywiadzie dla „PN” mówił, że Ruch ograłby Koniczynki w bezpośrednim meczu. Zainteresowany snajperem Niebieskich był też HSV, ale Grecy byli konkretniejsi – rzucili od razu milion marek.

Można wypominać Warzysze brak sukcesów z kadrą. Ale jest niezwykle konsekwentny w swojej karierze: lata 74 – 89 Ruch Chorzów (tak, wliczamy juniorskie), potem do końca kariery, czyli do 2004, Panata. I ciągle bramki, bramki, bramki…

Tu Warzycha w podsumowaniu „Piłki Nożnej” po sezonie 88/89:

„Piłka Nożna” pisała po sukcesie Ruchu:

„Niewiele jest drużyn, które ledwie pojawiły się w ekstraklasie, już sięgały po mistrzostwo Polski. Ruch zrobił to po jednorocznej kwarantannie w drugiej lidze. Ile przeżyliśmy tak błyskotliwych karier? W latach trzydziestych sztuki tej dokonała tylko Cracovia, w lidze powojennej bliskie (zaledwie) tego wyczynu były: Zagłębie Sosnowiec, GKS Tychy i Wisła Kraków. (…). Ruch jest drużyną rozwojową, młodą, ale żeby odegrać odpowiednią rolę na międzynarodowej arenie musiałby wymienić najsłabsze ogniwa. Czy go na to stać? (…) Chorzowianie w luksusy i zbytki nie opływali, starali się do maksimum wykorzystać posiadany materiał ludzki”.

Finisz sezonu Ruch miał piorunujący:

0:0 na Legii
4:0 z Widzewem u siebie
Arcyprestiżowe 2:1 na Górniku Zabrze
2:1 z Olimpią Poznań
1:0 na Śląsku Wrocław
4:1 u siebie z Górnikiem Wałbrzych przy trzynastu tysiącach widzów.

Warto też podkreślić, że Ruch wygrał ligę z zapasem sześciu punktów, czyli nie zostawił pola do dyskusji kto był lepszy. Sześciokrotnie wygrywał też za trzy punkty, jak wtedy premiowano wygraną minimum trzema bramkami.

I tylko szkoda, że zamiast święta, na stadionie doszło do jednej wielkiej zadymy.

Pucharu Europy Ruch nie zawojował – 2:6 w dwumeczu z CSKA Sofia do galerii chluby polskiego futbolu nie należy.

47. ZAGŁĘBIE LUBIN 2005-2007

Mistrz Polski.

Lubinianie nie mieli ani jakiegoś wyjątkowo efektownego sezonu, ani żadnej interesującej przygody w pucharach, nie dostarczyli niezapomnianych piłkarzy do reprezentacji Polski, a w sumie po latach z tego okresu równie często jak tytuł mistrza, wspomina się pamiętny mecz z Cracovią.

Oczywiście, wyścig z GKS-em Bełchatów będziemy pamiętać latami, bo rzadko się zdarza, by w aż taką zapaść wpadły jednocześnie wszyscy najsilniejsi, wówczas przede wszystkim Legia Warszawa i Wisła Kraków. Będziemy pamiętać prezesa Roberta Pietryszyna, który dał się poznać jako zręczny, dynamiczny i nowoczesny menedżer, zdecydowanie wyróżniający się na tle prezesów w brązowych garniturach, wyspecjalizowanych w „zjazdach” i „walnych zebraniach”. Będziemy pamiętać trenera Michniewicza, dla którego był to kolejny sukces po Pucharze Polski z Lechem Poznań. Będziemy pamiętać Manuela Arboledę w koszulce z kultowym napisem, będziemy pamiętać nawet wiecznie obrażonego na cały świat Iwańskiego, który w barwach „Miedziowych” miewał naprawdę świetne momenty.

Natomiast to Zagłębie… Sporo o tym klubie i tym czasie mówi fakt, że trener-mistrz Polski został zwolniony 3 miesiące po triumfie, co zresztą część drużyny uczciła imprezą.

– Miałem świadomość, że wielu chłopaków nie było gotowych na sukces. Oszaleli. Zepsuli się. To w ogóle chyba problem mniejszych klubów, które nagle otrzymają taką dawkę szczęścia. Pamiętajmy, że piłkarze mieli u mnie naprawdę dobrze. Jeżeli drużyna zajmowała jedno z dwóch pierwszych miejsc, dostawali 200 tysięcy za każdy mecz. Nawet dziś to olbrzymie pieniądze, a wtedy byliśmy w czubie przez cały czas. Pięć spotkań i wpada bańka, czyli równowartość premii za mistrzostwo w wielu klubach. Dobrze płaciłem też trenerowi i dyrektorom. Widziałem, że każdemu zależy. Mieli pieniądze i poczucie zwycięstwa – wspominał po latach Robert Pietryszyn.

KGHM wówczas nie szczędził pieniędzy, a Pietryszyn czuł, w jaki sposób trzeba je wydawać. Jeszcze raz jego wspomnienia z Weszło.

Pracowałem zaledwie dwa lata – od sierpnia 2006 do sierpnia 2008. Pamiętam pierwszy dzień w klubie. Wchodzę, a tam boazeria jak z „Piłkarskiego Pokera” z lat 80., wkoło puchary obsiane pajęczyną, biurko paździerzowe, jak w starych zakładach, stary telewizor z pokrętłami, wykładzina obsikana i pogryziona przez psa. Pomyślałem: „w co ja się wpakowałem?”. Zacząłem czytać fora internetowe i jakie opinie? Kolejna zmiana, kolejny wariat, kolejny ignorant nic nie wie. Zhejtowali mnie od razu. Wracam do domu i mówię żonie: „słuchaj, popełniłem błąd, rezygnuję, bo nie daję sobie rady”. Inny świat. Byłem członkiem zarządu innej spółki, a tu taki syf. Przez cztery dni miałem kryzys. W końcu zmotywował mnie kolega. Pomyślałem, że najpierw trzeba zmienić podejście pracowników klubu. Pokazać im, że nastąpiła zmiana w klubie. Postanowiłem, że od razu odnawiamy wszystkie korytarze. Zmieniamy lamperię, kładziemy nową podłogę i instalujemy halogeny. Po jakimś czasie podchodzi trener bramkarzy, który pracował w klubie od kilkunastu lat i mówi: „zaczynam w pana wierzyć”. Wtedy uwierzyłem, że to ma sens. Pomyślałem: „dobra, no to jedziemy!”.

Kto wie, jak to wszystko wyglądałoby, gdyby nie… wybory w 2007 roku. O ile Michniewicz odszedł w dość kuriozalnych okolicznościach, rozstając się jednocześnie ze swoim asystentem Rafałem Ulatowskim, o tyle Pietryszyna zamiotła polityka. Generalnie jednak zdaje się, że w tak niewielkim ośrodku, przy tak ogromnych nakładach na drużynę, w dodatku z tak silnymi charakterami, jak te budujące mistrzowskie Zagłębie, sukces można było robić na wyjątkowo krótkim dystansie.

46. PIAST GLIWICE 2016-2019

Polskie Leicester City tak naprawdę przebiło romantyzmem swój angielski odpowiednik – głównie dlatego, że w wyścigu mistrzowskim udział wzięło aż dwa razy. Za pierwszym – Piast do końca trzymał w szachu Legię, która była przecież o wiele silniejszym klubem niż obecnie. To była batalia, która być może zasługuje na równie gromkie brawa, jak ubiegłoroczny wygrany wyścig. O ile w sezonie 2018/19 Piast walczył z Legią Carlitosa, Cafu i Nagy’a, o tyle Piast 2015/16 bił się z Czerczesowem, który miał do dyspozycji Nemanję Nikolicia, Ondreja Dudę, a wiosną również Kaspra Hamalainena.

Może zestawmy najlepszych strzelców? W Piaście był to Josip Barisić z 11 bramkami, podczas gdy Legię do mistrzostwa prowadził Nikolić z 28 golami. Przy całej sympatii – gdzie Hebert, gdzie Korun, a gdzie ówcześni Pazdan, Lewczuk, Jędrzejczyk czy Rzeźniczak. Tamten zespół naprawdę przygotowywał się już mentalnie i czysto piłkarsko do skoku w nową rzeczywistość, jaką dla polskiego klubu była faza grupowa Ligi Mistrzów. Oczywiście, po drodze miewał wręcz epickie potknięcia, ale mimo wszystko – Piast powinien łyknąć mniej więcej z porównywalną łatwością, jak chwilę później łyknął Dundalk. Tymczasem banda Latala jak ta wioska Galów – broniła się do ostatniej kolejki. Czerczesow był nawet zmuszony wykonać gambit, poświęcając partię z Lechią w 36. kolejce, by wyjść wypoczętym na Pogoń Szczecin na własnym terenie. To ryzyko się opłaciło, ale dzięki temu Piast musiał przygotować specjalne mistrzowskie koszulki, bo przecież nie było wykluczone, że to właśnie Gliwice zaliczą mistrzowską fetę.

W 2016 roku się tego nie udało dokonać, ale na tym właśnie polega wielkość Piasta – przebudował się, odświeżył i wrócił po swoje trzy lata później. Mimo że nie dysponował takimi finansami jak Lech Poznań czy Legia Warszawa, mimo że nie miał takiego dopływu wychowanków z wymuskanych akademii, mimo że nie miał w swojej talii takich kart przetargowych jak piękne miasto, fanatyczni kibice, bogata historia albo chociaż jakieś szanowana i ceniona w Polsce dyskoteka. A jednak. Trzy lata wystarczyły, by zamienić się z Legią kolejnością w tabeli, nie wspominając o odstawieniu gdzieś na boczny tor Lecha Poznań i Jagiellonii Białystok, najpoważniejszych konkurentów w walce o miejsce u boku Legii.

Trudno pisać o tej ekipie bez sympatii. Poczynając od Waldemara Fornalika, który wycisnął z każdego ze swoich piłkarzy jakieś 110% potencjału, kończą na Badii, który na boisku odgrywał już nieco mniejszą rolę, za to w wyjątkowy, znany tylko Hiszpanom sposób, scalał całą szatnię. Pisaliśmy o tej „dynastii Piastów” całe reportaże, ale wspomnijmy raz jeszcze, czemu oni sami o sobie mówili z takim ciepłem i przejęciem.

Wychodząc w tygodniu na kawę, na kanapkę na obiad, bardzo łatwo jest ich spotkać w dużej grupie. A to w śniadaniowni na rynku, a to znów w kawiarni przy niezbyt lubianym (eufemizm) przez gliwiczan woonerfie, czyli ni to ulicy, ni to deptaku. Nigdy nie odmawiają krótkiej rozmowy, wspólnego zdjęcia.

– To jest super. Wychodzimy gdzieś razem, ostatnio na przykład byłem na śniadaniu z „Fero” (Frantisek Plach – przyp.red.), Alexem, Korunem. Dzień wcześniej akurat wyszedłem z żoną, ale w tym samym miejscu akurat umówiło się sześciu innych chłopaków. Ludzie podchodzą, a dla nas to jest super sprawa. Nie jesteśmy Cristiano Ronaldo, ja lubię rozmawiać z ludźmi, chłopaki też – mówi Gerard Badia.

Zdecydowana większość z nich mieszka w ścisłym centrum, w dużej mierze odpowiedzialny jest za to właśnie Badia, który każdemu nowemu poleca, by wziął sobie mieszkanie blisko rynku. Bo skoro on sam tam właśnie mieszka, to będą mogli razem gdzieś wyskoczyć.

– Spędzam z nimi więcej czasu niż z własną rodziną. To, co tutaj mamy, co jest między nami, tego nie ma żadna inna drużyna w Polsce – mówił kapitan gliwiczan w przeddzień spotkania z Lechem Poznań. Hiszpan zdradził też, że po sezonie sześciu-siedmiu piłkarzy Piasta – w tym on sam – wybiera się wspólnie na krótki urlop. Powiedział, że gdy usłyszał o tym Javi Hernandez, nie miał już wątpliwości, że Piast będzie mistrzem Polski. „Wyglądacie tak dobrze na boisku, a do tego jesteście przyjaciółmi. Jeśli wy nie zdobędziecie mistrzostwa, to kto?”. Takiej treści SMS-a dostał od Hiszpana grającego w Cracovii.

To fragment naszego reportażu bezpośrednio po mistrzostwie, ale tak naprawdę ta atmosfera nie zmienia się już od wielu miesięcy. Dlatego przy Piaście czuliśmy nieco mniejszy dyskomfort, niż przy Zagłębiu, gdzie jednostkowy wyczyn został bardzo szybko przemielony odejściem jego dwóch głównych architektów. Z drugiej strony jest też ta czarna strona. Wyprzedaż klejnotów rodowych, czyli transfery Valencii, Dziczka i Sedlara, bez sprowadzenia logicznych następców. Totalna kompromitacja z Rygą. Wcześniej głupie odpadnięcie z BATE.

Taka jednak jest chyba cena oglądania mistrzów w stylu Leicester City.

45. ZAGŁĘBIE LUBIN 1989-1991

Zagłębie Lubin nie znaczyło za PRL wiele – ot, klub niższych lig. Już druga liga była przyjmowana jako wydarzenie. W połowie lat osiemdziesiątych awansowali jednak do pierwszej ligi – byli tutaj przeciętniakiem, więc nikogo nie dziwił ich spadek w sezonie 87/88.

W klubie działał już jednak wtedy Jerzy Koziński, a Zagłębie pierwszy raz mocno odczuło wsparcie kopalni. Zrodził się mocarstwowy plan. Miasto się rozwijało, między 1975 a 1990 niemal podwoiło swoją populację – klub miał być wyrazem tej transformacji, co zgrywało się z otwarciem w 1985 stadionu 40-lecia Powrotu Ziem Zachodnich i Północnych do Macierzy na 35 tysięcy mieszkańców, a także meczem kadry w tym miejscu.

Mało, że Miedziowi błyskawicznie wrócili do pierwszej ligi. Mieli dość pieniędzy, by stanąć w szranki o największe gwiazdy polskiej ligi. Michał Guz w „Przeglądzie Sportowym” wspominał, że Koziński miał oferty na takich piłkarzy jak Ziober czy Dziubiński – jeden i drugi patrzyli już w kierunku na Zachód, ale skusił się choćby Jarosław Bako, wówczas reprezentacyjny golkiper. Siła przebicia transferowego była duża.

Janusz Kudyba, król strzelców II ligi 87/88 wspominał:

Wybrałem już w Mielcu czteropokojowe mieszkanie, przyjechał meblowóz. Zostały dwie kanapy do załadowania, gdy zadzwonił dzwonek. Weszli Jerzy Koziński i Michał Lulek.

– Dzień dobry, jesteśmy przedstawicielami Zagłębia.

– Ale ja już mam poukładane wszystko w Mielcu, nawet mieszkanie wybrałem.

– Ile chcesz u nas pokoi? Cztery, pięć, siedem? Będzie trzeba połączymy mieszkania.

Stawiano na solidnych graczy, jak na Stefana Machaja. Stawiano na tych z potencjałem, jak Dariusz Marciniak, piłkarz problemowy, ale z gigantycznym potencjałem. Ponownie Kudyba:

Michał Lulek został oddelegowany do pilnowania Darka. Do pewnego momentu zdawało to egzamin, a potem obaj zaginęli. Później do pilnowania został oddelegowany wiceprezes. Zaginęli we trójkę. (…). Kiedyś tydzień leżał pod kroplówką, a potem wyszedł i wyglądał na treningu jak Brazylijczyk. Klej w nodze, na piłkę nigdy nie patrzył, przyjęcie ze zwodem, obunożny, głowa świetna, strzał taki, że zawsze szło w światło bramki. Byłem parę lat starszy, a pytałem go o porady. Zawodnik kompletny.

Daniel Dyluś opowiadał o zespole dla oficjalnej strony Zagłębia: – Adam Zejer moim zdaniem miał o wiele większe możliwości i mógł zaistnieć w Europie, ale był zbyt nerwowy, a druga sprawa to prawo pozwalające na wyjazd zagraniczny w wieku 28 lat. Bał się również ostrej gry i czasami odpuszczał stykowe sytuacje. Janek Kudyba był dobrym zawodnikiem. Nasi skrzydłowi Zejer i Szewczyk potrafili kręcić zawodnikami przeciwnika jak chcieli. Były też inne czasy, wtedy łatwiej było o transfer do Turcji czy Cypru, gdzie były spore pieniądze. Duży szacunek mam do Romka Kujawy. Zawsze się zastanawiałem jak on strzela te karne, był nieomylny, potrafił wyczekać bramkarza do końca. Kiedyś się go zapytałem jak on to robi i w końcu zdradził mi swój sekret. Jego porady w późniejszym okresie dały mi więcej pewności przy egzekwowaniu karnych.

Warunki, jak na tamte czasy w Polsce, klub miał topowe. Witamy. Solidne zaplecze i boiska. Nowoczesny autokar. Pensje na czas. Profesjonalne obozy. Możliwości, żeby coś odłożyć, ale też w razie czego kupić mieszkanie – klub pomagał. To kusiło.

Koziński, do ferajny dobrych piłkarzy, sprowadził też Stanisława Świerka, który wcześniej już trzy lata prowadził klub. Świerk dziś jest uznawany jednogłośnie za trenera wszech czasów Miedziowych. Ponownie Kudyba:

Miał niesamowitego nosa jeśli chodzi o dobór ludzi. Miał wyjątkową charyzmę i umiał zmobilizować. Pamiętam mecz w drugiej lidze z Chemikiem Police. 0:1 do przerwy, Świerk wchodzi do szatni. W życiu nie słyszałem takiego steku bluzg, leciał bez przerwy. Siedzieliśmy i nikt nie potrafił wydusić z siebie słowa. A potem wyszliśmy i wygraliśmy. Innym razem po końcu rundy przyjeżdżamy pod jego dom, gdzie zawsze kierowca go odstawiał. Świerku mówi: panowie, zapraszam. Wychodzimy, a tu ławki rozstawione, stoły przygotowane, małżonka częstuje kiełbasami, szynkami, piwkiem.

Po Odrze Wodzisław wracamy z meczu, nagle zatrzymujemy się w lesie. Świętej pamięci kierownik Bożyczko wyciąga z bagażnika cztery zgrzewki piwa. Świerk wygonił nas do lasu: „Macie wyprać sobie głowy, tu i teraz” i poszedł z drugim trenerem na grzyby. Jedno piwko, drugie, zaczęliśmy rozmawiać ze sobą. Wytargaliśmy się i od tamtego czasu stanowiliśmy zespół. Zwróć uwagę, że Zagłębie, które robiło awans, nie różniło się tak bardzo kadrowo od tego, które robiło mistrza.

Wiedziałeś, że Świerk cokolwiek robi, czy opieprza czy rozmawia czy cię zdejmuje, to robi po to, żeby pomóc tobie i drużynie. Metody dzisiaj mogą kogoś dziwić, ale na tamte czasy były właściwe. My byśmy za Świerkiem wszyscy poszli w ogień. Na tamte lata był idealny. Pamiętam jak mnie i Darka Marciniaka straszył sobą nawzajem, grając nam na ambicji. Jak mi gorzej szło, sadzał mnie i wysłuchiwałem z ławki: „Zobacz jak ten Marciniak gra! Nie to co ty. Ty to się Kudybkin po murawie pałętasz. Ty głową grasz? Nie, ona ci się odbija”. A potem mnie wpuszczał i chodziłem jak nakręcony.

Nie zarzynał nas też w treningu, jego obozy wyglądały w porównaniu z innymi jak wczasy. Gdy Wiesiek Wojno zaordynował nam w NRD większe bieganie, chciał go zwolnić, że mu piłkarzy zabija. Inna sytuacja natomiast, jeśli przegraliśmy mecz, wtedy ciężki trening był karą. Graliśmy kiedyś przez to z Darkiem Marciniakiem jeden na jednego na całe boisko. Straszne błoto, deszcz, zimno, ale Świerku stał równo z nami i krzyczał: „Będziecie zapierdalać aż zrozumiecie, że możecie przegrać, ale nie możecie odpuszczać”. Umęczyliśmy się strasznie. Zgodziliśmy się z Darkiem, że my już meczu nie przegramy.

Zespół w pierwszym sezonie sięgnął po wicemistrzostwo, ustępując tylko Lechowi Poznań.I wszedł do Pucharu UEFA.

Wicemistrzostwo pozwoliło na to, by zagrać z Bologną. Dwumecz bez większej historii – ot, Zagłębie było słabsze i koniec. Wiele nie pokazało, a Włosi też nie grali przepięknej piłki. Ciekawostki tylko trzy: początek kariery Paolo Negro. Występ Massimo Boniniego, najsławniejszego gracza w historii San Marino, byłego gracza Juve. A także legendarny włoski komentator, Sandro Piccinini, nazywający Świerka „polskim Trapattonim”.

Zagłębie wyczuło krew. W następnym sezonie sięgnęło po tytuł, choć finalnie już bez Świerka. Jego zwolnienie w połowie sezonu było sporym zaskoczeniem – w KGHM akurat były zmiany, a nowy szef uznawał, że Świerk, ze swoim dawnym podejściem, a także upartym charakterem, nie pasuje mu. Zagłębie, choć było w ścisłej czołówce, powierzono Marianowi Putyrze, który wcześniej zrobił mistrzostwo Polski juniorów. Smaczku dodawał fakt, że Świerk tych zdolnych juniorów niemal w całości ignorował, co też uwierało „u góry”.

Finalnie, w mistrzowskim sezonie, wygranym o cztery punkty przed resztą stawki, to Putyra poprowadzi klub w większej liczbie meczów, ale w Lubinie, tak wśród kibiców, jak i piłkarzy tamtego zespołu, i tak tytuł postrzegany jest jako sukces przede wszystkim Świerka.

Swoją drogą, szczególna sztuka udała się wtedy obrońcy, Romualdowi Kujawie. Z dziesięcioma bramkami defensor, który pewni strzelał karne i miał potężne uderzenie z dystansu, został najlepszym strzelcem zespołu.

Ale tamto mistrzostwo było zarazem finalnym akordem tamtego Zagłębia. W Pucharze Mistrzów ogoleni przez Brondby. Do pucharów przygotowywali się w towarzyskim jeszcze Intertoto, gdzie zmierzyli się choćby z Lausanne, przegrywając 0:7. Całe lato, jak wspominali piłkarze, Miedziowi spędzili w rozgrzanym autokarze jeżdżącym po kontynencie.

Kudyba:

Kibice wpadli na boisko. Dobrze, że ubrałem slipy, bo by mnie rozebrali do golasa. Poszło wszystko – skarpety, buty, nawet łańcuszek z krzyżykiem. W klubie dali nam premie, a na bankiecie rozrysowano dalsze plany. Awans, wicemistrzostwo, mistrzostwo – czas na sukces w pucharach. Będziecie mieli płacone na poziomie 2.Bundesligi – czyli wtedy dla nas kosmos – do tego wzmacniamy skład. No i fajnie. Ale w sobotę kupuję Przegląd Sportowy i czytam: Bako i Zejer do Turcji, Marciniak do Austrii, Kujawa do Francji, Kudyba do Norwegii. Jaka Norwegia? Nic nie wiedziałem. Przyjeżdżam w poniedziałek, wszystko potwierdzone. Nie ma drużyny.

44. LECH POZNAŃ 2012-2017

To chyba jedna z drużyn, które ocenić najtrudniej. Mimo pięciu lat na podium, mimo wywalczenia Mistrzostwa Polski, mimo dostarczenia polskiej piłce kilku dość wyjątkowych postaci, w tym reprezentantów Polski, trudno pamiętać ją inaczej, niż przez pryzmat kolejnych kompromitacji pucharowych. Za dwadzieścia, może trzydzieści lat, poznaniacy pewnie będą wzdychać z sentymentem, wspominając trzyletni morderczy wyścig z jedną z najmocniejszych polskich drużyn XXI wieku. Wtedy nabierzemy odpowiedniej optyki, wtedy nabierzemy odpowiedniego dystansu i uznamy zgodnie z prawdą, że drużyna Rumaka, a potem Skorży, działała w dość specyficznych warunkach, a mimo to osiągała sukcesy, których na ten moment w Poznaniu powtórzyć nie potrafią.

– No dobrze, to zacznijmy klasycznie, od wyciągnięcia na stół medali – zacznie pesymista, który pamięta przede wszystkim zmarnowane szanse na kolejne tytuły Mistrza Polski.

– Ależ proszę bardzo. Oto mistrzostwo Polski zdobyte przez zespół Skorży, jedno z siedmiu w całej historii klubu. Oto dwa srebrne medale za Rumaka, jedyne w historii Kolejorza. Oto dwa brązowe medale, czyli 1/3 całego brązowego dorobku niemal stuletniego klubu. Oto trzy finały Pucharu Polski, do których dojście też przecież wymaga pewnych umiejętności, nawet jeśli ostatecznie trzeba było łykać gorycz porażki, w tym gorycz porażki w meczu ze słabiuteńką Arką Gdynia – będzie przekonywał poznański optymista.

– Fantastycznie. Cztery „piękne porażki” w lidze i trzy „piękne porażki” w pucharze. Drużyna marzeń – zgryźliwie skomentuje kibic pamiętający czasy Okońskiego.

– Ale jaka była konkurencja, jakie były okoliczności. To czas, gdy Lech Poznań wydawał rekordowe pieniądze na rozwój akademii, której owoce będą spływały do klubu latami. Za rywala miał z kolei nieprawdopodobnie silną Legię Warszawa, prowadzącą wówczas tzw. awanturniczą politykę transferową, dzięki której polski klub po dwudziestu latach zagościł w fazie grupowej Ligi Mistrzów. W tych warunkach, z takim przeciwnikiem – srebro, z dużą przewagą nad trzecim miejscem i dzielną walką z bogatszym przeciwnikiem, smakuje niemal jak złoto.

I tak dwaj poznaniacy mogliby się przekomarzać do świtu – jeden wyciągnąłby Stjarnan i Żalgiris, drugi pokazałby Fiorentinę i fazę grupową Ligi Europy. Jeden wykazywałby, że to czas spektakularnych pudeł transferowych i niewykorzystanego potencjału, drugi strzelił Kamińskim, Linettym, Kownackim, Bednarkiem czy Kędziorą, którzy stanowią ogromny powód do dumy dla każdego kibola z Wielkopolski. To Lech niewykorzystanych szans, to Lech zmarnowanego potencjału, to Lech ze zdjęcia Piotra Kuczy, na którym przerażeni Piotr Rutkowski i Karol Klimczak śledzą kolejną porażkę w kluczowym momencie. To Lech wydygany, Lech, który nie unosił presji, Lech, który trafiał szóstkę w Lotto, po czym gubił swój kupon w drodze po odbiór wygranej.

Ale to też Lech momentami grający spektakularną piłkę, z Lovrencsicsem, Hamalainenem i Jevticiem, ale też stałym dopływem wychowanków. To Lech, który uczył się życia, obserwując jak umykają Bielik i Bereszyński. Ostatnio zresztą bardzo trafnie scharakteryzował i spuentował całość Radosław Nawrot, w rozmowie z Leszkiem Milewskim na Weszło.

Pasmo rozczarowań, przetykane chwilami chwały. Taka jest piłka, więcej zawsze przegrywa, niż wygrywa. Ale też czas rozczarowań sprawia, że chwile sukcesu mają słodszy smak. W Lechu zachwiane są pewne proporcje. Co mówił na odchodne Nenad Bjelica? „Wy oczekujecie więcej, niż jesteście w stanie osiągnąć”. Lech to rodzaj zbiorowej halucynacji. Jest bardziej wyobrażeniem, które nie zostaje spełnione. Jak się prześledzi wszystkie pokolenia, łącznie z pokoleniem, które śledziło tercet ABC, to rozczarowanie cały czas jest wpisane w większym lub mniejszym stopniu.

Jakbyś miał jeden grzech główny Lecha wymienić, to byłby to?

Uleganie złudzeniom. Lech na sportowym topie bywa, a nie jest nim na stałe. Funkcjonuje cyklami. I te porażki też są w nie wliczonej.

Cykl 2012-2017 to jednak bardziej sukcesy niż porażki. Być może to nie jest taki szalony Lech, który potrafi walczyć z Juventusem, ale za to solidny, który nie wpadnie w tarapaty finansowe i poniżej pewnego minimum nie zejdzie. Pewnie dlatego tak podziwiają go opanowani biznesmeni i tak rozczarowani są nim porywczy kibice. Poza tym i ci ostatni mieli przecież swój wielki moment, mieli mistrzostwo, potem Superpuchar, gdy Lech wygrał z Legią 3:1 po trzech golach wychowanków. W połączeniu z niedawną mistrzowską fetą – to był chyba najlepszy moment dla fanów z Poznania, dwukrotne udowodnienie wyższości nad znienawidzoną stolicą za pomocą ludzi z Lechem w sercu, wychowanych przy Bułgarskiej.

Kto mógł wtedy przewidzieć, że to wszystko skończy się tak gigantycznym zawodem.

43. POLONIA WARSZAWA 1998-2003

W 1996 Legię opuszcza Janusz Romanowski, w latach 90-tych jeden z najbardziej wpływowych ludzi polskiej piłki, potrafiący sypnąć kasą tak, żeby stworzyć Legię godną ćwierćfinału Champions League. Romanowski zabiera zabawki tylko za miedzę. Na początko jest na bogato, w Polonii niczego nie brakuje. Sytuacja zacznie się komplikować dopiero po 2000 roku, z czasem do tego stopnia, że piłkarze miesiącami będą czekać na pensje i to mimo, że Czarne Koszule sprzedawały niektórych zawodników za grubsze pieniądze. Romanowski przejmował jednak większość tej kwoty.

Ale zawodnicy, których miała wtedy Polonia… aż dziesięciu polonistów w tamtej erze zagrało w kadrze. Zespół z Konwiktorskiej reprezentowali bracia Żewłakow. Mariusz Pawlak. Tomasz Zvirzgdauskas. Mariusz Pawlak. Janusz Gałuszka. Piotr Dziewicki. Mariusz Liberda. Piotr Wojdyga. Arkadiusz Bąk, król strzelców w jednym z sezonów. Jacek Dąbrowski. Igor Gołaszewski. Grzegorz Wędzyński. Dariusz Dziekanowski, choć, rzecz jasna, u swego schyłku. Marcin Jałocha. Grzegorz Lewandowski. Grazvydas Mikulenas. Maciej Szczęsny. Arkadiusz Kaliszan. Marcin Kuś. Tomasz Kiełbowicz. Emmanuel Ekwueme. Tomasz Wieszczycki. Maciej Bykowski. Paweł Kaczorowski. Robertas Poskus. W sztabie trenerskim – choćby Krzysztof Dowhań.

No ale jednak przede wszystkim w zespole on – Emmanuel Olisadebe.

Trzeba powiedzieć jasno: niektóre z transferów Romanowskiego do Polonii były absolutnymi hitami, może przyćmionymi tylko tym, że akurat jeszcze większe hity robiła Wisła Bogusława Cupiała. Majstersztykiem było skaperowanie Wieszcza, ściągnięcie Szczęsnego. Grzegorz Lewandowski przyjeżdżał z Francji. Poskus wybijał się w Widzewie. Przy tym Polonia nie zapominała o szkoleniu, był dopływ graczy.

Olisadebe, na tym tle, wcale hitem nie był. Ot, chłopak z Nigerii. Testowany przez Wisłę chłopak, w którym coś dostrzegł Jerzy Engel, choć początkowo miano do Oliego liczne obiekcje. Wspomina Mariusz Pawlak:

Początek miał trudny. Do Wisły przyjechała grupa czarnoskórych, zdawali egzamin podczas sparingu na śniegu. Został tylko Oli, ale nie wyróżniał się niczym poza szybkością i może siłą. Traktowaliśmy go na treningach zdecydowanie ostrzej niż na przykład Arka Bąka, który prowadził nam grę. Widzieliśmy, że Oli odstawia nogę. Treningi traktował ulgowo. Do naszej drużyny taki zawodnik nie pasował. Chcieliśmy pokazać, że też musi walczyć. Emmanuel się z tym otrzaskał, nauczył, a potem widać było to też w reprezentacji – boksował się z obrońcami Ukrainy czy Norwegii.

A tu wspomina Piotr Dziewicki:

„Emsi przychodząc do nas wszedł w rytm regularnych kontuzji mięśniowych. Ludzie w klubie wieszali na nim psy, zawodnicy również. Niezadowolenie było później jeszcze większe, bo nie rozumieli pewnych rzeczy. Trenerzy Wdowczyk i Engel wraz ze sztabem medycznym i zespołem fizjoterapeutów doszli do wniosku, że Oliego trzeba objąć treningiem indywidualnym. Dziś standard. wtedy jednak nie. Emsi był prawdziwym szybkościowcem. Włókien mięśniowych białych tych szybkokurczliwych, miał zdecydowaną przewagę nad włóknami wolnokurczliwymi, więc źle znosił zajęcia skierowane na wytrzymałość i od tego łapał urazy. Jego treningi indywidualne były naprawdę indywidualne: biegamy po górach z trenerem Małowiejskim, zima. My biegamy, a Emsi po tych górach chodzi. Wiadomo, że to rodzi uszczypliwości, choć z punktu widzenia przygotowań i etapu na którym się znajdowaliśmy Olisadebe wykonywał tą samą pracę, nie szkodzi, że wolniej. Nie wszyscy to w szatni rozumieli. Ale gdy w końcu doszedł do formy był nie do zatrzymania, wtedy jego postrzeganie się zmieniło. To była eksplozja. Bez niego mistrzostwa byśmy nie zdobyli. Jestem pewny, że gdyby nie tamte decyzje trenerów i sztabu medycznego, Emsi nie odniósłby takiego sukcesu”.

Olisadebe dał zarobić, Olisadebe został w trybie nagłym – a nawet zagadkowym, biorąc pod uwagę, że w naturalizację wplątany był ślub, o którym dziś żadna ze stron nie chce się wypowiadać – zaadaptowany do kadry. O sile tamtej Polonii mówi nie tylko fakt, że Engel odszedł stąd do kadry, tylko, że do pewnego stopnia wciąż, na wczesnym etapie selekcjonerki, tej Polonii pomagał.

Po tytule odbył się koncert Michała Wiśniewskiego, świętowano generalnie na swoich obiektach. Zespół fetował tytuł w Konstancinie. Igor Gołaszewski:

Byli piłkarze, cały zarząd. Potem zostawili nas samych, z wypełnionym barkiem do dyspozycji. Dwa dni balangi, ale następny mecz wygraliśmy, także nie zaważyło to na naszej formie. Czy w barku coś zostało? Nie pamiętam. Moja świadomość była mocno ograniczona.

Podsumujmy złote lata:

W 1997/1998 – wicemistrz Polski (w Pucharze UEFA przeszli Sadam Talin, odpadli z Dynamem Moskwa)

W 1998/1999 – piąte miejsce w lidze, ale półfinalista Intertoto (półfinalista Intertoto (przeszli Tiligul Tyraspol, FC Kopehnagę, Vasas, odpadli z Metz)

W 1999/2000 – mistrz Polski, zapewniający sobie tytuł na Legii, gdzie również triumfował w Pucharze Ligi. Ligę wygrała aż dziewięcioma punktami przewagi nad Wisłą Kraków.

W 2000/2001 – Puchar Polski.

Tytuł dał walkę o Ligę Mistrzów, gdzie Polonia na pewno w eliminacjach Polonia nie statystowała. Ogranie 7:4 w dwumeczu mistrza Rumunii, Dynama Bukareszt, ma poważną wymowę. Tak samo jak fakt, że Polonia wynajęła wtedy miejsca w najdroższym hotelu Bukaresztu.

Potem Czarne Koszule trafiły na grę o wszystko z Panathinaikosem – 2:2, 1:2, brakło nie tak znowu wiele, szczególnie, że nad rewanżem unoszą się kontrowersje. Dziewicki wspomina:

Remis u nas, 1:2 wyjazdowe, gdzie mimo gry w dziesiątkę przez większość spotkania graliśmy dobrze… Kto wie jak by to się ułożyło, gdybyśmy mieli trochę więcej skuteczności, bo w Płocku mogło być równie dobrze 5:2. Albo chociaż gdyby nie ta czerwona kartka w Grecji, z którą się nie zgadzam… powiem tak, to były dziwny mecz. I tak to zostawmy.

Może gdyby Polonia do Champions League awansowała, potoczyłoby się to inaczej. A może nie, pieniądze w klubach Romanowskiego miały specyficzny obieg. Zespół pozostał konkurencyjny w trudniejszych czasach, potrafił ograć w jednym z pucharowych spotkań 2:0 Porto, należał do czołówki, ale to już były ostatki.

42. ŁKS ŁÓDŹ 1993-1999

Dziwny to był czas w polskiej piłce, dziwny to był czas w I lidze. Łódzki Klub Sportowy lat dziewięćdziesiątych „w normalnych okolicznościach” byłby całkiem udaną drużyną. Mieliśmy tam świetnych wychowanków, którzy powędrowali do mocnych zagranicznych klubów i napisali sobie całkiem fajne kariery – weźmy choćby Jacka Ziobera, Tomasza Wieszczyckiego czy Marka Saganowskiego. Mieliśmy tam też całkiem niezłe oko do piłkarzy, które sprawiło, że klub w centralnej Polsce stał się pomostem do wielkiej kariery dla Rafała Niżnika, Tomasza Kłosa czy Tomasza Kosa. Był mocny, bogaty właściciel, który nie skąpił na piłkarzy – do Łodzi udało się ściągnąć z zagranicy choćby Mirosława Trzeciaka czy doprowadzić do powrotu Tomasza Cebuli i Tomasza Wieszczyckiego. Ten pierwszy został zresztą królem strzelców w sezonie 1996/97, a dzięki dobrej grze w ŁKS-ie wyjechał już nie do Izraela, ale do Hiszpanii.

Byli w tamtym ŁKS-ie silni piłkarze z regionu. Był charakter, uosabiany przez „chuligana” Krysiaka, była technika – błysnął tam przez moment choćby młody Terlecki. Były sukcesy młodzieżowe, wraz z wysłaniem m.in. Madeja i Sieranta po srebro na młodzieżowym Euro 1999. Kurczę, byli nawet ciekawi piłkarze z zagranicy, bo Rodrigo Carbone sroce spod ogona nie wypadł. Tamten Łódzki KS to zresztą tak naprawdę dwa różne okresy, ale oba jakże charakterystyczne dla polskiej piłki. Najpierw radosne jechanie na atmosferze, które spuentował trener Ryszard Polak: być może jest u nas tak dobrze, bo jest tak źle? Następnie uczepienie fortuny Antoniego Ptaka, zakończone widowiskowym konfliktem wszystkich ze wszystkimi.

Ale przede wszystkim – w ŁKS-ie Łódź lat dziewięćdziesiątych były sukcesy. Mistrzostwo Polski w sezonie 1997/98, ale i wyścig do ostatnich minut z Legią Warszawa w 1993 roku. Finał Pucharu Polski rok później, efektowny Superpuchar, który Legia wygrała z ŁKS-em 6:4. Sześć sezonów między 1993 a 1998 rokiem, to obok mistrzostwa i brązowego medalu jeszcze dwa czwarte miejsca, tak naprawdę ciągła walka w czołówce z szalenie mocnymi wówczas Legią Warszawa i Widzewem Łódź. Kurczę, nawet w pucharach wstydu nie było. Nieznacznie przegrany dwumecz z FC Porto w Pucharze Zdobywców Pucharów. Potem remis z Manchesterem United przy al. Unii 2 – remis, który oczywiście niczego nie dawał po przegranej 0:2 w Anglii, ale jednak – w tamtej edycji United strzelało gola już w każdym kolejnym meczu, aż po pamiętny wygrany finał z Bayernem Monachium. Czyste konto z Czerwonymi Diabłami zachował w tamtej edycji tylko jeden niepozorny bramkarz – Bogusław Wyparło, alias Bodzio Wu. Poza tym – Piotr Matys pokonujący w ekwilibrystyczny sposób Bartheza podczas meczu ŁKS-u z Monaco Trezegeuta i Henry’ego to też bardzo ładny obrazek.

To czego my się właściwie czepiamy? Ano czepiamy się, bo to był okres, w którym niedziele cudów wypadały co tydzień przez całą wiosnę. Czepiamy się, bo strzelecki wyścig z Legią w 1993 roku zamiast chwalebnego wicemistrzostwa przyniósł niesławny brąz, połączony z zakazem gry w europejskich pucharach. Jasne „cała Polska widziała” niejeden tak ustawiony mecz, ale tym razem wszystko było zbyt oczywiste, zbyt ewidentne, zbyt chamskie, by pozostawić całość bez reakcji. Legia ogrywająca Wisłę 6:0, gdy równolegle ŁKS młócił 7:1 Olimpię Poznań. Dziś pewnie zachwycalibyśmy się doskonałym finiszem ligi, ale wtedy mieliśmy „Piłkarski poker” na żywo. Całość pozostawiła niesmak, którego nie ugasi nawet fakt, że mistrzostwo 1998 zostało zdobyte w nieco mniej kontrowersyjny sposób (z naciskiem na „nieco”).

Czepiamy się jednak nie tylko korupcyjnej strony sukcesów tamtych lat (kto zresztą wówczas grał zupełnie czysto?), ale też sposobu, w jaki ten ŁKS wznosił się i upadał. W teorii Łódź naprawdę miała wszystko, by stworzyć coś więcej, niż tylko jeden wygrany sezon. Od lat ŁKS doskonale szkolił młodych piłkarzy, a w połączeniu z fortuną rzgowskiego biznesmena, można się było spodziewać, że gwiazdy utrzymają się w składzie przynajmniej przez kilka sezonów.

Wyszło jak zawsze. Pierwszym sygnałem, że nad al. Unii 2 wisi jakieś fatum był wypadek Marka Saganowskiego, któremu wejście w świat poważnego futbolu przesunęło się o kilkanaście miesięcy – a pewnie w tym momencie wyrósł też nad nim pewien szklany sufit, którego nie zdołał przebić już nigdy. Potem było jednak jeszcze gorzej. Już podczas meczów europejskich pucharów kibice byli na wojennej ścieżce z Antonim Ptakiem – poszło zarówno o ceny biletów, jak i politykę „zarządzania sukcesem”. Nikt nie był chyba tutaj bez winy – dość powiedzieć, że dwumeczu z United nie doczekali w Łodzi główni architekci sukcesu z ubiegłego sezonu. Trzeciak był już w Pampelunie, Kłos w Auxerre, Carbone odsunięty od składu, na krótko przed transferem. Saganowski jeszcze nie w pełni sił. To był jednak dopiero początek wyprzedaży – dalej odeszli też Kos, Niżnik oraz Darlington.

W tragicznym wypadku zginął Jacek Płuciennik. Wkrótce klub opuścili też Wieszczycki, Wyparło… W sumie łatwiej byłoby wymienić, kto go nie opuścił. Na koniec zabawki, wraz z piłkarzami, zawinął sam Antoni Ptak, ŁKS spadł do II ligi, gdzie mozolnie odbudowywał się za pomocą swoich juniorów.

To jedna z pierwszych historii typu „rozczarowany bogaty biznesmen”, w dodatku uaktualniona o pakiet typu: „wyprzedaż mistrza Polski”. Może dlatego to historia tak rozczarowująca?

41. WARTA POZNAŃ 1946-1947

Warta, przedwojenna potęga, była wciąż po wojnie pierwszym klubem Poznania. W sprawozdaniu Warty za 1946 czytamy odezwę Edmunda Szyca, ówczesnego honorowego prezesa:

„Stwierdzić mogę z zadowoleniem, że władze klubu ze swojego zadania wywiązały się dobrze. Czym stoi „Warta” przez tak długi szereg lat mimo kataklizmów dziejowych, mimo, że na okres jej istnienia przypadają dwie długoletnie wojny światowe, z których pierwsza mniej dała nam się we znaki, druga natomiast była koszmarem, jaki generacje pamiętać będą, boć okropne przejścia z czasów okupacji hitlerowskiej pokolenie będzie przekazywać pokoleniu. (…). Fundamentem klubu jest granit, którego nazwa: wierność klubowi, umiłowanie sportu. Czyż nie najlepszym dowodem przywiązania klubowego w chwili wznowienia działalności po oswobodzeniu od gadziny hitlerowskiej – kiedy to klub był uboższym od ubogich, nie posiadał ni sprzętu, ni ubiorku, ni gotówki – że czołowi piłkarze własnym sumptem sprawili mundurki i sprzęt – tak, że pierwszy występ na boisku mógł nastąpić w jednolitych mundurkach, acz nie jeszcze ukochanych biało-zielonych kolorach?

Czyż nie jest dowodem ukochania idei sportu, jeżeli lub posiadłszy coś nie coś sprzętu, nie zasklepia się w samolubstwie, a wypożycza sprzęt bratnim klubom, aby i tym umożliwić rozpoczęcie działalności? Czyż nie było pięknym gestem, jeżeli w tym samym okresie członkowie bez względu na wiek wzięli się do łopat, kiedy było trzeba boisko oczyścić z darni?”.

Liga jeszcze wówczas niemożliwa do zorganizowania, więc graliśmy fazę pucharową i finałową. Warta po drodze pokonała PKS Szczecin, Tęczę Kielce, a finale zmierzyła się z Polonią, AKS-em Chorzów, ŁKS-em Łódź. Ustąpiła tylko „Czarnym Koszulom”.

W podsumowaniu czytamy:

„Gdyby nie niepowodzenia początkowe, gdyby drużyna nasza wówczas już znajdowała się w szczytowej formie, śmiało możemy twierdzić, że tytuł mistrzowski przypadłby nam w udziale. W każdym razie uzyskanie wicemistrzostwa w tych trudnych warunkach jest wielkim osiągnięciem”.

Ciekawe, że tak naprawdę Warta miała lepszy bilans spotkań z mistrzowską Polonią – 2:1 i 2:2. Zaważyła porażka z ŁKS-em 3:4 i złe mecze z AKS-em Chorzów: 1:6, 2:2.

Rok później Warta z Feliksem Krystkowiakiem czy Henrykiem Czapczykiem, a pod rządami węgierskiego trenera Karoly’ego Fogla, wygrała mistrzostwo kraju. W plebiscycie Warty mecz z Wisłą Kraków z listopada 1947 wybrano meczem stulecia. Warta wygrała ten mecz po tytuł 5:2, mogąc świętować przed dwudziestoma tysiącami kibiców, którzy zdołali się wcisnąć na stadion – a mecz oglądano też z drzew i w zasadzie z czego się tylko dało zobaczyć boisko. Spotkanie miało dość szczególny przebieg: szybko na prowadzenie wyszła Wisła, ale do przerwy było już 5:1.

Przegląd Sportowy pisał o kulisach:

„Po meczu nastąpił wspólny obiad, na którym zjawił się wojewoda Poznański, Brzeziński, wicewojewoda Szwabczyński, przedstawiciele miasta, władz sportowych, prasy i naturalnie obie drużyny. Obiad odbył się w bardzo serdecznym nastroju. Gracze Wisły wznosili okrzyki na cześć nowego mistrza Polski – Warty. Przemówienie wygłosił prezes Warty mec. Seydiitz, poczem głos zabrał wojewoda Brzeziński, podkreślając znaczenie sukcesu Warty, który jest triumfem całej Wielkopolski, jej solidnej pracy i pozytywnego ustosunkowania się we wszystkich dziedzinach. Obiad przeciągnął się prawie aż do godziny odjazdu Wisły do Krakowa”.

Świętej pamięci Feliks Krystkowiak wspominał tytuł tak(za Poznan.pl): –  Była wielka radość i tłumy kibiców. Nie tylko tych na trybunach, ale jeszcze chyba z piętnaście tysięcy poza boiskiem, którzy słuchali radiowej relacji z głośników. Na wspólny bankiet dotarłem nieco później, bo najpierw musiałem spotkać się z krewnymi, którzy tego dnia przyjechali do Poznania. Gdzieś na Rynku Wildeckim trafiłem na kilku wstawionych ludzi, którzy coś tam śpiewali. Zapytałem, co się stało, a oni na to oburzeni: Nie wiesz, że Warta została mistrzem Polski? No i musiałem przed nimi uciekać, właśnie ja, mistrz Polski.

Warta padła jednak ofiarą stalinizmu. Doszło do fuzji z klubem HCP, nazwę zmieniono na Stal Poznań. W 1950 spadła z ligi i choć wzięły ją pod skrzydła zakłady Cegielskiego, tak na powrót do elity musiały czekać aż do 1994 roku.

40. ZAGŁĘBIE SOSNOWIEC 1962-1967

Jeśli ktoś chciałby w piłce lat sześćdziesiątych znaleźć potwierdzenie ludowej mądrości, że zgoda buduje, Franciszek Wszołek byłby idealnym człowiekiem do empirycznego opisania tej zależności. Wszołek we wszystkich wywiadach wspominających początek jego kariery w piłce nożnej podkreślał – kluczowe było omijanie wszelkiej maści sporów, charakterystycznych dla komunistycznych kacyków. Anegdota, która dobrze oddaje sekret jego sukcesu, została przywołana przez Gazetę Wyborczą. Do gabinetu wpadają politycy, szykuje się tradycyjna awantura.

– Dyrektorze naczelny, czy wy wiecie, że teraz jest wrzesień?
– Tak… w kalendarzu jest wrzesień.
– Czy wy wiecie, że we wrześniu trzeba jechać do lasu na grzyby?
– Plan jest dobry.
– Ale żeby jechać na te grzyby, to trzeba mieć autobus.

Wszołek z miejsca nacisnął guzik telefonu i zwrócił się do dyrektora transportu z poleceniem, żeby wybrał najlepszy autobus z najlepszym kierowcą w porządnym ubraniu, z czystą koszulą, który ma zabrać delegację do lasu na grzyby. Komuniści chcieli jednak więcej:

– Dyrektorze naczelny, jak się jedzie do lasu na grzyby, to trzeba coś zjeść i wypić.
– Ile?
– My wyliczyli, że trzy tysiące złotych.

Wszołek dzwoni więc do kasjera, żeby ten zaraz w kopercie przyniósł 5 tys. zł z dyrektorskiego funduszu. Kasjer przyszedł z kopertą po trzech minutach.

– Coś jeszcze? – zapytał Wszołek.
– To wszystko – odpowiedzieli i wyszli. Wrócili jednak po kilku minutach.
– Coś jeszcze?
– Dyrektorze naczelny, chcemy wiedzieć, kto tu kogo w konia robi. My przyszli do was się powadzić, a wy, dyrektorze, wszystko nam załatwili. Nam coś nie pasuje. No co wy od nas oczekujecie?

Wszołek zapewne nieco idealizował swoją rolę w całym systemie, ale jego słowa znajdują pewne odzwierciedlenie w czynach. Według niego te ustępstwa dla partyjniaków miały służyć unowocześnieniu – najpierw zakładów, w których pracował, następnie również klubów, którymi zarządzał. O ile jego dokonań dla górnictwa nie jesteśmy w stanie ocenić, o tyle w piłce nożnej Wszołek to prawdziwa marka. Cenili jego osiągnięcia i Edward Gierek, i Jan Mitręga, polityczny protektor wszystkich klubów z Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego. To właśnie ten duet miał zauważyć, że rzutki organizator idealnie nadaje się na prezesa piłkarskiego. Gierek powierzył mu budowę wielkiego futbolu w Sosnowcu, czyli w miejscu najbliższym jego sercu.

– Stawiałem wtedy na nogi klub, który miał za siedzibę kawałek walącego się baraku, a piłkarzom służyło za łaźnię betonowe koryto – opowiadał Wszołek w Wyborczej i tym razem nie ma powodów, by posądzać go o koloryzowanie. Zagłębie powstało bowiem w 1962 roku na fali łączenia klubów i sekcji w wielkie wielosekcyjne maszynki. Katowicki sport zjednoczył się pod szyldem GKS-u w 1964, tyski sport pod szyldem drugiego GKS-u w 1971 – sosnowieccy sportowcy mieli to za sobą już w 1962, gdy Zagłębie wchłonęło Stal Sosnowiec – zespół wprawdzie ekstraklasowy, ale poza pojedynczym wicemistrzostwem bez żadnych wybitnych sukcesów czy tradycji. Jak wyglądały początki rządów Wszołka?

Katowicki Sport zapytał o to Jóżefa Gałeczkę, jednego z najważniejszych zawodników w całej historii Zagłębia. Gość miał świetną robotę w Australii, gdzie grał po godzinach w Polonii Sydney. Wracając do Polski chciał połączyć pracę w kopalni z występami w najwyższej klasie rozgrywkowej, bo na końcu świata uznał, że ma ku temu pewne predyspozycje.

Fot. Zagłębie Sosnowiec

Zgłosiłem się do Zagłębia. Miałem jeszcze nieodsłużone do końca wojsko i zależało mi, żeby dalej robić na kopalni. Siedzę więc w gabinecie u prezesa Franciszka Wszołka i tłumaczę mu swój plan. Pokiwał głową i zadzwonił na kopalnię „Czeladź”. „Od jutra pracuje u was pan Gałeczka Józef”. W minutę załatwił sprawę. Odkłada słuchawkę, a ja ucieszony pytam go: „To o której jutro mam przyjść? „O jedenastej, na trening Zagłębia”. „No dobrze, a o której mam przyjść na kopalnię do roboty?”. „Do klubu przyjdź synku, od tej pory to będzie twoja robota” – wspominał sam Gałeczka.

Wszołek w ten sposób bardzo szybko zbudował bardzo silny skład, może i niewiele mający wspólnego z ideą amatorskiego grania, ale za to zwyciężający mecz za meczem. Już w pierwszym sezonie rządów nowego prezesa, Zagłębie zajęło trzecie miejsce w lidze, zdobywając przy tym Puchar Polski. Razem z Gałeczką do klubu trafili choćby Szyguła czy Piecyk, a z czasem w zespole zaroiło się od kadrowiczów. Zresztą, najwięcej mówi skład Górnika Zabrze, pokonanego w finale – Pohl, Szołtysik, Lentner, Oślizło, Kostka… Rok później historia się powtarza – Zagłębie znów ugrywa brąz w lidze i dodaje do tego drugi Puchar Polski.

Wszołek miał się poczuć na tyle pewnie, że w drodze do Sosnowca znalazł się nawet Włodzimierz Lubański. Wówczas jednak minister Mitręga, bezpośredni zwierzchnik Wszołka, miał mu przypomnieć, że wiceminister niech robi co chce, ale minister pozostaje wiernym kibicem Górnika i nawet Gierek tu za wiele nie zmieni. Skoro hierarchia została ustalona, w lidze też trzeba było ją zachować. Zagłębie do trzech brązowych medali dorzuciło jeszcze dwa srebrne, z Lubańskim bez wątpienia po prostu zamieniłoby się z Zabrzem miejscami. Być może trochę brakowało sukcesów w pucharach – INTERTOTO to jednak tylko puchar pocieszenia, z kolei w Pucharze Zdobywców Pucharów, mimo twardej walki w aż trzech meczach, ostatecznie nie udało się przejść Olympiakosu Pireus. Za to były sukcesy o charakterze ogólnoświatowym.

A tak, Zagłębie Sosnowiec wygrało jeden z letnich turniejów organizowanych w USA w celu popularyzacji tej dyscypliny sportu za wielką wodą. Jakkolwiek to brzmi – w 1964 roku sosnowieccy piłkarze wygrali naprawdę mocno obsadzone zawody, ogrywając w świetnym stylu m.in. Crveną Zvezdę Belgrad, AEK Ateny czy Vitorię Guimaraes. W finale Zagłębie puknęło jeszcze dwukrotnie Werder Brema i do domu wracało z pucharem.

Fot. Archiwum Zagłębia Sosnowiec

Dlaczego ta ekipa nie odnosiła sukcesów nieco dłużej? Ponoć wszystkiemu winny był Pele. Po udanym turnieju w 1964 roku, jeszcze podczas pobytu w USA, Zagłębie miało otrzymać propozycję zagrania pokazowego spotkania z Santosem, w barwach którego szalał wówczas król futbolu. Prezes Wszołek, nie chcąc podejmować decyzji o takim meczu w pojedynkę, zadzwonił do polityków w Polsce. Gierek odpowiedział: panowie, teraz wracacie z pucharem, po 10 meczach, w glorii. Macie wolną rękę, ale jeśli Pele wam wsadzi trzy gole, to powrót będzie o wiele mniej przyjemny. Wszołek udał się więc do drużyny, która miała podczas narady zadecydować – Pele żaden diabeł, możemy z nim grać, ale skoro towarzysz Gierek odradza, to my też wolimy nie grać.

Ponoć ta odpowiedzialna decyzja zawodników miała im mocno ułatwić późniejsze transfery zagraniczne – w tym do USA, gdzie mieli już i rozpoznawalność, i znajomości. Sam Wszołek niedługo później zakończył misję w Sosnowcu i został rzucony do budowania wielkiego GKS-u Tychy. Co w sumie mu się udało – zdobył jedyne w historii klubu wicemistrzostwo, dokładnie pięć lat po oficjalnym rozpoczęciu działalności sportowej.

***

39. LEGIA WARSZAWA 1980-1989

„Na Legii była wtedy popularna taka piosenka: „Słuchaj, Jezu, jak Cię błaga lud. Zrób z Legiuni mistrza Polski, zrób. My czekamy już xxx lat. Jezu, Jezu, nadszedł chyba czas”. W miejscu „xxx” padała liczba lat, które minęły od 1970 roku. Wiadomo, że w latach osiemdziesiątych zawsze tytuł był o krok. Wystarczyło zrobić krok w przód, a drużyna robiła… krok w tył. Nie brakowało podtekstów. Sam mówiłem wtedy: „Trzeba rozpędzić tę zbieraninę, bo tym wieśniakom nie zależy na tytule dla Warszawy”.

Wojtek Kowalczyk w swojej biografii trafia w sedno frustracji kibiców Legii latami osiemdziesiątymi. Legia miała często arcymocny skład. Paczkę, jak na tamte czasy, wyjątkową. Nie ukrywajmy, również dzięki możliwości powołania zawodnika, co czasem kończyło się dla zawodnika dramatycznie. Taki Jerzy Wijas się zbuntował – również za namową Widzewa, który obiecywał, że będzie dobrze. Dobrze nie było, bo jak Wijas zadarł z generałami, to wkrótce wylądował na samym dnie piramidy w Czarnych Czarne.

Kazimierski. Janas. Majewski. Topolski. Miłoszewicz. Okoński. Kusto. Iwanicki. Buncol. Kaczmarek. Karaś. Turowski. Buda. Kubicki. Sikorski. Wdowczyk. Cisek. Gawara. Biernat. Arceusz. Cebula. Pisz. Araszkiewicz. Dziekanowski. Łatka. Szczęsny. Gmur. Jóźwiak. Robakiewicz. Budka. Kruszankin. Terlecki. Bąk. Kosecki.

Trenerzy? Między innymi Kazimierz Górski, Andrzej Strejlau, Jerzy Engel, a także bardzo ceniony wówczas Jerzy Kopa. Najwyższa półka.

A jednak w lidze nie żarło.

To z jednego z tych sezonów, z rywalizacji z Górnikiem, dotyczyć miał sprzedany finisz ligi. Fragment książki „On, Strejlau”, wywiadu rzeka Jerzego Chromika:

„CHROMIK: Zostałeś dyrektorem sportowym Legii, gdy trenerem był Jerzy Engel. To z tego czasu znam opowieść o sprzedanym w Zabrzu tytule mistrzowskim. Scena do „Piłkarskiego pokera” – paczki z banknotami ułożono w pudełku po butach piłkarskich, a na naklejonej etykiecie był rozmiar – nr 8.

STREJLAU: Znam tę opowieść. Podobno zdarzyło się to rok przed moim przyjściem. Niby osiem milionów i dlatego był nr 8. Nie byłem przy liczeniu gotówki ani wtedy, ani nigdy. Prawdę znają tylko uczestnicy tego zdarzenia.

CHROMIK: Ty czasami dowiadywałeś się dopiero po przegranym meczu.

STREJLAU: Przed spotkaniem to ja mogłem prowadzić tylko prywatne śledztwo. Z marnym skutkiem,

CHROMIK: Przecież pracowałeś w klubie wojskowym, gdzie wszystko było na rozkaz i gdzie działała WSW.

STREJLAU: Piłkarz jak chce, to sprzeda”.

Dziekanowski w książce „Dziekan”:

„Nie mam pojęcia, jakim cudem udało nam się nie zdobyć mistrzostwa Polski… To znaczy: mam na ten temat swoje zdanie, ale wiąż, mimo upływu prawie trzydziestu lat, nie mogę otrząsnąć się ze zdumienia (…). Naprawdę trudno było znaleźć racjonalne wyjaśnienie dla takiego nagłego spadku formy, pojawiły się rozmaite plotki i domysły, wśród nich również takie, że kilku legionistów sprzedało mecz. Niemiły zapach wokół tego spotkania unosił się jeszcze przez kilka lat”.

Finalnie Legia dwukrotnie miała srebro – 84/85, 85/86, jeden brąz – 87/88. Niemniej zawsze była drużyną topową, praktycznie nie wychodziła z topowej piątki, sięgnęła też po cztery Puchary Polski: raz pokonując w finale Pogoń 1:0, raz demolując Lecha 5:0, raz bijąc Jagiellonię 5:2 w jednym z najefektowniejszych finałów w historii.

Puchary to choćby zażarte boje z Interem Mediolan. W sezonie 85/86, Legia po przejściu Vikina i Videotonu – rok wcześniej Videoton grał w finale Pucharu UEFA – przegrała z Interem dopiero po golu Pietro Fanny w dogrywce na Łazienkowskiej. Rok później wyeliminowała sowieckie wówczas Dnipro, Inter ograła 3:2 u siebie, ale 1:0 – znowu Fanna – Interu u siebie wystarczyło. Oczywiście są też i wpadki, jak to w polskim klubie – Bayern Bayernem, ale przegrać z nim 3:7 u siebie to jednak wstyd – trener Strejlau po latach przyznawał, że po prostu chciał zagrać ambitnie, odrobić straty i nastawił zespół ultraofensywnie.

Pucharowe boje tak w książce „Futbol na tak” wspominał Jerzy Engel.

„Trzecia runda przyniosła przeciwnika światowej klasy, jakim był bez wątpienia Inter Mediolan. Zespół pełen gwiazd i to nie tylko włoskiego futbolu. Grał tu między innymi Karl-Heinz Rummenigge. Powiedziałbym, że w tym dwu-meczu wypadliśmy nadspodziewanie dobrze. W pierwszym występie w Mediolanie, na San Siro (27 listopada) byliśmy bliżsi zwycięstwa – jednak Dariusz Kubicki, Zbigniew Kaczmarek i Araszkiewicz „przestrzelili” swoje szanse. Wróciliśmy do Warszawy z bezbramkowym remisem, który jest zawsze niebezpiecznym wynikiem w pucharach. W rewanżu u nas (11 grudnia) stworzyliśmy porywające widowisko. Graliśmy znakomicie, ale szczęście nam nie sprzyjało – w normalnym czasie, przy dwóch słupkach i poprzeczce znów zakończyło się bez bramek. Dopiero pod koniec dogrywki, po strzale głową Piętro Fanny, przegraliśmy 0:1. A już wypisałem sobie nazwiska pięciu zawodników do strzelania rzutów karnych, bo byłem pewien, że do nich dojdzie. Odpadliśmy, ale trzeba powiedzieć, iż prezentowaliśmy dobry futbol.

W czerwcu 1986 roku znów powtórzyliśmy wicemistrzostwo Polski i znowu zagraliśmy w Pucharze UEFA. W pierwszej rundzie trafiliśmy na Dniepr Dniepropietrowsk. To był bardzo silny zespół, z takimi graczami, jak Protasow, Taran, Litowczenko, Liutyj i Krakowski. W Warszawie (16 września) zespół radziecki grał dobrze w obronie. Mecz zakończył się wynikiem 0:0. Trudno się dziwić, Ŝe w rewanżu dawano nam raczej małe szanse. Odbył się on 1 października w Krzywym Rogu, ponieważ Dniepropietrowsk (ze względów politycznych, gospodarczych, militarnych) był miastem zamkniętym. Żałuję, że Telewizja Polska nie przeprowadziła transmisji z tego meczu. Był to najlepszy pucharowy mecz z udziałem polskiego zespołu na wyjeździe, jaki widziałem. Spotkanie tak twarde, tak agresywne – grane przez piłkarzy z niebywałą determinacją – tak krwawe, że rzadko się coś takiego ogląda. O tym, co się działo na boisku w Krzywym Rogu, można opowiadać bez końca. Rywale od pierwszej chwili grali bardzo brutalnie. Już w 5. minucie leżał poza boiskiem Darek Kubicki, który miał wylew międzyżebrowy. Mniej więcej po kwadransie zniesiono z murawy Dziekanowskiego, a Kazimierza Budę, który go zastąpił, po następnych 5 minutach. A więc doszło tam do naprawdę nadzwyczaj przykrych wydarzeń. Jacek Kazimierski przy wyskoku do piłki dostał uderzenie łokciem w oko. Spuchło mu, nic nie widział, ale prosił, żeby go nie zdejmować z boiska. Dowiedział się tylko od kolegów, że sfaulował go Protasow. Kiedy schodziliśmy w przerwie do szatni, to, pierwszy raz w życiu, zastanowiłem się, co właściwie mam powiedzieć zawodnikom. Bo rzeczywiście wyglądali fatalnie – porozcinane twarze, getry, pokrwawione koszulki i spodenki. Doktor Stanisław Machowski powiedział:

– Słuchaj Jurek. Na razie nie wchodź, daj mi pięć minut, bo muszę ich… pozszywać.

A Kazimierski leżał na ławce z lodem przy kontuzjowanym oku i błagał na wszystko, by go nie zdejmować, że nawet z jednym okiem także sobie poradzi. Wreszcie wszedłem, walnąłem pięścią stół, tak że spadły butelki i
potłukły się szklanki. Zapanowała kompletna cisza. Uśmiechnąłem się i mówię:

– Chłopaki, byłem przed chwilą przy szatni gospodarzy. Tam karetka była już dwa razy. To, jak my wyglądamy, to jeszcze nic, ale jak oni wyglądają! Musimy złapać ich za gardło! I zagrać jeszcze agresywniej. Wygra ten, kto nie pęknie.

Poskutkowało. Piłkarze zaczęli klaskać w dłonie, krzyczeć i wzajemnie się mobilizować. W tym momencie wiedziałem, że będzie dobrze.

Rzeczywiście, druga połowa zaczęła się od bardzo twardej i ostrej walki. W pewnej chwili piłka poleciała po przekątnej w nasze pole karne. Jacek zobaczył jednym okiem, iż biegnie do niej Protasow i ruszył za nim. Nie
zdążyłem nawet krzyknąć – Kazimierski wykonał wślizg i… nogi Protasowa znalazły się wyżej głowy. Rzut karny. Protasowa wynieśli, leŜał za linią i wydawało się, Ŝe jest po zabawie. Opatrywany Protasow krzyknął do kolegów, Ŝeby nikt nie ruszał piłki, ustawionej na jedenastym metrze, bo za chwilę wraca i strzeli „tej bladzi” bramkę z karnego. Jacek natomiast stał przy słupku i cały czas mu dogadywał:

– No, chodź frajerze, chodź frajerze.

Protasow wszedł na boisko, ale strasznie utykał. Wychodziło więc na to, że… kulawy strzela ślepemu. Protasow zrobił świetny zwód i Jacek poleciał w jedną stronę, a piłka w drugą, tyle że obok bramki. Kazimierski natychmiast się poderwał, podbiegł do rywala i „opowiedział” mu w krótkich słowach całą historię przyjaźni polsko-radzieckiej. Zagraliśmy piłkę od bramki, dwie, trzy akcje j Araszkiewicz strzelił gola. Tak więc 1:0, wyrzuciliśmy Dniepr z pucharów.

W drugiej rundzie trafiliśmy ponownie na Inter Mediolan. Ale tym razem byliśmy już teamem bardziej zaprawionym w pucharowych bojach. Pierwsze spotkanie w Warszawie (22 października) było porywającym widowiskiem. Inter mógł polec bardzo wysoko, bo przy naszym prowadzeniu 3:1 mieliśmy dwie sytuacje, których nie wykorzystali Dziekanowski i Arceusz. Gdyby zrobiło się 4:1, przeciwnik byłby rozłożony na łopatki. Niestety, tak się nie stało. Kiedy jednak mecz zakończył się naszą wygraną tylko 3:2, wiedziałem, że na San Siro (5 listopada) będzie bardzo ciężko. W 30. minucie angielski arbiter wyrzucił Andrzeja Sikorskiego za gadanie. Kiedy po meczu zapytałem, dlaczego wyrzucił mi zawodnika, który krzyczał do kolegi, to odparł z rozbrajającą szczerością, że przecież nie zna polskiego, a wydawało mu się, iż Sikorski krzyczy do niego. Przegraliśmy 0:1 po bramce „tego samego” Fanny. Pocieszeniem były nadzwyczaj przychylne recenzje w całej włoskiej prasie. Krotko mówiąc, odpadliśmy w świetnym stylu, zostawiając po sobie dobre wrażenie.

***

38. DYSKOBOLIA GROCLIN GRODZISK WIELKOPOLSKI 2000-2008

Skąd w Wielkopolsce przełomu wieków takie zamiłowanie do budowania bardzo mocnych klubów w małych miejscowościach? Może idea bywa po prostu zaraźliwa i tak wroniecka Amica dorobiła się na swojej ziemi rywala w postaci Groclinu Grodzisk Wielkopolski.

Zbigniew Drzymała, którego firma miała intratne kontrakty z FIAT-em czy Peugeotem, postanowił pobawić się w futbol i zbudować wielką Dyskobolię. Co tu kryć – jak na polskie warunki, udało mu się, mimo faktu, że nie znał się na piłce. Wspomina Marcin Radzewicz:

„Drzymała był poczciwy i bardzo dobry dla zawodników. Kiedyś przegraliśmy mecz u siebie w jego urodziny, gdzie obiecaliśmy sobie, że sprawimy prezesowi prezent w postaci trzech punktów. Trochę nam było niezręcznie, gdy wchodziliśmy na urodzinową imprezę, a prezes przyszedł i powiedział:

– Chłopaki, to normalne. Nic się nie przejmujcie.

Tak samo, gdy dłużej nam nie szło, to zamiast nas karać, powiększał premię i mówił, że ma swoją firmę i wie, że jak nie idzie, to nie idzie, a czasem ciężko się odkuć. Znał się więc na ludziach i znał się na biznesie. Ale nie – moim zdaniem nie znał się na piłce. Czasem próbował nam coś wytłumaczyć. Pamiętam odprawę, na której mówił, że mamy więcej strzelać. Sprowadził takiego Słowaka, Dusana Sninskiego, który wcześniej dużo strzelał bramek, a u nas nic. Więc zalecenie: ma więcej próbować. Nie mówię tego z jakimiś pretensjami – nie na wszystkim można się znać na tak samo wysokim poziomie. I każdy wiedział, że prezes mówi co mówi, bo chce dobrze”.

Tak z kolei Drzymałę wspominał Piotr Rocki:

„Kto wykonywał u niego pracę rzetelnie, ten miał bardzo dobrze. Próbował nas edukować, że pieniądze mogą się szybko skończyć. Mówił:

– Chłopaki. Trzeba inwestować. Wiecznie nie będziecie grali.

Na pewno bardzo mocno się piłce poświęcił. Marzył o Lidze Mistrzów. Wierzył, że zrobi ją we Wrocławiu. Wszystko praktycznie było już podpisane, mieliśmy grać we Wrocławiu, a bazę mieć w Grodzisku. Pamiętam też, że jak robiłem dyskobola po bramce, to bardzo się tym cieszył. Jak zrobiłem dyskobola odchodząc, to miał łzy w oczach. Było trochę ciężkich spraw, ale podaliśmy sobie zawsze ręce.”

Po Grodzisku krążyły legendy, że Drzymała lubi się zaangażować, ale bez szaleństwa niektórych prezesów. Czyli wyśle skład trenerowi, ale tylko z jednym nazwiskiem koniecznym: PIECHNIAK. Oczywiście nie ma też co się oszukiwać, że w tamtych czasach Groclin i Drzymała byli jeźdźcami na białym koniu, miał i swoją rundę cudów, gdy robił utrzymanie.

Choć polska liga w tamtym czasie potrafiła się – według rankingu UEFA – zakręcić wokół szesnastego miejsca w Europie, o jeden wygrany mecz od wystawienia dwóch ekip w grze o Ligę Mistrzów, tak organizacyjnie stała znacznie gorzej. Normą były wciąż wielomiesięczne opóźnienia w wypłatach. Prawa telewizyjne nie tylko były warte mniej, ale jeszcze w tamtych czasach przyszedł ich krach, gdy wartość kontraktu znacząco spadła. Wiele klubów miało problemy finansowe, tymczasem Groclin miał wszystko, aby skusić czołowych graczy. Finanse na wysokim poziomie. Wypłaty zawsze na czas. Bardzo dobre zaplecze treningowe. Za faktyczną zmianę jakościową jeśli chodzi o personalia uważa się przyjazd Tomasza Wieszczyckiego zimą sezonu 01/02. Groclin od tamtej pory zaczął grać o zupełnie inne stawki. Tuż przed Wieszczem, piłkarzem o topowej marce, przyszedł młody Sebastian Mila i Sebastian Przyrowski. W drużynie byli już Rasiak czy Piechniak. Niebawem przyszli Ivica Krizanac, Radosław Sobolewski, Andrzej Niedzielan, Marcin Zając, Radek Mynar, Lumir Sudlacek czy Marek Sokołowski. Groclin ściągał młode talenty, bo o Radzewicza, Marcina Nowackiego, Adriana Sikorę, Michała Golińskiego, Radosława Majewskiego czy Bartosza Ślusarskiego zabiegało wiele klubów. Nie wszyscy sobie w Groclinie poradzili, ale wymowny był sam fakt, że piłkarze do Grodziska lgnęli.

A przecież Dyskobolia meldując się w lidze uchodziła za przystań dla piłkarzy po trzydziestce. Za chwilową ciekawostkę, która za moment zleci na dół piramidy rozgrywkowej. Zaangażowanie Drzymały sprawiło, że wkrótce miała kadrę, której zazdrościć jej mogli wszyscy poza Wisłą Kraków. Bywały takie zgrupowania kadry, kiedy na reprezentację jechało pół wyjściowego składu Białej Gwiazdy i pół wyjściowego składu Groclinu. Łącznie z Grodziska na kadrę pojechało trzynastu zawodników, najczęściej Mila, Rasiak i Niedzielan. Największą karierę zrobił chyba jednak i tak Ivica Krizanac, który sięgał po Puchar UEFA z arcymocnym Zenitem. Tak Krizanaca wspominał Mariusz Pawlak:

„Ivica to Ivica. W tygodniu nie miał ochoty się przemęczać, a potem w meczu i tak wyglądał świetnie. Mówił, że on tylko gra w piłkę, wystarczą mecze, nic innego go nie interesuje. Aczkolwiek zmieniło się to po transferze do Zenitu – spotkaliśmy się kiedyś i mówił, że musiał zmienić podejście, nie miał wyjścia”.

No właśnie: Wisła Kraków. Przekleństwem Grodziska było to, że trafiła im się rywalizacja z najlepszą polską drużyną XXI wieku – Białą Gwiazdą Henryka Kasperczaka. CO więcej, mieli chyba wręcz jakiś ich kompleks. Co grali z Wisłą, mecze potrafiły być zażarte, ale jednak zdecydowanie częściej kończyli bez punktów. Ich bilans ligowy z Wisłą to dwa zwycięstwa, cztery remisy, aż trzynaście porażek. Jak na ówczesny odpowiednik rywalizacji Widzewa z Legią w połowie lat dziewięćdziesiątych, czy Lecha i Legii kilka lat temu, przedziwnie wygląda ta walka, w której Groclin potrafił przegrać u siebie 1:6.

Groclin poprzestał na wicemistrzostwie w sezonie 02/03, wicemistrzostwie w sezonie 04/05, czwartym miejscu w sezonie 03/04 i brązowym medalu w sezonie 07/08. Poza tym wygrany dwukrotnie Puchar Ekstraklasy i dwukrotnie Puchar Polski. Gablota grodziszczan zapełniała się w trybie dość szybkim.

Nie da się ukryć, że siła tamtego Groclinu jest postrzegana przez pryzmat pucharów. To, co nie udało się nigdy Amice – zresztą, wielu mocnym klubom, które coś ugrały na własnym podwórku – to przebicie się do szerszej świadomości Polaków. Cała Polska śledziła mecze Groclinu z Herthą Berlin i Manchesterem City. A jak wejść w skórę takiego kibica The Citizens – oto wracają po 25 latach pucharowej banicji, mają Anelkę, Fowlera, Bartona, McManamana, Seamana, Shauna Wrighta-Phillipsa. I wyrzuca ich z grania nikomu nieznany klub z Polski, który właśnie debiutuje w pucharach. Groclin tym samym potwierdził wtedy, że ogranie Herthy nie było przypadkiem – po prostu przez krótką chwilę reprezentował wysoką europejską jakość. Choć na pewno zupełnie innego wymiaru niż Wisła Kraków, bo stawiając bardziej na defensywę i dyscyplinę.

Sebastian Mila wspominał w swojej autobiografii jakie to było zderzenie i jaka metamorfoza dla wielu graczy:

„Czułem się dobrze w Manchesterze. Cieszyłem się, że wylosowaliśmy właśnie ich i nie byłem w tym osamotniony. Mogliśmy trafić PAOK, Dynamo Zagrzeb czy Rosenborg. Byłoby łatwiej, ale dla polskiego ligowca gra w pucharach to święto, szansa dotknięcia lepszego piłkarskiego świata. Dziennikarze bawią się w analizowanie współczynników, kalkulują co się musi stać by trafić słabeusza, podczas gdy my chcemy grać tak długo, aż zagramy z kimś możliwie jak najlepszym. To prawdziwa okazja na sprawdzenie się. Każdy myśli: a nuż będę miał dzień konia, strzelę trzy gole i moja kariera ruszy z kopyta?

The Citizens spełniało te oczekiwania z nawiązką. Z perspektywy to aż śmieszne jak podekscytowałem się tym meczem. Byłem zwykłym chłopakiem z koszalińskiego podwórka, który kontakt z angielskim futbolem miał wtedy, gdy kupił się do Premier League w komputerowym menadżerze. A tutaj spełnia się, zagram z nimi, zobaczę jak to jest.

Dzień przed meczem, gdy trenowaliśmy na głównej płycie City of Manchester Stadium, mało nie popłakałem się ze szczęścia. W Polsce stadiony były skansenami z kartofliskami zamiast muraw. Kadra grała na starej Legii lub w Ostrowcu Świętokrzyskim. Obiektowi KSZO nic nie zarzucę – jest ładny, mam z nim dobre wspomnienia. Ale mogący pomieścić sześćdziesiąt siedem tysięcy widzów gigant w Manchesterze to piłkarska świątynia. W takim miejscu futbol nabiera innego wymiaru.

Przyznam się wam do czegoś wstydliwego. Zajeżdżając pod stadion, czując na ramieniu ciężar torby ze sprzętem – w tym korki z językami przymocowanymi taśmą, bo akurat zerwały mi się gumki od ich podtrzymywania – myślałem, że jestem królem świata.

Ja wtedy, przebierając się w wielkiej jak stodoła szatni, wychodząc na równą jak stół murawę City of Manchester Stadium, myślałem, że osiągnąłem już wszystko.

Nie mogłem uwierzyć, że tu dotarłem.

Patrzę na zawodników po drugiej stronie – magia.

Myślałem, że wyżej nie podskoczę.

Sama możliwość zagrania z City była dla mnie sufitem.

Moja mentalność tamtego dnia dobrze obrazuje kompleksy, jakie miała polska piłka i polscy piłkarze”.

Ten projekt jednak nie mógł trwać wiecznie. Poza mistrzostwem, osiągnął praktycznie wszystko – dał się zapamiętać, ograł poważnych rywali w Europie, wysyłał kadrowiczów, sięgał po puchary krajowe. Czarną datą dla Groclinu jest 10 lipca. To wtedy zapadła na Walnym Zgromadzeniu decyzja przenosząca klub do Warszawy, a przemalowujący go na Polonię. Ciekawe, że to również tego dnia Dyskobolia zagrał sparing, pokonując w Seefeld 2:0 Olympiakos Pireus.

***

37. GKS KATOWICE 1987-1995

Czy to najlepszy klub w historii polskiej piłki, który nigdy nie spuentował swojej świetnej gry mistrzostwem Polski? Szukamy w pamięci drugiego równie charakterystycznego przypadku i naprawdę trudno nam znaleźć jakąś logiczną konkurencję. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych GKS Katowice ugrał szaloną liczbę siedmiu medali Mistrzostw Polski – czterokrotnie zostawał wicemistrzem, trzykrotnie stawał na najniższym stopniu podium, a przecież równolegle wygrał dwa razy w Pucharze Polski.

Zerkamy na klasyfikację medalową – wśród drużyn niemistrzowskich tylko Zagłębie Sosnowiec ma 4 wicemistrzostwa, pozostałe kluby to przy GieKSie ciekawostki. Ale i wśród mistrzów znajdziemy na przykład Szombierki, które mają po jednym medalu w każdym kolorze, czy Garbarnię, z jednym złotem i jednym srebrem. Na ich tle katowiczanie wydają sie i mocniejsi pod względami czysto piłkarskimi, i bardziej długowieczni, bo przecież ich dobry czas trwał niemal dekadę. Dlaczego? Dlaczego nigdy nie udało się skończyć ligi na pierwszym miejscu? Poświęciliśmy temu zagadnieniu obszerny reportaż, wypowiedzi się powtarzały. Brak koncentracji w meczach z dołem. Dopisywanie sobie trzech punktów już przed meczem. Czasem trochę brak szczęścia, według niektórych też brak czynnika, który przez lata był w polskiej piłce kluczowy – finansowego powstrzymania pecha.

– Wydaje mi się, że Marian Dziurowicz był sprytny, ale inni byli jeszcze sprytniejsi. Taką wersję usłyszałem od niektórych piłkarzy, a także bezpośrednio od syna „Magnata”, czyli od Piotra Dziurowicza. Sprytniejsi i mocniejsi organizacyjnie, ujmując to najdelikatniej jak tylko się da – mówił w rozmowie z nami Tomasz Pikul, autor wielotomowej monografii, drobiazgowo przedstawiającej dzieje piłkarskiej sekcji katowickiego klubu.

Mistrzostwa nie było, ale nie znaczy to, że zabrakło momentów chwały. Wręcz przeciwnie, o niektórych historiach, które wydarzyły się na klimatycznym obiekcie przy Bukowej, będziemy pamiętać latami. Benfica Lizbona do końca drżała o awans, GieKSa zawiesiła Portugalczykom poprzeczkę tak wysoko, jak tylko się dało.

Pierwszy mecz zakończył się zwycięstwem Benfiki 1:0, w drugim padł remis 1:1. – Drużyna została wtedy dość mocno skrzywdzona. W pierwszym spotkaniu sędzia nie uznał prawidłowo zdobytej bramki Adama Kucza. Piłka ewidentnie przekroczyła linię, ale z niezrozumiałych względów gol nie został zaliczony. Z kolei w rewanżu Darek Wolny nie trafił z sześciu metrów do pustej bramki. Gdyby wtedy lepiej wcelował, GKS wyszedłby na dwubramkowe prowadzenie i myślę, że Portugalczycy już by tych strat nie zdołali odrobić, bo polski zespół był naprawdę na fali. No ale Wolny spudłował, Benfica wyrównała, a z katowiczan wtedy całkowicie zeszło powietrze. Niemniej – drużyna naprawdę dobrze wyglądała na tle Portugalczyków i stwarzała sobie sporo bramkowych sytuacji.

– Ja takie rzeczy dotąd to widziałem przecież tylko w telewizji! – wspominał Marian Janoszka. – To mnie się nawet rok wcześniej nie śniło! Wychodząc na oświetloną murawę, przechodziły dreszcze. Dopiero po pierwszym gwizdku wszystko schodziło.

– Zastanawiałem się podczas oddawania strzału, przed którą z trybun świętować zdobycie bramki – wyznał z kolei ponuro Dariusz Wolny, który tak fatalnie przestrzelił w rewanżu i tym samym, jak się w ostatecznym rozrachunku okazało, pogrzebał szanse GKS-u na awans do kolejnej rundy Pucharu Zdobywców Pucharów. Aczkolwiek drużyna, mimo wszystko, sporo z tamtego dwumeczu wyciągnęła.

Momentami naprawdę udawało się Portugalczyków rozstawiać po kątach.

Benfica, czyli niejako nagroda za Puchar Polski, to był oczywiście szczyt, ale i przedtem, i później GKS gwarantował coś więcej niż tylko solidność. Na krajowym podwórku zbudował przede wszystkim Jana Furtoka, ale dzięki intuicji Dziurowicza, pokazał też światu choćby Świerczewskiego, Ledwonia czy Szewczyka. Do GKS-u trafiali i młodzi zdolni, którzy następnie ruszali w wielki świat, i ci z marką, których kusił projekt GKS-u. Pieniądze też, ale ponoć ważniejsza była stabilizacja – rzecz w latach osiemdziesiątych w Polsce właściwie niespotykana.

Dziurowicz był wpływowy, miał czym wabić zawodników, do tego rządził dość spokojnie, krok po kroku wzmacniając drużynę, zamiast rokrocznych rewolucji. Z drugiej strony – rządził twardą ręką, piłkarze wspominali, że gdy wpadał na Bukową, prostował się nawet papier toaletowy, a wszyscy pracownicy chowali się po kątach, by szef nie dostrzegł jakiegoś niedomytego kawałka podłogi. Czego mu brakowało? Może nieco innej konkurencji? W czasach, gdy GKS miał największe pole do manewru, po sąsiedzku, w nieodległym Zabrzu, podobną potęgę budował Jan Szlachta. A Szlachta, minister górnictwa, to jednak silniejszy mecenas niż Dziurowicz. Furtoka ponoć trzeba było zatrzymać siłą. O różnicach najpełniej mówią składy w wygranym finale Puchar Polski – GieKSa tak naprawdę z Furtokiem i Koniarkiem, Górnik z całą plejadą gwiazd, od Urbana, przez Komornickiego aż po Wandzika.

Tamtą GieKSę będziemy zawsze kojarzyć z Europą – twarda walka z Portugalczykami swoją drogą, ale przecież GKS równie walecznie zaprezentował się w przegranych bojach z Glasgow Rangers czy Galatasaray. Ograł z kolei m.in. Aris oraz Bordeaux – w barwach tego ostatniego wczesne Zinedine Zidane, w przodzie Dugarry, z tyłu Lizarazu. Cztery lata później Mistrzostwie Świata, w Katowicach przegrani – po golu Strojka w końcówce. To wtedy padły z ust Mariana Janoszki legendarne wręcz słowa w kierunku narzekającego na sędziowanie i grę rywali Zizou. „Skońc knolić, ino zacnij groć”. Janoszka żartował później, że Zidane faktycznie „zacoł groć”.

Ta drużyna miała wszystko: miała wielkich piłkarzy, miała spektakularne mecze, miała siedem medali, miała dwa Puchary Polski, miała świetne występy w Europie, bo tak trzeba nazwać wyeliminowanie Zidane’a z Lizarazu, miała reprezentantów, miała nawet ten unikalny klimacik, gdy odjechała świętować do hotelu bez jednego z zawodników. Nie miała tylko mistrzostwa Polski. Tylko i aż.

Pozostają jeszcze wątpliwości co do uczciwości przy ugrywaniu kolejnych sukcesów. Pamiętajmy jednak, że gdybyśmy mieli eliminować drużyny, co do których zachodzą podejrzenia korupcyjne, nasz ranking miałby nie sto, ale jakieś pięćdziesiąt pozycji.

***

36. ŚLĄSK WROCŁAW 2010-2013

Ta historia tak naprawdę zaczyna się w III lidze sezonu 04/05, kiedy Śląsk przegrał 1:2 u siebie z TOR-em Dobrzeń Wielki. To wtedy w klubie zameldował się Ryszard Tarasiewicz.

Wrocławska legenda. Idol trybun. Król Wrocławia. Kto lepiej nadawał się, żeby podnieść zespół?

Tarasiewicz nie tylko w Śląsku był postacią, która piłkarsko zapisała piękną kartę, a co zawsze pomaga w budowie autorytetu. Przede wszystkim Tarasiewicz to trener, o jakim piłkarze marzą. Raz, że przyniósł ciekawy warsztat z Francji. Dwa, że wciąż umiał im wiele pokazać, nieustannie prezentując kapitalne uderzenie czy znakomitą technikę. Trzy, że umiał pograć i żartem, i motywacją, wiedział też kiedy odpuścić zawodnikom.

Ale przede wszystkim decydowały niezachwiana wiara, że jego piłkarze potrafią, a także solidarność z zawodnikami. Dla Tarasiewicza „moi piłkarze” znaczyło naprawdę coś więcej.

W książce „Sebastian Mila. Autobiografia” czytamy:

Rysiek zawsze był za drużyną. Kiedyś ktoś doniósł do szefostwa, że chłopaki po porażce o drugiej w nocy kupowali alkohol na stacji benzynowej. Rysiek miał odwiedziny z samej góry.

– Słuchaj, chłopaki po przegranym meczu w środku nocy kupowali alkohol.
– Kto?
– Ten i ten.
– Dobra. Zawołam ich.

Wysłał asystenta. Przyszli podejrzani.

– Kupowaliście alkohol w środku nocy na stacji benzynowej?
– Nie trenerze, nigdy w życiu. To nie my, dajemy słowo.

Rysiek poszedł więc do tego prominentnego działacza i nie gryzł się w język.

– Nie będziesz więcej obrażał moich piłkarzy. Oni mi dali słowo.
– Rysiek, oni tam byli.
– Nie byli, bo dali mi słowo, więc nie kłam.

Działacz się wkurzył, załatwił taśmę z monitoringu. Na filmie faktycznie oni, o drugiej w nocy, na stacji benzynowej, z alkoholem kilka godzin po porażce. Rysiek zawołał ich do siebie. Wchodzą jak na ścięcie. On nie patrzy im w oczy.

– Zapłacicie na hospicjum po pięć tysięcy złotych. To, że mnie okłamaliście, nie będzie rzutowało na tym czy gracie czy nie, mnie to nie interesuje. Możecie iść.
– Trenerze…
– Nie chcę z wami rozmawiać. Nie mogę z wami rozmawiać. Idźcie stąd.

Zeszli załamani. Zawieść Ryśka to byłą najgorsza kara, jaka mogła się zdarzyć. Jak dałeś mu słowo to koniec, ufał ci bezgranicznie. Ile znacie osób, które ufają wam bezgranicznie? Wiecie więc jaki to skarb. Słowo droższe od pieniędzy, u niego to nie był frazes. Oni te zasady złamali. W szatni prawie mi ryczeli.

Poszli pokornie znowu. Rysiek pozostawał jednak… nieugięty? Tak, ale nie w tym rzecz. On ich nie karał. On sam był załamany, że się zawiódł na chłopakach. Zadawał sobie pytania: a może zrobiłem coś nie tak?”

Piłkarze byli gotowi skoczyć za Tarasiewiczem w ogień – w tym wypadku to naprawdę nie jest frazes.

Tarasiewicz, zwolniony na początku wicemistrzowskiego sezonu 10/11 (po raz drugi, w sezonie 06/07 na krótko zrezygnował w wyniku konfliktu z działaczami prowadził Jagę), nie tylko wyprowadził zespół z dna, nie tylko zrobił awans do elity, nie tylko go tu utrzymał – piłkarze Śląska solidarnie będą wspominać, że to on położył fundamenty pod ten zespół. Niektórym pokazując ile potrafią – Nie ma przypadku, że Śląsk późniejsze sukcesy robił zawodnikami, z których niektórzy pracowali z Tarasiewiczem jeszcze w II czy nawet III lidze. Budując ducha szatni, który unosił się w niej również po odejściu Tarasiewicza.

Wicemistrzostwo i późniejszy tytuł Śląsk robił z Orestem Lenczykiem. To jest bardzo interesujący przypadek: trener, którego uwielbiali, położył grunt, ale dopiero trener, z którym szatnia dogadywała się tak sobie, zrobił z nimi wynik. Co tu kryć – w szatni Śląska nie było miłości do Oresta Lenczyka, były wątpliwości co do jego metod, był Przemek Kaźmierczak, który rozwalił plastikowe krzesło wściekły podczas jakichś dziwnych zajęć gimnastycznych, były zagraniczne drużyny na Cyprze, które stały przy linii bocznej i oglądały ze zdumieniem co ten Śląsk wyprawia podczas treningu. Była również jedna z dziwniejszych afer XXI wieku, kiedy trener Lenczyk przez przypadek nie wyłączył telefonu podczas rozmowy z działaczami, i Tomek Kwaśniak z Weszło usłyszał chociażby:

– A jak patrzę na Sochę, na Dudka, na Gancarczyka, którego wypożyczyli, no i jeszcze na Przemka pewnie, to jak oni grają ze słabszymi drużynami, to oni się wyróżniają, a na tle tych zawodników z ekstraklasy… Niestety, niestety. No, chyba, że się trafia na wyjątkowo słabych, a tak bywało jesienią, stąd oni tyle punktów załapali.

Wyobrażacie sobie jaki to musiał być granat w szatni?

A jednak w sezonie 2011/2012 Śląsk świętował mistrzostwo Polski. W dodatku mimo faktu, że wiosną wygrał zaledwie jeden z pierwszych siedmiu spotkań, a jedynym wyjazdowym zwycięstwem wiosennym mistrza był finalny mecz z Wisłą Kraków. Lenczyk długo się chwałą nie nacieszył – niedługo po tytule klub objął Stanislav Levy i to z nim Śłąsk sięgnął po kolejny medal, tym razem brązowy.

Trzeba tamtemu Śląskowi Wrocław przyznać, że, szczególnie z perspektywy dzisiejszych wyników, potrafił też pokazać się w Europie. Jasne, były też wpadki: przygoda mistrzowska, czyli ledwo ledwo przejście Budocnostu, potem bezceremonialny oklep od Helsinborgsa i dziesięć bramek straconych z Hannoverem dumy nie przynosi. Ale pamiętacie ten ekscytujący dwumecz z Dundee? Pamiętacie, że Śląsk w tamtym sezonie, bijąc jeszcze Łokomotiw Sofia, doszedł do play-off o Ligę Europy, nie dysponując żadnymi punktami w rankingu UEFA? A znakomite spotkania z Club Brugge, którego wyeliminowanie były czystą sensacją?

Tak. Śląsk stanowił fajną paczkę, która trzymała się razem, potrafiła i napić, i doliczyć się ponad siedemdziesięciu browarów w klubowym autokarze, i ciężko zasuwać. Miała kilku zawodników potrafiących pokazać coś więcej w ataku – Sobota, Mila, Cetnarski – ale i wyrobników, którzy walecznością i serduchem nadrabiali wszystko, by wyróżnić Sztylkę, Celebana, Pawelca, Dudka. Radziła sobie z kryzysami, tak boiskowymi, jak zakulisowymi. Niemniej choć tamte trzy lata to Śląsk i potrafiący coś zdziałać w Europie, i stanowiący siłę w Polsce, tak trudno znowu nie mówić o zmarnowaniu pewnego potencjału: sukcesy idealnie zbiegły się z otwarciem nowego, gigantycznego stadionu. Przyszły w czas, by rozbudzić modę. Niestety wkrótce wrocławianie sprzeciętniali.

***

35. AKS CHORZÓW 1937-1952

AKS był klubem znienawidzonym. Chyba nikt nie mierzył się w polskiej piłce z taką nienawiścią, co gracze AKS tuż po wojnie. Być kojarzonym wtedy z Niemcami, mieć za sobą mniejsze lub większe epizody w mundurach wermachtu… można się domyśleć jakie to były emocje.

AKS Chorzów to klub, który powstał w Cesarstwie Niemieckim jako VfR Konigschutte. Po I wojnie światowej chciał pozostać chociaż w niemieckich rozgrywkach, a gdy to okazało się niemożliwe, był jednym z założycieli Wojewodschaft Fussbalverband – rozgrywek między niemieckimi klubami Górnego Śląska, ale zlokalizowanymi po polskiej stronie.

W końcu skapitulował. Zgodził się na spolszczenie nazwy na AKS i dołączył do polskich rozgrywek. Niemniej wiedziano, że to w praktyce, podobnie jak 1.FC Katowice, klub niemiecki. AKS wycinano systemowo – do tego stopnia, że choć w 1924 ograł bardzo mocną Spartę Praga, uważaną wtedy za jedną z najlepszych drużyn kontynentu, to w polskich rozgrywkach nie dotarł do fazy finałowej.

Gdy w 1937 w końcu awansował do grona najlepszych, od razu został wicemistrzem Polski. W niedokończonym sezonie 1939, gdy też bili się o mistrza, doszło do szczególnej sytuacji. Opowiada Mariusz Kowoll, historyk górnośląskiego futbolu, autor książki „Futbol ponad wszystko”: – Jerzego Wostala, reprezentanta Polski, prosto z boiska aresztowano i wsadzono do więzienia. Powodem było to, że rozmawiał po niemiecku z trenerem, co uznano za antypolskie. Ale po jakiemu miał rozmawiać, skoro trener AKS-u był Austriakiem?

Byli najlepszą drużyną czasów wojny w regionie, choć ich największą siłą była słabość rywali. Przeciwnicy, piłkarze z tak zwanej starej rzeszy, miast należących do niemieckiego Śląska, jak Gliwice, Zabrze czy Bytom, bardzo szybko trafili do wermachtu. Te drużyny były mocno osłabione. Działaczom Germanii udawało się utrzymać skład, mieli dobre relacje z władzami Chorzowa, które wstrzymywały powołania do wermachtu, więc zdobyli mistrzostwo Śląska trzy razy z rzędu. Później jednak praktycznie wszyscy trafili do wojska, nawet Piontek, który stacjonował w Wiedniu. Piontek, który grał w reprezentacji Polski, wystąpił przeciw Brazylii na mundialu w 1938, był zdecydowanie najlepszym graczem AKS. Nawet selekcjoner Sepp Herberger w trakcie wojny się nim interesował.

Po wojnie kluby przypisywano do różnych branż przemysłowych, co skutkowało zmianą nazwy. AKS przypisano do nieliczącej się branży budowlanej, a nazwę zmieniono na Budowlani Chorzów. Prasa pisała z satysfakcją, że wreszcie nie będzie AKS-u, tylko Budowlani. Resentymenty pozostawały w świadomości, szczególnie, że to był cały czas ten sam zespół co przed wojną i w trakcie wojny. Niektórzy piłkarze nie byli zatwierdzani do gry, do momentu, kiedy się nie zrehabilitowali, że nie byli Niemcami. Antoni Andrzejewski musiał się tłumaczyć z podpisania Volkslisty i z tego, że nie poczuwa się do bycia Niemcem, a przecież jeden z braci oraz szwagier byli w KL Auschwitz, szwagier nie przeżył. Andrzejewski wcześniej brał udział jako żołnierz WP w walkach o Zaolzie oraz w kampanii wrześniowej, gdzie był ranny w głowę. Na przedwojennego reprezentanta Polski, Edmunda Niechcioła-Majowskiego, donos złożył prezes Ruchu Chorzów. Niechcioł w czasie wojny grywał w klubach Generalnego Gubernatorstwa, podważano jego wiarygodność i lojalność wobec Polski. Sam poprosił o skreślenie z listy zawodników, później w ogóle wyjechał z kraju.

Na murawie wyjątkowo często dochodziło do brutalnej gry przeciwko AKS-owi. Słynny jest przypadek meczu z RKU Sosnowiec, kiedy kibice wpadli na murawie i pobili piłkarzy AKS. Mecz przerwano na 24 minuty przed końcem spotkania przy stanie 3:0 dla AKS. Wydział Dyscyplinarny zarządził w myśl: pobili was, trudno, nie będzie walkoweru, musimy dokończyć, ale grajmy od stanu 1:0 i 33 minuty. Ostatecznie zaczęto od 3:0, ale taki był pomysł. Najsłynniejsze pobicie miało miejsce podczas meczu o mistrzostwo Polski z Wartą Poznań. Pobito wtedy dziewięciu piłkarzy AKS. Dwóch straciło zęby – Andrzejewski i Spodzieja. Pytela musieli odwieźć do szpitala. Piontek dostał torsji, tak został skopany. Większość z tych zawodników miała za chwilę zostać powołana na zgrupowanie kadry regionu.

Według wielu fachowców, AKS to najlepsza drużyna lat czterdziestych na terenie Polski. Mieli dwóch świetnych bramkarzy, znakomitą linię obrony, atak z Leonardem Piątkiem i Jerzym Wostalem. Raczej dopilnowano, żeby po wojnie nie zdobyli tytułu. Z czasem ta drużyna się zestarzała. Czytam oficjalną relację meczową, nie z towarzyskiego spotkania, tylko ligowego: „niestety na ostatnich meczach w Łagiewnikach i Świętochłowicach nie widzieliśmy ani jednego umundurowanego milicjanta. Tylko dzięki temu, że nie wyszliśmy zwycięsko ze spotkania, zdołaliśmy wyjechać do domu”. Gdy kopnięto w twarz jednego z piłkarzy AKS, protest zbagatelizowano mówiąc, że gdyby istotnie tak było, miałby wybite zęby. Rozmawiałem z Alfredem Sulikiem, powojennym piłkarzem AKS-u. Powiedział mi, że jak przychodził do klubu, wszyscy byli wobec niego bardzo nieufni. W drużynie bano się, że wcisną im szpicla, który będzie na nich donosił, czy są lojalni wobec nowej Polski. Prawda jest taka, że wielu z nich słabo znało polski i wciąż porozumiewało się między sobą po niemiecku.

Wydaje mi się, że ich przekleństwem było to, że wygrywali. Wszyscy im to pamiętali. Innym klubom, jak Ruchowi czy Naprzodowi Lipiny, owszem, wypominano, ale nie w takim stopniu. Myślę, że podobnie byłoby, gdyby Ernest Wilimowski pozostał w Polsce. Byłby tak samo szykanowany jak AKS Chorzów. Za bardzo się wyróżniał w trakcie wojny, jego nazwisko zbyt często się pojawiało, tak samo jak nazwa Germanii – kończy Kowoll.

***

34. POLONIA WARSZAWA 1946

W naszym rankingu są drużyny, które zdobywały mistrzostwa niespodziewanie. Są drużyny, które zdobywały mistrzostwa w wyjątkowym stylu. Są drużyny, które zdobywały mistrzostwa taśmowo, są też takie, które zdobywały tytuł najlepszego w Polsce z ogromną przewagą nad resztą stawki. Polonia Warszawa z 1946 roku to chyba mistrz o najwyższej wadze, mistrz najbardziej doniosły, najbardziej symboliczny, mistrz-manifestacja, która do dziś wywołuje ciarki na plecach.

Kilkanaście miesięcy przed rozpoczęciem tego sezonu, przez stolicę przetaczało się piekło. Przez boisko na Konwiktorskiej Powstańcy Warszawscy prowadzili nieudany szturm, zalało ich morze ognia.

Niemcy byli doskonale uzbrojeni, tam był każdy rodzaj broni, gniazda karabinów maszynowych, granatniki, mnóstwo amunicji, mnóstwo dział, do tego pociąg pancerny, który kursował po torach i też do nas walił. Przedzieraliśmy się w nocy, podeszliśmy dość blisko. Niemcy co jakiś czas rozświetlali teren, spodziewając się ataku, ale robili to za pomocą rakiet. Gdy było jasno – padaliśmy na ziemię. Ciemno – biegliśmy. Potem jednak się zorientowali, że już atakujemy i odpalili wszystko, co mieli. Nad nami powstał po prostu sufit z ognia. Pociski było w nocy widać, one były takie świecące, przy tak gęstym ostrzale, wydawało się, że to po prostu ściana ognia tuż nad naszymi głowami, jakieś pół metra od ziemi. Nie można się już było poruszyć. Po pewnym czasie to ustało, ale zginęło 22 zośkowców. Ja też oberwałem, wzdłuż ramienia, leżałem na brzuchu i pocisk przeleciał mi właśnie po ręce. Dobrze, że we mnie, a nie w butelki zapalające, bo miałem takie ze sobą. Gdyby to się podpaliło, to bym się zamienił w żywą pochodnię. Ale kolega koło mnie zginął, cały obwieszony amunicją, z lekkim karabinem maszynowym. Widać było tylko, że strasznie blady i strużka krwi na szyi. Pewnie chciał rozstawić swoje stanowisko – opowiadał w rozmowie z Weszło Jakub Nowakowski, ps. Tomek, uczestnik nieudanego szturmu. Powstańcy ginęli na murawie, zresztą dla wielu z nich było to miejsce znane z dzieciństwa, gdy odwiedzali stadion jako kibice czy młodzi piłkarze.

Polska, Warszawa i sama Polonia poniosły straszne straszliwe, przerażające straty. Tadeusz Gebhetner, ponad 100 występów w charakterystycznej czarnej koszulce, pierwszy prezes i współzałożyciel klubu. Tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata za ukrywanie żydowskiej rodziny w trakcie okupacji, jeden z obrońców naszego kraju w 1939 roku, wreszcie uczestnik Powstania Warszawskiego, zginął w walce o wolną Warszawę. Końca wojny nie dożyli też byli piłkarze Skrzypek i Justynowicz. Jerzy Szularz przeżył, choć o 63 dniach chwały przypominał mu każdy trening – poparzona twarz nie przeszkadzała w futbolu, ale już odłamek, który pozostał w kończynie potrafił doskwierać na piłkarskim boisku. Ilu polonistów zaginęło? Ilu straciło zdrowie? Ilu już nigdy nie zobaczyło ukochanego stadionu?

PIERWSZE MISTRZOSTWO POLSKI

Fot. Polonia Warszawa

Warszawa miała zniknąć, miała zostać zmazana z mapy, miała na zawsze utonąć w gruzach i krwi. Nadludzki wysiłek pozwolił Polakom przetrwać wojnę, nadludzki wysiłek pozwolił im stworzyć ogromne państwo podziemne, wreszcie nadludzkim wysiłkiem trzeba było stolicę odbudować, w dodatku w skrajnie niełatwych warunkach kolejnej okupacji. Można sobie tylko wyobrażać, jakie znaczenie miały w tej rzeczywistości mecze piłkarskie. Dziś, po dwóch miesiącach pandemii, odczuwamy jakąś niewypowiedzianą radość, gdy oglądamy zdjęcia z treningów piłkarskich. Jaką radość musieli odczuwać mieszkańcy stolicy, którzy po dramacie wojny zobaczyli Polonię wygrywającą kolejne mecze?

Edmund Zientara w Rzeczpospolitej opowiadał, że w całej Polsce poloniści byli cenieni i szanowani.

Kiedy jeździliśmy po Polsce, ludzie domagali się spotkań po meczach, ponieważ chcieli posłuchać opowieści o przeżyciach warszawiaków. Wielu z nas walczyło w powstaniu. Ja miałem 15 lat, kiedy w Szarych Szeregach nadano mi pseudonim „Dante” i postawiono zadanie przygotowania szkiców tzw. domów przechodnich, co przydało się podczas walk powstańczych. Stałem już pod murem na Chłodnej razem z grupą mężczyzn, których mieli rozstrzelać własowcy. Uratował mnie esesman, pytając ile mam lat.

Przeryta gąsienicami czołgów murawa przy Konwiktorskiej, ale przede wszystkim przekazanie Konwiktorskiej Związkowi Walki Młodych, zmusiły klub do wyprowadzki na Łazienkowską. To tam, przy 25 tysiącach widzów, Polonia rozstrzygnęła losy tytułu, ogrywając AKS Chorzów. – Mistrzostwo na gruzach, drużyna z gruzów mistrzem – miał mamrotać kompletnie wzruszony Władysław Szczepaniak, wówczas już 36-letni. To chyba najsilniejsze spoiwo przedwojennej piłki, i w Polonii, i w całej Polsce, oraz tej, która wstawała na nogi w zrujnowanej stolicy. Szczepaniak, kapitan reprezentacji z pamiętnego meczu przeciw Brazylii na mundialu 1938, teraz zdobywał swoje pierwsze w karierze mistrzostwo. Jeszcze bardziej ujmująca jest historia Zenona Pieniążka – wychowanek Polonii, który spędził przy Konwiktorskiej całą karierę zawodniczą, na mistrzostwo jako zawodnik się nie załapał. Kilka miesięcy wcześniej stracił stopę w wypadku samochodowym. Został jednak w ekipie „Czarnych Koszul” jako trener.

Historie można mnożyć – Przepiórka wyszedł ponoć na boisko niemal prosto z aresztu, w którym był przetrzymywany jako weteran AK.

Najlepszą puentę tej historii napisała Karolina Apiecionek z portalu dzieje.pl.

Materiał „Przeglądu Sportowego” z 16-17 grudnia 1946 roku utrzymany jest w wyważonym tonie. I tylko jedno zdanie z biogramu Stanisława Woźniaka zmienia typowo sportową relację w niezwykłą lekcję historii: „Prawy łącznik, lat 24, wzrost 175 cm. Kawaler. Wstąpił do klubu w r. 1938. Bez zajęcia, gdyż niedawno powrócił z obozu z Niemiec”.

Mistrz jednokrotny. Mistrz zdobyty przede wszystkim weteranami – nie tylko wojennymi, ale weteranami boisk, którzy zbliżali się już do końca swoich karier. Mistrz, który nie przyniósł Polonii długoletniej dominacji nawet we własnym mieście. Ale mistrz jakże istotny dla Warszawy, dla całej Polski.

***

33. CRACOVIA 1946-1952

Jeszcze tuż przed II wojną światową, w 1937, Cracovia przełamała dominację klubu z Górnego Śląska, który na przestrzeni lat 33-38 rządził polskim futbolem. Po wojnie Cracovia wciąż była jedną z największych marek piłkarskich, zapraszanych chętnie na mecze zagraniczne – wśród rywali Slavia Praga, IFK Norrköping, Partizan Belgrad, Kispest Budapeszt. Wymowne, że to mecz Polonii z Cracovią znajdziemy w jednym z pierwszych odcinków serialu „Dom”.

W sezonie 1946 mistrza wyłaniano systemem pucharowym, w 1947 wciąż była to faza przejściowa, jeszcze nieligowym, w klasycznym tego słowa znaczeniu. Dlatego choć mamy mistrzów Polski z lat 1946 i 1947, mistrzów wielce szacownych, tak to Cracovia z 1948 jest pierwszym ligowym mistrzem kraju.

Co więcej, mecz o wszystko grała z Wisłą Kraków. Tak stanowił regulamin: w przypadku równej liczby widzów, trzeba rozegrać spotkanie na neutralnym gruncie o wszystko. Traf chciał, że los ten spotkał dwie krakowskie ekipy, które zmierzyły się ze sobą na obiekcie Garbarni.

Na mecz dotarła nawet kamera, nagrać materiał do kroniki. Cracovia była wtedy zespołem amatorskim – Mieczysław Kolasa, ostatni żyjący mistrz 1948, wspominał, że nie mógł zagrać w tym meczu, bo nie dostał na ten dzień zwolnienia z pracy. Ot, życie.

Relacja z meczu za „Tygodniowym Przeglądem Sportowym”(Źródło WikiPasy):

„Już od tygodnia Kraków żył tym meczem. Zwycięstwo Cracovii nad Garbarnią i Wisłą nad Rymerem nie rozwiązało kwestii mistrzowskiej. Obie drużyny zdobyły po 38 punktów i o tytule mistrza Polski miał rozstrzygnąć trzeci decydujący mecz.

PZPN w porozumieniu z zainteresowanymi klubami wyznaczył boisko Garbarni na teren „świętej wojny” a dniem decydującej batalii miała być niedziela 5 grudnia.  Kilkunastotysięczny tłum sympatyków obu drużyn ciągnął od godziny ósmej na boisko Garbarni w Ludwinowie, które już na pół godziny przed meczem zapełnione było do ostatniego miejsca. Uwagę widzów przykuła grupa kibiców Wisły z dużym sztandarem klubowym, stojąca po lewej stronie boiska i dająca znać o sobie hałaśliwym trąbieniem i dzwonieniem. Punktualnie o godzinie 11-tej na lekko zamarznięte boisko wybiegła jedynastka Wisły, prowadzona przez kapitana drużyny – Jurowicza. W trzy minuty potem wychodzi arbiter spotkania inż. Brzuchowski z Warszawy w asyście sędziów liniowych: p. Boskiego i Grabeca. W minutę potem wybiega drużyna Cracovii z kapitanem zespołu – E. Jabłońskim na czele”.

Tak pisał o otoczce „Dziennik Polski”:

„Dzwonki, syreny automobilowe, a nawet proporce klubowe wśród 20 tysięcznej publiczności zebranej już na 15 minut przed rozpoczęciem meczu oddawały nastrój bardziej „mikołajowy” niż niepewność zagorzałych kibiców 2 najstarszych drużyn krakowskich, oczekujących w zdenerwowaniu na wynik spotkania, który miał decydować o tym kto będzie mistrzem piłkarskim Polski na rok 1948”.

Magazyn „Piłkarz”:

„Niebo dostosowało się do klimatu finałowego. Początkowo było pochmurno, ale w miarę upływu czasu, chmury rozpędził lekki zefirek, aż w końcu słońce rozpostarło się w całej swej krasie nad Krakowem, w którym rozgrywano ostatni akt o tytuł mistrza. (…) PZPN względnie KOZPN postarał się o uzupełnienie oprawy tego meczu, którą zapoczątkowało niebo. Porządek doskonały (mówimy o wejściach na trybunę), wchodzących informowano już poza wejściem, gdzie należy kierować swe kroki z biletem na środkową lub boczną trybunę. Jako „porządkowych” widzieliśmy właśnie poważnych członków zarządu KOZPN, którzy nadzwyczaj uprzejmie i troskliwie dyrygowali porządkiem. Nawet członkowie PZPN „zniżyli się” o stopień i przypięli do klap surdutów emblematy KOZPN – by tylko porządek nie ucierpiał. (…) Nawet największe boisko w Krakowie, jakiekolwiekby ono nie było, nie pomieściłoby tych mas, które pragnęły być świadkiem tego spotkania. Bilety począwszy od mostu dębnickiego podskakiwały w cenie w miarę zbliżania się na boisko. Trybuny dochodziły do „koła” za sztukę”.

Wisła wyszła na prowadzenie zaraz na początku spotkania – gola strzelił Legutko. Cracovia – jak napisze korespondent „Sportu” odwróci losy meczu w „mickiewiczowskiej” minucie, czyli w 44, strzelając wtedy dwie bramki. Tytuł przypieczętuje w drugiej połowie. Wymowne, że taki Kazimierz Rusinek, minister pracy i opieki społecznej, powie o Pasach „Przed pauzą Cracovia przypominała mi najlepsze lata przedwojenne. Zagrała wręcz koncertowo. Wynik remisowy do pauzy odpowiadałby bardziej przebiegowi gry. Cracovia zasłużenie wygrała. Nie żałuję, że przyjechałem na mecz”. Porównać drużynę do przedwojennej Cracovii, to porównać do jakości samej w sobie.

Niestety, dalsze losy Cracovii były coraz mniej wesołe. Rok później funkcjonowało już jako Ogniwo Kraków – w tamtych latach o sile często decydował przydział patrona gospodarczego, Cracovii przypadł mało wpływowy spółdzielni spożywczej. Do 1952 była topową drużyną, rok po tytule przegra mistrza tylko z Wisłą (a raczej Gwardią). Można dotrzeć do informacji, że stoper „Pasów”, Władysław Gędłek, z zawodu kierowca, w 1953 zagrał w reprezentacji FIFA World Team. O panie Władysławie czytamy na WikiPasy: „Posiadał ogromny talent, znakomity technicznie, ofensywny obrońca. Oprócz tego, że na swojej pozycji był zaporą nie do przejścia, to jako pierwszy boczny obrońca na świecie inicjował groźne ataki bardzo często zakończone celnym strzałem. Autentyczna gwiazda swoich czasów”. Niestety, Gędłek w 1956 popełni samobójstwo. Stanisław Różankowski, autor dwóch bramek w finale z 1948, otwarcie krytykował nowy ustrój i dlatego w wieku 26 lat władza zamknie mu karierę – będzie mógł kopać amatorsko tylko w B-klasowym Dalinie Myślenice.

Ze słabym protektorem Cracovia, podobnie jak Polonia, nie miała szans liczyć się w PRL. Lata tuż po drugiej wojnie światowej były zrywem wbrew ustrojowi.

32. POLONIA (OGNIWO) BYTOM 1952-1954

Jedne z największych sukcesów Polonii Bytom w historii, to moment, gdy połączyła tak naprawdę trzy nazwy. Z bytomskiej tradycji piłkarskiej zaczerpnęła pierwszą powojenną nazwę „Polonia” oraz część działaczy piłkarskich, którzy mieli już doświadczenie w zarządzaniu klubem sportowym. Drugi segment klubowy stworzył Lwów – przesiedlona ludność z Kresów przywiozła ze sobą wspaniałe doświadczenia lwowskiej Pogoni, której barwy przyjął bytomski klub. Fasadę dali komuniści, którzy w 1950 roku zmienili nazwę na „Ogniwo”.

Nie byliśmy oparci o kopalnię, tylko o magistrat i rzeźnię, co dawało taką korzyść, że jak który piłkarz do domu szedł, to mu w kieszeń wcisnęli dwa kilo mięsa. Myśmy zawsze byli biedni, trochę też na własne życzenie, bo kopalnie proponowały nam pieniądze, ale wtedy musielibyśmy nazywać się Górniczy Klub Sportowy. A nasi rdzenni działacze nie chcieli słyszeć o tym, to górnictwo by im przez gardło nie przeszło. To chodziło o honor. Ja ze Stanisławowa pochodzę, my tu przyjechaliśmy z naszych ziem, bo wtedy przyjąć obywatelstwo radzieckie to oznaczało, że Stalin może nas rzucać tam gdzie chce, po Kirgizjach czy innych, człowiek chciał być w Polsce. Myśmy w 1945 roku w Polonii, jak klub był rejestrowany, przyjęli tradycję trzech lwowskich klubów – Pogoni, Lechii i Czarnych. To jakie tam górnictwo? Tu przez dwa trzy lata sami lwowiacy grali przecież – opowiadał barwnie w Magazynie Futbol chyba najważniejszy członek tamtej ekipy, Kazimierz Trampisz.

Polonia Bytom. Rys historyczny

źr. Polonia Bytom

Wielką Polonię istotnie budowali lwowiacy – Ryszard Koncewicz z Lechii, późniejszy selekcjoner. Michał Matyas, przedwojenny piłkarz Pogoni, w późniejszych latach m.in. szef Górnika grającego w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Jan Wiśniewski, Sokół Lwów, później Polonia i reprezentacja Polski. Już w 1952 roku udało się ugrać wicemistrzostwo Polski, ale prawdziwym sukcesem i jednocześnie podwaliną pod pełną sukcesów dekadę lat sześćdziesiątych był sezon w roku 1954.

Polonia była już po równo lwowska i bytomska – do składu dobili 20-letni Horst Mahseli i Henryk Kempny. Młodość z Bytomia, doświadczenie z Lwowa – dzisiaj mielibyśmy naprawdę mnóstwo świetnych pomysłów na teksty obudowujące ten zespół. Jeszcze więcej – na opakowanie finiszu ligi. Sytuacja wyglądała tak: w ostatniej kolejce Gwardia Warszawa gra z Ruchem, Polonia Bytom pauzuje i czeka na rozstrzygnięcie. Jeśli Gwardia przegra – mistrzem zostaje Ruch. Jeśli wygra – bytomianie będą musieli zagrać dodatkowy mecz z ŁKS-em. Ale jeśli w tym meczu padnie remis – Polonia zostanie mistrzem Polski.

Mieczysław Szymkowiak na łamach Piłki Nożnej relacjonował:

Byłem na tym meczu, widziałem go dokładnie. Niebiescy grali z pasją, ambitnie, a gwardziści spokojnie, na zimno wybijali ich z rytmu, groźnie kontrowali. Po jednym z wypadów Baszkiewicz zdobył prowadzenie dla warszawian. I dalej byliśmy świadkami mądrej taktycznie ich gry, zwalniania tempa. Na nic wysiłki Cieślika, Suszczyka i kolegów. Wreszcie na kilka minut przed końcem przy dość biernej postawie obrońców Kubicki wyrównał. Remis intronizował bytomian. Było dla mnie jasne, że Gwardia grała dla bytomian. To wyrównanie było w planie. Gwardia grała w ostatnim meczu z Ruchem dla Polonii. Po meczu wracałem do Warszawy tym samym pociągiem, co gwardziści. Ich trenerem był Edward Brzozowski, były reprezentant Polski, świetny strateg. Po starej znajomości wyjawił mi, że celem tego meczu był remis. Nie powiedział ile z tego wyciągnęli korzyści. Ale za darmo to nie było… Sądzę, że po 35 latach mogę to ujawnić. Tym bardziej, że zremisować z Ruchem na jego stadionie nie było rzeczą łatwą. Pan Edward żartował wówczas, że trudniej im było stracić bramkę, niż strzelić! Ale plan konsekwentnie zrealizowali.

Kempnego i Mahseliego od razu zgarnęło wojsko. Na następną wielką Polonię Bytom musiał parę lat poczekać, ale gdy się wreszcie doczekał, dostał nie tylko Mistrzostwo Polski, ale też bezprecedensowe sukcesy zagranicą. Nie byłoby ich jednak, gdyby nie lwowsko-bytomska współpraca od końca wojny do mistrzostwa w 1954.

31. GARBARNIA KRAKÓW 1928-1931

Bardzo ważny, może nawet kluczowy argument w odwiecznej bitwie o tytuł pierwszej stolicy polskiego futbolu. Tak, Lwów miał swoje potężne argumenty, na przykład cztery mistrzostwa w pierwszych pięciu sezonach ligi, ale Kraków miał trzeciego mistrza Polski jeszcze zanim do niektórych ośrodków dotarła w ogóle idea ogólnopolskich rozgrywek. Niczego nie ujmujemy zasłużonym lwowskim klubom takim jak Czarni, Hasmonea czy Lechia, ale najmocniej na wyobraźnię działają tutaj liczby. W latach 1921-1933, polski futbol miał tylko pięciu Mistrzów Polski. Lwów w tym gronie reprezentowała wyłącznie Pogoń, Kraków z kolei miał nie tylko Wisłę i Cracovię, od początku bijące się w czubie tabeli, ale również Garbarnię. Drużynę, która na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych dwa razy skończyła ligę na pierwszym miejscu, choć w gablocie ma tylko jedno Mistrzostwo Polski.

Skąd w ogóle wzięła się ta cała Garbarnia? To o tyle ciekawy temat, że Brązowi właściwie przez całą swoją historię szli pod prąd. Poczynając od barw, unikalnych w skali całego państwa, przez możnego sponsora i nowoczesny stadion jeszcze w latach mocno hobbystycznej piłki, aż po brak wpływowych mecenasów w czasach powojennych. Zaczęło się od pasji kilku pracowników zakładów garbarskich na Ludwinowie, którzy korzystali z opustoszałego magazynu jako szatni, zaś przyfabrycznej łączki jako boiska. Pierwsze kilka lat ich działalności to totalna partyzantka z wynajmowaniem boisk włącznie, ale najwyraźniej miłość do sportu, albo i jego potencjał marketingowy, zaimponowały pracodawcom piłkarzy-robotników. W 1924 roku Polskie Zakłady Garbarskie, ówczesny właściciel kompleksu fabrycznego, objęły lokalną drużynkę swoim mecenatem.

Ile znaczył możny sponsor w międzywojniu? Po części udowadnialiśmy to już wcześniej, przywołując korzystającego z hojności drohobyckich nafciarzy Junaka. Ale w przypadku Garbarni to nie tylko transfery i generalny spokój dla zawodników, to przede wszystkim inwestycje, które przetrwały dekady. Pierwsza z nich – nowoczesny stadion w angielskim stylu, trybuna na 2 tysiące osób, widok na Wawel, z tyłu korty tenisowe.

Fot. Garbarnia Kraków

Wreszcie było gdzie grać, wreszcie było gdzie trenować, bardzo szybko okazało się też, że zamiast garbarzy, którzy po oprawieniu skór i wyprodukowaniu trzewików spotykali się na piłeczce, pojawili się przy Barskiej profesjonalni futboliści. Efekty na murawie były natychmiastowe – tak naprawdę od rozpoczęcia prac nad stadionem, aż po pamiętny wicemistrzowski sezon, Garbarnia co roku kończyła rozgrywki na jednym z dwóch pierwszych miejsc. Niestety, dwukrotnie to nie wystarczyło, by osiągnąć zakładane cele. Najpierw w lidze okręgowej, czyli w przedsionku I ligi – Garbarnia zajęła drugie miejsce za rezerwami Wisły, więc to ona przeszła dalej do baraży o awans do elity. Z ŁTSG Łódź i WKS-em Lwów krakowski klub nie miał problemów, wygrał też u siebie ze Śląskiem Świętochłowice 3:2. Problem był w rewanżu – Garbarnia prowadziła 1:0, gdy sędzia podyktował kontrowersyjny rzut karny. Krakowscy piłkarze unieśli się honorem i zeszli z boiska, co piłkarskie władze osądziły jako porażkę walkowerem. Do I ligi awansował Śląsk, Garbarnia zaś po raz pierwszy została w najlepszym razie pokrzywdzona przez nie do końca piłkarskie rozstrzygnięcia.

Po roku awans przyszedł już bez trudu – Brązowi najpierw wygrali swój okręg, potem grupę południową z rywalami z Katowic i Sosnowca, a wreszcie i finał, w którym Garbarnia pokonała klub niemieckiej mniejszości z Łodzi oraz Polonię Przemyśl. Upragniona ekstraklasa stanęła otworem, ale przecież jedne z największych zakładów produkcyjnych w Małopolsce nie zamierzały poprzestać na samej obecności w elicie. Już w pierwszym sezonie Garbarnia… Cóż, wygrała ligę.

źr. Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie

Wygrała ligę, jednak mistrzostwa Polski nie zdobyła. Jak do tego doszło? Najkrócej rzecz ujmując, niczym w kwestii zaśmieconych plaż, winą należy obarczyć Turystów. Otóż właśnie Turyści, konkretnie Turyści Łódź, zagrali z Wartą Poznań 29 września mecz, w którym skorzystali z usług piłkarza formalnie niezgłoszonego. On sam miał wpływ na mecz nieco większy, niż Bereszyński z Celtikiem – strzelił dwa gole, Turyści wygrali 2:1, więc Warta bezzwłocznie złożyła protest. Już wtedy jednak piłkarskie władze działały w myśl zasady: co masz zrobić jutro, zrób jakoś na początku przyszłego tygodnia.

– Mecz ten, rozegrany 29 września w Łodzi, dostarczył już materiału do kancelaryjnego urzędowania władz piłkarskich na 2,5 miesiąca. a przecież decyzja, która zapadnie w czwartek, 12 grudnia, na zebraniu zarządu Ligi pozostawi jeszcze stronie „pokrzywdzonej” możność apelacji do walnego zgromadzenia. Będzie to zatem odroczenie o miesiąc – pisał oburzony Przegląd Sportowy. Całej afery by przecież nie było, gdyby karę walkowera za mecz z 29 września orzeczono 1 października. Albo 15 października. Albo chociaż w połowie listopada. Niestety dla ligi, niestety dla Garbarni, niestety dla Turystów – z decyzją zwlekano aż do zakończenia ligi, oficjalnie uznając za obowiązującą tabelę tą, w której Warta za mecz z Turystami dostaje 0 punktów. 1 grudnia więc, na zakończenie sezonu, Garbarnia z 32 punktami pozostawała na pierwszym miejscu, z punktem przewagi nad Wartą.

Ale dwa tygodnie później podjęto decyzję, że Turyści faktycznie zagrali wbrew przepisom, wobec czego swój mecz przegrywają 0:3. Warta zamiast 31 punktów, kończy ligę z 33 „oczkami” oraz tytułem Mistrza Polski. Garbarnia musi zadowolić się srebrem.

To o tyle ważna i doniosła sprawa, że Garbarnia już wtedy była de facto najlepsza, w Krakowie wygrała z Wartą 3:2, w Poznaniu rozjechała rywala aż 5:1. Tak, mogła zamknąć dyskusje 1 grudnia, gdy nieoczekiwanie przegrała 0:1 z Ruchem Hajduki Wielkie, ale mimo wszystko – mówimy o drużynie, która na boisku zdobyła więcej punktów niż poznaniacy. Pazurek, Joksch czy Bator wyrabiali sobie dynamicznie nazwiska, część z Garbarzy wkrótce debiutowała w reprezentacji Polski. W 1930 roku byli jeszcze chyba trochę oszołomieni decyzją z 1929, ale już rok później nie pozostawili żadnych wątpliwości.

Sezon 1931 to był w wykonaniu Garbarni koncert. Już na kolejkę przed końcem Brązowi zapewnili sobie tytuł mistrza, tracąc zaledwie 19 goli w 21 spotkaniach. Pofolgowali sobie dopiero na koniec – przegrywając z Wisłą 2:3, co ostatecznie pozwolił Białej Gwieździe uzyskać tytuł wicemistrza.

Grafika:IKC 1931-12-05.JPG

źr. Historia Wisły

Co ciekawe – Garbarnia wygrała też Puchar Ministra Spraw Zagranicznych. Oficjalna strona klubu przypomina okoliczności.

W roku 1931 „garbarze” rozegrali też osiem spotkań międzynarodowych wygrywając wszystkie mecze (dwukrotnie ze Slavią Morawska Ostrawa 2:0 i 3:0, ze Slovanem Morawska Ostrawa 6:0, z Vasasem 3:1, z jugosłowiańskimi drużynami: Sokołem 2:1 i Beogradzkim KS 3:2 w Belgradzie, z teamem Morawskiej Ostrawy 3:2 na jego terenie i z polonijnym zespołem Polonia w Karwinie 6:2). Za sukcesy te Garbarnia otrzymała puchar Ministra Spraw Zagranicznych, ufundowany dla tego klubu, który osiągnął najlepsze rezultaty w meczach z zagranicznymi przeciwnikami.

Rok później było jeszcze lepiej – Garbarnia ograła 8:0… sam Bayern Monachium. To był jednak tak naprawdę ostatni wielki wyczyn wicemistrza 1929 i mistrza 1931. Jeszcze przed wojną udało się dwa razy zająć 4. miejsce, ale niestety dla Brązowych – również poznać smak spadku do niższej ligi. Powojenna historia to już stopniowe niszczenie klubu, łącznie z absurdalnym z dzisiejszej perspektywy ruchem władz, które wysadziły w latach siedemdziesiątych starą trybunę i postawiły w jej miejscu Hotel Forum. Tak, ten, który po kilkunastu latach się zawinął i do dziś stanowi głównie podstawkę pod wielkoformatowe reklamy.

30. SZOMBIERKI BYTOM 1979-1981

Na początek musimy zaznaczyć jedno: nazywanie Szombierek mistrzem sensacyjnym jest ujmowaniem ich chwały. To nie był jednorazowy wyskok, to nie Odra Wodzisław sięgająca po mistrza jesieni. Do tytułu w 1980 dokładają czwarte miejsce sezon przed mistrzostwem, a także brąz po mistrzostwie. Szombry to trzy lata bycia czołową ekipą Polski – a wcześniej, przed tytułem, wiele sezonów w elicie.

Ale nie zmienia to faktu – Szombierki mistrzem to historia wyjątkowa. Żywcem wyjęta z hollywoodzkiego filmu.

Wszyscy znacie ten scenariusz: niechciani, skreśleni, uznawani za przeciętnych, za takich, którym nigdy się nie uda, skupiają się pod wspólną flagą i odnoszą sukces.

Kluczową postacią był trener Hubert Kostka, legendarny bramkarz Górnika Zabrze, wielokrotny mistrz Polski. Kostka zaraz na początku kariery trenerskiej poznał futbol z różnych stron. Pomagał Kazimierzowi Górskiemu przy brązowej drużynie z 1974, czyli poznał top. Prowadził młodzież Górnika, czyli poznał szkolenie u podstaw. Prowadził trzecioligową Walkę Makoszowy, wreszcie w sezonie 76/77 poznał i ligową rąbankę, robiąc z Górnikiem Zabrze brąz. Wynik przyjęto wtedy z dezaprobatą, tymczasem rok później… Górnik spadł z ligi zajmując ostatnie miejsce.

Kostka już wtedy prowadził Szombierki. Tak mówił dla portalu NetTG: – To był przede wszystkim sukces ludzi niedocenionych, którzy bardzo chcieli coś osiągnąć. To byli nieźli piłkarze, ale wcześniej źle prowadzeni. Taką ligową gwiazdką był Romek Ogaza, ale naszą siłą nie były indywidualności, lecz kolektyw. Gdy obejmowałem zespół, to znajdował się on na ostatnim miejscu w tabeli. To był trudny okres, ale z ligi spadł Górnik Zabrze, ale nie Szombierki. W następnym sezonie byliśmy na czwartym miejscu, zaś w kolejnym świętowaliśmy mistrzostwo Polski. Tak więc sukces nie spadł nam z nieba, ale został wypracowany. Trafiłem w Szombierkach na dobry klimat, zarówno gracze, trenerzy, jak i działacze chcieli zrobić wynik. Tamten sukces nie miałby najpewniej miejsca, gdyby nie mecenat górnictwa. Piłkarze mieli zapewniony wikt i opierunek, chociaż i tak ich zarobki odstawały od wynagrodzeń płaconych przez ligowych krezusów. Szombierki na pewno nie były najbogatszym klubem, ale najważniejsze było to, że moi zawodnicy chcieli wyjść z cienia anonimowości. Chciałbym podkreślić, że przede wszystkim miałem niesłychanie wyrównany zespół, bez słabeuszy. Szczególnie niedoceniany był bramkarz, Wiesław Surlit. Proszę sobie wyobrazić, że ten chłopak przez pięć lat występował w każdym meczu ligowym i towarzyskim! To był światowy rekord! A co do górnictwa, to rzeczywiście pomoc tej branży była dla klubu bardzo ważna. Tak jak w innych klubach górniczych, przykładowo Zagłębiu Sosnowiec czy Górniku Zabrze, naszym prezesem był dyrektor zjednoczenia węglowego. Nieżyjący już Wacław Kociela bardzo nam pomógł, ten mistrzowski tytuł to także była jego zasługa.

Postacie Szombierek to jak kolejne karty filmu: bramkarz Wiesław Surlit? Oddany bez żalu przez Widzew, gdzie był czwartym golkiperem. Na początku niezwykle surowy technicznie, ale codziennie – jak wspominał Kostka – wykonywał trzy tysiące chwytów. Rzucał piłkę o ścianę i łapał. Po trzech miesiącach był zupełnie innym piłkarzem, Surlit, który pomagał również przy reprezentacji Gmocha i Piechniczka, mówił, że Surlit był najlepszy.

Dalej: Grzegorz Skiba był trzecioligowcem, który z marszu zaczął grać w ekstraklasie. Janusz Sroka – przeciętny napastnik przemianowany na znakomitego defensora. Henryk Sośnica i Jan Byś – ambicja, zajadłość, bieganie do upadłego. Andrzej Mierzwiak – junior Ruchu Chorzów.

Jeśli mówić o gwiazdach, to byli nimi Rudolf Wojtowicz i Roman Ogaza. Wojtowicz w tej opowieści to klasyczny przykład technicznego geniusza, krnąbrnego, chadzającego własnymi ścieżkami, często mającemu na pieńku z trenerem, ale potrafiącemu czasami przeważyć wynik jedną akcją. Wymowne, że po odejściu z Szombierek – a raczej ucieczce na Zachód Wojtowicz do trzydziestego szóstego roku życia grał w barwach Bayeru i Fortuny Dusseldorf. Wojtowicz, mimo swojej hardości, miał też słabość – grał w szkłach kontaktowych, wtedy rzecz niesłychana.

Ogazę z kolei miał u siebie Górnik Zabrze – to tu Ogaza zadebiutuje, to tutaj podpisze pierwszy kontrakt. Odejdzie bo nie dają mu szansy, zrobi wicemistrza z GKS-em Tychy, pojeździ czasem na kadrę, zdobędzie srebro w Montrealu, ale apogeum to zdecydowanie Szombierki.

Tę ferajnę mistrzowsko posklejał Kostka, tworząc z nich uzupełniający się, hardy monolit. W pucharach nie zaszaleli, ogrywając tylko Trabzonspor, ale remis u siebie z Feyenoordem w tamtych latach źle nie wygląda. Wstydu na pewno nie przynieśli.

Ogranie Trabzonu to zresztą dość szczególna historia, raz ze względu na okoliczności meczu w Turcji, a raz ze względu na nazwisko jednego z pokonanych.. Kostka dla portalu ŁączyNasPiłka: – To było bardzo ciężkie spotkanie, ale nie ze względu na wynik czy klasę rywala. Turcja przeżywała wówczas ogromne problemy polityczne. We wrześniu 1980 doszło tam do zamachu stanu. Na ulicach było naprawdę groźnie. Między innymi dlatego graliśmy w dzień, choć rywal wcześniejsze spotkania rozgrywał zwykle przy sztucznym oświetleniu. Sam mecz był dla mnie przerażający, bo na stadionie było 2000 żołnierzy, a na każdym rogu boiska karabin maszynowy. Byliśmy niemalże na linii ognia. W rewanżu. Nasza przewaga nie podlegała dyskusji. Od początku dyktowaliśmy warunki na boisku i odnieśliśmy zasłużone zwycięstwo. Z tego dwumeczu zapamiętałem także fakt, że bramkarzem przeciwnika był Şenol Güneş, który w 2002 roku, jako selekcjoner reprezentacji Turcji, zajął trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Korei Południowej i Japonii.

Niestety, w późniejszych latach Szombierkom wiodło się coraz gorzej. Zasłużony klub, dziewiętnasty w tabeli wszech czasów ekstraklasy, ostatni raz w lidze zagrał w sezonie 92/93, od tamtej pory zmagając się z wieloma problemami, od finansowych, przez sportowe, a nawet poronioną fuzję z Polonią Bytom. Szombry można było w konsekwencji spotkać nawet w B-klasie. W tym sezonie jednak wygrały swoją IV ligę – oby to było światełko w tunelu.

29. ŁKS ŁÓDŹ 1954-1958

Jeśli lata siedemdziesiąte to polska złota era, lata sześćdziesiąte muszą być erą srebrną, zaś na trzeci stopień podium łapią się lata pięćdziesiąte. To właśnie wtedy polska piłka wychodziła już z mroku wojny i powojennych targów pomiędzy resortami. Wracały stare nazwy, kończył się czas dość szalonych fikołków, jak przerzucanie całych klubów z miasta do miasta, ze stadionu na stadion. W siłę rosła Polonia Bytom, łącząca doświadczenie przesiedlonych lwowiaków oraz fantastyczną górnośląską młodzież. Legia Warszawa odkrywała korzyści płynące z powoływania najbardziej uzdolnionych zawodników do wojska. Górnik Zabrze pracował już niemal na pełnych obrotach, z Pohlem, Lentnerem i Oślizłą w składzie. Nadal wielki był Ruch Chorzów z Gerardem Cieślikiem. Właściwie większość klubów I ligi miało mistrzowskie aspiracje, a co gorsza dla każdego z nich – zawodników z potencjałem na mistrzowską grę.

Za sukcesami stawał resort górnictwa. Stawała armia. Wyjątkowo zręczni działacze, którzy potrafili prośbą i groźbą wytargować transfery najbardziej utalentowanych piłkarzy.

No i w tej mozaice był też ŁKS Łódź. Włókiennictwo, które wzięło pod skrzydła najstarszy z klubów w mieście, nie mogło się równać z potężniejszymi resortami. Partia też patrzyła w stronę Łodzi niezbyt chętnie – najwięcej konfitur można przecież było ugrać na Górnym Śląsku oraz w stolicy. ŁKS lata pięćdziesiąte rozpoczął od spadku z ligi, jeszcze jako Włókniarz. Ale wtedy zaczął pisać historię, która pięć lat później zakończyła się niespodziewanym happy endem. Przede wszystkim – w klubie pojawił się duet, który miał już na zawsze zmienić oblicze łódzkiej piłki. Władysław Soporek, późniejszy król strzelców, oraz Leszek Jezierski, późniejszy architekt wielu sukcesów ŁKS-u i Widzewa.

Tego pierwszego do Łodzi ściągnęli ponoć… kibice. Konkretnie Lucjan Zapędowski, łódzki przedsiębiorca oraz jeden z założycieli Klubu Kibica, prawdopodobnie jednego z pierwszych w Polsce. Soporka miał wypatrzeć jeszcze w Legii – co prawda w tamtej ekipie młody piłkarz rzadko miał okazje powąchać murawę, ale na zrobienie wrażenia na Zapędowskim wystarczyło. Potem, gdy Soporek doznał poważnej kontuzji, to właśnie sponsor-mecenas-kibic doglądał leczenia napastnika. Snajper odwdzięczył się w sposób, którego chyba sam Zapędowski nie mógł przewidzieć.

Drugim nabytkiem był Leszek Jezierski, który odebrał chyba najlepszą szkołę trenerską w życiu – pracując pod niekwestionowaną legendą sportu w centralnej Polsce, Władysławem Królem. Przedwojennym wymiataczem, rekordzistą w liczbie goli dla ŁKS-u, ale przede wszystkim człowiekiem, który jako bodaj jedyny w Polsce odnosił sukcesy jako piłkarz i trener sekcji piłkarskiej oraz… hokeista i trener sekcji hokeja. Wszechstronne wyszkolenie zapewne zaszczepiał również swoim piłkarzom, co przynosiło naprawdę świetne efekty.

30.01.2016 ODSLONIECIE TABLICY UPAMIETNIAJACEJ ZAWODNIKA LODZKIEGO KLUBU SPORTOWEGO WLADYSLAWA KROLA

Beniaminek ligi już w 1954 roku był dosłownie o włos od Mistrzostwa Polski – Polonia Bytom miała tyle samo punktów, do obu drużyn w ostatniej kolejce dobił też Ruch Chorzów. Zadecydował bilans bramek – mistrzem zostali bytomianie, świeżo upieczony I-ligowiec z Łodzi odebrał srebrne medale, Ruch musiał zadowolić się brązem.

źr. Małopolska Biblioteka Cyfrowa, Dziennik Polski

To, co dla ŁKS-u najlepsze, działo się jednak w drugiej połowie dekady.

Chwilę po zdobyciu przez ełkaesiaków mistrzostwa Polski w 1958 roku trener Kazimierz Górski, wówczas selekcjoner juniorskiej reprezentacji Polski, powiedział: – Cieszę się, że ten wielce zasłużony klub dopiął wreszcie swego celu. Ziściły się marzenia najstarszych ełkaesiaków. Lubię tę drużynę, bo gra ładnie – przypomina Remek Piotrowski, pisarz i dziennikarz, a przede wszystkim kibic ŁKS-u i strażnik pamięci łódzkich legend. – Chyba właśnie w tych trzech prostych zdaniach zwarty jest cały fenomen ŁKS-u lat 50, bo na jego sukces – czyli sensacyjne wicemistrzostwo w 1954 w roli beniaminka zresztą, krajowy puchar i wreszcie mistrzowski tytuł – złożyły się i pokolenie niedocenianych często w innych klubach piłkarzy (a to przecież też bardzo ełkaesiacka historia), i to, że ci piłkarze w czasach fikcyjnych etatów w zakładach pracy nie musieli się martwić o to, czy starczy im do dziesiątego, i w końcu to „wymadlanie” sukcesu przez dziesiątki tysięcy spragnionych medali kibiców.

Bez wątpienia aspekt finansowy stawał się ważny – niektóre media zarzucały wręcz, że ŁKS ma niezbyt łódzką drużynę, bo poza kilkoma młodymi graczami to przede wszystkim zawodnicy napływowi. Z drugiej strony – jak traktować jako napływowego Stanisława Barana, który w Łodzi osiadł już po wojnie, czy trenera Króla właśnie, który Lublin na miasto włókniarzy zamienił już w 1928 roku.


źr. Małopolska Biblioteka Cyfrowa, Dziennik Polski

ŁKS okazał się klubem, który powstrzymał Górnik na jego drodze do krajowej dominacji. Tak naprawdę ona mogła spokojnie rozpocząć się już od dubletu w 1957 roku – ale wówczas Pohl i spółka przegrali na stadionie ŁKS-u w finale Pucharu Polski. Rok później Górnik tracił aż pięć punktów do lidera z Łodzi. Losy obu klubów były zresztą dość mocno splątane – to właśnie remis z Górnikiem dał ŁKS-owi tytuł, wcześniej Górnik uległ łodzianom w Pucharze Polski, podczas meczu z Górnikiem łodzianie zyskali też swój przydomek.

ŁKS po pół godziny gry w Zabrzu przegrywa 0:1, a w dodatku gra w dziesiątkę – zasady mówią, że kontuzjowanego piłkarza nie może zastąpić rezerwowy. Górnik to mistrzowska drużyna, na polskie warunki dream team, więc, jak to ujął redaktor Zmarzlik z Przeglądu Sportowego nie chciałby być w skórze żadnego z 2 tysięcy kibiców z Łodzi, którzy przyjechali na ten mecz. Potem jednak dzieją się rzeczy niewiarygodne, które już na zawsze będą definiować ełkaesiacką wolę wstawania po każdym upadku. Goście zdobywają pięć bramek, rozbijają Górnik 5:1, a redaktor Zmarzlik pisze swoje pamiętne słowa: panowie, kapelusze z głów, tak grają Rycerze Wiosny. 

Dodajemy postać trenera Władysława Króla, atmosferę panującą w mieście i wokół klubu, a trzeba wiedzieć, że o Soporku, Baranie i Szymborskim opowiadano sobie wtedy na Piotrkowskiej, w popularnych kawiarniach, na dancingach, w zakładach pracy i zakazanych zaułkach, czyli w całej bez mała Łodzi – seria tych sukcesów nikogo nie powinna dziwić – puentuje Remek Piotrowski.

Awans do I ligi, srebro, brąz, wreszcie mistrzostwo oraz Puchar Polski. ŁKS tamtych lat dostarczył wielkich postaci dla polskiego sportu – bo takimi bez wątpienia są Jezierski czy Król. ŁKS miał zawodników z indywidualnymi sukcesami, część przebiła się do kadry, Soporek został królem strzelców. Nie można też zapomnieć, że wśród mistrzów Polski znaleźli się późniejsi genialni wychowawcy młodzieży – wśród nich Grzywocz.

Tym razem Stadion Śląski świecił pustkami, mimo ładnej pogody i tak atrakcyjnego pojedynku. Zawiedli przede wszystkim sympatycy Górnika. Bo miłośników ŁKS dostrzec można było wszędzie. Łodzianie stworzyli wspaniały nastrój, dystansując pod tym względem gospodarzy o kilka długości. Odnosiło się wrażenie, że mecz odbywa się w Łodzi, a nie na Śląsku. Spotkanie rozpoczęło się sensacyjnie. Już w 2 minucie Soporek wypuszcza dokładnie Kowalca. Z potężną siłą bita piłka wykrzywia ręce Kaczmarczyka i zmierza górą do siatki. Ślązak jest jednak przytomny. W ostatnie chwili dotyka piłkę. Muska ona słupek i wychodzi w pole. Łodzianie szaleją. Teraz już zdecydowanie wierzą w triumf swojej drużyny – pisał Przegląd Sportowy, cytowany przez stronę WikiGórnik. – Ostatnia faza spotkania. ŁKS nie myśli o obronie. Widząc nieporadność poczyna Górnika, chce to spotkanie rozstrzygnąć na swoją korzyść. Bramkarz Kaczmarczyk jednak wszystko broni, zasługując bezsprzecznie na miano najlepszego piłkarza meczu. Wreszcie ostatni gwizdek sędziego. Łódzcy kibice znów śpiewają „sto lat”. Radość ich jest trudna do opisania. Kilku wiernych kibiców ŁKS biegnie na boisko. W ich objęciach giną nowoupieczeni mistrzowie Polski. Nad naszymi głowami wyrasta morze białoczerwonych klubowych chorągiewek ŁKS. Zaczynają płonąć doraźnie zorganizowane pochodnie. ŁKS definitywnie mistrzem Polski na rok 1958! (…) ŁKS trzeba jeszcze pochwalić za prowadzenie przez cały mecz otwartej gry. Nie szukał on drogi do sukcesu za pomocą murowania własnej bramki.

Po powrocie do Łodzi zaczęła się impreza.

– Wracających do Łodzi z mistrzostwem Polski piłkarzy ŁKS-u łódzcy fani zatrzymali po raz pierwszy już w Rzgowie. Potem feta przeniosła się na ulice Łodzi. Fani nieśli na rękach swoich pupili od Grand Hotelu aż do restauracji Malinowa. Robert Grzywocz miał na sobie „żółtą koszulkę” i zegarek „Omega” – były to nagrody za zwycięstwo w plebiscycie katowickiego „Sportu” na najlepszego piłkarza I ligi. Piłkarze otrzymali motocykle jawy (Kowalec, który przywiózł go do domu w dorożce, po ostrej interwencji żony, zamienił go na telewizor), a Leszek Jezierski otrzymał od sekretarza łódzkiego komitetu PZPR czerwoną skodę octavię, która na kołach miała charakterystyczne białe kapsle – pisał o tym zdarzeniu Remek Piotrowski na łamach ŁKSFANS.pl.

Wśród wielu blasków, ten zespół ma jednak ogromny cień. Bodaj pierwszy w historii polskiego piłkarstwa eurowpierdol. O tyle dziwny, że ŁKS grywał już wówczas mecze towarzyskie, rozbił choćby Rapid Wiedeń, czyli wcześniejszego pogromcę Realu Madryt. W Luksemburgu jednak zdecydowanie silniejsze okazało się Jeunesse Esch, które ograło łodzian aż 5:0, wykluczając ich z gry o Puchar Europy. Różnie tłumaczyli się łodzianie z tej katastrofy – ponoć raziły ich specyficznie ustawione jupitery, niektórzy zachłysnęli się też dostępnością pewnych produktów, o których w głębokim PRL-u można było pomarzyć. Przyczyny jednak nie usprawiedliwiają kompromitacji, która będzie wypominana ŁKS-owi już zawsze, gdy pojawi się temat Rycerzy Wiosny. Nie osłodziło tego w żaden sposób 2:1 w rewanżu w Łodzi.

Zresztą, ŁKS tak jak niespodziewanie eksplodował, tak też bardzo szybko zniknął. Całe lata sześćdziesiąte to walka o utrzymanie, przegrana ostatecznie w 1968 roku. 

28. CRACOVIA 1930-1934

Źródło: WikiPasy

Po starcie ligi Cracovia należała do czołówki, ale to inni zbierali laury. Pasy były pierwszorzędną marką, ale musiały oglądać tyły – w sezonie 1929 tak Wisły, jak i Garbarni, a jeszcze Legii i ŁKS-u, nie mówiąc o mistrzowskiej Warcie.

W 1930 przyszedł jednak triumf, choć wywalczony po trudnych bojach, o włos przed Wisłą Kraków. Pasy przegrały zresztą z Białą Gwiazdą u siebie w lidze, ale odniosły taki sam triumf na wyjeździe.

Emocje pokazuje też dobrze finisz sezonu. Tak pisano po ostatniej kolejce, gdzie Cracovia wygrała w Łodzi (Z WikiPasy): „Ostatni mecz ligowy sezonu pozostawił wrażenie jaknajgorsze. Stał on na niskim poziomie technicznym, gra była nerwowa i ostra. Do nieudanej całości przyczynił się w dużej mierze sędzia zawodów, wyprowadzony z równowagi przez nie kulturalną publiczność. Rezultatem napiętej atmosfery były ciągłe awantury i targi na boisku, wydalenie Stollenwerka, wtargnięcie publiczności na plac gry, zejście sędziego pod ochroną policji i pobicie graczy krakowskich (…). Następuje incydent pomiędzy Stollenwerkiem i sędzią, który niesfornego gracza sprasza z boiska; targi trwają długo i dopiero interwencja członków zarządu klubu pozwala prowadzić dalej grę. Tymczasem publiczność wkracza na boisko, zajmując wrogą postawę przeciwko osobie sędziego. Sędzia mecz przerywa i wznawia go po pięciu minutach, kiedy policja usunęła awanturujących się widzów. Dalsza gra upływa wśród olbrzymiego zdenerwowania zarówno graczy, jak i widowni. Wśród ogłuszających okrzyków wrogo usposobionej publiczności mecz się kończy. Sędzia schodzi z boiska pod silną zasłoną policji i graczy obu drużyn, a jednak nie może powstrzymać bandy łobuzów; w rezultacie Otfinowski otrzymuje silne uderzenie w głowę. Meczem kierował p. dr. Niedźwirski ze Lwowa, wyprowadzony z równowagi przez publiczność. Widzów, mimo pięknej pogody i wagi meczu, który decydował o tytule mistrza, zebrało się stosunkowo b. mało, około 2 500”.

Warto podkreślić, że tamta Cracovia odnosiła też prestiżowe wyniki w meczach międzypaństwowych – 4:1 z Wienerem Sport-Club, 1:0 z Wackerem Wiedeń, 6:0 z BBSV Bielsko.

W składzie choćby Leon Sperling, olimpijczyk z Paryża 1924, pamiętający jeszcze z boiska mistrzostwo z 1921. Tadeusz Zastawniak, Jerzy Otfinowski, Stefan Lasota, Kazimierz Seichter, Tadeusz Mitusiński, Karol Kossok. Szczególna jest historia Kossoka – ze 103 bramkami należy do klubu „100” jako jedyny zawodników Pasów. Był Ślązakiem, w trakcie II wojny wpisanym na volklistę – wcielony do Wermachtu zginął w obozie jenieckim w 1946. Kossok grał i w Prussen Katowice, i w 1.FC Katowice (tu też grał jego starszy brat), w Cracovii, Pogoni Lwów. Trenował reprezentację Polski, a także Polonię Warszawa… poplątane, tragiczne finalnie losy.

Źródło: WikiPasy

Nieprawdopodobny przebieg miał finisz sezonu 1932. Otóż Czarnym Lwów odebrano siedem punktów – powodem były występy nieuprawnionego zawodnika, Romana Żurkowskiego. Nieuprawniony występ tego samego zawodnika w 1929 był przyczyną walkowera na rzecz Warty Poznań, co skutkowało mistrzostwem kraju dla warciarzy! Pechowiec? Jedna z najbardziej wpływowych postaci międzywojnia w historii ligi? Dwa razy przesądził o tytule, choć nie tak, jak chciałby…

Źródło: WikiPasy

27. LEGIA WARSZAWA 2001-2006

Gdy Daewoo wchodziło w Legię, obiecywało złote góry: możliwości finansowe godne europejskich mocnych lig. Stadion na… 60 tysięcy widzów. Ale choć kasa była, do tego stopnia, że pewnego razu Franek Smuda kupił sobie pół Widzewa, tak paradoksalnie sponsor musiał zwinąć żagle, by Legia odzyskała trofeum.

Kluczową postacią był Dragomir Okuka. Przez niektórych wspominany jako kat. Na pewno nie szkoleniowiec dla wszystkich – bardzo złe wspomnienia mieli z nim Łapiński czy Citko. Tak Okukę wspominał Łapa:

– Trener, u którego wszyscy ukrywali urazy, bo jak wypadłeś z treningu, szedłeś na wyrównawczy, po którym człowiek trzy dni nie mógł się ruszać, a już do końca sezonu się nie odnalazł. Serwował mordercze obciążenia. Dystanse, tempo… Mi było nieustannie blado, ale z drugiej strony nie przypuszczałem, że po trzech latach przerwy, w wieku ponad trzydziestu lat, będę jeszcze w stanie tyle biegać. Z perspektywy mogę Drago dziękować, bo on mnie odbudował fizycznie. Nie powiem, że przygotował mnie do gry, bo mnie zarżnął, ale po trzech latach chodzenia o kulach wróciłem do poziomu fizycznego, w którym mogłem normalnie funkcjonować. Niemniej gdy robili nam badania zmęczeniowe, byłem poza skalą”.

Ale Okuka z tych, którzy wytrzymali, zmontował drużynę, która potrafiła zabiegać i zajeździć wszystkich. Od wrześniowego 3:4 ze Śląskiem nie przegrali już do końca sezonu ligowego żadnego meczu. A przecież w sezonie 01/02 przecież arcymocna była Wisła, bardzo silny skład miała Amica, wciąż plejadą uznanych graczy dysponowała Polonia. Ale to Drago wycisnął siódme poty ze Svitlicy – późniejszy pierwszy zagraniczny król strzelców – Vukovicia, Karwana, Magiery, Omeljanczuka. Warto podkreślić, że przecież finalnie aż trzech legionistów pojechało na mundial do Korei i Japonii – żaden klub nie miał tak licznej reprezentacji, co więcej, Murawski, Kucharski i Zieliński zapisali dobre karty w meczu USA.

Jesienią Legia Okuki nie dała rady Barcelonie, ale w mistrzowski sposób, różnicą klas, ograła Utrecht, a potem bardzo ambitnie powalczyła z Schalke, gdzie wcale nie była drużyną słabszą.

Na kolejny tytuł Legia nie czekała tak długo – nie wychodząc z czołowej czwórki w sezonach pomiędzy tytułami, znowu zgarnęła pełną pulę w sezonie 05/06, na swoje dziewięćdziesięciolecie. Drużyna była już diametralnie inna: finansowana przez holding ITI, który wszedł w drużynę w 2004 roku. Trenerem Dariusz Wdowczyk, w składzie Fabiański, dwie czarne wieże Choto i Ouattara, Włodarczyk, Burkhardt, Janczyk, Szałachowski czy brazylijskie gwiazdy – Edson i Roger. Pisano wtedy, że Wdowczyk wydaje jak szalony – sam Burkhardt kosztował 650 tysięcy złotych.

Sęk w tym, że tamta drużyna, mimo sukcesów, niezłej organizacji, funkcjonowała jeszcze trochę w starym stylu, bez tego poczucia, ile można osiągnąć, tylko skupiając się na tym, co już jest.

Tak wspominał Marcin Burkhardt:

Wszyscy piliśmy, ale też nie jakoś dużo. Trzy czy cztery piwa. Zostałem złapany z piwem w ręku akurat ja, więc zostałem oddalony. Oczywista głupota, nie ma co szukać winnych. Trener Skorża chciał pokazać, że nie daje zgody na alkohol, nie miał wyjścia. Trochę takie szczęście w nieszczęściu, bo zostałem zawieszony, grałem w rezerwach i zgłosiła się Legia. Gdyby nie było takiej sytuacji, w Legii pewnie nigdy bym się nie znalazł. Poszedłem na wypożyczenie i wykupiono mnie za 650 tys. euro, a wiem, że przed tą sytuacją Amica chciała za mnie dwa miliony. Czy zachłysnąłem się życiem? Zarabiałem kilka razy więcej od rodziców, trochę mi zaszumiało w głowie. Zarabiało się i się wydawało. Gdzie ja będę oszczędzał? Jakie nieruchomości? Co ty, nawet się o tym nie myślało.

Miałem takie akcje, że szedłem do najdroższych sklepów i brałem same najdroższe rzeczy. Teraz widzę, że to była największa głupota. Co do samochodów, nie miałem jakichś super wypasionych, ale też jakoś na nich nie oszczędzałem. Człowiek był młody, miał energię, chciał szaleć. Wychodziło się w weekendy po meczach, wychodziło się też w tygodniu. Niepotrzebnie. Jesteś do trzeciej na imprezie, rano masz o 10 trening, przychodzisz zmęczony, lekko skacowany. Opowiadali o nas, jaką to my nie jesteśmy z Piotrkiem Włodarczykiem czy Łukaszem Surmą grupą bankietową. Wychodziliśmy na miasto, ale wynik robiliśmy. Podobno byliśmy problemem Legii, tak zwany dyrektor Trzeciak systematycznie rozwiązywał z nami kontrakty, co raczej nie wyszło na dobre. Wiesz, największym moim problemem w Legii były kontuzje. Pół roku miałem problem z kręgosłupem, później z mięśniem dwugłowym. Trzy mecze, kontuzja. Trzy mecze, kontuzja.

A tu Łukasz Surma:

Zawsze byłem towarzyską osobą i po meczach spotykaliśmy się i szliśmy razem na miasto, ale określenie „grupa bankietowa” to przesada. Chodziliśmy na Chmielną i tam spędzaliśmy czas, ale po pierwsze – nie po każdym meczu, bo po przegranych nie chodziliśmy, po drugie – nie zawsze była to impreza alkoholowa. Ale jak ktoś usłyszał, że siedzimy na Chmielnej, to już przed oczami miał, że to, tamto, siamto. Robiliśmy to z głową i umiarem. Tamta Legia miała fajną atmosferę i dobrze to wspominam, myślę, że chłopaki też. W ten sposób budowaliśmy team spirit. Teraz dużo mówi się o profesjonalizmie na zachodzie, ale nie wierzę, że tam po meczach nie idą się rozluźnić. Sportowcy kumulują w sobie stres. Jeden ma w sobie wytrzymałość na tydzień, drugi na miesiąc i w końcu musi wybuchnąć. Może dla organizmu 3-4 dni po czymś takim są niedobre, ale dla ogólnej atmosfery i rozładowania wpływa to bardzo pozytywnie. Grupa bankietowa to spłycenie tematu. Nigdy nie było tak, że nie przyszedłem na trening niewyspany czy nieprzygotowany. Więc jaka to grupa bankietowa?

Podsumowuje Tomasz Sokołowski:

Potencjał ludzki w Legii nie został wykorzystany i w końcu musiał przyjść trener z Serbii abyśmy zdobyli mistrzostwo. Okuka wprowadził do drużyny taki wojskowy dryl, często jego treningi były niezwykle intensywne, ale wyniki również przyszły szybko. Wtedy mieliśmy zarówno charakter, jak i umiejętności, co w połączeniu dało tytuł. Takie nazwiska jak Svitlica, Kucharski, Vuković, Czereszewski, Zieliński czy Saganowski mówią same za siebie.

Dla wielu legionistów ważne były z tego okresu też mecze ze słabnącym Widzewem. Klub, który dwukrotnie na Łazienkowskiej odnosił rezultaty, które potem przekładały się na tytuł, teraz był niemiłosiernie obijany – doszło do tego, że gola Widzewowi strzelił nawet Artur Boruc. To była swoista zemsta.

26. LECH POZNAŃ 1988-1992

Jerzy Kopa ma pełne prawo być uważanym w Lechu Poznań za cudotwórcę.

Przypadek pierwszy: Kopa obejmuje Lecha w sezonie 76/77, kiedy Kolejorz jest zaocznie skazany na spadek. Do momentu przyjścia Kopy, zamykał tabelę, nie wygrał ani jednego meczu. Kopa ratuje ligowy byt, rok później pokazuje, że zbudował coś większego – Lech sięga po brązowy medal. Sukces tej drużyny rozbudził nadzieje, był de facto podwaliną pod sukcesy w latach osiemdziesiątych.

Sezon 89/90: Lech zaczyna beznadziejnie, przegrywa na dzień dobry z Zagłębiem Lubin, potem remisuje z Olimpią Poznań 1:1, w trzeciej kolejce 2:2 z Zagłębiem Sosnowiec. W czwartej kolejce przychodzi łomot niesłychany – 1:5 u siebie z Zawiszą Bydgoszcz. Porażka niemieszcząca się w głowie.

I wtedy zespół obejmuje Kopa, podnosi zespół mentalnie, buduje go piłkarsko. Co ciekawe, rządzi jako menadżer w stylu angielskim – na treningach biega za piłkarzami Andrzej Strugarek, a Kopa odpowiada za transfery, taktykę, szeroko pojęty program szkoleniowy. Ta nowatorska metoda zdaje jednak egzamin – na finiszu ekipa z Sidorczukiem, Jakółcewiczem, Krygerem, Rzepką, Araszkiewiczem, Pachelskim, Trzeciakiem, Juskowiakiem, a także będącym w życiowej formie Skrzypczakiem sięga po tytuł.

Wątpliwości maja natomiast rywale. Janusz Kudyba, wówczas gracz Zagłębia Lubin, które miało największą obok Lecha chrapkę na tytuł, mówił nam w wywiadzie tak:

W jednym z wywiadów mówiłeś, że Lech przekręcił was w sezonie, gdy mieliście tylko wicemistrzostwo.

Tak, wiem o tym, bo na koniec grali z Motorem, gdzie miałem kolegów. O króla strzelców walczyliśmy ja, Krzysztof Warzycha i Andrzej Juskowiak. Andrzej w ostatnich czterech meczach strzelił bodaj dwanaście bramek. Jeździli za Lechem prywaciarze, wiedzieli, że będą mieli zwrot na transferze Andrzeja. Nic mu nie odbieram, znakomity napastnik, ale w tamtej końcówce zagrały inne elementy.

Juskowiak, zanim trafił do Sportingu, już wcześniej budził zainteresowanie Blackburn, był także na testach w PSV.

Na pewno pomógł im również regulamin, który wtedy premiował za trzy punkty wygraną więcej niż trzema bramkami, a za porażkę takim stosunkiem odejmował oczko. Widzew przez pewien czas potrafił mieć minusowy bilans w tabeli. Lech wygrał za trzy punkty aż pięć razy – najgroźniejsi rywale tylko po dwa. Gdyby regulamin rozgrywek nie premiował wysokich zwycięstw, Lech nie zostałby mistrzem – miałby tylko brąz.

Takich wątpliwości nie pozostawiał już mistrzowski sezon 91/92 wygrany pod Henrykiem Apostelem – Lech wygrał dziewiętnaście meczów, najwięcej ze wszystkich w lidze. Przegrał tylko cztery. Strzelił 66 bramek – o piętnaście więcej niż drugi GKS Katowice. W ataku Apostel miał Juskowiaka, Trzeciaka, Dembińskiego, króla strzelców zrobił Podbrożny, a jeszcze dziesięć bramek wrzucił pomocnik Skrzypczak. Jedna z największych sił ognia w lidze ostatnich dekad. Drużyna w starym stylu, czyli trzymająca się tak na boisku, jak i poza nim:

Osiem godzin dziennie spędzałem na piłce. Wszystkim grałem – kostkami plastikowymi, tymi piłkami tenisowymi, czymkolwiek. Czasami było tak, że grałem w tego tenisa mecze – ja nogą, a ktoś rakietą. Miałem czterech braci, każdy coś tam w piłkę potrafił, ogólnie na dworze mieliśmy 16 osób w paczce, spotykaliśmy się dzień w dzień. I na przykład jak oglądaliśmy mundial z braćmi, to byliśmy tak podekscytowani, że w przerwie tylko na 15 minut wybiegaliśmy, graliśmy i z powrotem na mecz. A po spotkaniu już cała ekipa się zbierała.

Tamten Lech to również demolka Panathinaikosu w Pucharze Europy, a także wielkie, choć przegrane, rywalizacje w pucharach. Ale jakkolwiek mamy serdecznie dość honorowych porażek, tak trzeba przyznać, że mecze z Barceloną i Marsylią miały szczególny wymiar.

Barca Cruyffa strzelała w Poznaniu karne przy 35 tysiącach widzów. To już naprawdę stykowy dwumecz. Radosław Nawrot opowiadał o Bogusławie Pachelskim, z jednej strony strzelcu z Camp Nou, z drugiej strony tym, który miał na nodze piłke godną awansu:

Bliskie jest mi podejście kolegi, który nagrał mecz z Barceloną na video i mówi, że co jakiś czas sobie ten mecz puszcza, ogląda, i za każdym razem myśli, że tym razem Pachelski strzeli. Bogusław Pachelski miał na nodze piłkę meczową na wyeliminowanie Barcelony: pamiętam, oglądaliśmy po dwudziestu latach na spotkaniu jubileuszowym ten mecz z piłkarzami. Pan Bogusław po seansie z łzami w oczach nas wszystkich przepraszał za tego karnego. Dostał brawa. I znowu klaszczemy, ale i ryczymy

Jeszcze inne tło miało odpadnięcie z Olympique Marsylią Bernarda Tapie.

Olympique w tamtym okresie był absolutną czołówką europejskiej piłki. Rok wcześniej przed starciem z Lechem dotarł do półfinału Pucharu Europy. W sezonie 90/91 tylko Lech zdołał go pokonać – nawt przegrany finał z Crveną to 0:0 i karne. W sezonie 92/93 wygrali edycję Ligi Mistrzów. Do Poznania przyjechali z Beckenbaurem na trenerskiej ławce, który dopiero co wygrał mundial – to pokazuje ich ówczesne ambicje.

Problem w tym, że to jedna z „najbrudniejszych” drużyn w historii piłki, której udowodniono choćby ustawianie meczów. Tapie szedł po trupach do celu. I najprawdopodobniej Lech został w Marsylii otruty.

Tak pisaliśmy w naszym reportażu:

Przed meczem źle się poczuł mózg drużyny Lecha Dariusz Skrzypczak. – Wirowało mi w głowie, ściskało w żołądku. Czułem ogromną niemoc. Bardzo chciałem zagrać, ale po prostu się nie dało. Nic na siłę – tak wspomina tamten wieczór Skrzypczak. Jego absencja mocno zniweczyła plany taktyczne Kopy. Jakby tego było mało po piętnastu minutach o zmianę poprosił Mirosław Trzeciak, który resztę meczu spędził razem ze Skrzypczakiem w szatni. Obaj zawinięci w koce, trzęsący się z zimna, drzemali na stołach do masażu.

Właściwie wszyscy zawodnicy, którzy uczestniczyli w „podwieczorku” ufundowanym przez Olympique skarżyli sie na różne dolegliwości. – Zawroty głowy, dreszcze, senność – wszyscy zachowywaliśmy się podejrzanie. To był dla nas mecz życia, nie brakowało stresu a ja potrafiłem zasnąć w ciągu dnia dwa razy. Mirek Trzeciak, po tym, jak opuścił boisko poszedł do szatni i … zasnął – opowiadał Marek Rzepka. Jerzy Kopa, jeden z członków sztabu szkoleniowego Lecha, tłumaczył jednak, że wszelkie skargi byłyby odebrane jako próba usprawiedliwiania. – Zagraliśmy słabo, głupio było szukać przyczyn gdzie indziej, choć oczywiście mieliśmy pewne podejrzenia – taki przekaz płynął z serca poznańskiej ekipy. 1:6. Kompromitacja, eurowpierdol na szeroką skalę, ale i te setki pytań – czy naprawdę problemy żołądkowe całego zespołu to przypadek? Jak to możliwe, że trzęśli się nawet rezerwowi?

Lech w 92/93 został koronowany mistrzem po wiadomym, bodaj najbardziej kontrowersyjnym zakończeniu sezonu. W grze o Ligę Mistrzów obnażone zostały jego wszystkie braki. Drużyna, która dzięki pieniądzom prywaciarzy lepiej niż najwięksi rywale poradziła sobie na początku nowej rzeczywistości, jednak finansowo przeszarżowała – długi zaczęły gonić długi, wkrótce klub stanął na krawędzi bankructwa i bardzo długo nie mógł wyjść z jego cienia.

Podbrożny, przed chwilą idol trybun, poszedł do Legii Janusza Romanowskiego. Tak wspominał „Guma”:

„W zasadzie od początku zacząłem strzelać bramki. Dwa bardzo udane lata. Dwa mistrzostwa, dwa razy król strzelców. Po każdym meczu kibice siedzieli na podwórku pod balkonem i śpiewali. Gdy odszedłem do Legii – trochę się pozmieniało. Przyjechałem się przeprowadzać i gdy tylko to zobaczyli, oblali mi samochód farbą. Pisali później na murach hasła „Bóg wybacza, kibice nigdy”. Zawsze gdy przyjeżdżałem na Lecha z jakimkolwiek klubem – nawet z Zagłębiem, które było zaprzyjaźnione z poznaniakami – zdarzało się, że coś we mnie leciało. Najgorzej było, gdy szedłem wybijać róg. Zapalniczki, małe buteleczki po wódce – rzucali wszystko”.

25. WISŁA KRAKÓW 2007-2012

Być może najlepszą miarą potęgi Bogusława Cupiała w roli działacza i właściciela klubu jest poziom, jaki miała schyłkowa Wisła. Ta najlepsza drużyna w jego przygodzie z Krakowem to przecież ostatecznie drużyna niedosytu, drużyna niezrealizowanych celów, którymi były nie mistrzostwa, ale mające nastąpić już po nich występy w Lidze Mistrzów. Oczywiście, wspomnień, zwłaszcza tych związanych z oprawieniem Schalke czy Realu Saragossa nikt wiślakom nie odbierze, ale nie bez przyczyny książka Mateusza Migi o tym okresie nosi tytuł „Sen o potędze”.

O tym jak mocny był Cupiał i jak mocna była jego Wisła, świadczy ten drugi okres, który przecież był już momentem coraz bardziej ograniczonego zainteresowania ze strony właściciela, coraz większego zniechęcenia, wreszcie coraz mniejszych nakładów finansowych. Maciej Żurawski był już zupełnie innym Maciejem Żurawskim, zbliżającym się do piłkarskiej emerytury. Zamiast Kalu Uche, piłkarza, który prezentował europejski poziom, był Maor Melikson, poza Polską odnoszący sukcesy dość sporadycznie. Kamila Kosowskiego w najwyższej formie z czasem zastąpił Marek Zieńczuk. Ale nawet wówczas, tam gdzie Cupiał miał podłogę, prawie cała reszta polskiej XXI-wiecznej piłki miała sufit.

Przesada? No nie. Ta schyłkowa Biała Gwiazda miała praktycznie wszystko to, co inne najlepsze drużyny z ostatnich dwudziestu lat, pomimo że jednocześnie bardzo wyraźnie odstawała od Wisły sprzed dosłownie kilkunastu miesięcy. Przede wszystkim – już po „pauzie” na sezon Zagłębia Lubin i GKS-u Bełchatów, Wisła zdobyła trzy Mistrzostwa Polski, w tym mistrzostwo 2008, wygrane z 14 punktami przewagi nad Legią, po sezonie, w którym krakowscy piłkarze przegrali tylko jeden mecz. Po drugie – faza grupowa Ligi Europy. Dla Wisły sukcesy w „tych drugich” europejskich rozgrywkach zawsze miały posmak delikatnego rozczarowania (że nie udało się dostać do Ligi Mistrzów), ale dla pozostałych, zwłaszcza w ostatnich latach – 1/16 finału to było i nadal jest wielkie i nieosiągalne marzenie. Po trzecie – pamiętne chwile, zwłaszcza ta grupa z Fulham i Twente oraz świętowanie już parę minut po zakończonym spotkaniu, gdy na Reymonta dotarła informacja o bramce Falla w doliczonym czasie gry na Craven Cottage.

Ech, chciałoby się to przeżyć jeszcze raz – polski zespół wychodzi z grupy Ligi Europy po ograniu drużyny holenderskiej i zwycięstwie nad Anglikami. Teraz pewnie dużym sukcesem byłoby uniknięcie podwójnego wpierdolu od outsidera tamtej grupy, Odense. To nie sentymenty, to rzeczywistość i twarde fakty. Sami zastanawiamy się, czy ta Wisła nie była czasem odrobinę niedoceniana? Zdaje nam się, że i z krakowską drużyną za kadencji Skorży, i ze samym Skorżą jest dość podobnie. Oczekiwaliśmy jakichś złotych gór, fajerwerków i manny z nieba, choć przecież patrząc z dzisiejszej perspektywy – te marzenia wydawały się niespecjalnie uzasadnione. Czy tam byli gracze europejskiego formatu? Być może Marcelo, który szybko się zawinął, być może Junior Diaz. Ale jeśli jednym z największych transferów jest Wojciech Łobodziński, a najlepszym strzelcem i gwiazdą zespołu Paweł Brożek, ze swoim zestawem zalet i wad – no nie jest to ekipa na pogonienie Barcelony.

Barcelonę oczywiście wywołujemy nieprzypadkowo, bo w tych latach poza emocjonującą końcówką meczu z Twente, Wisła pokazała się w pucharach od dobrej strony jeszcze dwukrotnie – rozbijając w pył Beitar aż 5:0 oraz wygrywając 1:0 z Barceloną. Tak, to ostatnie zwycięstwo nie miało znaczenia, tak, Barcelona oszczędzała już siły na kolejne fazy. Ale mimo wszystko – Pawełek powstrzymywał Henry’ego i Eto’o, Jirsak walczył z Iniestą, Brożek musiał się przepychać z Puyolem i Pique, a duet Boguski-Zieńczuk grał na Abidala i Daniego Alvesa.

1:0 z taką paką stanowiłoby sukces w każdym momencie historii polskiej piłki.

Problem polega na tym, że Wisła Kraków Skorży, a później jeszcze lat 2010-2012, miała swoje srogie rozczarowania. Te krótsze i dłuższe chwile, podczas których u Cupiała dojrzewała decyzja o wypieprzeniu tego wszystkiego w diabły. Największa kompromitacja tego 5-letniego okresu to bez wątpienia Levadia Tallin. To było symboliczne przejście z czasów, gdy Biała Gwiazda i sam Cupiał rzucali się do gardeł drużyn z Niemiec czy Hiszpanii, do okresu, gdy może ich ograć mistrz Estonii. Jeszcze te okoliczności, pierwszy mecz w Sosnowcu, potem konferencja Skorży, na której prosił o oszczędzenie piłkarzy, bo zawiniła „sztuka trenerska”. Oświadczenie zawodników z przeprosinami dla kibiców. Wielopoziomowa tragedia, zwłaszcza że przecież reforma Platiniego dotycząca szerszego otwarcia bram Ligi Mistrzów miała być wręcz skrojona pod Wisłę. Wisła tak z niej skorzystała, że wszelkie dobre wrażenia po Beitarze czy Barcelonie zostały zupełnie zatarte.

Kto miał jeszcze wątpliwości – wiślacy poprawili drugą wtopą z Karabachem Agdam. Mateusz Miga opowiadał o tym w rozmowie z Weszło, wskazując to, co czuli wszyscy – Cupiał zniechęcał się niepowodzeniami, przez co nawarstwiały się kolejne błędy. Ponoć traktował klub „jak grę komputerową”:

To akurat zdanie, który usłyszałem od jednego z pracowników. Gra, kiedy ma ochotę. Raz na jakiś czas odchodzi od tego komputera, bo mu się ta gra nudzi, traci zapał albo akurat przegrywa kolejną batalię pucharową. Natomiast życie, w odróżnieniu od gry komputerowej, polega na tym, że nie można wcisnąć pauzy. Wisła często była osamotniona. Kiedy w 2010 roku wracał Henryk Kasperczak, na pierwszym treningu miał 12 zawodników, sprawy stadionu nie były załatwione. Pan Cupiał nie grał wtedy w swoją ukochaną grę… Skończyło się Karabachem.

W 2012 roku Wisła zajęła siódme miejsce – w trzynastu z wcześniejszych czternastu sezonów nie spadała niżej podium. To był początek końca… No właśnie. Potęgi czy tylko snu o potędze?

24. ŚLĄSK WROCŁAW 1975-1980

– Nigdy nie byłem osobą, która miałaby jednego kolegę w szatni. Byłem osobą otwartą i taką, która spajała cały zespół. Byłem kapitanem. Często organizowałem imprezy u siebie w domu, po 90 procentach meczów szliśmy na dyskotekę. Siłą Śląska, tak jak i dziś, był zespół. Tylko, że ten dzisiejszy zespół prowadzi się w bardziej sportowy sposób. A wtedy to była drużyna bez gwiazd, złożona z samych solidnych chłopców i jednego jedynego Władka Żmudy, który cztery razy pojechał na mistrzostwa świat – opowiadał na naszych łamach Tadeusz Pawłowski, jeden z kluczowych elementów wrocławskiej układanki, która przyniosła Śląskowi pierwsze w historii tego klubu mistrzostwo Polski.

Czy ta skromność jest wskazana? Cóż, i tak, i nie.

Na pewno Śląsk Wrocław nie był oczywistym kandydatem do zgarniania tytułów – a liczba mnoga wynika w tym wypadku z faktu, że poza mistrzostwem wrocławianie wrzucili jeszcze do gabloty Puchar Polski, wicemistrzostwo i brązowy medal ligowy. To były diabelnie mocne lata polskiej piłki, pisaliśmy już o kilku innych drużynach z tego okresu. Jeszcze trwała magiczna aura wokół bohaterów z 1974 roku, ale przecież byliśmy też świeżo po Montrealu. Chwilę po mistrzostwie wrocławian reprezentacja pojechała na mundial, pewna siebie jak nigdy wcześniej, bo przecież do weteranów sprzed czterech lat coraz śmielej dołączały młode wilki.

Rzut oka na wicemistrzów z Widzewa – Boniek, Surlit, Rozborski, Tłokiński. Rzut oka na pokonaną w finale Pucharu Polski Stal Mielec – Kasperczak, Lato, Kukla, Domarski. Mistrzowskie aspiracje miał ŁKS Terleckiego i Tomaszewskiego, wciąż silny był Górnik Gorgonia i Szołtysika, gdy Śląsk został wicemistrzem, trofeum zdobyła Wisła Iwana, Kapki i Kmiecika. Tak, biorąc pod uwagę konkurencję oraz sposób budowania samego Śląska – Pawłowski ma rację, tylko Żmuda był gwiazdą wielkiego formatu, bywalcem wielkich turniejów oraz skałą, na której potem oparł się też wielki Widzew.

Ale to tylko część prawdy. Bo przecież Śląsk Wrocław miał właśnie Tadeusza Pawłowskiego oraz Janusza Sybisa, dwóch najlepszych strzelców w historii klubu – ten pierwszy biorąc pod uwagę tylko Ekstraklasę, ten drugi – biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki. Grając jednocześnie zapewniali taką siłę rażenia, że być może faktycznie z tyłu wystarczyło postawić Żmudę, a potem świętować kolejne triumfy. Zaczęliśmy od skromnego Pawłowskiego, to może teraz fragment z Sybisa, cytowany przez stronę oficjalną Śląska Wrocław.

Poetą się nie urodziłem, za to dobrze grałem w piłkę. Bardzo dobrze! Wyjątkowo, niepowtarzalnie i trochę egoistycznie jak na tamte lata. Chyba piłkarsko wyprzedziłem epokę. Gdybym miał porównać się do piłkarza z obecnych czasów, byłby nim Leo Messi, z tym że ja byłem lepszy. Posiadałem większy wachlarz zwodów, na boisku byłem nieprzewidywalny. Nie potrafiłem po prostu podać piłki do partnera z zespołu, uderzyć prostym podbiciem. Musiałem jeszcze coś wymyślić. Futbolówkę najczęściej posyłałem do pustej bramki, wcześniej ośmieszając golkipera rywali. Zanim po moim strzale zatrzepotała w siatce, musiałem zakpić z obrońców. Po prostu musiałem i koniec!
Fot. Śląsk Wrocław

Cały Sybis. Pawłowski opisywał go niemal równie barwnie.

Wirtuoz polskiej piłki, najlepszy zawodnik w historii Śląska, z piłką umiał zrobić wszystko. Pamiętam, że uwielbiał samochody. Dla niego najważniejszą rzeczą był samochód, no i przy okazji to, żeby się z tym samochodem pokazać. O, choćby na trzech-czterech dyskotekach jednego wieczoru…

Tu mamy jednocześnie zdradzone dwie tajemnice: sukcesów Śląska Wrocław oraz dość krótkiego terminu przydatności Śląska Wrocław. Trzeba bowiem przyznać, że moment chwały nie był specjalnie długi – już w 1979 roku Śląsk zajął odległe 10. miejsce. Inna sprawa, że – a to nie była reguła – wrocławianie nie przynieśli wstydu w pucharach. Wyeliminowali wprawdzie głównie dziadów, jednak nawet przegrany dwumecz z Borussią Moenchengladbach przyniósł takie okładki.

Fot. Śląsk Wrocław

Borussia naprawdę była wtedy diabelnie silna, a Śląsk wywiózł z Moenchengladbach remis. We Wrocławiu Borussia znów się namęczyła, po dwóch golach Pawłowskiego długo utrzymywał się remis 2:2 i dopiero w ostatnich 5 minutach Simonsen dwukrotnie trafił do siatki, ustalając wynik na 4:2. Umówmy się – wyeliminowanie Royal Antwerpia oraz zaledwie 1:2 z Liverpoolem w Pucharze UEFA 1975/76 też złym wynikiem nie jest. Zresztą i Napoli w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów rozstrzygnęło dwumecz dopiero w rewanżu.

W bramce wielki Ray Clemence, a z przodu? Kevin Keegan i John Toshack. Nic dodać, nic ująć. Wprawdzie jeszcze do Wrocławia Keegan nie przyleciał, ale na rewanż w Anglii miał być gotowy. – Dla nas byli piłkarzami z innej planety. Wśród etatowych reprezentantów mieliśmy tylko Władka Żmudę, ale on nie mógł zagrać. W dodatku obuwie, jakim dysponowali rywale! Graliśmy na zmrożonej murawie „olimpijskiego”, a ci wszystko dopięte na ostatni guzik. Korki na suchą nawierzchnię, mokrą, zmrożoną, może i nawet łyżwy ze sobą zabrali? – zastanawiał się Pawłowski w jednym z naszych reportaży o tamtym Śląsku.

Niedosyt? Chyba tylko, że Tarasiewicz urodził się odrobinę za późno. Gdyby dołączył do tej ekipy wcześniej, zapewnił płynność. A tak? Śląsk na przestrzeni kilkunastu lat miał dwie mocne ekipy, ale żadnej na miarę gigantów polskiej piłki.

23. PRZEDWOJENNA WARTA POZNAŃ

To Warta Poznań reprezentowała Wielkopolskę przed wojną na piłkarskiej scenie Polski. Bardzo długo nie miała praktycznie żadnej konkurencji.

Opowiada Jarosław Owsiański, historyk sportu, autor między innymi książek „1929 – zielone mistrzostwo” i „Prawdziwe i nieprawdziwe historie piłkarzy Warty Poznań w latach 1921-1939”: – Warta Poznań była bezdyskusyjnie najlepszą drużyną okręgu poznańskiego i zarazem pięciokrotnym medalistą mistrzostw Polski 1921-1926, miała pewną pozycję w tworzącej się lidze. Pomimo to, traktowana była przez rywali z Warszawy, Krakowa i Lwowa jako zespół nieco egzotyczny, reprezentujący tzw. kresy zachodnie. Wprawdzie inauguracyjny mecz w rozgrywkach ekstraklasy zakończył się katastrofą (porażka 0:3 z Czarnymi u siebie), ale później Poznańczycy (jak ich wtedy nazywano) spisywali się znakomicie. W latach 1927-1928 Warta ustanowiła najstarszy rekord ekstraklasy w postaci serii 50 kolejnych meczów ze zdobytą bramką. Warto dodać, że przez 90 lat istnienia ligi żadna inna drużyna nawet nie zbliżyła się do tego osiągnięcia, druga w tej klasyfikacji Legia ma zaledwie 36 kolejnych meczów z golem (1995-1996). Piłkarze Warty kompletowali też ligowe medale, w 1927 r. wywalczyli brąz, w następnym sezonie srebro, a w kolejnym złoto. Ten bilans potwierdza, że kontrowersyjny dla niektórych tytuł mistrza Polski w 1929 r. (po decyzji przy zielonym stoliku) wcale nie był dziełem przypadku.

Warta bardzo bliska była mistrzostwa już w 1922. Grała wtedy mecz o wszystko z Pogonią Lwów na jej terenie, prowadziła 2:0, ale zamiast bronić rezultatu, który na błotnistej murawie byłoby łatwiej utrzymać, cały czas bez kalkulacji atakowała. Pogoń ostatecznie zwyciężyła 4:3.

Co zdarzyło się natomiast w 1929? Warta w kluczowym meczu została przekręcona w Łodzi z walczącym o utrzymanie Klubem Turystów. Publika wychodziła z meczu, zrażona jawnym kantem. Warta oprotestowała porażkę, ale… na jej rozpatrzenie czekała aż trzy miesiące. Media ogłosiły mistrzem Garbarnię, ale PZPN zweryfikował wynik – również w oparciu o występ nieuprawnionego gracza w barwach łodzian, Romana Żurkowskiego – czego efektem spadek Klubu Turystów i mistrz dla Warty. Warciarze mieli najlepszą obronę w lidze – 33 stracone – i jak na tamte czasy unikalną passę pięciu meczów z rzędu z czystym kontem.

Warto odnotować, że Warta wówczas miała swój własny biuletyn dla fanów „Warciarz”. Czytamy w nim: „Wreszcie dostąpiliśmy upragnionego zaszczytu, obejmując tron piłkarski. Drużyna nasza rzetelnie sobie na to zasłużyła, wytrwałą pracą, no i umiejętnością. Żałować tylko należy, że uznanie tej naszej rzetelnie zapracowanej czołowej pozycji w piłkarstwie polskiem, nastąpiło dopiero na Zebraniu Zarządu Ligi. Jesteśmy przekonani, że drużyna nasza piłkarska godnie reprezentować będzie Mistrza Polski”.

Ponownie Jarosław Owsiański: – Trzon zespołu stanowili reprezentanci Polski, z których można by ułożyć całą jedenastkę. znakomity brakarz Marian Fontowicz, obrońca Michał Flieger, pomocnicy Zygfryd Kosicki, Witold Przykucki, Marian Spojda i Jan Wojciechowski, napastnicy Adam Knioła, Władysław Przybysz, Leon Radojewski, Fryderyk Scherfke i Wawrzyniec Staliński. O sile tej drużyny stanowiła przede wszystkim linia ataku, będąca mieszkanką rutyny z młodością. Warto podkreślić, że w ciągu trzech pierwszych ligowych sezonów warciarze zdobyli dokładnie 200 goli. Poznański klub słynął także z kultury organizacyjnej. Warta wydała program meczowy już na spotkanie pierwszej kolejki w 1927 r., a po każdym sezonie publikowano szczegółowe sprawozdanie, w którym zamieszczony był m.in. bilans rozegranych gier każdego zawodnika łącznie z zespołami rezerwowymi i drużyną juniorów. W Poznaniu ukazał się pierwszy numer specjalny gazety, wydany z okazji ligowego meczu. Zorganizowano tam także pierwszą w Polsce transmisję radiową z meczu piłkarskiego (Warta – PSV Eindhoven 5:2). Co ciekawe, w latach 1927-1929 Warta rozegrała zdecydowanie najwięcej, spośród wszystkich klubów ligowych, meczów z drużynami zagranicznymi. Ich bilans był bardzo korzystny, bowiem na 19 spotkań warciarze wygrali aż 13. Cały Poznań był dumny ze sportowych osiągnięć swoich ulubieńców, a w przeciwieństwie do innych miast nigdy nie było tam podziałów ani animozji pomiędzy kibicami. 

Jarosław Owsiański podkreśla, że w latach trzydziestych Warta mocno pozmieniała się kadrowo, niemniej w tych latach trzykrotnie została brązowym medalistą, w 1938 sięgnęła po srebro. W sezonie 1932 Kajetan Kryszkiewicz został królem strzelców. Warta była jednym z najmocniejszych punktów na przedwojennej mapie polskiej piłki.

22. GÓRNIK ZABRZE 1955-1959

To nie był jeszcze docelowy Górnik Zabrze – chyba nie będzie wielkim spoilerem napisanie, że zabrzanie z lat sześćdziesiątych znajdą się w ostatniej części naszego rankingu. To był Górnik Zabrze na drodze do wielkości, może nawet na jej ostatnich kilometrach, ale jeszcze nie był to Górnik – solidny europejski zespół o kontynentalnej renomie. Za to z całą pewnością był to zespół godny wspomnienia oraz upamiętnienia – choćby przez wzgląd na to, jak szybko przeszedł drogę od prowincji po mistrzostwo.

Skąd w ogóle on się wziął w polskiej piłce? Legenda głosi, że zaważył głos jednego z księży w Radlinie, który wraz z miejscowymi kibicami był szczerze oburzony ściąganiem do ich Górnika ludzi z całej Polski. Komuniści uznali, że łaski bez – zamiast robić wielki górniczy futbol w Radlinie, zrobią go trochę dalej, w Zabrzu. Ziarnkiem prawdy w tej historii będą zapewne transfery na linii Radlin-Zabrze, bo istotnie, resort przerzucił do nowego klubu Jankowskiego, Olejnika czy Oślizłę. Ale generalnie zabrzanie trafili w dobry czas i w dobrych okolicznościach. Od początku było jasne, że klub będzie korzystał z rozległych wpływów miejscowych kopalni – i chodzi tu nie tylko o czysto organizacyjne kwestie, ale też wpływ polityczny, który wówczas bywał bardzo przydatny również w rywalizacji sportowej. W Zabrzu nie było większych tradycji piłkarski z okresu międzywojnia – a na fali budowania nowego wspaniałego świata kluby z korzeniami w „mrocznych czasach burżuazyjnych” miały od początku nieco trudniej. Jakieś niemieckie przedwojenne klubiki szybko poszły w zapomnienie, sport reaktywował się tak naprawdę w czterech nowych zabrzańskich klubach, które bardzo szybko „nakłoniono” do fuzji.

Świetnie opisuje ten czas strona kibiców Górnika, Roosevelta 81.

Pod koniec listopada 1948 roku katowicki „Sport” obwieścił swym czytelnikom, że Wydział Wychowania Fizycznego i Sportu Centralnych Związków Zawodowych Górników dąży do komasacji kilku istniejących w jednej miejscowości klubów górniczych. Zapowiadano, że pierwszy tego rodzaju klub powstanie w Zabrzu, z połączenia Pogoni Zabrze, Zjednoczenia, Concordii i Skry i będzie nosić nazwę Górniczy Zakładowy Klub Sportowy Górnik. Ostro rywalizujące w Zabrzu kluby stosunkowo łatwo było połączyć, istniały bowiem niewiele ponad trzy lata, więc nie zdołały się jeszcze zakorzenić w pełni w swym środowisku. Głównym inicjatorem tej fuzji był wielki sympatyk sportu, Julian Gajdzicki, który zorganizował spotkanie założycielskie nowego klubu, zdając sobie sprawę z ogromnego potencjału sportowego w Zabrzu. Inicjatywa ta była na rękę działaczom komunistycznym. To nie przypadek, że Górnik powstał 14 grudnia 1948 roku, w przeddzień tzw. kongresu zjednoczeniowego polskiej lewicy.

Rozpoczynał się szczytowy okres stalinizmu, walki z tradycyjnymi wartościami oraz kultywującymi je instytucjami. Propagowano sport masowy, potępiano niektóre dyscypliny, np. tenis, jako typowo burżuazyjny, czy wreszcie likwidowano typowo mieszczańskie kluby i tworzono w ich miejsce nowe, przynajmniej jeśli chodzi o nazwę – towarzystwa sportowe, połączone organizacyjnie z różnymi gałęziami gospodarki. Nie wszystkim te idee przypadły jednak do gustu. Zebranie założycielskie nie było łatwe, działaczom czterech klubów daleko było do jednomyślności, ale nie mieli wyjścia. Górnik musiał powstać, a jako że jego patronem były kopalnie Zabrzańskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego nie mógł przyjąć innej nazwy. Pierwszym prezesem został Filip Sieroń. Utworzono 12 sekcji sportowych. Prawdopodobnie jeszcze przed statutową rejestracją klubu, w 1949 roku GZKS przekształcił się w terenowe koło sportowe „Górnik”, na czele którego stanął dyrektor kopalni „Zabrze – Zachód”, Bernard Bugdoł.

O tym jak dynamicznie rozwinął się Górnik świadczy właśnie zestawienie ich losów z imiennikiem z Radlina. Gdy Górnik Radlin zdobył wicemistrzostwo Polski w 1951 roku, zabrzanie grali na zapleczu I ligi, potem w wyniku reorganizacji znaleźli się nawet na trzecim szczeblu rozgrywkowym. Jeszcze w 1955 roku Górnik Zabrze był drugi w II lidze, oglądał plecy Budowlanych Opole, czyli Odry. Gwardia Kielce, Marymont Warszawa, Stal Gdańsk – zestaw rywali zabrzan w tamtym okresie brzmi wręcz karykaturalnie, gdy zestawi się ich z przeciwnikami zabrzan już kilkadziesiąt miesięcy później.

Górnik już jako beniaminek bije się jak równy z najlepszymi w lidze – zajmuje szóste miejsce, ale  z 4 punktami straty do podium, u siebie ogrywa i Legię, i Ruch Chorzów, czyli mistrza i wicemistrza. Równolegle dochodzi do finału Pucharu Polski, ale w Warszawie przegrywa z Legią Brychczego i… Pohla, wówczas odrabiającego służbę wojskową w „mundurze” piłkarskim. Rok później wraca Pohl i zaczyna się impreza. Najpierw mistrzostwo, choć jednocześnie przegrany finał Pucharu Polski. Potem „dopiero” trzecie miejsce, ale w 1959 roku znów mistrzostwo Polski. Potem drużynę nieco odmłodzono, dorzucono tam jeszcze więcej talentu, w klubie pojawił się ponownie trener Augustyn Dziwisz. Reszta jest już historią, której finałem było losowanie z udziałem monety oraz kapitalna historia w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Nie ma natomiast absolutnie żadnych wątpliwości, że o ile Górnik lat sześćdziesiątych i początku lat siedemdziesiątych był prawdziwym gigantem, o tyle już ten w drugiej połowie lat pięćdziesiątych był wielki.

21. LECH POZNAŃ 2008-2011

Czy to był Lech Poznań, który na długie lata zdominował ligę? Nie. Czy to był Lech Poznań, który odniósł bezprecedensowy i niespodziewany sukces niewielkimi zasobami finansowymi i organizacyjnymi? Nie, wręcz przeciwnie, przecież stała za nim już prawdziwa fortuna oraz doświadczenia i zawodnicy dwóch ekstraklasowych klubów. Czy to był Lech, który doszedł wyjątkowo daleko w Europie? Czy to był Lech, który miał zawodników stanowiących o sile reprezentacji? Czy to był Lech, którego zagraniczne nabytki potem rozsadziły silne europejskie ligi?

Na większość pytań, które zadawaliśmy sobie przy układaniu tego rankingu trzeba byłoby odpowiedzieć: nie. Ale dla Kolejorza z lat 2008-2011 trzeba zrobić wyjątek i docenić go nieco w oderwaniu od gabloty z pucharami czy osiąganych wyników w lidze. Bo ten Lech, to przede wszystkim kilka pojedynczych spotkań, które już na zawsze przejdą do historii polskiego futbolu oraz kilka popisów tak fenomenalnej gry, że zapewne nieprędko będzie nam dane podobną oglądać na murawach między Odrą a Bugiem.

Przede wszystkim – Lech Poznań tamtego okresu miał dwóch trenerów, którzy potrafili zrobić coś widowiskowego. Sami wiecie, że nie zawsze było nam po drodze z Franciszkiem Smudą i jego metodami, ale trzeba przyznać – Kolejorz jego kadencji był wyjątkowo efektowny. Zdobywanie kilku bramek w meczu, nawet z wyżej notowanymi rywalami czy w europejskich pucharach, wykorzystywanie przede wszystkim ofensywnego potencjału bardzo porządnych zawodników jak Stilić, Peszko czy Rengifo, wiara w Lewandowskiego, choć to akurat wybitnie trudne nie było, gdy od wejścia zaczął naparzać z każdej pozycji. Smuda miał ten swój nos, nie przeszkadzał szczególnie zawodnikom, zwłaszcza, gdy dostawał takich z ciągiem na bramkę. A że piłkarzy podrzucał mu wówczas śp. Andrzej Czyżniewski – wszystko hulało aż miło.

Okienka w 2008 roku to chyba w ogóle najbardziej udane zakupy w historii polskiej piłki. Lech sprowadził wtedy Roberta Lewandowskiego, Semira Stilicia, Manuela Arboledę, Sławomira Peszkę, Tomasza Bandrowskiego i Ivana Turinę. Czterech piłkarzy, którzy w krótkim czasie stali się gwiazdami ligi, a przede wszystkim – poprowadzili Lecha do wiosennej przygody z Europą. Dziś te sukcesy mogą być trochę przyćmione przez to, czego dokonał Kolejorz już za rządów Zielińskiego i Bakero, ale pamiętajmy, że ten lot po Manchestery i Juventusy zaczął się m.in. od rozjechania Grasshoppers.

Ale 6:0 ze Szwajcarami to nie była nawet przygrywka przed symfonią w kolejnych fazach. Przede wszystkim mecz-symbol. 4:2 z Austrią Wiedeń, po wygryzieniu awansu dosłownie w ostatnich sekundach. Najpierw to przybicie w głosach komentatorów, gdy Lech stracił drugiego gola. A potem akcja, którą wielu w Wielkopolsce mogłoby szczegółowo rozrysować nawet po przebudzeniu w środku nocy. Peszko zaczyna mieszać na prawej flance, mimo dwóch godzin biegania w nogach, podjeżdża pod linię i dogrywa na aferę do środka. Tam Arboleda próbuje jakoś zgasić piłkę udem, jeden z rywali się obcina, w tłoku do futbolówki dopada Rafał Murawski… Eksplozja radości.

To nie było ostatnie słowo lechitów. W fazie grupowej udało im się przede wszystkim nie przegrać z Nancy i Deportivo La Coruna, ale i wygrać w Rotterdamie z Feyenoordem po golu Ivana Djurdjevicia. A ten pościg w Poznaniu już w fazie pucharowej? Dwa gole w ostatnich dziesięciu minutach i 2:2 z Udinese? Jasne, w rewanżu zabrakło gola, a w końcówce padło kultowe w pewnych kręgach „Kikut, rany boskie”, jednak to i tak są mecze i osiągnięcia z dzisiejszej perspektywy właściwie nieosiągalne. My tu się męczymy z Szeryfami i Rygami, a tymczasem tamten Lech najpierw przeszedł Azerów, Szwajcarów i Austriaków, po czym w grupie odprawił Holendrów i Francuzów. To nie tylko piękne historie, nie tylko pamiętne mecze, ale też te upragnione punkty rankingowe, nieprawdopodobny kapitał na przyszłość.

Tu właśnie dochodzimy do drugiej europejskiej odysei, tym razem już z Jackiem Zielińskim i Jose Bakero za sterami. Najpierw wielki ukłon przed Panem Trenerem Jackiem, który wygrał dla Lecha ligę, wiosną kosząc wszystkich rywali. To o tyle ważne, że naprawdę Kolejorz rozkręcał się wtedy jak lokomotywa, i to pomimo naprawdę mocnego składu oraz rozkręcającego się Lewandowskiego. Finisz to już jednak istna bajka, pięć zwycięstw z rzędu, do tego oczywiście mnóstwo ważnych bramek Roberta. Natomiast pamiętajmy – największe wyczyny poznaniaków to właśnie okres świeżo po oddaniu najlepszego piłkarza w ręce Jurgena Kloppa.

Kto mógł przypuszczać, że tak to wszystko się potoczy? Na wejściu ogromne trudności lechitom sprawił Inter – i to nie ten mediolański, tylko z Baku. Trudno uwierzyć, że goście, którzy za chwilę mieli opędzlować Manchester City, w Poznaniu wygrali dopiero w jedenastej serii rzutów karnych, gdy Kotorowski najpierw pokonał Lomaję, a potem obronił strzał golkipera z Azerbejdżanu. Kurczę, aż zacytujemy nasz tekst po meczu.

Za chwilę nasi piłkarze będą narzekać – a dlaczego puchary musimy zaczynać tak wcześnie? A czemu znowu trzeba lecieć gdzieś na wschód? A powód jest przecież prosty – BO TO WASZ POZIOM, CIAMAJDY. Jak remisujecie z Maltańczykami i przegrywacie z Azerami, to z kim chcielibyście grać? Z Niemcami? Z Anglikami? Z Hiszpanami? Oni nie mają czasu na potyczki z amatorami. Znak czasów – kiedyś na karne, to Lech walczył z Barceloną. A teraz walczy z Interem, tylko tym z Baku.

Los się do Lecha uśmiechnął, no to teraz mamy śmiech przez łzy. Brawo Kotorowski! Ale chyba wypada napisać, że tego Kotorowskiego to Lech od lat próbował się pozbyć i kimś zastąpić – a to Dolhą, a to Turiną, a to Kasprzikiem, a to Buriciem. I co? Tyle czasu i nie udało się działaczom znaleźć bramkarza. Przychodzi do meczów o wszystko i broni Kotorowski. I – co jest żartem historii – ratuje wszystkim dupy. Transfery latem? Takie, że nie miał dziś kto grać w ataku. A Mariusz Jop nie zawsze może pomóc.

No, przyznamy szczerze, chyba nikt nie sądził, że jeszcze w tym samym sezonie Lech faktycznie powalczy z legendarną włoską drużyną, wprawdzie nie Interem, ale równie mocnym Juventusem. Tak, po drodze była porażka w dwumeczu ze Spartą, przez co Kolejorz wypadł z gry o Ligę Mistrzów, ale nie ma sensu rozpaczać, dzięki temu napisały się wielkie historie. Rudnevs i jego hat-trick. Możdżeń i opinia człowieka, który potrafi uderzyć z dystansu. Ale przede wszystkim drugie miejsce w grupie, z liczbą punktów równą Manchesterowi City, z pięcioma „oczkami” przewagi nad Juve.

Kiedy w latach 08-10, Lech już amikowy, w pucharach zaczął wygrywać, wygrywać z Juve czy Manchester City, odetchnąłem z ulgą. Pomyślałem: kurczę, no wreszcie przestaniem się karmić tym, że w Poznaniu strzelaliśmy karne z Barceloną, że to był wielki sukces. Wcześniej Lech nie miał pucharowych sukcesów, choć miały je mniejsze kluby, gdzieś przechodziły, kogoś umiały zaskoczyć. Lech potrafił wygrać najwyżej jeden mecz jak z Marsylią czy Bilbao – opowiadał ostatnio w rozmowie z Weszło Radosław Nawrot z Gazety Wyborczej. To dość trafne ujęcie – wielka ulga, wielki wyczyn, że teraz Lech miał już patrzeć prosto w oczy kibicom Legii, Widzewa czy Górnika Zabrze – patrzcie, my też mamy swoje momenty chwały z europejskimi markami. A jednocześnie nadzieja, że ten „amikowy” Lech naprawdę będzie mocarzem, tak jak zaczął od prawdziwie mocarstwowych wyczynów w latach 2008-2011.

Manchester City Vieiry, Adebayora, Richardsa i Zabalety wpada do Wielkopolski i dostaje trzy gole, w tym bombę od 19-latka. Juventus z Del Piero, Chiellinim i Iaquintą tonie w śniegu i odpada z Ligi Europy, pomijając, że wcześniej daje sobie wbić trzy bramki na Stadionie Olimpijskim w Turynie. Niewypowiedziany żal, że nie udało się pójść za ciosem i odprawić też Bragi, sądzimy, że im dalej w ten europejski las, tym Lech grałby z większą swadą i polotem – czyli tak, jak mu wychodziło najlepiej. Wcześniej ta historii z Feyenoordem, z Austrią, nawet z Udinese. Tamte dwa sezony w Europie to kapitał, który wydawał się trudny do zmarnowania.

A potem przyszły Stjarnany i Żalgirisy. Może dlatego, pomimo że w latach 2008-2011 Lech zdobył tylko po jednym medalu w każdym kolorze, a w latach 2012-2017 zgarnął złoto, dwa srebra, dwa brązy i trzy finały Pucharu Polski – to właśnie ten wcześniejszy Lech jest większy. Potężniejszy. Po prostu fajniejszy.

20. LEGIA WARSZAWA 1954-1957

Największą wadą tej drużyny jest bez wątpienia droga do zbudowania dream teamu oraz okres, w którym to wszystko się odbyło. Oczywiście, w PRL-u nie było świętych klubów, każdy używał swoich wpływów bez żadnych skrupułów, czasem rozdawano frukty w postaci mieszkań, aut czy wysokich pensji, czasem stosowano mniej czy bardziej zawoalowane groźby. Nie byłoby wielkiego Górnika Zabrze bez wsparcia odpowiedniego komunistycznego resortu, nie byłoby bez tego wsparcia wielkiej Stali Mielec, Wisły Kraków czy Ruchu Chorzów.

Dlaczego więc Legia tak drażniła? Cóż, obowiązek odbycia służby wojskowej dotyczył każdego, komu nie zdołano zorganizować wiarygodnie brzmiącej wymówki. Sporo o tym, w jaki sposób działała ówczesna Legia mówią nawet relacje dotyczące jej dwóch wielkich legend – Kazimierza Deyny oraz Lucjana Brychczego, początkowo niezbyt chętnych, by przywdziewać wojskowy strój, zwłaszcza że akurat pensje w Legii nie były wcale tak wysokie jak w klubach górniczych. Wiktor Bołba, kustosz pamięci Legii Warszawa, w Księdze Stulecia cytowanej następnie przez oficjalną stronę klubu wyjaśnił wszystko w sposób dogłębny i niezafałszowany kibicowskim spojrzeniem. W Warszawie pojawił się węgierski szkoleniowiec Janos Steiner, który chciał zbudować Legię na wzór swojego rodzimego Honvedu. I się zaczęło.

Zdjęcie

Fot. Legia Warszawa

Węgierski szkoleniowiec, który nieustannie poszukiwał nowych zawodników gwarantujących wyższy poziom, wypatrzył młodego chłopaka z III-ligowego Górnika Nowa Ruda (późniejszy Piast) podczas meczu reprezentacji Tirany z kadrą B. Od razu zagiął na niego parol. Steiner, mając dojście do gen. Popławskiego, niezwykle wpływowego protektora klubu, sprowadził do Warszawy kilkudziesięciu młodych piłkarzy z całej Polski. Wystarczyło, że wskazał kogoś, kto był w wieku poborowym, a wkrótce wskazany otrzymywał wezwanie do wojska. Tak stało się z Brychczym. Na prośbę Steinera do WKU w Gliwicach udał się płk Tadeusz Przylipiak, kierownik drużyny, by dopilnować wręczenia karty powołania młodemu piłkarzowi.

– Chociaż mój rocznik podchodził do zasadniczej służby wojskowej dopiero za pół roku, mnie postanowiono wcielić wcześniej – pisał Brychczy w książce Kici – Trener Steiner chce zbudować silną drużynę piłkarską na wzór Honvedu. Po tym, co pokazałeś w meczu kadry B z Tiraną, widzi dla ciebie miejsce w tej drużynie. Twoja skala talentu każe sądzić, że godząc się na grę w CWKS-ie, możesz zrobić ogromną karierę. Nic nie tracisz. Spróbuj – zachęcał pułkownik. Mimo roztoczenia przed nim takich perspektyw, Brychczy miał poważne wątpliwości. Grał tu rolę strach przed wojskiem i przed tym, jak sobie w nim poradzi.

– Muszę przyznać, że do Warszawy jechałem z duszą na ramieniu. Wiadomo, że każdy młody chłopak odczuwa strach przed przekroczeniem bram jednostki. Mój strach uleciał, gdy na miejscu przekonano mnie, że moim koszarowym życiem będzie dla mnie gra w piłkę. Nie ulegało wątpliwości, że ominą mnie nudna musztra, obieranie ziemniaków i szorowanie podłóg (…). W dodatku pewności siebie nabrałem po tym, gdy przypadkiem wpadła mi w ręce gazeta, w której rzuciły mi się w oczy następujące zdania: 'Trener Steiner szczególne nadzieje wiąże ze środkową trójką CWKS-u. Niesłychanie zwinnym, szybkim, świetnym technicznie Brychczym, konstruktywnym Kowalem i dysponującym potężnym strzałem Pohlem’. Ten fragment podziałał mi na wyobraźnię – opowiadał o swoich początkach na Łazienkowskiej (’Nasza Legia’, 33/2004).

Brychczy stał się bodaj najważniejszym elementem śląskiego zaciągu. Jeszcze w 1954 roku Legia zajęła odległe, siódme miejsce w lidze. W przyszłym sezonie to był już zupełnie inny zespół, z innymi celami i osiągnięciami. Dużo mówi fakt, że władze wobec bezprecedensowych sukcesów Wawelu Kraków, postanowiły wykluczyć z rozgrywek Okręgowe Wojskowe Kluby Sportowe, by armię reprezentował wyłącznie ten stołeczny Centralny Wojskowy Klub Sportowy. Budowę wielkiej Legii rozpoczęto z impetem, którego nie powstydziłaby się „awanturnicza” Legia sprzed paru lat.

W bramce Edward Szymkowiak – przed wojskiem Ruch Chorzów, po wojsku Polonia Bytom. W obronie Horst Mahseli, powołany z Polonii Bytom, został w Legii na stałe. Obok Marceli Strzykalski, ze wspomnianego OWKS-u Kraków, przerzucony do stołecznej jednostki. Razem ze Strzykalskim szlak bojowy Wawel-Legia przebył też Kowal, który po odsłużeniu wojska ruszył zarabiać jako górnik w kopalni piłkarskich sukcesów zlokalizowanej w Zabrzu. Także Henryk Kempny i Andrzej Cehelik przyjechali do Legii tylko na okres służby wojskowej, przed i po tym epizodzie grali obaj dla Polonii Bytom.

Zdjęcie

Fot. Legia Warszawa

Natomiast perłą w tej wojskowej koronie był Ernest Pohl. Człowiek, który zanim napisał swoją wielką historię w Górniku Zabrze, doprowadził do dwóch dubletów z rzędu warszawską Legię. Szczególne wrażenie robił zwłaszcza ostatni sezon legendy polskiej piłki w Warszawie. W 1956 roku Legia wygrała 15 z 22 spotkań, zdobyła astronomiczne 65 goli (o DWADZIEŚCIA SIEDEM więcej niż drugi i trzeci najlepszy atak ligi z ŁKS-u i Wisły), po drodze rozjechała m.in. Białą Gwiazdę 12:0, a w Pucharze Polski opędzlowała 3:0 rodzący się wielki Górnik. Tamte dwa sezony to w ogóle być może jeden z najlepszych okresów pojedynczej drużyny w historii – w PP Legia strzeliła 22 gole, tracąc przy tym tylko sześć. Rok wcześniej – 19:6, w tym 5:0 w finale z Lechią Gdańsk, posiadającą wówczas za jedną z najlepszych linii defensywnych w Polsce. Korynt na boisku, ale przede wszystkim rewolucjonista Foryś w roli trenera zbudowali monolit, które gole tracił wybitnie rzadko. Z Legią nie miał żadnych szans.

Dwa tytuły i dwa Puchary Polski, wszystko zdobyte w niesamowitym stylu, z postaciami, które na całe dekady stały się symbolami polskiej piłki. Pewny niedosyt to Europa, choć… tu też trzeba dorzucić pewną gwiazdkę przy opisie. Legia potrafiła na przykład rozbić francuskie Lens w towarzyskim spotkaniu w 1955 roku, po 17 minutach prowadząc już 3:0. W rewanżu na mini-tournee po Francji, warszawiacy po kapitalnym meczu zremisowali 5:5. Bardzo możliwe, że gdyby okazji do pokazania się w Europie mieli więcej, pewnie wyniki też byłyby lepsze. Sęk w tym, że ten nieprawdopodobny dream team zagrał w Pucharze Europy tylko raz – i przegrał w dwumeczu 2:4 ze Slovanem Bratysława.

Sukcesy skończyły się, gdy połowa drużyny wróciła do Bytomia, a Pohl pojechał do Zabrza. Co zresztą dość dobrze obrazuje, że choć wojsko było potężne, to jednak nie wszechwładne. Cieślika w ogóle nie udało się do Warszawy przywieźć, Pohla zaś – utrzymać na dłużej.

19. WISŁA KRAKÓW 1927-1931

Wisła w pierwszej połowie lat dwudziestych była w cieniu Cracovii – wciąż arcymocna na skalę polską, jeden z argumentów za tym, że system wyłaniania mistrza, kierujący tylko jeden klub z Krakowa do finałów ma oczywiste wady – ale jednak ciut słabsza.

Z czasem zaczęła jednak wychodzić z cienia rywali zza miedzy. Warto tu wskazać choćby odwiedziny marszałka Piłsudskiego na meczu Wisły w 1924. W wydanym na trzydziestolecie klubu biuletynie czytamy:

„W maju 1924 delegacja zameldowała się u Komendanta w Sulejówku.
– Wisła? – zapytuje Komendant – Nie znam jeszcze Wisły. Znam Cracovię, na której meczu, będąc ostatnio w Krakowie, byłem – odparł Komendant.
– Komendancie, Wisła jest jednym z najstarszych klubów polskich, istnieje jeszcze od czasów przedwojennych – odparłem i pokrótce opowiedziałem Komendantowi historię Wisły, którą Marszałek z zainteresowaniem wysłuchał i oświadczył ku mej wielkiej radości krótko:
– Dobrze, będę na meczu”.

Paweł Gaszyński, autor cyklu książek „Zanim powstała liga”: – Po I wojnie światowej Wisła zawiesiła działalność, dopiero w drugiej części 1918 roku, jeszcze nie jako Wisła, a Sparta, ci piłkarze się zbierają. Potem wracają do nazwy „Wisła”,. Początkowo były pewne problemy ze składem, z jakością, to była ciągle czołowa drużyna, ale odstawała jakościowo od Cracovii.

Niezwykłą postacią tego okresu był Stefan Śliwa, który trafił nawet do kadry reprezentacji Polski – jako pierwszy Wiślak, wspólnie z Henrykiem Reymanem, bowiem razem zostali powołani na mecz z Węgrami w 1922 – choć podczas wojny stracił dłoń.

W 1927 Wisła Kraków została pierwszym mistrzem polskiej ligi – wyłanialiśmy wcześniej najlepsze drużyny w Polsce, ale w 1927 wystartowała centralna liga i to Biała Gwiazda okazała się najlepsza. Co więcej, na finiszu wyprzedzając proniemiecki 1.FC Katowice, a więc stanowiąc bastion polskości, któremu w końcówce sezonu kibicowano nie tylko w Krakowie. Hitowy mecz oglądało 25 tysięcy ludzi. Co prawda to decydujące starcie z 1.FC miało więcej niż kontrowersyjny przebieg – wiadomo jak wyglądałby wtedy proniemiecki mistrz Polski – ale przecież raz, że Wisła doprowadziła do tego meczu będąc zdecydowanie najlepszą polską drużyną, to nawet bez kontrowersji w tym spotkaniu byłaby faworytem do wygrania. Straciła 32 bramki – najmniej w lidze. Strzeliła natomiast oszałamiające 95, z czego 37 ustrzelił Henryk Reyman.

Reyman po latach wspominał (za HistoriaWisly.pl): -„Całe społeczeństwo polskie przyjęło z prawdziwą radością wieść o naszym zwycięstwie. Radość Polaków śląskich zamieniła się w swego rodzaju manifestację narodową, była dla niej czynnikiem krzepiącym duchowo. Miły był powrót do Krakowa, gdzie na dworcu czekały nas tysięczne zwolenników, orkiestra zagrała „Krakowiaka”, a graczy wyniosła uradowana brać na ramionach z wagonu. Okrzykom i składaniom gratulacyj nie było końca”.

O zawiłych losach ówczesnych piłkarzy niech powie fakt, że w Wiśle na bramce stał wówczas pochodzący z niemieckiej rodziny Emil Folga, który trafił do Białej Gwiazdy z BBSV Bielsko Biała, a – według Andrzeja Gowarzewskiego – podczas II wojny z wyboru trafił do wermachtu, a według pogłosek mógł być nawet członkiem gestapo.

Co ciekawe, choć rekord Reymana jest najbardziej efektowny, tak za najlepszego piłkarza uważano Jana Kotlarczyka – nie miał, zdaniem samego Reymana, smykałki do bramek, ale wyprzedzał swoje czasy jeśli chodzi o zmysł taktyczny, inteligencję w grze, całe regulowanie tempa gry. O Reymanie z kolei pisano, że owszem, snajper najlepszy, ale technika poprawna, do tego zbyt wolny i za mało zwrotny – gdyby i te cechy posiadał, byłby zawodnikiem kompletnym.

Piłkarze Wisły oczywiście byli wówczas amatorami – przykładowo Kotlarczyk był ślusarzem, Reyman zawodowym żołnierzem, a Folga urzędnikiem.

Rok później Wisła obroniła tytuł – miało to tym większą wagę, że Cracovia brała już udział w ligowych rozgrywkach, rok wcześniej optując za starą metodą wyłaniania mistrzostwa. To w tym sezonie odbyła się pierwsza ligowa święta wojna w historii. Pierwszy mecz smakował gorzko dla Wisły: Pasy wygrały 2:1. Rewanż to jednak bezdyskusyjny triumf Wisły – 5:1. Wisła znowu miała najlepszy atak i najlepszą obronę – ugruntowała pozycję najlepszej drużyny w Polsce.

Ilustrowany Kuryer Codzienny pisał po wygranych przez Wisłę derbach (za HistoriaWisly):

„Rzadko kiedy jakie zawody piłkarskie w Krakowie wywołały takie poruszenie w świecie sportowym, jak wczorajsze. Świadomość, iż zwycięstwo, a z tem łącznie zdobycie dwu punktów zadecydują w ogromnej mierze o szansach na zdobycie mistrzostwa Polski przez jedną z drużyn krakowskich odczuwało się wszędzie, o meczu tym mówiono głośno, przyczem wiele osób traktowało tenże przedwcześnie nawet jakby rozgrywkę finałową o mistrzostwo Polski. Te fakty, a zarazem wspaniała pogoda sprawiły, iż boisko Wisły zaległy wczorajszej niedzieli olbrzymie tłumy publiczności, dochodzące do 15.000 osób”.

A tu „Przegląd Sportowy”:

„Mecz, jako całość, był jednym z najpiękniejszych widowisk, jakie oglądał Kraków ostatnimi czasy. Specjalnie Wisła grała wprost koncertowo. Energia, niezłomna wola zwycięstwa, wykorzystanie każdej chwili słabości i zdenerwowania u przeciwnika, twardość i nieustępliwość w walce – oto tak charakterystyczne dla tej drużyny cechy, które przyniosły jej świetny triumf nad miejscowym rywalem. Balcer, Bajorek, Kotlarczyk, Kowalski i Czulak byli jej czołowymi graczami w tym dniu. U białoczerwonych pierwsze skrzypce grali ciągle niezastąpieni Kałuża i Szterling. Z innych lepsi od innych byli Mysiak, Chruściński, i z dużymi zastrzeżeniami Szumiec. Sędzia p. Marczewski z Łodzi spełnił swe zadanie b. dobrze”.

Kolejne dwa lata były słodkogorzkie – dwukrotnie Wiślacy zostawali wicemistrzami, ale musząc oglądać tyły krakowskich rywali: raz Cracovii, raz Garbarni.

18. RUCH CHORZÓW 1960-1968

Czy to najbardziej romantyczna historia w polskiej piłce?

Tak.

I tyle, nie ma chyba tutaj za wiele do dodania. Można oczywiście przywoływać Szombierki z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, można celować w jakieś wielkie drużyny, czy piłkarzy, którzy całą karierę spędzili w jednym klubie. Ale Ruch Chorzów z 1960 roku to jest coś, co wyłożyło skalę, zdeklasowało całą konkurencję. Sam sukces – jakich wiele, ot, mistrzostwo Polski, jedno z czternastu w dorobku samego chorzowskiego klubu.

Ale okoliczności?

Już pal licho, że hutnictwo zdecydowanie przegrywało wojnę na wpływy z wojskiem czy górnictwem. Chodzi o pewne wartości, które w piłce nie zmieniły się przez ostatnie 120 lat.

Fot. Ruch Chorzów

Po pierwsze – lokalność. Ten malutki wpisik w piłkarskim życiorysie, który potrafi zmienić zwykłego wyrobnika w legendę. Jeśli jesteś nasz, jeśli jesteś stąd, jeśli wychowałeś się na podwórku obok – wybaczymy ci więcej, będziemy dopingować bardziej żywiołowo, nie opuścimy cię aż do końca. Ruch Chorzów 1960 roku to właściwie niedościgniony ideał. Na czternastu piłkarzy, którzy wywalczyli tytuł, aż jedenastu pochodziło z Chorzowa i okolic. To była właściwie jedna wielka definicja lokalności, a osoby, które podpisują się pod hasłem „support your local football team” zapewne aż poczuły przyjemne mrowienie na karku.

Po drugie – skromność. Czternastu piłkarzy, podkreślamy. Obecnie tylu bierze udział w pojedynczym meczu, wtedy Ruch wygrał mistrzostwo korzystając z zaledwie czternastu osób.

Po trzecie – okoliczności. Sezon wcześniej karierę zakończyła niekwestionowana legenda klubu, jego najlepszy strzelec, człowiek, który stanowił o sile Ruchu przez kilka ładnych sezonów – Gerard Cieślik. Był namawiany na jeszcze jeden rok gry, na pomoc choćby w roli doświadczonego nauczyciela dla młodszych zawodników – nie udało się jednak doprowadzić do choćby jednego, symbolicznego występu w mistrzowskim sezonie.

A co jeśli dodamy do tego, że trenerem drużyny był Janos Steiner? Ten sam, który wcześniej przebierał w kilkudziesięciu piłkarzach sprowadzonych na jego życzenie do Legii Warszawa, teraz dysponował czternastką ludzi. Co więcej – do Chorzowa trafił również w romantyczny sposób – zakochał się i poślubił wieloletnią sekretarkę klubu. Tragizmu do tej pięknej historii dodaje fakt, że Steiner nie dożył końca ligi, zmarł po operacji wyrostka w czerwcu 1960 roku.

Dla mnie tamten tytuł to przede wszystkim zasługa trenera Steinera. Byłem w wojsku w Warszawie, gdy zaczął on szkolić CWKS. Niestety z powodu kontuzji nie zagrałem w jego drużynie. Ponownie zetknąłem się z nim, gdy został trenerem Ruchu. Znał niewiele polskich słów. W restauracji potrafił powiedzieć tylko „jajko sadzone”. Do drużyny mówił po niemiecku. Znam trochę ten język, więc „robiłem” za tłumacza. Fachowcem był jednak doskonałym. Bazował na szybkości. Trening trwał nie więcej niż godzinę i kwadrans, ale był bardzo intensywny. Wszystkie ćwiczenia odbywały się z piłkami – cytuje ówczesnego kapitana zespołu Eugeniusz Pohla strona Ruchu Chorzów.

Fot. Ruch Chorzów

Czternastu chłopaków z sąsiedztwa grających dla swojego niespodziewanie zmarłego trenera, który do Chorzowa przyjechał dla ukochanej kobiety oraz klubowej legendy, która po raz pierwszy od lat obserwowała mecze z poziomu trybun. Jeśli to nie jest romantyczne, to chyba nic w polskiej piłce nigdy nie było.

Co ważne – to nie był pojedynczy wyskok tego Ruchu Chorzów. Na zdrowie klubowi wyszło połączenie z lokalnym Startem, który dostarczył do struktur mnóstwo utalentowanych zawodników. Stopniowe wypychanie ze sceny piłkarskiej bardzo mocnego AKS-u też zadziałało na korzyść najmocniejszego klubu w mieście. Ruch w najbliższych latach dorzucił jeszcze do dorobku srebro oraz brąz, a także dwa finały Pucharu Polski. W teorii nie jest to tak wiele, zwłaszcza na tle występującego po sąsiedzku Górnika Zabrze, w błyskawicznym tempie goniącego Ruch pod względem liczby zdobytych mistrzostw. Pamiętajmy jednak cały czas o okolicznościach. Andrzej Gowarzewski przywołuje, że drastyczne różnice w wynagrodzeniach górniczych i hutniczych doprowadziły nawet do podłożenia się piłkarzy Ruchu w meczu z Polonią Bytom.

Spotkanie skończyło się wynikiem 0:8 i według autora licznych publikacji dotyczących historii futbolu – stanowiło protest zarabiających na hutniczych etatach piłkarzy przeciw… swojemu trenerowi, Augustynowi Dziwiszowi, zarabiającemu na etacie górniczym.

Mistrzostwo 1960, rozpoczynające historię drużyny bez Cieślika, było na pewno najbardziej romantyczne. Ale za to mistrzostwo 1968, ten cykl wieńczące, było chyba najtrudniejsze. Wciśnięcie się na pierwsze miejsce w epoce Legii Deyny i Gadochy oraz Górnika Lubańskiego i Lentnera, to coś naprawdę wyjątkowego. Marzec 1968, Górnik Zabrze ogrywa Manchester United z Bestem i Charltonem po golu Lubańskiego. Czerwiec 1968 – Górnik przegrywa 1:3 z Ruchem, w meczu pieczętującym mistrzostwo chorzowian. Październik 1968, Legia rozbija 6:0 TSV Monachium w Pucharze Miast Targowych. Kilka miesięcy wcześniej dwukrotnie remisuje z chorzowianami i jest zmuszona uznać ich prymat w tabeli.

Dwa mistrzostwa, a jedno cenniejsze od drugiego. Bez wątpienia jedna z dwudziestu najlepszych drużyn w historii polskiej piłki.

17. CRACOVIA 1919-1923

Źródło: WikiPasy

Cracovia była faworytem w przerwanym przez agresję bolszewików sezonie 1920, siłę potwierdziła w sezonie 1921, sięgając po tytuł, zostając pierwszym mistrzem kraju w historii. W 1922 minimalnie w grupie południowej uległa Pogoni Lwów – tyle samo punktów, Pogoń miała lepszy bilans bramkowy.

Opowiada Paweł Gaszyński, autor cyklu książek „Zanim powstała liga”: – Cracovia to najsilniejsza polska drużyna tuż po I wojnie światowej. Zdarzały się jej słabsze mecze, ale ogólnie – dominacja. Odnosiła też sukcesy międzynarodowe, bo w 1921 wyjechała na dwa mecze do Budapesztu, które skończyły się bardzo zaskakującymi wynikami – 0:0 z MTK Budapeszt, 0:1 z Ferencvarosem. Wrócić wtedy z takim bilansem to była sensacja, Węgrzy byli gigantycznie przed nami jeśli chodzi o futbol, tymczasem te zespoły były węgierską czołówką. Cracovia w tych meczach naprawdę pokazała klasę. Nie dziwi, że na mecz reprezentacji z Węgrami w Budapeszcie w 1921 pojechało aż siedmiu graczy Cracovii – poza nimi jeden z Warty, jeden z Pogoni Lwów, dwóch z Polonii Warszawa. Cracovia była tak wielką marką, że jej mecze miewały rangę i rozgłos polityczny – podobnie jak drużyny lwowskie, jeździła na Śląsk, ogrywała tam najsilniejsze niemieckie kluby, czym zdobywała głosy dla sprawy polskiej. Sam zespół, znakomity. Szczególnie defensywa Gintel-Fryc. Do tego Synowiec, który oprócz tego, że był świetnym piłkarzem, to jeszcze był obrotnym działaczem. Świetny był Cikowski w linii pomocy, do tego oczywiście Kałuża w ataku czy Sperling. Tu też grał Stanisław Mielech zanim przeniósł się do Warszawy. Cracovia miała też pecha, bo w 1921 zginął w wypadku lotniczym Antoni Poznański – był pilotem we Lwowie. Miał papiery na niesamowite granie. W kwietniu 1922 zginął Bolesław Kotabka. Przyczyną była… sprzeczka sąsiedzka. Dostał w żebra od sąsiada, wywiązała się większa awantura, finalnie dostał nożem.

Cracovia mogła się pochwalić w tym okresie prawdziwie międzynarodową rangą. Podczas gdy przyjazd zagranicznej drużyny był wydarzeniem w Polsce, „Pasy” mogły liczyć na zaproszenia zagraniczne, i to nie tylko w obrębie Galicji.

Gaszyński: – W 1923 Cracovia pojechała do Hiszpanii, gdzie rozegrała 10 meczów, 1 wygrała, 1 zremisowała, 8 przegrała. Z Barceloną zagrała dwa mecze, pierwszy zremisowała 1:1, w drugim przegrała 1:7. Dwa mecze z Valencią: 0:4, 2:4. Dwie porażki z Realem: 0:4, 2:4. Dwie porażki z Celtą Vigo, jedyna wygrana z Sevillą, potem porażka 0:3. Mieli dobre kontakty, byli cenieni – dzięki temu pojechali. Warto też podkreślić, że potrafili pojechać również na tournee do Paryża.

Źródło: WikiPasy

Co ciekawe, w barwach Barcelony zagra Ferenc Plattko, Węgier, który poprowadzi Cracovię w 1938. Poza Pasami będzie prowadził takie drużyny jak właśnie Barcelona – dwukrotnie, również po wojnie w sezonie 55-56, ale też FC Porto, Arsenal, Colo Colo, River Plate, Boca Juniors.

Na stronie „WikiPasy” czytamy o remisie z Barceloną (El Mundo Deportivo, w tłumaczeniu i ze źródła „Tygodnika Sportowego”):

El Mundo Deportivo (gazeta sportowa w Barcelonie): Cracovia zrobiła na nas dobre wrażenie, zaskoczyła ona naszą Barceloną swoją umiejętnością ustawiania się i wyczuciem footballowem, atoli grą, jaką wykazała Barcelona w II połowie drugiego dnia, została ona zdezorganizowaną. Nie chcemy przez to powiedzieć, że Cracovia była złym, lub słabym przeciwnikiem. Cracovia pokazała nam dobre współgranie, co bardzo rzadko widzieliśmy na naszem boisku. Elegancko i mądrze, co też rzadko widzimy, grała ona, a także w defenzywie nie była ona nerwową, lecz planową. Wierzymy w dobre rezultaty, uzyskane przez Cracovię z innemi drużynami środkowej Europy. Mimo rezultatu drugiego dnia pozostawiła Cracovia dobre wrażenie. Mamy nadzieję, że zobaczymy ją jeszcze u nas ponownie!! Jak już wspomnieliśmy ma Cracovia dobrą kombinację i nie widzieliśmy w tej drużynie żadnych „gwiazd footballowych”. Obrońcy, lewy pomocnik i trójka środkowa podobali nam się najbardziej. W pierwszym dniu pracowało dobrze prawe skrzydło mimo, iż nasz lewy pomocnik Bosch doskonale go trzymał. Naogół podobała się nam Cracovia, jako drużyna precyzyjna, jak U. T. E. z Budapesztu i Sparta z Pragi”.

Vida Deportiva (gazeta sportowa): Kto widział Cracovię, musiał bezwzględnie przyznać, że gra przez nią zademonstrowana była wyśmienitą, a jej technika stoi na równi z innemi sławnemi drużynami Europy. Popiel, bramkarz Polaków, jest dobrym, lecz nieco niepewnym, mimo to wykazał znakomitą grę. Obrona, głównie lewa, była dobrą i technicznie pewną (ballsicher). Synowiec, lewy pomocnik, jest najlepszym graczem w linji pomocy. Trzymał on doskonale swego przeciwnika. Linja ataku posiada kombinację, a środkowy napastnik jest wybitnym, o szybkim starcie i dobrym strzale.

Gaszyński: – Trzeba też podkreślić zasługi Cracovii na rzecz organizowania piłkarstwa polskiego. Pamiętajmy, że Edward Cetnarowski, prezes Cracovii, był założycielem „Przeglądu Sportowego”, jak i pierwszym prezesem PZPN. Z tego wyniknęły później problemy dla Cracovii. Gdy w 1927 powstawała liga, Cracovia nie została włączona do rozgrywek ligowych. Musimy pamiętać, że te rozgrywki były swoistym buntem przeciw PZPN, a trudno, żeby prezes buntował się przeciw sobie… Cracovia została więc w strukturach krakowskich, równoległych do ligi, grając z Makabi, Zwierzynieckim czy Tarnovią. Cetnarowski przestał być prezesem PZPN również ze względu na ten zatarg.

16. LECH POZNAŃ 1981-1985

To nie był tylko pierwszy mistrzowski Lech Poznań. To był mistrzowski Lech Poznań w momencie, gdy Widzew potrafił pobić najlepszych na kontynencie, a cała Polska śledziła jego mecze. W Łodzi niektórzy używają narracji: a, bo liczyły się puchary, nie liga.

Nie kupujemy tej narracji. Tytuł to tytuł. Przepustka do Pucharu Mistrzów to też dostateczny magnes, to tu trafiałeś najlepszych, to tu Widzew pokazał się z najlepszej strony. Tymczasem Lech dwukrotnie pokazał Wielkiemu Widzewowi tyły. Prologiem był Puchar Polski zdobyty w sezonie 81/82 – pierwsze trofeum Kolejorza – a później dorzucił też triumf w Turnieju Tysiąca drużyn w 83/84, sięgając po dublet. Wielka sprawa.

Lech ten Wielki Widzew potrafił ograć tak w lidze prezentując mniej chimeryczności, jak na przestrzeni konkretnego meczu. Radosław Nawrot, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, od zawsze kibic Lecha, a od lat piszący o Kolejorzu, wspomina najlepszy mecz ligowy jaki widział:

1983 rok, wiosna, Lech – Widzew. W Poznaniu z jednej strony mobilizacja, ale też delegacja z kwiatami, by pogratulować gry z Juve i Liverpoolem – Widzewem wtedy zachwycała się cała Polska. Lech wygrał 3:1 po fenomenalnej grze z obu stron, jedni i drudzy grali galaktycznie.

Lech korzystał z tego, że uwolnieni do pewnego stopnia zostali prywaciarze i ich biznesy. To błyskawicznie wywindowało niektóre osoby do nowobogackiego statusu. Symbolem, najbardziej głośną postacią ze wspierających Lecha, był Henryk „Luluś” Zakrzewicz. To on, dżinsowy magnat, kupił pierwszego mercedesa w Poznaniu. Stać go było na wiele i korzystał z życia. Problem jest taki, że dziś niektórzy w mieście uważają, że Luluś, swoim trybem życia, pogłębiał problemy Mirosława Okońskiego. Okoń był poznańskim George’m Bestem, tak pod względem umiejętności, jak i trybu życia. Słynął z powiedzenia:

„Moje pieniądze. Moje zdrowie. Moje życie. Nic ci do tego”.

Luluś, działacz, częściej bawił z Okoniem niż mówił mu, by lepiej zadbał o siebie, bo wtedy może osiągnąć więcej… Inna sprawa, że Okońskiego można zrozumieć i z tej strony: miał kilka lat wcześniej na ręku ofertę z PSG. Przyjechał po niego Jean-Paul Belmondo w roli paryskiego wysłannika. Skoro nie chcieli go puścić w momencie, który najbardziej mógł go rozwinąć, to może to podcięło skrzydła jakiemukolwiek myśleniu:

A może postawić w stu procentach na piłkę? Jak stawiać, skoro potem ktoś ci może rzucić tak wielką kłodę pod nogi?

Tak czy siak, Okoński był – i jest – w Poznaniu otoczony kultem godnym Maradony w Napoli. A bywały i bezpośrednie potyczki tych dwóch panów, wygrane przez Okońskiego… Wspominał ostatnio w wywiadzie Pawła Paczula Ryszard Rybak:

Pamiętam, że na stulecie Hamburg grał z Napoli. Gazety pytały, kto kogo przyćmi: Maradona Okońskiego czy Okoński Maradonę. Byłem na tym meczu i mogę powiedzieć, że Okoń przyćmił Maradonę, a Diego wziął za przyjazd 200 tysięcy marek. Tyle że jedyną rzecz, jaką pokazał, to była ta, że z Carecą stanęli obok siebie i podawali piłkę klatkami. A Okoń mieszał ich, jak chciał. Przyćmił Maradonę i zresztą pisały o tym w ten sposób gazety.

To, czego brakło tamtemu Lechowi, to sukcesu pucharowego. Zaczęło się znakomicie – przecież Lech w Pucharze Mistrzów 83/84 2:0 ograł Bilbao, czyli mistrza Hiszpanii, u siebie. Powiedzieć, że to doskonały wynik, to nic nie powiedzieć. Niestety historia tego dwumeczu jest smutna. Nawrot:

Ta historia jest na osobną książkę, tylko ten dwumecz. Lech po raz pierwszy grający przy sztucznym świetle. Przygotowujący się do tego na stadionie Olimpii Poznań, bo na swoim takiego światła nie ma. Po czym wychodzi na mecz w Bilbao, te światła zaczynają piłkarzy dezorientować. Najbardziej Józefa Szewczyka, który robi błąd za błędem. Łazarek opierdala go w przerwie na czym świat stoi. Co ty robisz?! Takie piłki puszczasz?! Szewczyk tymczasem nic nie widział. Wtedy zaczęła się ujawniać jego choroba nowotworu gałki ocznej. Łazarek po latach powiedział mi, że nie wybaczy sobie do końca, że tak nakrzyczał na tego poczciwego Józia. To oko Szewczykowi amputowano. I nic nie pomogło. Pod koniec lat osiemdziesiątych zmarł. To był przefajny człowiek i świetny piłkarz. Czasem myślę: co wtedy czuł? Nic nie widzi, czuje ból, ale próbuje, bo wie, że nie może zawieść. Każdy z tych meczów wyrastał do rangi przypowieści. Lecha można dzieciom opowiadać jak bajkę, w której nie zawsze jest dobro, zło, nie zawsze happy end. Ale zawsze jest interesujący morał.

Rok później Lech trafił na Liverpool, i choć Widzew potrafił w tamtych latach dać mu radę, tak nie oszukujmy się – nie będzie nagle tak, że polskie zespoły będą miały na LFC patent. Liverpool do edycji 84/85 podchodził jako aktualny triumfator. Bardziej szkoda rok później występu z Gladbach, gdzie Lech zremisował w Niemczech 1:1, pokazując swoją jakość, ale u siebie przegrał 0:2.

Niemniej ten Lech Poznań, mimo, że w pucharach nie odtworzył wielkich wyników Widzewa, tak nie da się ukryć: odpadał z bardzo mocnymi zespołami. Po drugie, w lidze był dumą Poznania. I w zasadzie właśnie wtedy, za drużyny Łazarka, zmieniła się mentalność wokół Lecha. Uwierzono, że może być mocny, że może wygrywać, bo wcześniej – nawet za tercetu ABC – maksymalnie sięgał brązu, tymczasem tutaj rozbudzono wiarę nie tylko, że Lech może być najlepszy. To było rozbudzenie wiary, że Lech najlepszy być powinien, a miejsce w czołówce to minimum przyzwoitości. Ta mentalność, obecna do dzisiaj, została rozbudzona właśnie wtedy.

15. GÓRNIK ZABRZE 1984-1989

Cztery kolejne tytuły mistrza Polski. Niekwestionowany dominator końca PRL-u. Symboliczna zmiana warty przyszła w 84/85, kiedy Górnik zdemolował Lech Poznań 5:0. „Sport” pisał:

„Jeżeli zważyć, że: 1) Lech jest aktualnym mistrzem Polski, 2) ewentualne zwycięstwo w tym meczu dawało jeszcze gościom szansę walki o tytuł, 3) specjalnością poznaniaków są mecze wyjazdowe – wówczas rezultat jakim zakończyło się spotkanie w Zabrzu należałoby potraktować jako sensację dużego kalibru. Trzeba również pamiętać, że od tej pory skuteczność nie była najmocniejszą stroną gospodarzy. Żeby strzelić jedną bramkę musieli zazwyczaj wypracować sobie co najmniej kilka sytuacji podbramkowych. Tym razem było inaczej („zawiódł” jedynie… Komornicki, który w 76 minucie nie wykorzystał rzutu karnego). Godny podkreślenia jest przede wszystkim styl w jakim Górnik odniósł to rekordowe zwycięstwo. Otóż przez pełne 90 minut nie było na boisku ani jednego podania do tyłu. Przy stanie 4-0 zabrzanie grali tak samo jak w pierwszym kwadransie – szybko, agresywnie „na maksimum”. To mogło się podobać nawet najbardziej wybrednym sympatykom futbolu. Przeciwnicy nie potrafili znaleźć żadnego środka na powstrzymanie falowych ataków górników, a było to tym trudniejsze, że gospodarze nie mieli w swojej drużynie nawet jednego słabego ogniwa. Mieli natomiast MATYSIKA, dla którego wczorajszy występ był prawdopodobnie jednym z trzech, czterech określanych często mianem „życiowych”.

Ryszard Komornicki, jedna z kluczowych postaci tej drużyny, twierdził po latach, że ten zespół miał potencjał na europejski top. Czego brakowało? Z jednej strony tego, co zazwyczaj w takich sytuacjach opowiadają piłkarze: mitycznego ogrania z doświadczonymi zawodnikami, z czołówką europejską. Można w to uwierzyć? Z jakimś mniejszym przekonaniem. Ale już to, że polskie kluby, w tym dominator Górnik, odstawał od Zachodu pod względem zaplecza, odżywek, medykamentów, czy nawet zwyczajów? Tak, to już inna kwestia, niepodważalna.

Jasne, że byli tutaj prawdziwi tytani pracy, jak choćby Waldemar Matysik, ale też piłkarze tamtego Górnika przyznają, że zdarzało się przesadzać z objadaniem pyszną śląską kuchnią. Bywało, że wyniki w polskiej lidze usypiały czujność – było im dobrze, byli mocni, brakowało impulsu, by wznieść się na wyższy poziom, znaleźć jeszcze więcej motywacji do pracy. Andrzej Pałasz mówił Janowi Mazurkowi:

„Takie były czasy, że zawsze pojawiało się coś na stole. Zawsze. Pytanie tylko, jak dużo tej wódki. Pamiętajmy, że nie byliśmy wtedy żadnymi zawodowcami. Zatrudniano nas w kopalniach, tylko że nie musieliśmy tam pracować, a na swoje pensje zarabialiśmy na boisku. Wszyscy młodzi, spełniający marzenia, myślący tylko o piłce nie za bardzo mieliśmy świadomość tego, ile umożliwi nam nasz talent. Oczywistym jest, że kopanie piłki jest mniej męczące niż praca górnika w kopalni, więc siłą rzeczy pewne udogodnienia nam przysługiwały w tym względzie”.

Interesujące jest to, że Górnik, rzecz jasna biorący pieniądze z kopalni, mający być ich chlubą, symbolem siły, przez wielu zwykłych górników – zdaniem Pałasza – nie był ceniony:

„Kiedy chodziliśmy po wypłaty do kopalni, nie byliśmy mile widziani. Kopalniacy, wychowywani na starej śląskiej szkole i specyficznych zasadach, nie mogli zrozumieć, dlaczego – w ich rozumieniu – mamy prościej. Też ich trochę rozumiem, mam wykształcenie górnika, potrafię się wczuć. Pracowali naprawdę ciężko. Codziennie. Z drugiej strony każdy może grać w piłkę. Głupim byłoby niewykorzystywanie swojego talentu, bo ktoś inny go nie ma i musi inaczej zarabiać na chleb. Tak czy inaczej, długo nazywali nas darmozjadami”.

Po odpadnięciu z Rangers Marcin Bochynek mówił dla Sportu (za WikiGornik): – Nie byliśmy zespołem gorszym. Zabrakło przede wszystkim doświadczenia w meczach o dużą stawkę. Sam nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego zagraliśmy znowu dwie różne połowy. Pierwszą słabszą i drugą lepszą. Próbowałem zmobilizować chłopców na całe 90 minut, ale nie wyszło. Jestem przekonany, że oni dali z siebie wszystko. Nie możemy jednak wygrywać meczu, grając tak źle w destrukcji. Błędy z tyłu w obydwu meczach pozbawiły nas szans na awans mimo, iż byliśmy dla Szkotów równorzędnym partnerem. Gdybyśmy jeszcze mieli prawdziwego reżysera gry, wtedy można by było mówić o innym przebiegu spotkania. Dlaczego tak późno na boisko wszedł Orzeszek? A kto z panów jeszcze na początku tego sezonu słyszał o takim zawodniku? On nie jest jeszcze przygotowany na cały – w dodatku – taki mecz. Dobrze, że wchodząc do gry wnosi tyle ożywienia i pokazuje się z dobrej strony. Jeżeli będzie on piłkarzem na 90 minut, na pewno wyjdzie w podstawowym składzie. Być może w następnych edycjach pucharów.

Józef Dankowski po latach: – Najtrudniejszy do gry był jednak Bayern. W Monachium też wyszliśmy na prowadzienie, zresztą również po przegranym spotkaniu na Stadionie Śląskim, ale mimo wszystko to oni byli drużyną, która od początku do końca podeszła do nas poważniej. Z perspektywy czasu to właśnie Bayern postrzegam jako najsolidniejszego przeciwnika spośród tych, z którymi przyszło nam w tamtych czasach grać, ponad Juventusem, Realem czy Glasgow Rangers. Szczególnie, jeśli mówimy o wykonaniu swojej roboty na boisku.

Górnik w tamtych latach poprzestał tylko na honorowych bojach z potęgami. Jednostki prędzej czy później wyrywano, Piotrem Jegorem interesował się sam Real Madryt, ale finalnie tamten wielki na polskich boiskach Górnik ograł tylko Jeunesse Esch i Olympiakos, a z całym szacunkiem dla Greków, ich futbol wtedy jeszcze raczkował. Szkoda, że nie pokusili się chociaż o jedną niespodziankę – zespół miał… może nie wszystko, ale bardzo wiele, by być eksportowym.

14. STAL MIELEC 1972-1976

Trudno nawet znaleźć tutaj jakikolwiek logiczny punkt odniesienia. To jest ekipa, która miała w swoich szeregach króla strzelców mundialu, człowieka, który zdobył bramkę w finałowym spotkaniu Igrzysk Olimpijskich, medalistów na trzech kolejnych dużych turniejach w latach 1972-1976. No kurczę, Harry’ego Kane’a w polskim zespole sobie jesteśmy w stanie wyobrazić? Może Jamesa Rodrigueza? Albo chociaż Davora Sukera, bo to chyba odrobinę bliższe skojarzenie, słowiańska krew, brąz na turnieju mundialowym, z którego przywiózł tytuł najskuteczniejszego?

Stal Mielec miała u siebie Grzegorza Latę w okresie, gdy dokonywał rzeczy niewiarygodnych, które pewnie w polskiej piłce już nigdy się nie powtórzą. Zaczynamy od niego, bo to jest na pewno osiągnięcie, które wpływa na odbiór całej Stali lat siedemdziesiątych. To zaszczyt, prestiż i stałe miejsce w historii futbolu – już zawsze, nawet za kilkadziesiąt lat, przy „RFN 1974” będzie się znajdowało: „Grzegorz Lato (Stal Mielec, Polska)”. Ale trzeba pamiętać, że to nie koniec, nazwijmy to, reprezentacyjnych sukcesów Stali. Przecież na Igrzyskach Olimpijskich w 1976 roku Stal wystawiła bardzo mocny tercet, obok Laty biegał Kasperczak. W 1974 roku Lacie i Kasperczakowi towarzyszył Domarski, ale przecież wszyscy pamiętamy, że być może całego sukcesu by nie było, gdyby nie akcja z Wembley. Asysta piłkarza Stal Mielec. Gol piłkarza Stali Mielec.

Taka to była paczka, tacy to byli piłkarze. Ale oczywiście to nie jest ŁKS lat siedemdziesiątych, którego piłkarze jedyne sukcesy odnosili w koszulkach z Orłem. Stal do sukcesów indywidualnych swoich grajków dokładała też bardzo dobrą grę na krajowym podwórku.

W sezonie 1972/73 to była totalna dominacja, zwłaszcza jeśli chodzi o siłę napadu. Stal strzeliła 47 goli, następny atak w lidze to Gwardia i Wisła, po 31 bramek. Lato oczywiście został królem strzelców, a w drodze po tytuł Stal potrafiła na przykład ogolić Polonię Bytom 6:0. A to przecież była już ta nasza rodzima superliga, gdzie właściwie w każdej drużynie można było znaleźć nazwiska europejskiego formatu. Stal Mielec w drodze po tytuł zgolił na przykład Ruch Chorzów Marxa, Wyrobka i Maszczyka, ograła Wisłę Szymanowskiego, Musiała i Kmiecika, rozjechała 5:0 Gwardię ze Żmudą i Kraską, o Legii Gadochy i Deyny nie wspominając, bo im akurat ten sezon ligowy zupełnie nie wyszedł.

Kolejne lata to właściwie pasmo sukcesów – brąz, srebro, potem drugie mistrzostwo. Po drodze zabrakło chyba jedynie pucharowego pieprznięcia z prawdziwego zdarzenia – Stal w Pucharze Europy odpadła już w pierwszej rundzie, przegrywając oba mecze z Crveną Zvezdą Belgrad. Co ciekawe – przyczyną mogła być… epidemia. Historię przygotowań do tego spotkania ostatnio opisały wnikliwie Nowiny24. Otóż Stal udała się do Włoch podczas epidemii cholery. Po powrocie prawie cała drużyna wylądowała pod kwarantanną, a zagrożenie potraktowano na tyle poważnie, że w drodze do miejsca odosobnienia towarzyszyły mielczanom oddziały Sanepidu, dezynfekujące miejsca, w których zatrzymywał się autokar.

– Trener Aleksander Brożyniak robił co mógł, ale przygotowania do meczu z Crvena Zvezdą były bardzo utrudnione. Trenowaliśmy w krzakach, to była prowizorka i na pewno miało to wpływ na naszą formę w dwumeczu z ekipą z Jugosławii – wspominał Krzysztof Rześny. – Mieszkaliśmy w starym dworku, który był zamknięty dla innych. Dowożono nam tylko jedzenie – opowiadał Domarski. – Nie pamiętam czy nas badali, na pewno był z nami lekarz klubowy, ale nikt nie miał żadnych niepokojących objawów. Tam w potoku nie mieliśmy żadnego boiska tylko lasek czy park i tam po prostu normalnie biegaliśmy. Mieliśmy taki dodatkowy obóz przygotowawczy, prawie dwutygodniowy.

Stal w Europie pokazała się tak naprawdę dopiero za drugim podejściem, już w Pucharze UEFA w sezonie 1975/76. Mielczanie doszli do ćwierćfinału, po drodze pokonując Holbaek, Carl-Zeiss Jena oraz Inter Bratysława. To zresztą był chyba tak naprawdę szczyt możliwości Stali – w lidze szli po drugi tytuł, w pucharach też szaleli, a skład wyglądał tak, że właściwie w każdej formacji był przynajmniej jeden kozak. W bramce Kukla, marka sama w sobie, w dodatku u progu rozkwitu formy – z HSV w 1/4 finału Pucharu UEFA broni karnego, potem jest pewniakiem w reprezentacji, dopiero kontuzja go powstrzymuje. Dalej Rześny i Per, pierwszy z kilkoma występami w dorosłej reprezentacji, drugi to brązowy medalista młodzieżowego Euro z 1973 roku. Kasperczaka i Hnatio nikomu przedstawiać nie trzeba, podobnie jak napadu z wciąż skutecznymi Latą i Domarskim.

Największy żal? Chyba ostatecznie dwumecz z Realem w Pucharze Europy. Nie chodzi już znowu o to pechowe losowanie, ale fakt, że 1:2 u siebie momentami pachniało remisem. Po drugiej stronie del Bosque, Santillana, Paul Breitner, a Stal z miasteczka zamieszkiwanego przez liczbę mieszkańców porównywalną z połową pojemności madryckiego stadionu chwilami była blisko urwania korzystnego wyniku. Co by było, gdyby udało się wcześniej dopiąć transfer Andrzeja Szarmacha? „Diabeł” oglądał spotkanie z trybun, a Domarski, którego miał zastąpić w Stali, był już piłkarzem Nimes.

Zresztą, parę lat wcześniej Stal grała też z Barceloną, w jednym z towarzyskich turniejów. Wówczas też skończyło się porażką 1:2 – zwycięskiego gola strzelił Johan Neeskens.

Są mistrzostwa. Są występy w pucharach. Są absolutnie wyjątkowe osiągnięcia indywidualne poszczególnych zawodników. Do tego sukcesy Stal odnosiła w latach najbardziej zaciętej rywalizacji w I lidze. Akurat tyle, by otworzyć najlepszą piętnastkę drużyn w historii.

13. WISŁA KRAKÓW 1974-1982

Jedna z najsilniejszych przedwojennych drużyn oraz mistrz w pierwszych latach powojennych później w niewytłumaczalny wręcz sposób przygasł. Dwa tytuły przed wojną, dwa tuż po wojnie, do tego jeszcze wygrana liga w 1951 roku i… koniec. Przez następne 25 lat Biała Gwiazda niemal bez przerwy (z pojedynczym sezonem banicji) grała w najwyższej klasie rozgrywkowej, a jednocześnie tylko dwa razy załapała się na ligowe podium. Mimo że regularnie dostarczała reprezentantów do kadry, mimo że regularnie sprowadzała do siebie mocnych zawodników, ale i wychowywała gwiazdy futbolu – posucha trwała, nawet w kapitalnych latach 1972-1974, gdy wiślacy jeździli na kadrę solidną zgrajką.

Legendarny turniej w 1974 roku to aż PIĘCIU wiślaków. Antoni Szymanowski, Marek Kusto, Kazimierz Kmiecik, Adam Musiał oraz Zdzisław Kapka – pięciu medalistów w kadrze, piąte miejsce w lidze tuż przed turniejem. Sezon 1974/75? Znów poza podium, miejsce czwarte.

Właściwie moglibyśmy zarzucić im trwonienie nieprawdopodobnego wręcz potencjału, gdyby nie fakt, że Wisła wreszcie do indywidualnych sukcesów zaczęła też dokładać drużynowe zwycięstwa. Trudno wskazać jakiś konkretny przełomowy moment, ale na pewno pomocne było wprowadzenie do tej ekipy utalentowanego gościa z akademii, który maczał palce przy zdobyciu juniorskiego mistrzostwa Polski – facet nazywał się Adam Nawałka i jak się okazało, miał dość spory potencjał, nie tylko czysto piłkarski. Z Nawałką w składzie Wisła zrobiła podium, dwa lata później mistrzostwo. Ostatnio jeden z użytkowników Twittera wykopał spod ziemi taki smakowity kąsek – końcówka sezonu 1977/78, Nawałka w stylu wczesnego Messiego, piłkę dobija Kmiecik.

Wisła wysyła do Argentyny Iwana, Szymanowskiego, Maculewicza i Nawałkę, na turniej nie łapie się król strzelców ’76, ’78 i ’79, Kazimierz Kmiecik. Ogólnie w szerokiej, 44-osobowej kadrze, znajduje się aż dziewięciu piłkarzy Wisły. Krakowianie grają pięknie, ze swadą, w nowoczesny sposób, co na pewno wiąże się choćby z wiekiem frontmenów, Nawałki i Iwana, ale i wiekiem trenera Oresta Lenczyka, który właśnie wchodził na ścieżkę po kilkadziesiąt lat efektywnej pracy w zawodzie. Wszystko się ze sobą łączy – wciąż jeszcze niezła forma u weteranów, otrzaskanie po powitaniu z seniorską piłką u dwukrotnych mistrzów Polski juniorów, młody i szalenie ambitny trener.

Grafika:Feta1978b.jpg

Fot. Historia Wisły

– Długo, ogromnie długo, czekali kibice krakowskiej Wisły by piłkarze tego klubu zdobyli mistrzostwo Polski. Kiedy wreszcie upragniony tytuł przypadł zespołowi „Białej gwiazdy”, kiedy p. Alojzy Jarguz odgwizdał koniec ostatniego meczu ligowego tego sezonu, meczu który przesądził sprawę prymatu w polskim futbolu na rzecz krakowian, na stadionie przy ul. Reymonta zapanował istny szał radości. Pękły ochronne bariery, tłum kibiców wtargnął na płytę boiska, zdołał dopaść niektórych zawodników i wziął ich na ramiona. Wiwatom nie było końca. Piłkarzy dosłownie rozebrano z koszulek i długo między młodocianymi kibicami toczyły się boje o to komu te trofea zostaną na pamiątkę. A po wyjściu ze stadionu tłum wiślackich sympatyków długo jeszcze wędrował ulicami miasta wiwatując na cześć Białej gwiazdy” – cytuje relację Echa Krakowa strona Historia Wisły.

Fot. Historia Wisły

Wisła nawet przyzwoicie poradziła sobie w Pucharze Europy – wyeliminowała Club Brugge po dość dramatycznym dwumeczu, najpierw strzelając w 83. minucie na 1:2 w meczu w Belgii, utrzymując całkiem przyzwoitą pozycję wyjściową przed rewanżem, a następnie rozstrzygając losy awansu trafieniami w 82. i 89. minucie. Nie brzmi to może jakoś wyjątkowo fantastycznie patrząc na gołą nazwę klubu i przebieg meczu, ale pamiętajmy – Brugia to był ubiegłoroczny finalista Pucharu Europy. Do Krakowa swoich piłkarzy przywiózł legendarny Ernst Happel, grali Vandereycken, Leekens czy Cools, ogółem w rewanżowym spotkaniu w Polsce wzięło udział siedmiu finalistów, którzy Liverpoolowi ulegli skromnie, 0:1 po golu Dalglisha.

Echo Krakowa zatytułowało swoją relację wprost: cud przy Reymonta.

– Wisła sprawiła nam, nie ukrywam… przykrą niespodziankę. Po przerwie, gdy zdobyliśmy wyrównującą bramkę, krakowianie sprawiali wrażenie zespołu, który zrezygnował z walki. Takie pozorne ich zachowanie sprawiło, że mój zespół został „uśpiony”. W efekcie wykazał w ostatniej fazie meczu słabą koncentrację – i stąd sukces Wisły. Aktualna drużyna FC Brugge gra, niestety, owiele słabiej niż przed rokiem. Muszę Wiśle pogratulować zwycięstwa i życzyć jej powodzenia w dalszych bojach o Puchar Europy. Nie będę chyba zarozumiały jeśli powiem, że pokonali trudną, bardzo wysoką przeszkodę. Uwzględniając nawet fakt, że moja drużyna nie błyszczy taką formą jak przed rokiem, to i tak prezentuje wysoki poziom i cieszy się dobrą marką na międzynarodowej arenie. Wygranie z FC Brugge to wyśmienita wizytówka dla drużyny, która przeciera sobie międzynarodowe szlaki – komplementował wiślaków Happel, cytowany przez Historię Wisły.

Grafika:Tempo 1978-09-28d.JPG
Fot. Historia Wisły

Wisła w tym sezonie ewidentnie postawiła na puchary, bo i w Pucharze Polski doszła do finału. Niestety dla kibiców z Krakowa w PP wiślacy przegrali na ostatniej przeszkodzie, w Pucharze Europy zaś nie do przejścia okazało się Malmoe – i to pomimo, że w dwumeczu w pewnym momencie Wisła prowadziła już 3:1 (2:1 u siebie, 1:0 w rewanżu). Potem straciła jednak cztery bramki i tak skończyły się marzenia o europejskim splendorze. Co gorsza, to odbiło się na lidze, gdzie krakowianie walczyli o utrzymanie. Trzynaste miejsce, z 4 punktami nad strefą spadkową, u drużyny, która jesienią wyłączyła z Pucharu Europy ubiegłorocznego finalistę… Wyglądało dziwnie i było dziwne, o czym barwnie pisał Andrzej Iwan w swojej książce „Spalony”. My jednak skupmy się na pozytywach tej ekipy – otrząsnęli się już rok później, ugrywając piąte miejsce, a w kolejnym sezonie dołożyli do gabloty jeszcze srebrne medale.

Na mundial w 1982 roku Wisła znów wysłała trzech piłkarzy – Iwana, Skrobowskiego i Jałochę. „Ajwen” wypadł z kontuzją po drugim meczu, Jałocha po trzecim, Skrobowski zaczął leczyć złamaną kość jeszcze przed pierwszym spotkaniem. W 1985 roku Biała Gwiazda spadła z ligi.

12. LEGIA WARSZAWA 2013-2018

W całej historii polskiej piłki nożnej tylko jedna ekipa wygrała mistrzostwo Polski pięć razy z rzędu – był to Górnik Zabrze lat sześćdziesiątych. Poza tym jeszcze dwie kolejne potrafiły dokonać zbliżonego wyczynu, wygrywając pięć razy na przestrzeni sześciu sezonów. Był to pamiętny Ruch Ernesta Wilimowskiego, który wygrywał od 1933 do 1938 z przerwą na jeden tytuł Cracovii oraz… Legia Warszawa ostatnich lat, z przerwą na jeden tytuł Lecha Poznań.

Zanim zaczniecie na nas bluźnić, że gdzie Kucharczykowi do legend polskiej piłki, apelujemy: pracujmy na faktach. Liczbach. Na trendach oraz faktycznych dokonaniach. Jakkolwiek spojrzeć – Legia doprowadziła do sytuacji właściwie bez precedensu w epoce futbolu „kapitalistycznego”. Polska nigdy nie była Serbią, Chorwacją czy Rumunią, gdzie jeden klub dominował rozgrywki po kilka, czasem nawet kilkanaście sezonów z rzędu. Polska miała liczne ośrodki futbolowe, z których każdy mierzył w mistrzostwo – a już szczególnie po upadku komuny, gdy wystarczyło obiecywać więcej niż konkurenci. Między 1990 a 2000 mistrzem zostawały kolejno Lech, Zagłębie Lubin, Legia, Widzew, ŁKS, Wisła Kraków i Polonia Warszawa. Nawet Bogusław Cupiał, dysponujący właściwie niewyczerpanymi środkami oraz silny słabością reszty ligi, nie potrafił jej na dobre zabetonować – w paradę wchodziła mu to Legia, to Zagłębie Lubin.

Pięć mistrzostw i wicemistrzostwo na przestrzeni sześciu sezonów to rzecz, która w historii polskiej piłki zdarza się raz na kilkadziesiąt lat. Ale jednocześnie trzeba dodać, że Legia przecież nie poprzestawała na zdominowaniu ligi. W tym okresie dołożyła do swojej napchanej trofeami gabloty kolejne cztery triumfy w Pucharze Polski. Trzy dublety w tak niewielkim okresie – to ma swoją wymowę, to ma swoją wagę. Ktoś powie – ale liga była słaba. I na pewno ma rację, to prawda. Jednocześnie jednak była to liga dość trudna do wygrania, liga z podziałem punktów, liga z rosnącym w siłę Lechem, z dość wyrównaną klasą średnią, co sprawiało, że nawet Bruk-Bet Termalica mógł uszczknąć punkty mocarzowi ze stolicy. Poza tym przygotowaliśmy się na ten argument jedną bardzo silną kontrą.

Europą.

Legia przede wszystkim zerwała z tą ohydną, trzymającą się nas od lat dziewięćdziesiątych klątwą „ostatniego występu w fazie grupowej Ligi Mistrzów”. Zanim wyciągniecie Dundalk – potem w tej fazie grupowej Ligi Mistrzów jeszcze bardzo solidnie namieszała. Porażka 4:8 z Borussią jeszcze chluby nie przynosi, ale już remis z Realem Madryt Cristiano Ronaldo? Ogranie Sportingu Lizbona i ostatecznie zajęcie trzeciego miejsca w grupie, gwarantującego grę na wiosnę? Kurczę, to jest coś naprawdę dużego, coś czego nie udało się dokonać nawet Widzewowi, dzielnie stawiającemu czoła Borussii i Atletico w Lidze Mistrzów lat dziewięćdziesiątych.

Mamy więc tutaj niekwestionowaną dominację na krajowym podwórku, mamy świetną historię pucharową. W dodatku historię, która stała się niejako powtarzalna – bo przecież zanim trafił się remis z Realem, Legia sumiennie pracowała na swój współczynnikowy ranking. Ze Steauą zabrakło niewiele, z Celtikiem – odrobiny uwagi przy czytaniu i wypełnianiu dokumentów z UEFA. Ale były przecież też występy w Lidze Europy. Dwukrotnie ograny Trabzonspor, zwycięstwo nad Metalistem Charków, nad Lokeren. Remis z Brugią, zwycięstwo nad Midtjylland, twarda walka z Napoli. Ta pucharowa historia trwała i trwała, bo przecież tak naprawdę powinniśmy rozciągnąć okres dobrej gry Legii aż do Spartaka Moskwa i pamiętnego kopnięcia Macieja Rybusa.

Oczywiście, zdarzały się też bezdyskusyjne wtopy, zwłaszcza u schyłku tej ekipy. Z drugiej strony jednak trzeba pamiętać o okolicznościach, o całej wojnie właścicielskiej i kiepskiej atmosferze wokół klubu. Postrzeganie tej konkretnej Legii przez pryzmat Dudelange byłoby niesprawiedliwe – bo jednak kluczowy jej okres to czas od Celtiku po Ajax Amsterdam, z którym walkę udało się nawiązać dzięki dobrym występom w Lidze Mistrzów.

Zapewne krzykniecie – no dobra, a co z poszczególnymi zawodnikami? Przecież wszystkie najlepsze ekipy w rankingu miały swoich ludzi w reprezentacji, ba, większość wysyłała do kadry przyszłych medalistów. Okej, Jodłowiec, Pazdan i Jędrzejczyk medali z Francji nie przywieźli, ale mimo wszystko – rzadko która polska ekipa w XXI wieku może się pochwalić takim fenomenem jak swego czasu „Pazdan Boy”. Umówmy się – bohaterowie piosenek i okładek czasopism dla młodzieży zazwyczaj już od dawna grają zagranicą (Lewandowski, Glik, Piszczek), albo zdążyli wrócić do Polski tuż przed emeryturą (Błaszczykowski). Tymczasem Legia wysłała na najbardziej udany turniej reprezentacji w XXI wieku trzech piłkarzy, z których dwóch szybko stało się ulubieńcami publiczności.

Na upartego przecież można byłoby spokojnie dodać, że Nemanja Nikolić na Euro 2016 też pojechał jako legionista i zagrał nawet w 1/8 finału, a na turnieju jednego gola dorzucił też legionista Ondrej Duda. Tych indywidualności wartych wspomnienia było zresztą więcej – Ljuboja, Vadis, Prijović… Co tu dużo pisać – to była kapela odnosząca sukcesy na wszystkich frontach. Szkoda jedynie, że trwało to tak krótko. No i jednak szkoda, że nigdy nie udało się wiosną zostać w grze chociaż na cztery europejskie mecze – co nie było problemem dla Legii lat dziewięćdziesiątych.

11. WIDZEW ŁÓDŹ 1993-1998

Widzew lat dziewięćdziesiątych, ze szczególnym uwzględnieniem etapu Franza Smudy, to klub prowadzony w sposób szalony.

W tercecie Koussan-Pawelec-Grajewski najważniejszy był ten trzeci. I trzeba powiedzieć jasno: Grajek w swoim czasie był jedną z najbardziej wpływowych postaci polskiej piłki. Dzisiaj może się wręcz w głowie nie mieścić jak to możliwe, że w 1993 Widzew zagrał sparing… z reprezentacją Rosji, wraz z gwiazdami takimi jak Czerczesow i Szalimow. Ale Grajewski miał liczne kontakty, tak w Niemczech, jak i w Rosji, gdzie był oficjalnym doradcą przy reprezentacji.

Ale Grajewski, choć był człowiekiem majętnym, tak nigdy nie był polskim Romanem Abramowiczem. Nie byli takimi postaciami Pawelec czy Koussan. Powiedzenie „Nikt nie da ci tyle, ile obieca Widzew” jest już dość starte, ale oddaje prawdę. Widzew sprowadzał w swoim czasie ligowe gwiazdy, wyciągał czołowych graczy: Dembiński, Wojtala, Siadaczka, Gęsior, Jaskulski, Miąszkiewicz, Czerwiec, Majak, wybitnie utalentowany Szymkowiak, wygrana z Legią rywalizacja o Citkę, później Szczęsny czy Michalski, a miał też chrapkę choćby na Adama Ledwonia czy Mirosława Trzeciaka. To nie byli piłkarze ściągani za czapkę gruszek, trzeba było za nich wyłożyć duże pieniądze.

Sęk w tym, że tych Widzew, po prostu, w takim wymiarze nie miał. To była kadra budowana na kredyt, na poczet przyszłych sukcesów, sprzedaży zawodników – chociaż i tak przeszacowana, bo przecież nie uratowały RTS-u ani pieniądze z Ligi Mistrzów, ani z kilku drogich sprzedaży. W Widzewie, który potrafił wygrać ligę bez ani jednej porażki, który w pamiętnych meczach z Legią potrafił wyszarpać tytuł na Łazienkowskiej – w tym w legendarnym 2:3, które ugruntowało opinię o widzewskim charakterze, później popartym również odrobieniem strat w Kopehnadze – pieniędzy brakowało nie tylko na pensje, które potrafiły nie pojawiać się miesiącami. Za symbol może uchodzić klubowy autokar, o którym opowiadał Piotr Szarpak:

„Pieniądze będą, jak wrócę z Radomia, a do Radomia się nie wybieram. Albo pieniądze są, już jadą, ale na rondzie krążą i nie mogą wyjechać. Takie hasła chodziły. Trochę przeżyliśmy. Czasem były płacone po trzech miesiącach, a czasem nie było ich w ogóle. Sytuacja się nawarstwiała. Spływały, to z UEFA, to z FIFA, to za Grzesia Mielcarskiego, ale nie mogliśmy się ich doczekać. Z dzisiejszej perspektywy niektóre sytuacje są nie do uwierzenia. Pamiętam, jak jechaliśmy do Wisły Kraków PKS-em z Sieradza. Kasowniki jeszcze miał w środku. Albo autokar, w którym podczas deszczu tak się woda lała, że trzeba było trzymać parasol nad głową. Dziura na dziurze. Jedziemy któregoś razu przez skrzyżowanie – wszystkie torby z bagażnika wyleciały. Raz ze Szczecina nie mogliśmy wyjechać. Innym razem coś się paliło z tyłu. A jak pojawił się nowy autokar, nawet ksiądz go poświęcił, to raz pojechaliśmy na wyjazd, a potem go zabrali. Wyniki trzymały to wszystko. Dużo rzeczy to była gra na pokaz”.

To nie tak, że tylko Widzew grał w tę grę. Tak wtedy funkcjonowała liga. Nie było hitowych kontraktów telewizyjnych, mówiło się wręcz powszechnie, że na klubach piłkarskich nie da się zarobić. Krystian Rogala, ówczesny prezes Ruchu Chorzów, tłumaczył to jakiś czas temu mówiąc, że trzeba było się zastawić, zaryzykować, bo inaczej konkurencja odjeżdżała. Takie były czasy. W Widzewie tę grę va banque potraktowano z największym rozmachem, który wkrótce się bardzo brutalnie zemścił, ale dał faktyczny moment wielkości.

Co tu kryć – Widzew, tak samo jak Legia, był wtedy zespołem klasy europejskiej. Osławiony mecz z Brondby, dodatkowo podkreślony na horyzoncie polskiej piłki komentarzem Tomasza Zimocha, miał niebagatelną wagę również dlatego, że wówczas sądzono, iż nadchodzą nowe czasy. Niestety okazało się, że to był łabędzi śpiew łodzian. Kto wie, czy nie ważniejsze z tej perspektywy są mecze z Borussią Dortmund. 1:2 na wyjeździe, gdzie jednak Widzew zagrał znakomite spotkanie i w końcówce dominował do tego stopnia, iż prasa niemiecka nazwała RTS… materiałem na czarnego konia Ligi Mistrzów. U siebie Widzew grał z Borussią jeszcze lepiej – późniejszy triumfator rozgrywek bił w ostatnich minutach po autach, by wywieźć z Łodzi remis. Również mecz na Atletico mógł skończyć się zupełnie innym rezultatem, łodzianie stworzyli tam kilka stuprocentowych okazji nie byli gorsi od mistrza Hiszpanii.

Tym Widzew zachwycał – grał bez kompleksów, odważnie, ofensywnie, miał też Marka Citkę, który po bramkach z Atletico i na Wembley stał się obiektem Citkomanii. Takie szału wokół jednego piłkarza w Polsce nie było chyba od czasów Zbigniewa Bońka, co dziś może brzmieć śmiesznie, niewspółmiernie do klasy i osiągnięć, ale wtedy, w trudnym momencie polskiego futbolu, Citko stanowił obietnicę odbudowy.

Citko opowiadał nam:

„Nigdy nie miałem czasu na spokojnie obejrzeć tych meczów, nie miałem kompilacji z akcjami, nawet dzieciom nie było czego pokazać. A teraz zobaczyłem u was jak kiwałem na Borussii i dotarło do mnie – kurde, byłem rzeczywiście dobry. Wtedy to chyba do mnie nie docierało i może przesadzałem ze skromnością, a teraz patrzę na Atletico, gdzie brałem dwóch, trzech… robiłem show. Citkomania była dla mnie niezrozumiała, nie wiedziałem skąd się wzięła. Reprezentacja nie istniała, przegrywała, a ja zostałem „Sportowcem roku”. Teraz rozumiem. Choć ja zawsze mówiłem, że wygrałem najpopularniejszego sportowca, a nie najlepszego. Nie da się wymiernie ocenić czy ktoś lepiej gra w piłkę czy strzela z łuku. Uważam, że sporty indywidualne powinno się w takich plebiscytach oddzielić od sportów drużynowych”.

Piłkarze Widzewa mieli wówczas szereg znakomitych ofert. Szymkowiak? Podobno Inter. Citko? Nie chciał iść do Blackburn – co miało rzekomo uratować finanse klubu – bo miał ciekawsze oferty. Co mu z Blackburn, gdy pokazał się tak w Champions League, że Jacek Laskowski w późniejszych transmisjach jednym tchem mówił o skautach topowych włoskich drużyn czy nawet Realu Madryt? A Tomasz Łapiński, który miał konkretną propozycję z West Hamu i AS Romy? Ci, którzy wyjechali, trafili do Bundesligi. Mielcarski i Woźniak już wcześniej do Porto. Czerwiec do Ligue 1.

Ale przy tym nie odlatywali. Cały czas stanowili zgraną drużynę, której sercem była knajpa „John Bull”, gdzie tętniło życie drużyny. Byli normalnymi młodymi chłopakami – nikogo nie dziwiło, że Citko, w środku Citkomanii, będąc jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju, pomagał Andrzejowi Michalczukowi taszczyć tapczan i inne manele podczas przeprowadzki. Oczywiście, widzewiakom wolno było ciut więcej – złapany trochę przed widzewskim szczytem bez prawa jazdy Bogdan Pikuta został puszczony bez problemu, Tomek Łapiński z kolei mógł palić nawet przy Smudzie w autokarze.

Ciekawe natomiast, że ten sam Tomek Łapiński podkreśla, żeby tamtego najlepszego momentu Widzewa nie utożsamiać tylko z ręką Smudy.

„Myślę, że podstawy położył Władek Stachurski. Franek przemeblował, sporo piłkarzy wprowadził, ale Władek dużą wagę przykładał do taktycznego przygotowania drużyny. Utrzymywał ludzi w ryzach, uczył współpracy, poruszania się po boisku. Franek przychodząc miał w jakimś tam sensie drużynę poukładaną, a też niezłą kadrowo, bo cały czas byliśmy w czołówce. Dołożył swoich ludzi, swoją myśl, swoje przygotowanie fizycznie i zatrybiło”.

10. LEGIA WARSZAWA 89-98

Zdajemy sobie sprawę, że Legia z okresu transformacji i Legia z Ligi Mistrzów, a także ta tuż po niej – w sumie trzy Legie. Legia przed Romanowskim, Legia z Romanowskim i Legia bez Romanowskiego, która wciąż potrafiła pokazać wiele, choć została rozkupiona. Ale uznaliśmy, że pod względem lat tego czasu nie dzieli tak wiele, a wciąż są postacie, które te zespoły wiążą.

Na pewno trzeba podkreślić zasadniczą kwestię: półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów osiągnięty przez Legię w sezonie 90/91 jest chyba mimo wszystko osiągnięciem niedocenianym. Tak wysoko w pucharowych rozgrywkach nie dotarł od tamtej pory żaden klub. Ba, nikt nie wygrał od tamtej pory wiosną choćby pucharowego dwumeczu.

A przecież pokonana Sampa była wtedy fenomenalna. W tym samym sezonie sięgnęła po scudetto. Więcej – od 23 stycznia do końca sezonu lidze nie przegrała ani jednego meczu. Milan finalnie odstawiła o pięć oczek, a wtedy wygrana była za dwa punkty. Rok później ta Sampdoria dotarła do finału Pucharu Mistrzów.

A jednak Legia, paradoksalnie w tym samym czasie słaba w lidze, dała im radę. Wojtek Kowalczyk wspominał w swojej biografii: „Dzień dobry, nazywam się… – powiedziałem w 19 minucie meczu, gdy minąłem trzech makaroniarzy i nie dałem szans Piagluce na interwencję -… Wojtek Kowalczyk – dodałem zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy, gdy ukłułem ponownie. Poszło dośrodkowanie z prawej strony, od Leszka Pisza. Nie wiem, czy ta piłka była adresowana do mnie. W każdym razie… przyjąłem ją ręką. To znaczy bardziej ona mnie trafiła, bo nie wykonałem żadnego ruchu. Sędzia nie zareagował, a ja miałem przed sobą tylko bramkę i bramkarza. Nie miałem wątpliwości, że będzie gol. Głupio by wyglądało, gdybym zaczął cieszyć się przed strzałem, ale w zasadzie mogłem mając tyle wiedziałem, że trafię. Tak! Wojciech Kowalczyk tego dnia przestał być anonimowym młokosem z wąsem. – Rany boskie, przecież to wszyscy oglądają! Tata, mama, koledzy z osiedla! 20 marca to moje piłkarskie urodziny”.

Kowal wspominał zresztą, że gdy drużyna poszła spytać działaczy o premie za wyeliminowanie Sampy, ci tak bardzo nie wierzyli w awans, że w ogóle się nie targowali. To zmieniło się przed Manchesterem United, ale tutaj już Czerwone Diabły okazały się minimalnie lepsze. Ciekawe, że Maciej Szczęsny miał wtedy ofertę z Old Trafford, mógł trafić do United zamiast Petera Schmeichela. Przeciw niemu było jednak brytyjskie prawo pracy: zawodnik, aby zagrać w Anglii, musiał mieć mnóstwo występów w kadrze. Tego problemu nie miał nieco wcześniej Roman Kosecki, którego oficjlanie chciał Arsenal, ale klub uparł się na Galatę, bo ta dawała więcej…

Klub zarazem finansowo nie domagał, nie mogąc się do końca odnaleźć w nowej rzeczywistości. Był moment, kiedy kierownik Bogusław Łobacz z własnej kieszeni wykładał na kanapki. To zmienił Janusz Romanowski, który wszedł w Legię w 1992. Były pieniądze na duże transfery. Legia mogła sobie pozwolić na wiele. Odzyskała tytuł mistrza Polski, którego ani razu nie udało się zdobyć w latach osiemdziesiątych. Później udało się wyważyć bramy raju, czyli Ligi Mistrzów. Wspomina Ryszard Staniek:

Wszystkie mecze Champions League to było coś wyjątkowego. Wielkie wrażenie robiły stadiony, choćby gdy pojechało się na Blackburn. U nas, powiedzmy sobie jasno, to był wtedy kurnik a nie stadion. Blackburn nawet do szatni nie chciało wejść. Po rozruchu pojechali do hotelu, powiedzieli, że w takim syfie nie będą się kąpać. Wtedy na Legii były z tyłu takie baraki, sześć pryszniców, z czego dwa działały. Jednego żałuję, że wtedy nie było takich pięknych stadionów jak dzisiaj.

Legia wyszła z grupy, dotarła do ćwierćfinału, a tu stoczyła wyrównane boje z Panathinaikosem. Kiedy polski klub znowu zagra w ćwierćfinale Ligi Mistrzów? Jeśli za naszego życia już czegoś podobnego nie doświadczymy, nikt nie powinien być zdziwiony.

Była szansa na więcej? Znowu Staniek:

Nie ma o czym mówić, skoro zagraliśmy na wysuszonym stawie. To było błoto pomieszane razem z solą. Tak śmierdziało, że nie dało się oddychać w ogóle. Zremisowaliśmy 0:0, tam się nie dało grać w piłkę. W rewanżu sędzia nas pokręcił, wyrzucił Jałochę w trzydziestej minucie… Marcin faulował, ale nie na czerwoną kartkę. Za chwilę strzelili nam gola i było po meczu. Podobnie było później w Turcji, gdzie też przekręcili nas jak baranów.

Kto wie co by się stało, gdyby Legia chociaż mogła dograć rewanż w pełnym składzie? Niestety, choć te pretensje sędziowskie mogą komuś brzmieć jak tania wymówka, tak istotnie, z Grekami coś często akurat zdarzały nam się takie przeboje… To spotkało później również Polonię i Wisłę Kraków, właśnie w starciach z Panatą. Przypadek? Być może. Ale byłby to dziwny przypadek.

Dobrze, że chociaż Legia wzięła później w Pucharze UEFA rewanż na Panathinaikosie po dramatycznym, arcyciekawym spotkaniu. O tej wygranej opowiada Dariusz Solnica:

Ten mecz to historia Legii i cieszę się, że miałem zaszczyt dołożyć swoją cegiełkę. Panathinaikos to była wówczas europejska czołówka. Gorący mecz w Grecji, gdzie strzeliliśmy dwa gole… niby nieźle, ale i tak mówiono, że wszystko zgodnie z planem, łatwo przegramy. W szatni przed meczem trener powiedział, żebyśmy zagrali odważnie, bo nie mamy nic do stracenia. Czuliśmy, że wszystko w naszych rękach, nogach, a w głowach mieliśmy spokój. Zagraliśmy 3-5-2, ja nabiegałem się na prawej pomocy za wszystkie czasy. Widowisko przednie, Czarek Kucharski na 2:0, przechodzimy. Najpiękniejsza chwila w Legii. Tego się nie zapomni do końca życia. Euforia, cały stadion w ekstazie. Nasz płacz w szatni. Ale też płacz Krzysztofa Warzychy, którego Żyleta lżyła cały mecz.

Tamta Legia nierozerwalnie kojarzy się z wieloma piłkarzami, którzy ławą jeździli na kadrę, ale najbardziej chyba z Leszkiem Piszem. Postacią zupełnie niewykorzystaną w reprezentacji Polski, choć stanowił wtedy klasę samą w sobie. Staniek:

Na pewno rada drużyny miała wiele do powiedzenia. Przekonał się o tym Janas w Goteborgu, jak Leszka Pisza posadził na ławę. Podobno był to pomysł Jabłońskiego, że będą grali górną piłkę, to po co nam Leszek w środku pola. Największy idiotyzm jaki w życiu słyszałem. Nasza gra nie istniała, Leszek wszedł jeszcze w pierwszej połowie, strzelił bramkę, jeszcze głową, a my znowu wyglądaliśmy jak drużyna. Dla mnie Leszek Pisz to był zawodnik klasy światowej. Mieliśmy w meczach ligi polskiej siedemdziesiąt procent posiadania piłki, ale dopóki nie strzeliliśmy gola, było ciężko, bo rywale stali na szesnastce. Piszczyk zwykle znajdywał klucz: to gol z wolnego, to trafił kogoś z wolnego i się zaczynało. Wspaniale się z nim grało.

Z drugiej strony, w tamtej Legii dokonywała się też zmiana pokoleniowa i trochę kulturowa. Idolem, wręcz rodzajem celebryty, był młody Marcin Mięciel. Wszyscy wiedzieli, że jego pasją są motory, później jeszcze furorę robił osławiony plaster… Mięciel:

Pierwszy motor kupiliśmy z kumplem za pieniądze jakie dostałem z Lechii. Jakaś „Emzetka”, ale poskładana, bo ledwo dojechaliśmy do domu, już się zepsuła. To była wtedy wielka załamka. Więcej żeśmy ją naprawiali niż nią jeździli. Ale jak już odpaliła, jak się jechało… coś pięknego. W Legii, gdy uzbierałem trochę pieniędzy, kupiłem jedno Kawasaki, potem drugie. W tamtych czasach każdy patrzył się na motor, mało kto go miał. Aczkolwiek po wypadku Sagana odechciało mi się jeździć. Wpłynęło to na mnie, człowiek bardziej zrozumiał jakie są zagrożenia. Jeździłem wcześniej bardzo szybko. Zdarzało się, że jechałem 250 km/h. To przecież kamień, dziura, cokolwiek i mogło mnie nie być. Kompletnie nieodpowiedzialne. Raz przede mną samochód się rozwalił. Miałem problem z wyhamowaniem. Musiałem instynktownie lawirować pomiędzy autem, a TIR-em – dalej był jeszcze pas zieleni… Stresujący moment. Gdzieś mi to przeszło. Co prawda ostatnio myślałem o skuterze, ale gdy widzę jak ludzie jeżdżą, jak przypadkowa rzecz może zaważyć na zdrowiu, życiu – nie ciągnie mnie już.

W 1998 furorę robił Kenneth Zeigbo, który czarował przewrotkami i piękną grą. Mówiło się wtedy głośno, że za chwilę zrobi wielką karierę – faktycznie zarobił na duży transfer, ale jego kariera, gdzie w magazynie „World Soccer” sąsiadował z Tottim na liście największych talentów świata, aż tak się nie rozwinęła.

Nawet, gdy Romanowski zabrał zabawki, wciąż Legia była na wysokim poziomie, potrafiąc stawić czoła Widzewowi, a nawet – co tu kryć – prowadzić z nim do ostatniej prostej. Legia lat dziewięćdziesiątych to mimo meczów takich jak Łazienkowska 2/3, czy wiadomego finiszu sezonu 92/93 bez względu na jego interpretację, zdecydowanie więcej powodów do radości i dumy.

9. RUCH CHORZÓW 1950-1956

Koniec lat czterdziestych to bardzo ciężki czas dla całej chorzowskiej piłki. AKS był wręcz sekowany jako emanacja niemieckich wpływów, Ruch z kolei najpierw utracił jak reszta Polski swoją przedwojenną nazwę (narzucono mu „Unię”), a następnie trenera Fogla, który nie otrzymał zgody PZPN-u na prowadzenie zespołu. Kariery zakończyli pożegnalnymi występami przedwojenni mistrzowie, Gerard Wodarz i Teodor Peterek. Swoje wsparcie drastycznie zredukowała Huta Batory, przedwojenny patron klubu. W 1949 roku Ruch, wielokrotny mistrz i jeden z najbardziej zasłużonych przedwojennych klubów, walczył o utrzymanie w lidze.

Trudno wyróżnić jakikolwiek decydujący moment. Czy to była chwila, gdy Teodor Wieczorek uratował Gerarda Cieślika od łagrów? Może jednak te komunistyczne unifikacje, które pozwoliły na nieco przychylniejszą postawę lokalnego przemysłu? Może trener Koncewicz, może zasady wpojone młodym chorzowianom przez legendarnego Wodarza rok wcześniej, może dobre szkolenie młodzieży?

Zapewne prawdziwą odpowiedzią będzie: wszystko zgrało się idealnie. Sam fakt, że w jednej drużynie można było zebrać doświadczonych weteranów jak Cebula czy Alszer oraz młodych wilków pokroju Szymkowiaka świadczy o tym, że wbrew pozorom chorzowianie nie trafili złotego pokolenia – zwłaszcza, że przecież dziesięć lat później faktycznie takie zdarzenia będą miały miejsce, gdy mistrzostwo w 1960 roku zdobędzie czternastu ludzi, z czego jedenastu z Chorzowa i okolic.

A Ruch lat pięćdziesiątych? Kurczę, to chyba po prostu bardzo dobra, rzetelna i solidna robota ludzi, którzy obudowali Cieślika ludźmi godnymi jego talentu. Jerzy Zmarzlik, legendarny redaktor Przeglądu Sportowego, widział w życiu setki piłkarzy, pisał wprost: Cieślik „wykazuje formę i klasę, jakiej nie oglądaliśmy po wojnie u żadnego jeszcze piłkarza w Polsce. Klasa tego piłkarza stawia go już dziś na pierwszym miejscu wśród wszystkich napastników polskich”. To był 1946 rok, Ruch jeszcze nawet nie uczestniczył w lidze, która wracała do normalności w bardzo umiarkowanym tempie.

– Na każdym treningu byłem za bramką, żeby podawać piłki. Kopnąć taką skórzaną, a nie szmaciankę, to było naprawdę coś. Święto. W 1939 roku kierownik drużyny trampkarzy, Pan Gorol powiedział mi, że jeśli strzelę gola z rzutu karnego zostanę przyjęty do Ruchu. Poszczęściło się i ostatnie miesiące przed wojną trenowałem w zespole trampkarzy „Niebieskich” – wspominał w książce Andrzeja Gowarzewskiego i Joachima Waloszka. Cieślik ponoć nie miał żadnych problemów z trafianiem w dowolny cel. Poprzeczka? Proszę bardzo. Spojenie? Raz, drugi, trzeci. Dziś trudno odsiać rzeczywistość od legend na jego temat, ale nawet jeśli jest w nich przynajmniej kilka ziarenek prawdy – mieliśmy do czynienia z człowiekiem wyprzedzającym epokę. Dlatego tak ważne było optymalne wykorzystanie jego umiejętności.

Obraz może zawierać: w budynku

źr. Historia Ruchu

Wodarz, Koncewicz, Cebula, Niemiec. Kwartet trenerów, z których każdy miał wizję na to, jak wykorzystać Cieślika, dla Wodarza i Niemca był to zresztą były kolega z boiska, o wiele młodszy, ale jednak – doskonale znany. W bramce Wyrobek i Szymkowiak, czyli kolejni zawodnicy, którzy potrafili między słupkami wpuszczać gole rzadziej, niż Cieślik pakował po drugiej stronie boiska. W 1952 roku Ruch wysłał na Igrzyska Olimpijskie aż pięciu piłkarzy. Do tego jeszcze ta… Hm. Dobre określenie to chyba „sytuacja organizacyjna”. Zacytujmy fragment naszego archiwalnego tekstu.

W przypadku, gdy chciała go Legia, sprawa nie zależała już jednak od jego decyzji. Powołanie do wojska to powołanie, zaprotestujesz pójdziesz pod sąd. Piłkarz miał już nawet ustaloną datę dojazdu na zgrupowanie „Wojskowych”. Ale wtedy sprawy w swoje ręce wziął Wiktor Markiewka, poproszony o wstawiennictwo przez działaczy Ruchu. Przodownik pracy wyrabiający w kopalni 577 proc. normy. Innymi słowy: persona, z którą w tamtych latach musiał liczyć się każdy. Miał wówczas ponoć pojechać do Warszawy, a podczas spotkania z premierem Cyrankiewiczem powiedzieć: – nie będzie Cieślik groł w Ruchu, nie bydzie wągla!

Węgiel oczywiście być musiał, więc i Cieślik cieszył fanów Ruchu bez przerw na jakieś wojskowe wygibasy.

Już w 1950 Ruch zdobył wicemistrzostwo. Rok później Puchar Polski, który wówczas gwarantował również tytuł mistrza. Lata 1952-1954 to potwierdzenie dominacji – Cieślik został dwukrotnie królem strzelców, Ruch dorzucił do swojego dorobku kolejne dwie gwiazdki. W 1954 roku też zresztą zabrakło niewiele – gdyby chorzowianie w ostatnim meczu z Gwardią Warszawa strzelili jednego gola więcej, to oni zostaliby mistrzem. Remis oznaczał tytuł dla Polonii, Cieślik i spółka musieli zadowolić się brązem. Ogółem pierwsza połowa lat pięćdziesiątych to ich dominacja, a i potem potrafili dorzucić do dorobku wicemistrzostwo. Największe minusy? Chyba te, które nie zależały w żadnym stopniu od samego Ruchu, czyli fakt, że europejskie puchary dopiero raczkowały.

Ale pomimo braku występów na arenie międzynarodowej, trudno powiedzieć, by gwiazdy z Chorzowa nie zostały zweryfikowane na arenie międzynarodowej. Tak, tak, zmierzamy trochę okrężną drogą do absolutnie kultowego zdarzenia, które jest wymieniane jednym tchem z Wembley 1973. Chodzi o historyczne starcie z ZSRR, prawdziwym piłkarskim mocarstwem, w którego bramce fruwał Lew Jaszyn.

Z trybun Stadionu Śląskiego zwycięstwo nad ówczesnymi mistrzami olimpijskimi i bez wątpienia jedną z najsilniejszych reprezentacji ówczesnego świata oglądało prawie sto tysięcy kibiców, którzy właściwie przez całe spotkanie głośno manifestowali niepodległość Polski. Dla piłkarzy to spotkanie też miało szczególne znaczenie – w końcu wielu z nich Sowietów kojarzyło z nie tak odległych przecież czasów wojny i bynajmniej nie były to najprzyjemniejsze wspomnienia.

Faworyzowani piłkarze ZSRR musieli być w ciężkim szoku, gdy Polacy równo z pierwszym gwizdkiem rzucili się im do gardeł, nie zostawiając choćby metra wolnej przestrzeni na boisku. Na bramkę legendarnego Lwa Jaszyna sunął atak za atakiem. Po raz pierwszy biało-czerwoni do radzieckiej siatki trafili tuż przed przerwą. Po akcji Edwarda Jankowskiego piłkę przejął Edward Kempny, podał do Gerarda Cieślika, a ten celnym strzałem zaskoczył Jaszyna. Drugiego gola napastnik Ruchu dołożył pięć minut po przerwie, tym razem pokonując bramkarza rywali głową po doskonałej centrze Lucjana Brychczego.

To jest perła w koronie Ruchu tamtych lat. Choć nie oszukujmy się – nawet i bez meczu przeciw ZSRR, z samym ligowym dorobkiem bramkowym, za którym stała wyjątkowa pracowitość i skromność, Ruch Cieślika zasługuje na najwyższe miejsca w historii polskiego futbolu. Nie możemy się oprzeć przed jeszcze jednym cytatem z naszego archiwalnego tekstu.

Obraz może zawierać: 3 osoby, ludzie stoją i na zewnątrz

Fot. Historia Ruchu

– Żywo legynda! – powiedział o nim jeden z kibiców Ruchu, wyrażając tym samym opinię wszystkich fanów „Niebieskich”. Niech najwięcej o szacunku, jaki mają do niego w Chorzowie powie spotkanie zorganizowane na jedną z uroczystości jubileuszowych. – Wstawać! I żeby mi przypadkiem któryś nie ważył się usiąść, zanim siądzie pan Gerard – instruował kibiców ich przywódca. Na sali panowała cisza jak makiem zasiał, gdy tylko pan Gerard przemówił.

Sam Cieślik jednak z dystansem podchodził do takich określeń. – Legenda? Nie lubię tego słowa. Piłka nożna to sport zespołowy – podkreślał za każdym razem. Nawet o meczu z ZSRR mówił przez pryzmat tego, jak dobrze grali jego koledzy. Nie chciał chwały, zauważał, że po prostu jego rolą boiskową było strzelanie bramek, inni mieli swoje funkcje, nie mniej ważne, choć mniej rzucające się w oczy.

Jego pomnik w Chorzowie to najbardziej naturalna rzecz w historii planowania przestrzennego.

8. POGOŃ LWÓW 1921-1926

Pogoń Lwów była jednym z założycieli ligi polskiej w 1927. Jej największe triumfy przyszły jednak wcześniej: między 1921 a 1926 zdobyli cztery mistrzostwa kraju. Prowadzili też w niedokończonych rozgrywkach sezonu 1920.

Paweł Gaszyński, autor cyklu książek „Zanim powstała liga”: – Pogoń była wtedy najlepsza. Potęga tamtych lat. A byli faworytem również w 1921, wtedy zawiedli zdecydowanie. Pogoń miała piorunującą ofensywę, z wybitną trójką: Kuchar, Garbień, Batsch. Każdy z nich w tamtych latach sięgnął po króla strzelców mistrzostw Polski. Pogoń w 1923 w swoich rozgrywkach, w A-klasie, potrafiła wygrać 21:1 ze Stanisławowem. Takie były dysproporcje. Czasami mówiono na nich „Klub Kucharów”, bo cała jego rodzina działała przy klubie – Wacław był postacią najważniejszą, ale Mietek grywał na bramce, Władysław w obronie, Tadeusz w pomocy.

Na stronie „SportowcyDlaNiepodległej” czytamy o klanie:

„Rodzina Kucharów była dość majętna: ojciec założył pierwszą we Lwowie salę kinową. Zachęcony sukcesem, otworzył też salę w Krakowie – słynne przez dziesięciolecia kino Wanda. Kolejne dwa kina powstały we Lwowie. Zarówno Ludwik, jak i Ludwika chętnie wspierali sport i nie szczędzili na niego pieniędzy. W 1907 r. stali się swego rodzaju patronami klubu stworzonego z dwóch innych, który odtąd zyskał nazwę Lwowski Klub Sportowy „Pogoń” (niektóre źródła podają, że nazwę wymyślił Kuchar senior). Podobno Ludwik w tajemnicy przed żoną dofinansowywał klub. Ludwika zaś w tajemnicy przed mężem robiła to samo. Tadeusz, brat Wacława i członek zarządu, wiedział o wszystkim, jednak dla dobra sprawy nie pisnął słowa żadnemu z rodziców”.

Szczególną postacią był na pewno grający w Pogoni do 1936 roku Wacław Kuchar, pokazując jak inne to były czasy. Zupełnie niebywałe osiągnięcie: Kuchar odnosił sukcesy w dziewięciu dyscyplinach, poza piłką także w hokeju, łyżwiarstwie szybkim czy lekkoatletyce. Został pierwszym zwycięzcą plebiscytu na sportowca roku „Przeglądu sportowego”. Na 50-lecie PZPN wybrany trzecim najlepszym polskim piłkarzem w historii – tylko za Cieślikiem i Brychczym. Można zastanawiać się naturalnie i tutaj gdzie jest „Ezi” Wilimowski, ale wiadomo, że wyróżnienie tego geniusza byłoby politycznie niepoprawne. Kuchar w swojej karierze zagrał w 1126 meczach i zdobył aż 1065 bramek, wystąpił też na igrzyskach w Paryżu.

Symboliczna zmiana warty w polskiej piłce przyszła w 1921 – Pogoń ograła Cracovię 3:0, pierwszego mistrza, po spektakularnym meczu. „Sport Polski” pisał:

„Pogoń zadała Cracovii rekordową, porażkę. Cracovia może grać 1 : 1 (Wisła), 0 : 1 (Makkabi), 3 : 2 (Jutrzenka), bo nie jest to zeszłoroczna Cracovia. Ale mimo wszystko zwycięstwo 3 : 0 z Cracovią dziś jeszcze żadna polska drużyna nie uzyska. W każdym bądź razie ostatnie wyniki naszego mistrza wykazują nie tyle spadek formy w drużynie Cracovii, ile powolne równoważenie się poziomu gry drużyn polskich”.

Źródło: „WikiPasy”

Ciekawa jest historia dwóch graczy Pogoni, Emila Gorlitza i Józefa Słoneckiego, którzy w latach dwudziestych wyjechali do Włoch i podpisali kontrakty piłkarskie w Triescie. Zostali tym samym pierwszymi oficjalnymi zawodowcami w historii polskiego futbolu.

Trzeba tu też docenić wkład Pogoni w rozwój polskiego futbolu. Raz, że to stąd – najstarsza Lechia, drudzy najstarsi Czarni – wywodzi się futbol na ziemiach polskich. Tłumaczy Gaszyński: – Lwów przed pierwszą wojną światową był stolicą Galicji. Tam znajdowało się namiestnictwo, był głównym miastem polskim na terenie zaboru austriackiego. Tam odbywały się pierwsze udokumentowane mecze, tam najszybciej złapano piłkarskiego bakcyla, chociaż już Puchar Żeleńskiego w 1912 pokazywał, że siła drużyn z Krakowa jest podobna. Pierwsze mistrzostwa Galicji też wygrała Cracovia. We Lwowie powstawało dużo drużyn, istniały trzy rozbudowane klasy rozgrywkowe, grano w prowincjonalnych miastach jak Stryj, Sambor, Stanisławów czy Przemyśl – w tym ostatnim samych drużyn żydowskich było w 1921 trzy.

Ale dwa, że lwowiacy odcisnęli potężne piętno na polskim futbolu nawet wtedy, gdy Lwów przestał znajdować się na mapie Polski. Pogoniarze ze Lwowa zakładali Pogoń szczecińską, Piasta Gliwice, Polonię Bytom, Odrę Opole czy Odrę Wodzisław. Wacław Kuchar i Michał Matyas byli selekcjonerami reprezentacji Polski. Wielu graczy Pogoni ruszyło potem do różnych miast kraju, z sukcesami tłumacząc o co w ogóle w tej piłce chodzi. Pod tym względem, krzewienia dyscypliny, Pogoń to być może najbardziej WPŁYWOWA drużyna w historii.

7. POLONIA BYTOM 1958-1965

Panathinaikos Ateny. Crvena Zvezda Belgrad. Sampdoria Genua. Lens. Schalke Gelsenkirchen. Ferencvaros. West Bromwich Albion. Trudno będzie znaleźć w polskiej historii drugą ekipę, która w tak niedługim okresie zdołała pokonać aż tyle zasłużonych europejskich klubów. Można się czepiać, że to „tylko” Puchar INTERTOTO oraz Puchar Ameryki, że to w sumie prawie mecze towarzyskie, że jednak to nie to samo co Puchar Europy. Ale to były zupełnie inne czasy. Niektóre mecze towarzyskie wspomina się latami, niektóre z nich żyją własną legendą, a co dopiero turnieje towarzyskie, w dodatku tak mocno obsadzone jak te amerykańskie rozgrywki, mające na celu promocję „soccera” wśród mieszkańców USA.

Polonia Bytom to wszystko wygrała. To być może jedyna polska drużyna, która nie musi wspominać półfinałów, ćwierćfinałów czy dobrych występów w fazie grupowej, bo po prostu zdobyła dwa międzynarodowe trofea.

Oprawienie 6:1 Crvenej Zvezdy Belgrad? Bardzo proszę. Reportaż Wyborczej o tym spotkaniu przywołuje relacje dziennikarzy, naocznych świadków, którzy przekonywali, że mogło dojść do dwucyfrówki, ale przy stanie 0:4 goście z Jugosławii zaczęli łapać za koszulki, spodenki i co tylko się dało, byle powstrzymać rywali, choćby i z rażącym naruszeniem przepisów. Jaka to była Zvezda? Cóż, rok wcześniej w Pucharze Miast Targowych pokonała w 1/8 finału Barcelonę, w ćwierćfinale odpadła z Romą po wyrównanym dwumeczu – u siebie belgradzcy piłkarze wygrali 2:0. Ale to był ledwie początek, w tej edycji Polonia doszła do finału, gdzie poległa ze Slovnaftem Bratysława.

Najlepszy pucharowy lot to sezon 1964/65. Bytomianie rozjechali wówczas 6:0… Schalke Gelsenkirchen. Tak, to niemieckie, które do przyjazdu do Polski miało w nazwie cyferki „04”, po wizycie na Górnym Śląsku podmienione na 06.

Wtedy na drodze bytomian stanęły aż trzy niemieckie zespoły i praktycznie każdy dwumecz miał swoją niezwykłą historię. Najpierw w grupie udało się zająć pierwsze miejsce przed szwedzkim Degerfors, francuskim RC Lens i Schalke dzięki lepszemu stosunkowi bramek, wypracowanemu w meczu właśnie z Niemcami (6:0 w Bytomiu). To pozwoliło na ćwierćfinałowe starcie z SC Karl Marx Stadt, gdzie po pierwszym spotkaniu (0:2 na wyjeździe) większość kibiców spisała już Polonię na straty. Jak się okazało – zupełnie bezpodstawnie, bo bytomianie wygrali 4:1, robiąc z efektownych comebacków swój znak rozpoznawczy.

No bo jak wygrali w półfinale? Najpierw przyjęli 0:1 w Liege, by u siebie ograć belgijskie RFC 3:1. Finał? To już w ogóle popis Polonii. Najpierw musiała przełknąć gorycz porażki 0:3 w Lipsku, by ledwie tydzień później ten sam niemiecki zespół pogonić w Bytomiu, przy 30 tysiącach wierzących w sukces kibiców aż 5:1 i to mimo konieczności gonienia od stanu 0:1 już po 20 minutach.

1965a43_dPuchar Karla Rappana, trofeum w Pucharze Intertoto, fot. Polonia Bytom

Triumf w Pucharze INTERTOTO, w dodatku tak efektowny, gdzie po drodze zdarzało się rozjechać Schalke czy odrobić 0:4 w decydującym spotkaniu, to bez wątpienia jeden z dwóch największych sukcesów. Ale to właśnie jest w tej Polonii piękne – to nie był jakiś jednorazowy wyskok, trochę defensywnego murowania a’la Grecja 2004 i drugie tyle szczęścia. Jeszcze nie opadł kurz po świętowaniu zwycięstwa w Pucharze Karla Rappana, a Polonia ruszyła na podbój USA.

W Pucharze Ameryki wygrała w bodaj jeszcze mocniejszej stawce, bo poza West Bromem i Kilmarnock do USA poleciał Ferencvaros – obrońca trofeum Pucharu Miast Targowych oraz mistrz Węgier. W składzie między innymi Albert i Varga, co stanowi najlepszy dowód ówczesnej siły budapesztańskiego klubu – rok później, na angielskim mundialu w 1966 roku, Ferencvaros miał aż sześciu przedstawicieli. W finale Polonia ograła Duklę z Josefem Masopustem.

– Po meczu biegaliśmy wokół murawy, a miejscowa Polonia chciała nam wrzucać do pucharu dolary. Tylko że wieczko się nie otwierało. Napychali więc kieszenie, a wieczorem w hotelu każdy wyciągał dolary i liczył. Pamiętam, jak kibice w Nowym Jorku zaśpiewali „Mazurka Dąbrowskiego”, a potem „Rotę”. Dla tych ludzi to było wielkie przeżycie – opowiadał Anczok, cytowany przez portal Retrofutbol.

O tym, jaka to była zgrana paka, świadczą nawet kariery poszczególnych z nich. Ci powoływani do wojska służyli, ile im wyznaczył CWKS, po czym wracali do domów w Bytomiu. Kempny, Trampisz, Liberda, Szymkowiak, Banaś, Anczok, Faber – właściwie co pozycja, to legenda polskiej piłki. Zresztą, pokazali klasę nawet w Pucharze Europy – najpierw przechodząc Panathinaikos, potem twardo walcząc z Galatasaray.

Zainteresowanie kibiców? A, takie tam powitanie po powrocie z USA.

Piłkarze prezentują zdobyte trofea

Fot. Polonia Bytom

Studiowałem dziennie, bo my trenowali po południu, piłkarze Polonii przestali pracować, jak zdobyli w ’65 roku Puchar Ameryki. Prezydent miasta uściskał dłonie ciepłą rączką i wrzucił piłkarzy na tzw. lewe etaty, na kopalnię. Inne drużyny już cztery lata wcześniej tak dobrze miały, ale my nie byliśmy oparci o kopalnię, tylko o magistrat i rzeźnię, co dawało taką korzyść, że jak który piłkarz do domu szedł, to mu w kieszeń wcisnęli dwa kilo mięsa. Myśmy zawsze byli biedni, trochę też na własne życzenie, bo kopalnie proponowały nam pieniądze, ale wtedy musielibyśmy nazywać się Górniczy Klub Sportowy. A nasi rdzenni działacze nie chcieli słyszeć o tym, to górnictwo by im przez gardło nie przeszło. To chodziło o honor – opowiadał w rozmowie z Magazynem Futbol Kazimierz Trampisz.

Właściwie jedyny niedosyt tamtej legendarnej drużyny to… rozgrywki ligowe. Z taką paczką, regularnie ogrywającą mocne europejskie drużyny, Polonia miała potencjał na wieloletnią dominację w lidze. Trafiła jednak najgorzej jak tylko mogła – na okres wielkiego Górnika Zabrze, który w dodatku był jeszcze na kilka lat przed pucharową gorączką i mógł spokojnie skupiać się na lidze. Lata 1958-1962 to tylko jedno mistrzostwo i aż trzy srebrne medale. Co ciekawe – w latach 1963-1965, czyli w okresie największych sukcesów międzynarodowych, Polonia w lidze zajęła dwukrotnie piąte miejsce.

6. WISŁA KRAKÓW 1998-2006

Pokolenie, które obecnie dyktuje ton dyskusji o futbolu, tę drużynę traktuje z wyjątkowym szacunkiem i, czasem może nawet przesadnym, podziwem. To był symbol wyjścia z wieków ciemnych, to był symbol zerwania z bylejakością i korupcyjną przeszłością. Stworzył się mały dream team, stworzył się klub z ambicjami europejskimi, stworzył się zespół, w którym było dość funduszy, by utrzymać etatowych reprezentantów Polski w każdej z formacji.

Być może ta historia nie byłaby tak nośna, gdyby nie te kompleksy z lat dziewięćdziesiątych. Co druga firma na końcu nazwy miała brzmiącą w dość europejski (albo i amerykański!) sposób końcówkę -ex, ewentualnie -ax. Zbyszexy, Poltexy i inne Drutexy rosły pod niebiosa, wizyta w McDonaldzie była jak święto, „zachodnia” odzież i chemia była pachniała jak fiołki. Tylko piłka nożna coraz mocniej rozjeżdżała się z Europą. Od 1986 roku nie byliśmy na żadnej dużej imprezie seniorskiej. Po medalach z Igrzysk Olimpijskich 1992 nastąpiła dekada totalnej posuchy na rynku reprezentacyjnym. Kluby jeszcze jakoś się bujały w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, ale ostatnim wielkim wyczynem były chyba widzewskie występy na kredyt w 1996 roku, które zresztą klub bezskutecznie spłacał jeszcze i w XXI wieku.

Ludzie, którzy pamiętali jeszcze polskie medale na mundialu patrzyli ile różni taki Manchester United Fergusona od polskiego podwórka i po prostu nie dowierzali. W środku tej beznadziei, w chwili, gdy zaczynaliśmy już obskakiwać pierwsze eurowpierdole, nagle pojawił się on. Bogusław Cupiał. Człowiek już z zupełnie innej epoki, z zupełnie innego świata, z innym zestawem możliwości i ambicji. To nie był typowy polski działacz lat dziewięćdziesiątych. To nie był nawet typowy polski biznesmen tego okresu. To była nasza szansa wkroczenia na europejskie salony, nasza szansa na wyrwanie z tej bylejakości, na zaleczenie tych kompleksów, których nabieraliśmy nawet wobec zespołów, które do tej pory były w naszym zasięgu.

Ileż świeżości dała tamta Wisła Kraków. Dziś wymieniamy jednym tchem jako legendy Wisły Kamila Kosowskiego, Macieja Żurawskiego, Tomasza Frankowskiego, Marcina Baszczyńskiego, Arkadiusza Głowackiego. Ale przecież żaden z nich w Krakowie się nie wychował, żaden z nich na Reymonta nie trafił jako nastolatek. Wręcz przeciwnie, Wisła działała jak Bayern Monachium, bezpardonowo, bez żadnych sentymentów wykupiła sobie połowę ligowej konkurencji. Właściwie od początku Cupiał działał w sposób mocarstwowy.

To, co działo się wokół Wisły w tych ostatnich 18 latach, było czymś absolutnie wyjątkowym. Pan Cupiał ze swoimi wspólnikami z miejsca rzucili na stół 2,5 miliona dolarów. To były kwoty, jakie wcześniej w polskiej piłce się nie pojawiały. Zbigniew Koźmiński twierdzi, że z Wisły się wręcz śmiano. To był klub, który nie negocjował warunków, działał szybko i z rozmachem. Od razu przystawał na kwoty, jakich oczekiwali zawodnicy. Oferował lepsze pieniądze niż np. kluby w Belgii. (…) Gdy Andrzej Pawelec potrzebował pieniędzy, bo Widzew mu się sypał, przyjechał do Krakowa i w czasie trwania jednego meczu ustalił warunki transferu Szymkowiaka. Załatwiało się tam najróżniejsze sprawy. Co śmieszniejsze, Cupiał koniecznie chciał, żeby wszyscy pili to samo, co on. Nie można było się wyłamać. Jak ktoś się wyłamał, był podejrzany, więc przez lata wszyscy pili gin z tonikiem. Niektórym do dzisiaj się odbija… – opowiadał w rozmowie z Weszło Mateusz Miga, autor książki „Sen o potędze”, opowiadającej o Wiśle Cupiała.

Projekt Cupiała w naszym rankingu podzieliliśmy na dwa okresy. O ile ten drugi to już raczej stopniowy rozkład, z pojedynczymi wystrzałami, o tyle ten pierwszy jest właściwie pasmem zwycięstw, już zwłaszcza w meczach domowych, w których Wisła ani razu nie przegrała od 2001 do 2006 roku (71 spotkań).

Od czego tu właściwie zacząć? Może najbardziej oczywista rzecz – Biała Gwiazda totalnie zdominowała krajowe podwórko. W 1999 roku mistrzostwo, 17 punktów przewagi nad wiceliderem. W 2001 drugie mistrzostwo, 9 punktów przewagi nad wiceliderem. 2003-2005 to seria trzech kolejnych triumfów w Ekstraklasie. Wisła tego okresu – na osiem sezonów pięć razy wygrywa ligę, trzy razy zostaje wicemistrzem. A do gabloty dokłada przecież jeszcze dwa triumfy w Pucharze Polski. To jednak dopiero wierzchołek osiągnięć Wisły na przełomie wieków. Tak naprawdę przecież za parę lat medale utracą nieco swój blask, za to wciąż żywe pozostaną wspomnienia z Europy.

A tam Wisła była naprawdę kozacka.

Zaczęło się tak naprawdę już w pierwszych latach panowania Telefoniki. Jeszcze w 1998 roku, gdy Wisła grała w Pucharze UEFA, udało się na przykład rozbić Trabzonspor (7:2 w dwumeczu) czy dzielnie stawić czoła Parmie (2:3 z późniejszym triumfatorem, w jego barwach m.in. Crespo, Veron czy Chiesa oraz mistrz świata Lilian Thuram). Comeback z Saragossą, odrobienie 1:4 z pierwszego meczu, to prawdopodobnie jedna z fajniejszych historii w wykonaniu polskich drużyn XXI wieku, a przecież w kolejnej edycji Wisła solidnie postraszyła też Inter Mediolan Zanettiego, Adriano i Materazziego. 1:0 u siebie nie wystarczyło, by odrobić dwubramkową stratę z Włoch, ale kurczę – to był klub, który właśnie prowadził rehabilitację Ronaldo. Do Polski przyjechał Hector Cuper, trener roku według UEFA ledwie kilkanaście miesięcy wcześniej i musiał szczerze powiedzieć: pomogło nam tu trochę szczęście.

Może gdyby Szymkowiak trafił w trochę inną część słupka, taką, by piłka znalazła drogę do siatki?

A 3:4 z Barceloną? Przejście Hajduka Split? Remis w pierwszym meczu z Porto?

To wszystko i tak zostało przyćmione sezonem 2002/03. To wtedy Wisła awansowała do IV rundy Pucharu UEFA, pokonując w dwumeczach Schalke oraz Parmę. 50 tysięcy widzów w Gelsenkirchen, obok Tomasza Hajty w niebieskich koszulkach m.in. Ebbe Sand, Andreas Moller czy Gerald Asamoah. I co? 4:1 na stadionie w Niemczech. Olśniewający Kalu Uche, doskonały Żurawski, świetny Kosowski. Do ćwierćfinału Wiśle zabrakło niewiele, po latach chyba trzeba przyznać – głównie solidniejszego bramkarza, który zrobiłby różnicę w którymś z meczów. Ostatnio wspominaliśmy to razem z Kamilem Kosowskim na antenie Weszło FM.

Nawet jeśli traciliśmy jednego czy dwa gole, to przeważnie więcej strzelaliśmy. Prezes zawsze żartował, że premie zacznie płacić od pięciobramkowej przewagi. Może to trochę zabawne i butne, ale tak to wyglądało. Przychodziły jednak te mecze ważne, pucharowe i jak przypomnimy sobie historię Wisły na przestrzeni tamtych lat – nie tylko te z Lazio – no to tam potrzeba było takich interwencji jak ta Alissona w zeszłym sezonie, gdy w doliczonym czasie kapitalnie zatrzymał Arka Milika. Gdyby Napoli wyrównało, Liverpool nie wygrałby później Ligi Mistrzów, bo nie wszedłby do następnej rundy. Dziś pozycja bramkarza jest bardziej doceniana i bardziej „pilnowana” niż w Wiśle na początku tego wieku. Gdybyśmy mieli kogoś, kto wybroniłby jeden mecz na rundę, to bylibyśmy wtedy w półfinale albo finale i może byśmy ten finał wygrali. Nie mam do nikogo pretensji, ale tak jak kibice, możemy żałować, że zabrakło tego dodatkowego plusika, na którym moglibyśmy się oprzeć i powiedzieć kiedyś po meczu „słuchaj, stary, inni strzelali, ale to ty zrobiłeś nam awans, obroniłeś tę kluczową sytuację”. Gole, które Lazio nam strzeliło w Krakowie, to nie były jakieś wybitne akcje czy uderzenia. Przy naprawdę poważnym zawodniku w bramce po prostu byśmy Włochów przeszli.

A przecież z Rzymu Wisła wywiozła solidną zaliczkę, remis 3:3 i to też dość pechowy, bo Biała Gwiazda prowadziła 3:2 po dwóch golach Żurawskiego z rzutów karnych. Gdy Kuźba już w 4. minucie rewanżu otworzył wynik, wszyscy widzieliśmy Wisłę wśród ośmiu najlepszych drużyn Pucharu UEFA. Złudzeń pozbawili nas Couto i Chiesa, co swoją drogą pokazuje, jaką ścieżką podąża polski futbol, ostatnio złudzeń pozbawiony przez Kamila Bilińskiego i tego jego kolegę z Rygi, którego nazwiska nie pamiętamy.

No a potem była Valeranga. Potem był Panathinaikos. Gdyby Penksie uznali gola, gdyby Cupiał zdołał wepchnąć ten swój skład marzeń do Ligi Mistrzów, gdyby poczuł jej blichtr, gdyby doznał zastrzyku gotówki z tego źródła, być może pisalibyśmy nie o pięciu, ale o dziesięciu tytułach, a przejście Schalke byłoby forpocztą prawdziwych sukcesów pucharowych. Niestety dla polskiej piłki – Cupiał Wisły do Ligi Mistrzów nie dał rady wprowadzić, a po tym, co stało się w dwumeczu z Panathinaikosem, chyba już nigdy nie patrzył na piłkę w taki sam sposób. Dlatego choć w świadomości wielu z nas ta Wisła była jedną z najlepszych – u nas nie mieści się w TOP 5.

5. RUCH CHORZÓW 1972-1976

To była być może największa drużyna w historii spośród tych, którym nie było dane zdobyć złotego medalu. A już na pewno był w jej szeregach jeden z piłkarzy, którzy najmocniej wpłynęli na kierunek i rozwój całej dyscypliny. Nie, jeszcze nie piszemy o Ruchu, piszemy o Holandii 1974. Wicemistrz świata z Johanem Cruyffem w składzie, prawdziwy gwiazdozbiór, poskładany z połączenia dwóch wielkich zespołów – Feyenoordu i Ajaksu wczesnych lat siedemdziesiątych. Przez cztery lata Holendrzy rządzili w Pucharze Europy – najpierw wygrał go Feyenoord, potem trzykrotnie triumfował jego rywal z Amsterdamu. Skąd ten wstęp? Przede wszystkim, żeby uzmysłowić i uplastycznić, jakim mocarstwem była ówczesna Holandia.

To był poziom Hiszpanii z czasów, gdy jej reprezentacja rządziła na kolejnych dużych turniejach, a Madryt urządzał sobie derby w końcowych fazach Ligi Mistrzów. To był poziom Anglii z czasów, gdy Albion wysyłał do Europy po kilku półfinalistów Ligi Mistrzów rocznie. To był poziom, do którego Ruch Chorzów w latach siedemdziesiątych potrafił dorównać.

20 marca 1974 roku, Ruch zagrał w Rotterdamie rewanżowy mecz ćwierćfinału Pucharu UEFA. Już w pierwszym spotkaniu Niebiescy solidnie zaskoczyli Europę, od początku przeważając w starciu z faworytem. Co prawda skończyło się remisem 1:1, ale według relacji prasowych był to remis szczęśliwy dla gości, którzy trzykrotnie wychodzili bez szwanku z sytuacji sam na sam z ich bramkarzem. Portal Niebiescy.pl wspomina:

Na chorzowian [trafienie gości] podziałało to jak zimny prysznic, ale przecież i w tym momencie nie zrezygnowali jeszcze z walki. Przypuścili desperacki szturm uwieńczony powodzeniem w 90 minucie gry. Bula sprytnie wyegzekwował rzut wolny. Marx przedłużył podanie do Maszczyka, który z kilku metrów dopełnił formalności. Na zwycięską bramkę zabrakło już czasu…

Złością kipiał po meczu trener Vičan, który w ostrych słowach skrytykował angielskiego sędziego. Arbiter ewidentnie faworyzował Feyenoord i w kluczowych momentach podejmował decyzje na jego korzyść. W prasie można było przeczytać: Nie lubię nigdy wydawać opinii o arbitrach prowadzących mecz, lecz tym razem pan Burns przekroczył chyba zasady obiektywizmu. Mógł być oczywiście zafascynowany sławą Feyenoordu…

Fot. Niebiescy.pl

To miał być jedynie wypadek przy pracy zmęczonych trasą Holendrów. W ich królestwie, na słynnym stadionie De Kuip, miało dojść do egzekucji.

Na boisku czterech ludzi, którzy za parę miesięcy zagrają w finale mundialu – Rijsbergen, Jansen, de Jong i van Hanegem. W ataku Lex Schoenmaker, jak się miało później okazać – król strzelców całej edycji Pucharu UEFA. Przy ławce Wiel Coerver, na którego cześć nazwano nawet jedną z metod treningowych. Feyenoord dwa tygodnie później objął prowadzenie w Eredivisie i nie oddał go już do końca, do RFN piłkarze z Rotterdamu pojechali jako mistrzostwie – a pamiętajmy, w lidze mieli trzykrotnego triumfatora Pucharu Europy.

Po 90 minutach remis 1:1, i to Feyenoord musiał gonić wynik po bramce Marxa. O tym, kto awansuje do półfinału zadecydowała dogrywka, w której chorzowianom zabrakło już pary. Choć nie brakuje i teorii spiskowych.

Jestem święcie przekonany, że przed tą dogrywką Holendrzy czegoś się naćpali. Naprawdę! Widział pan kiedyś, żeby po 90 minutach drużyna zeszła kiedyś do szatni i siedziała tam 10 minut? A myśmy tyle czekali w Rotterdamie na rywali! Nie wiem, co oni wtedy w tej szatni dostali, ale w dogrywce ruszyli na nas jak huragan. Najlepsze zaś jest to, że żaden z naszych działaczy nie próbował interweniować, gdy Feyenoord zniknął w tej szatni. Choć przecież – zgodnie z przepisami – jest to niedozwolone. Takich niestety Ruch miał w owym czasie działaczy – wspominał na łamach Sport.pl Marian Ostafiński.

Jak relacjonują piłkarze Ruchu – kibice w Holandii docenili wolę walki Polaków i żegnali Ruch oklaskami. Feyenoord w następnej rundzie ogolił VfB Stuttgart, w finale zaś pokonał Tottenham i sięgnął po Puchar UEFA.

Oczywiście nie jesteśmy samobójcami, nie wrzucilibyśmy do TOP 5 drużyny, która po prostu godnie postawiła się mocnemu Feyenoordowi. Tamten Ruch miał dwa kolejne mistrzostwa Polski (a wcześniej srebro), przy czym połączył doskonałą dyspozycję w lidze z kolejną świetną pucharową przygodą, tym razem już w Pucharze Europy. Ćwierćfinał tak prestiżowych rozgrywek zawsze ma swoją wymowę, ale pamiętajmy – na trasie Ruch wyeliminował Fenerbahce, z kolei w 1/4 finału spotkał się z AS Saint-Etienne i…

I mamy tutaj poważny problem. Jak można było to roztrwonić? Na początku drugiej połowy chorzowianie otrzymują rzut karny i zdobywają trzecią bramkę, 3:0 z ekipą Revellich. Wydawało się, że Ruchowi już tu nic wielkiego nie grozi, że półfinał Pucharu Europy jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, wystarczy wytrzymać te dwie godziny – pół w Chorzowie i półtorej w Saint-Etienne. I wtedy Francuzi przesądzają o losach dwumeczu. Nie ma wątpliwości, rozstrzygająca była ta końcówka w Polsce, gdy Les Verts strzelili dwa gole i ugrali całkiem korzystny wynik 2:3.

W rewanżu trafili już w 2. minucie i stało się jasne – Ruch będzie miał gigantyczny problem. Po godzinie gry odnowiła się kontuzja Marxa. Na sześć minut przed końcem, Francuzi podwyższyli prowadzenie. Zostały wspomnienia i kolejny mecz ze statusem legendarnego – bo Saint-Etienne w tamtym okresie wygrało mistrzostwo Francji trzy razy z rzędu.

Fot. Historia Ruchu

– Ruch był zespołem raczej starszych zawodników. W tym czasie w drużynie było nas czterech młodych – jeszcze Albin Wira, Henryk Dusza, Eugeniusz Faber i razem się trzymaliśmy. Reszta piłkarzy dochodziła 30 lat lub była już starsza. Czuliśmy respekt przed zawodnikami, którzy sporo osiągnęli, ale nie było jakiejś przepaści. Wykonywaliśmy obowiązki młodych, czyli nosiliśmy sprzęt czy bagaże, rzadko się odzywaliśmy w szatni, by nie zostać słownie zgaszonym. Poza tym ja w wieku 18 lat miałem już niezłą posturę, byłem silny i nie za bardzo bałem się starszych. Szanowałem ich, ale nie dałem sobą pomiatać. Lubiłem Maszczyka czy Bulę, który był żartownisiem i robił kawały wszystkim piłkarzom. W 1975 roku Ruch obronił tytuł i część zawodników zaczęła odchodzić – opowiadał Henryk Bolesta w Łączy Nas Piłka.

Fot. Niebiescy.pl

Pięć lat w pierwszej czwórce ligi, dwa tytuły, jeden Puchar Polski, dwa razy dojście do ćwierćfinału w europejskich pucharach. Jeśli czegoś nam tutaj brakuje, to odrobinę większego wkładu w grę reprezentacji. Tak naprawdę jedynie Maszczyk przełożył formę z klubu na reprezentacyjne występy i sukcesy. To jednak nie zmienia faktu, że tamten Ruch był wielki. Według niektórych kibiców z Chorzowa – większy nawet od ekipy Ernesta Wilimowskiego sprzed wojny.

4. RUCH WIELKIE HAJDUKI 1931-1939

Fot. RuchChorzow.com.pl

Ruch Wielkie Hajduki – od 1939 Wielkie Hajduki stały się dzielnicą Chorzowa – to szereg wspaniałych zawodników. Wymowne, że wygrywali nawet… bez trenera, którego zatrudniono dopiero w 1934. Wcześniej piłkarze decydowali o wszystkim w swoim gronie. Na pewno nie było tak, że Wilimowski grał na pianinie, które inni nosili – nie, wielcy byli również Wodarz czy Peterek.

Ale co tu kryć – Wilimowski był wtedy jednym z najlepszych piłkarzy na świecie.

Mecz z Brazylią, w którym strzelił cztery bramki na mundialu, jasno pokazuje jego klasę.

A przecież Ezi tak naprawdę dopiero wchodził w swoje najlepsze lata piłkarskie.

Tak opowiadał Mariusz Kowoll o Wilimowskim w wywiadzie Michała Kołkowskiego – zdaniem Mariusza Wilimowski może być  nawet najlepszym piłkarzem tak w historii polskiej jak i niemieckiej piłki:

Zapewne jest to troszeczkę puszczenie oka, ale z drugiej strony prowokacja, żeby się nad tym tematem bardzo poważnie zastanowić. Liczby przemawiają za Wilimowskim. Ktoś może powiedzieć, że to był inny futbol, inna taktyka, inne możliwości. Jasne, ale gdyby to tylko od tego zależało, to pozostali znakomici piłkarze z tamtych lat również osiągaliby podobne parametry. Nie udawało im się to. Ja postarałem się wyliczyć mecze i bramki Wilimowskiego w czasie II Wojny Światowej. Imponująca liczba – miał prawo zgłaszać pretensje do miana najlepszego piłkarza w całej Europie. Fritz Walter, bez wątpienia wielka legenda niemieckiej piłki, był pod ogromnym wrażeniem gry i umiejętności Wilimowskiego. Otwarcie to przyznawał. (…) Ja jako Górnoślązak patrzę na tę sprawę chyba inaczej niż ludzie z innych regionów Polski. Sądzę, że łatwiej mi jest zrozumieć trudne wybory, przed którymi Wilimowski stawał. Nie są one dla mnie wcale tak oczywiste, tam nie było zero-jedynkowych sytuacji. Wiele osób zapomina nawet, że on urodził się jako Niemiec. Teoretycznie można powiedzieć, że najpierw zdradził Niemcy, skoro grał dla Polski. Jego kolejne życiowe etapy też wydają mi się niekiedy mocno niesprawiedliwie przedstawiane – chęć przeżycia, chęć normalnego funkcjonowania w trakcie tak trudnego czasu jak wojna usprawiedliwia niektóre decyzje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wielu ludzi decydowało się na podpisanie Volkslisty, skoro gwarantowała ona perspektywę choć trochę lepszego życia. (…) Tych anegdot wokół Wilimowskiego jest mnóstwo, wiele z nich pozostaje w sferze plotek. Ludzie wtedy w ogóle lubili się zakładać, zwłaszcza przed ważnymi wydarzeniami. Słynna była jedna sytuacja, gdy Wilimowski wygrał zakład ze swoim fryzjerem i dzięki temu miał darmowe golenie. To potwierdzona historia. Natomiast samo zjawisko obstawiania istniało na ogromną skalę, również w trakcie wojny. Przed meczem decydującym o mistrzostwie Górnego Śląska emocje były wielkie i kibice na wszelkie sposoby starali się udowodnić wyższość swojej drużyny, między innymi za sprawą zakładów. To była rozrywka nieodmiennie towarzysząca futbolowi na Śląsku. (…) Niekiedy go oskarżano o pijaństwo, zdarzało mu się obrażać sędziów i wylatywać z boiska. Niosła się za nim zła fama, stąd nie zawsze był ulubieńcem mediów i działaczy, ale cieszył się niezmiennie miłością kibiców. Nie mogę powiedzieć o odczuciach każdego Ślązaka, ale ogólnie uczucia wobec niego były jednoznacznie pozytywne.

Andrzej Gowarzewski tak opowiadał Kubie Białkowi o historii Wilimowskiego:

„Ustaliłem, że Wilimowski prawdopodobnie zagrał w lidze nie mając jeszcze nawet 13 lat. Jego pierwszym przezwiskiem nie było „Ezi” – tak mówiła na niego tylko mama – ale wszyscy koledzy od nazwiska Pradela mówili na niego „Pradelok”. Na jakimś meczu zespół 1. FC Katowice miał wewnętrzną rozpierduchę, nie było piłkarzy, by złożyć jedenastkę. Podejrzewam, że ktoś zawołał „Pradeloka”, bo był wyrośnięty, dobry, no i lepszy on niż puste miejsce. Dziennikarz dostał informację, że grał Pradelok i tak go wpisał w raport. Ani wcześniej, ani później w żadnej relacji nie było śladu o żadnym innym Pradeloku. Przeszukaliśmy wszystkie archiwa. Odnalazłem w końcu jednego Pradeloka w Katowicach. Kiedy do niego przyszedłem, chciał mnie wyrzucić.

– Jo? W „efcyju”? Nigdy! Jo jest Polok, mój ojciec był powstaniec!

– To musi być pan. Wiek się zgadza, miejsce też, FC poszukiwało zawodników na mecz…

W końcu przyszedł jego syn i chciał mnie pobić. Bez przerwy o tym myślałem, co to jest za historia ten Pradelok. Potem doszedłem do informacji, że miesiąc po tym meczu ojczym usynowił Wilimowskiego i nadał swoje nazwisko. Skoro młody grał już w klubie, mogła być z niego kasa. Pięć lat później ten ojczym – którego swoją drogą Wilimowski uważał za złego człowieka i nie przyjechał nawet na jego pogrzeb – występował jako odbiorca pieniędzy dla Wilimowskiego. Dostał 4,5 tysiąca złotych za nadgodziny jako sprzątacz. Znalazłem kilka lat temu na to dowody, wszystko złożyło mi się w logiczną całość. Debiut dwunastolatka ujawnił publicznie jeden z badaczy, uczciwe powołując się na moją pracę, ale nieuczciwy „redaktor” lokalnego dziennika powołał się nie na mnie, ale swojego informatora. Wiedział, skłamał, bo taki jego fach i natura…”.

Ezi był już wtedy, gdy zasłaniano się amatorstwem zawodników, bohaterem gotówkowego transferu – kupiony został z 1.FC Katowice, wtedy klubu proniemieckiego, za kwotę tysiąca złotych, co wynosiło około roczną średnią pensję. Transfer był możliwy dzięki wsparciu Huty Batory, która zarazem stała się współwłaścicielem klubu.

Źródło: FB Ruch Wielkie Hajduki

Powiedzieć, że to była drużyna mocnych charakterów, to nic nie powiedzieć. Dzięki FB Ruch Wielkie Hajduki możemy się dowiedzieć, że między Teodor Peterek i Gerard Wodarz od 1933 przez trzy lata nie zamienili słowa. Po pewnej sprzeczce jak nożem uciął: ani na boisku, ani na ulicy, ani na treningu. W niczym nie przeszkadzało to im grać jak z nut. Publiczność nigdy nie domyśliła się widząc zgranych zawodników, że dzieli ich nienawiść. Pogodził ich dopiero prezes Blacha.

Albo taki Alfred Gwosdz, który miał jeden z barwniejszych przydomków polskiej piłki. Nazywano go bowiem „Al Capone”, a to z tego względu, że bezwzględnie wykorzystywał błędy rywali. Gdy polski Capone doznał kontuzji złamania nogi i zakończył karierę, zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Ważną postacią, o której warto pamiętać, jest też Edmund Giemsa – reprezentant Polski, w tym w meczu z Węgrami 27 sierpnia 1939, tuż przed agresją Niemiec. Giemsa w okresie II wojny został wcielony do wermachtu, ale uciekł z niego i poprzez francuski ruch oporu przedostał się do formujących się we Włoszech wojsk polskich.

Był to też czas, gdy cały kraj zazdrościł Ruchowi stadionu. Niebiescy, oddając obiekt w 1935, dysponowali najbardziej nowoczesnym stadionem w Polsce, a szóstym największym w Europie. W książce „Kolekcja klubów – Ruch Chorzów” wydawnictwa GiA czytamy: Kosztorys opiewał na 170 tysięcy złotych, ale został przekroczony. Była to na owe czasy ogromna inwestycja, realizowana ze środków gminy hajduckiej (61 tysięcy zł), Ruchu (50), Browaru w Tychach (15) oraz Funduszu Pracy (52), dzięki czemu zatrudnienie znalazło wielu bezrobotnych”. Ciekawe, że na otwarcie stadionu nie przyjechał nikt ani z PZPN, ani z władz ligi. Natomiast taka Cracovia, ligowy rywal, sprezentowała Ruchowi… obraz Wincentego Wodzinowskiego, ucznia Jana Matejki.

Ruch, poza czterema mistrzostwami Polski, poza posiadaniem Eziego, wygrał w tamtych latach z Bayernem Monachium czy VfB Stuttgart. Wiadomo jak takie wygrane w latach trzydziestych były znaczące – za swoje zwycięstwa był odznaczany na arenie międzynarodowej. Wielkie Hajduki miały wtedy u siebie zespół światowej klasy. Potrafili zaskoczyć wtedy nawet Anglików, mających wtedy przekonanie, że grają najlepiej na świecie – Ruch Wielkie Hajduki zremisował 4:4 z Wolverhampton w momencie, gdy Wolves było wicemistrzem kraju. Anglicy przylecieli do Polski między innymi z Brynem Jonesem, za którego Arsenal – jak przypomniał Sport – chciał dać 15 tysięcy funtów.

3. LEGIA WARSZAWA 1965-1973

Pan Lucjan Brychczy. Pan Kazimierz Deyna. Pan Robert Gadocha.

Podium otwiera zespół, który miał właściwie wszystko, czego poszukujemy u najlepszych. Krajowe podwórko? Ależ oczywiście, dwa tytuły Mistrza Polski, dwa srebrne medale oraz brąz, do tego trzy finały Pucharu Polski, jeden z nich zwycięski. To było sześć lat, podczas których Wojskowi nie schodzili z topu – a przecież pamiętajmy, że był to jednocześnie okres wielkości całej rodzimej piłki, od Górnika i Ruchu po wczesną Stal Mielec. Wpływ na reprezentację Polski? Chyba nie znajdziemy, nawet wśród najbardziej zaciekłych wrogów Legii, człowieka, który będzie deprecjonował osiągnięcia reprezentacyjne Deyny czy Gadochy. Sukcesy indywidualne poszczególnych piłkarzy? Hm, 9 goli na Igrzyskach Olimpijskich i złoty medal tego turnieju wystarczą, czy do osiągnięć Deyny trzeba jeszcze dorzucić te Gadochy i Ćmikiewicza?

No i jeszcze perła w tej koronie, chyba najjaśniej świecąca. Europa. Legia Warszawa tamtych lat dwukrotnie błysnęła w Pucharze Europy, raz trafiając do najlepszej czwórki w Europie, raz odpadając w ćwierćfinale. A przecież były też i sukcesy w Pucharze Zdobywców Pucharów, były legendarne mecze, było oprawianie rywali, którzy rokrocznie dominowali krajowe rozgrywki. Do zwycięstwa w całej naszej zabawie zabrakło chyba jedynie długowieczności, którą prezentowały Widzew oraz Górnik Zabrze.

Skupmy się jednak na sukcesach, zaczynając od razu od tego największego. Sezon 1969/70. Legia broni tytułu mistrza, znów wygrywa ligę – strzela najwięcej goli, traci najmniej, przegrywa tylko 3 z 26 spotkań, nad wiceliderem ma 5 punktów przewagi. Równolegle gra w Pucharze Europy. Ale jak gra…

Najpierw może popis Lucjana Brychczego. Pisaliśmy: Miał już wtedy 36 lat i wiele świetnych meczów na koncie. Ale w niesamowity sposób pokazał, że nigdy nie jest za późno na ten jedyny, który wspominać można latami jako najlepszy. Ćwierfinał Pucharu Europy, mecz z Galatasaray. Z Turcji Legia przywiozła remis po golu – oczywiście – Brychczego. W rewanżu natomiast „Kici” przypieczętował awans do półfinału wielkich rozgrywek, strzelając dwa gole.

Legia ogrywając Galatasaray trafiła do najlepszej czwórki w Europie, ale być może największego wyczynu dokonała fazę wcześniej, w dwumeczu z AS Saint-Etienne. Oficjalna strona Legii wspomina:

29 listopada 1969 roku – ten dzień przeszedł do historii dzięki piłkarzom Legii. Ci, dokonując prawdziwego cudu, rozgrywając fantastyczne spotkanie i zwyciężając w rewanżowym meczu z drużyną mistrza Francji 1:0 (fantastyczny gol Deyny, po którym zawodnicy mistrza Francji stanęli jak wryci i sprawiali wrażenie ludzi nie wiedzących, co się wokół nich dzieje), jako drugi polski zespół – po Górniku Zabrze – awansowali do ćwierćfinału tych rozgrywek. Francuzi załamani porażką nie przyszli nawet na pożegnalny bankiet. Przegrana z Legią zachwiała w posadach klubem, który zorganizowany niczym wspaniale funkcjonujące przedsiębiorstwo stracił nagle miliony franków. Od tego dnia St. Etienne przestał się liczyć nie tylko w Europie, ale i we Francji. To wtedy po raz pierwszy francuska prasa nazwała Kazimierza Deynę „La generale”.

To był mistrz Francji ’67, ’68, ’69 i ’70. W składzie m.in. piłkarz Afryki 1970, Salif Keita, pięciokrotny mistrz Francji Aime Jaquet, późniejszy selekcjoner, wyciągnięty z Niemiec Vladimir Durković, dwukrotny król strzelców Ligue 1 Henre Revelli. Można tak wymieniać dalej, to po prostu była bardzo mocna ekipa. Ekipa, której jedyną nadzieją na awans były przedmioty, które wylądowały na murawie podczas meczu w Warszawie. Na szczęście UEFA nie była wówczas tak sroga jak obecnie i nie doszło do żadnego walkowera. Dzięki temu Legia przeszła dalej, a po dwumeczu z Turkami dostąpiła zaszczytu gry z Feyenoordem.

Tu zresztą wypada się zatrzymać – tamten Feyenoord, zresztą późniejszy triumfator, miał już na rozkładzie Milan i Frankfurt, a w finale pokonał Celtic Glasgow. Jeszcze raz oddajmy głos samej Legii Warszawa, która w ten sposób wspomina całość na swojej stronie oficjalnej.

Pogoda niestety nie dopisała, nieustannie padający deszcz zmienił boisko w błotną maź, po której trudno było się zawodnikom obydwu drużyn poruszać. Nie ułatwiało to gry, powodując kilka zmarnowanych sytuacji przez piłkarzy Legii. Najpierw Lucjan Brychczy, a później Jan Małkiewicz, nie wykorzystali swoich „setek”. „Na suchym boisku i Brychczy i Małkiewicz wykorzystaliby je z lepszym skutkiem” – pisano w „PS”. Legioniści nie wykorzystali wielkiej szansy, a bezbramkowy remis był sukcesem drużyny z Holandii. Na drugi dzień po meczu pod budkami z piwem i kawiarniami całej Warszawy mieszkańcy stolicy rozprawiali o meczu, kibicach Feyenoordu, straconej szansie i sytuacjach Brychczego oraz Małkiewicza.

Przed odlotem do Rotterdamu na mecz rewanżowy na lotnisku Okęcie miało miejsce wydarzenie, które odcisnęło trwałe piętno na historii Legii. Po tym, jak odprawiono wszystkich uczestników wyjazdu, w hali odpraw ponownie zjawiło się dwóch celników, którzy poprosili zawodników Legii – Władysława Grotyńskiego i Janusza Żmijewskiego – do… kontroli osobistej. Okazało się, że obaj piłkarze mają przy sobie znaczną sumę dolarów. „Po przeprowadzonej odprawie celnej przedstawiciel kierownictwa klubu – z-ca sekretarza Generalnego mjr Korol – na sygnał przedstawiciela Punktu Kontroli Granicznej, wspólnie z nim dokonał rozmowy z zawodnikami: sierż. Grotyńskim i sierż. Żmijewskim, polecając zostawić obcą walutę, którą przy sobie posiadają.

Rozmowa była przeprowadzona dyskretnie, a zawodnik Żmijewski natychmiast przekazał ponad dwa tysiące dolarów USA” – czytamy z notatki służbowej wiceprezesa WKS Legia, płk. Edwarda Potorejko. Warunki w jakich znaleźli się piłkarze Legii nie pozwalały na koncentrację przed tak ważnym dla Legii meczem. Zestresowani legioniści 15 kwietnia 1970 roku ulegli w Rotterdamie drużynie Feyenoordu 0:2, nie awansując do finału najważniejszych rozgrywek klubowych w Europie. Po powrocie do kraju obydwu piłkarzy ukarano opłatą celno-skarbową, dążąc do zatuszowania sprawy. „Już samo to, że po interwencji gen. Huszczy pozwolono nam lecieć do Holandii świadczyło, że tej sprawie zostanie ukręcony łeb. Tak też się stało. Wojsko i Legia ją zatuszowały. Skończyło się na karach dyscyplinarnych – zawieszeniu przez klub i grzywnie 15 tys. złotych, którą pomogła mi spłacić Legia.

A gdyby ci piłkarze żyli w czasach, w których nie musieliby dorabiać przemytem waluty? Gdyby Brychczy był jeszcze odrobinę młodszy, gdyby ta różnica wieku z Deyną była odrobinę mniejsza?

Ostatnie wielkie mecze tej drużyny to bez wątpienia dwumecz z AC Milan – Włosi do pokonania Legii potrzebowali dogrywki. Później najlepsze ogniwa musiały skupić się na reprezentacji, co zresztą przyniosło doskonałe efekty w 1972 i 1974 roku. Końcowa Legia tego okresu dostąpiła jeszcze zaszczytu posiadania w swoich szeregach trzeciego najlepszego piłkarza Europy (Deyna i podium Złotej Piłki) oraz oczywiście wysłania trzech zawodników na IO 1972 i MŚ 1974.

2. WIDZEW ŁÓDŹ. 1977-1987

Źródło: FB Widzew Łódź – historia warta przypomnienia

Wiecie na czym zasadza się piękno historii tego Widzewa, dziś zwanego Wielkim?

Na tym, że był na początku przeraźliwie mały.

Nie znaczył kompletnie nic.

Zero.

Lata sześćdziesiąte, kiedy Legia i Górnik potrafiły wspiąć się na szczyty europejskiego futbolu – Widzew grał w trzeciej i czwartej lidze. Był lata świetlne za ŁKS-em. Nie był nawet drugim klubem Łodzi. Start grał wtedy w drugiej lidze. W hierarchii łódzkich klubów Widzew potrafił wyprzedzić też Włókniarz. Weźmy taki sezon 66/67 – Widzew w czwartej lidze, o klasę rozgrywkową niżej od… rezerw ŁKS-u. Widzew był sobie po prostu drużyną osiedlową.

Za nagłym wzrostem znaczenia Widzewa nie stał żaden PRL-owski resort, gdzie, nie ukrywajmy, to było kwestią pomagającą przy wielu drużynach naszego rankingu.

I ten klub, bez resortowego zaplecza, klub numer ileś we własnym mieście, dochodzi w kilkanaście lat do czwórki najlepszych klubów Europy, aż do zbicia Liverpoolu lat osiemdziesiątych, jednej z najlepszych drużyn w dziejach. I to nie jest jeden wyjątkowy lot, bo tenże Widzew, przed chwilą osiedlowa, trzecio-czwartoligowa drużynka, bije także Juventus, Manchester United, Manchester City czy Borussię Moenchengladbach.

Widzew nie jest naszym zdaniem, czysto piłkarsko, mocniejszy od Górnika lat sześćdziesiątych. Ale na pewno jest historią o bardziej zdumiewającej podszewce.

Wszystko za sprawą Ludwika Sobolewskiego, który wymyślił sobie Widzew – pewnie sam nie sądził, że może doprowadzić go aż tak wysoko, ale skonstruował machinę. Sobolewski doskonale wyczuł koniunkturę, według której pieniądze prywaciarzy – sekret między innymi sukces Lecha Poznań Wojciecha Łazarka – za chwilę będą mogły zaistnieć w sensownym wymiarze, a tym samym stanowić rękojmię siły.

Źródło: FB Widzew Łódź – historia godna przypomnienia

Andrzej Strejlau wspominał Ludwika Sobolewskiego jako szachowego arcymistrza, który rozgrywał za kulisami mistrzowskie partie. Potrafił skupić wokół siebie zwykłych ludzi, potrafił zjednać sobie przedsiębiorców, wiedział też jak rozmawiać z władzą, od wpływów we władzy dzielnicy, po specjalne pozwolenie Jaruzelskiego na transfer Bońka do Włoch. Miał też wizję: stawiał na wyrywanie największych talentów polskiego futbolu. Specjalizował się w kupowaniu zawodników przed ich szczytem. Miał też znaną na cały kraj politykę motywacyjną – piłkarze pieniądze mieli do podniesienia z boiska, premie były duże, stałe pensje małe.

Tak Sobolewskiego na oficjalnej stronie Widzewa wspomina Bogusław Kukuć, legendarny widzewski dziennikarz:

Co sprawiło, że urodzony w Warszawie prezes spółdzielni „Kombud” w Łodzi w ostatnim ćwierćwieczu XX wieku rzucił na kolana piłkarską Polskę? Wiadomo, że potrafił wyłuskiwać spośród utalentowanych najbardziej potrzebnych Widzewowi. Najpierw ich znajdował, później przekonywał (czasem ich żony), by grali w jego klubie. Musiało to być coś niezwykłego, skoro np. taki as jak Zbigniew Boniek wybrał właśnie Widzew i tylko w tym polskim klubie ekstraklasy grał aż 7 lat. Przecież nie były to pieniądze, bo forsy mieli więcej konkurenci. Nie poprzestawał na tym, by ekipa RTS pokonała tylko najbliższy szczebel drabiny postępu, a bez kompleksów parł wyżej. Zdobył nawet miano wizjonera. Nie zawsze mu się udawało, ale nie załamywał się i wyciągał inteligentne wnioski z wpadek własnych i rywali. Był jednym z nielicznych ludzi, których znałem, potrafiących „zamieniać poważne problemy na mało znaczące”. Pamiętam do dziś to Jego „Wiesz Kukuć (zawsze tak do mnie mawiał), muszę się z tym przespać”. I rano okazywało się, że znajdował wyjście z opresji”.

Jak Sobolewski potrafił wygrać walkę o wielkie talenty? Opowiada choćby Wiesław Wraga:

Wracaliśmy z ME promem. Schodzę z promu i idę z torbami – na jednym ramieniu dwie, na drugim też dwie. Przechodzę za odprawę, a tu ktoś mi zabiera dwie torby, kto inny z drugiej strony to samo. Mówię: hola hola? Co jest? Dzień dobry, Lech Poznań się kłania. A wy? Dzień dobry, Widzew. Zaraz, połóżcie te torby, muszę się zastanowić. Widzew zrobił taki numer, że zanim przyjechał do Gdańska, to najpierw pojechał do Stargardu po mojego prezesa. On mówi: Wiesiek, zrobisz jak będziesz chciał, rozmawiałem z twoimi rodzicami, powiedzieli, że decyzja należy do ciebie. Powiem ci jednak, że najlepsze warunki daje nam Widzew. Wróciłem się i pytam: którzy z Widzewa? Brać torby. Zamiast z Gdańska do Stargardu, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy prosto do Łodzi. Podpisałem umowę i dopiero pojechałem do domu, ale już jako piłkarz Widzewa.

Oczywiście największym sukcesem transferowym było sprowadzenie Zbigniewa Bońka. Supertalent, wielki piłkarz, ale i wielki charakter. Wymowne, że już w pierwszym pucharowym dwumeczu, który Widzew rozegrał z Manchesterem City i go wygrał, prasa angielska pisała „Ognisty chłopak autorem remisu” – od razu wyróżniał się na scenie międzynarodowej. Co ciekawe, Widzew przystępował do tego dwumeczu mając w lidze raptem pięć punktów po dziewięciu kolejkach… Rewanżowe spotkanie grał na ŁKS-ie, który pękał na meczach Widzewa w szwach – stadion RTS-u raz, że był mniejszy, to jeszcze miał pewne problemy, jak na przykład ten, że jedna z bramek była… wyżej niż druga. Między jedną a drugą była zauważalna różnica poziomów, na czym widzewiacy korzystali, grając „z górki” w drugich połowach.

Oczywiście, że Boniek jest postacią dla Wielkiego Widzewa najważniejszą, ale nie wolno spłycać łodzian do jego światowej klasy talentu. Tam roiło się od mocnych charakterów i znakomitych piłkarzy. Marek Wawrzynowski, autor książki „Wielki Widzew”, wspominał wymowną anegdotę: Stefan Szczepłek po 2:2 z Juve napisał, że Surlit, choć strzelił Starej Dami dwa gole, był najsłabszy na boisku. Surlit wyrwał kartkę, złożył ją w kostkę i schował do portfela mówiąc:

– On to wpierdoli.

Tadeusz Świątek opowiadał Wawrzynowskiemu, że dziesięć lat później spotkał Surlita, zapytał o sytuację, a Surlit wyjął karteczkę z portfela i powiedział:

– Jeszcze go nie spotkałem, ale jak go spotkam, to wpierdoli.

Tu widzewskie wspomnienie Wiesława Wragi, przez pryzmat pewnego obrotnego menadżera:

„Przyjechał kiedyś do Sali Kongresowej balet rosyjski. Nikt nie chciał na to iść, a przecież nie może być tak, że na rosyjskim zespole w Warszawie nie ma kompletu. Johnny zaczął obdzwaniać domy starców, stowarzyszenia głuchych, niewidomych. Tamci tańczą, skaczą, dają z siebie wszystko, wreszcie kończą. Czekają na brawa. Ale patrzą po trybunach, a tam niewidomi napierdalają lachami o ziemię. Nam Johnny zorganizował obóz. Graliśmy z włoskimi drużynami z niższych lig. Raz powiedział: będę wam płacił sto dolarów za każdą bramkę z czterdziestu metrów. Śp. Krzysiu Surlit już z połówki napieprzał, skoro były pieniądze do zarobienia. Oni nie wiedzieli o co chodzi. Johnny chciał się z tego wycofać, ale zapomniał, że Krzysiu już się nastawił. Złapał go, zaczął podduszać, także Johnny musiał kasę wyjąć. Nie graliśmy z jakimiś frajerami, ogórkami najgorszego sortu, tylko, że my mieliśmy taką drużynę, że mogliśmy się z nimi bawić. Wygrywaliśmy np. 10:1. Jedną zawsze trzeba dać strzelić, żeby to ładnie wyglądało – niech mają. Johnny kiedyś zawiózł nas na gigantyczną dyskotekę, nawet telewizja włoska transmitowała, jak nas na scenie przedstawiali. Okazało się, że wszyscy z nas grają w jakichś reprezentacjach. Johnny każdego gdzieś zapisał: to juniorska, to olimpijska, to młodzieżówka, to pierwsza… Pewnego dnia wypalił, że załatwi wizytę u papieża. Nie no, gada głupoty, znowu coś wymyślił. Ale potem pobudka rano o 4. Wstajemy. Jedziemy do Watykanu. Nie byliśmy pięknie poubierani – jeden miał dresy z kadry, Smolar jakieś niebieskie Adidasy, ktoś czerwone. Ale pojechaliśmy. To było przeżycie wielkie. Taka drużyna to dwudziestu skurwysynków, każdy cwaniaczek. Ale przy tym człowieku każdy się malutki zrobił. Dostaliśmy na pamiątkę po różańcu i breloczku. Różaniec dałem mamie, zabrała go ze sobą do grobu. Tata dostał brelok. Sobie zostawiłem zdjęcie. Byliśmy też u komunii wszyscy”.

Najlepiej naturalnie to, że Widzew nie był drużyną Bońka, udowodnili sami piłkarze już bez Zibiego lejąc Liverpool, czyli osiągając swój największy triumf. Wraga o swojej najsłynniejszej bramce – golu głową, choć 167cm wzrostu:

– Wyszła akcja, która zdarzyła się trzydzieści pięć lat temu, a do dzisiaj wszyscy ją pamiętają. W rewanżu przegraliśmy 3:2, choć nie musieliśmy. Jak prowadziliśmy 2:1, to się trochę bawiliśmy, bo wiedzieliśmy, że nie odrobią. Mieliśmy tak dobrą drużynę, a Liverpool grał typową angielską piłkę. Do boku, wrzuta – i tak w kółko. Bazowali w wielkim stopniu na walce, ale trafili na drużynę, która w walce była jeszcze lepsza od nich. Był taki moment, że dostałem w czoło piłką z metra, z woleja. Światło mi zgasiło, nie wiedziałem co się dzieje, ale potem się otrzepałem, gramy dalej. Do walki dokładaliśmy fantazję w ataku. To co się działo po meczu to coś pięknego. Na Anfield zgotowali nam owację, niewiele ekip może to o sobie powiedzieć. Tłoczek i Smolar dostali kaski policyjne. Jak żeśmy wracali, to podczas lądowania znajdowałem się w kabinie pilota. Na Okęciu czekało na nas kilkuset kibiców z Łodzi. Gdy przyjechaliśmy o trzeciej w nocy pod stadion, czekało kilka tysięcy. Wynieśli nas na rękach z autobusu. A zauważył pan, że żaden angielski klub nigdy w Łodzi nie strzelił gola? Nawet Man Utd na ŁKS-ie.

Krzysztof Kamiński: – Po meczu fajne zaskoczenie, że kibice Liverpoolu, trybuna The Kop, ci najbardziej fanatyczni, wstali i bili nam brawo. Byliśmy też zaproszeni na pomeczowy bankiet, na którym byli działacze i piłkarze Liverpoolu. Było im przykro, ale nie robili z tego wielkiej tragedii – myślami byli już przy następnym meczu. Gratulowali, zachowali się z wielką klasą.

Ale to był już ostatni tak wielki triumf Widzewa. Na dłuższą metę, w tej mocnej ferajnie, potrzebna była gwiazda pokroju Bońka. Mógł  być nią Wraga, ale poskładały go poważne problemy zdrowotne. Piłkarsko sprowadzony za kosmiczne pieniądze Dziekanowski – prasa była zbulwersowana, że tyle Widzew łoży za piłkarza – był piłkarzem tego samego pokroju co Boniek. Ale jednego i drugiego dzieliły lata świetlne jeśli chodzi o charakter do piłki.

Na kanale Widzewa Łódź dostępny jest cały rewanżowy mecz z Liverpoolem:

1. GÓRNIK ZABRZE 1961-1972

23 marca 1971 w kopalni „Mikulczyce-Rokitnica” w Zabrzu miał miejsce wypadek. Na pokładzie 508, 780 metrów pod ziemią, walący się chodnik przysypał dziewiętnastu górników.

Ośmiu uratowano parę godzin po katastrofie. Wszystkich innych, po długotrwałych poszukiwaniach, uznano za zmarłych.

A jednak Alojzy Piontek przeżył sześć i pół doby pod ziemią w szczelinie 100 x 70 cm. Przeżył między innymi dzięki temu, że pił własny mocz. Jemu samemu, jak później przyzna, zdawało się, że pod ziemią spędził maksymalnie dwa dni.

Zdarzenie nazwano „Cudem w Zabrzu”. Przez kolejne dekady zawsze Piontek służył za przykład, że akcje ratunkowe trzeba prowadzić do końca. On sam stał się postacią publiczną. O jego historii powstał film dokumentalny i książka.

Pierwsze, o co zapytał Piontek tuż po tym, jak został wydobyty, to:

– Jak grał Górnik?

Górnik 24 marca 1971 przegrał w ćwierćfinale z Manchesterem City 0:2.

Wspominamy tę historię, bo pokazuje jak wielki był Górnik. Jak ważny.

To, że Włodzimierz Lubański był i zarazem nie był pierwszym piłkarskim celebrytą? Był, bo kochał go cały kraj, Lubański pojawiał się w raczkującej przecież w latach 60-tych telewizji nie tylko przy okazjach piłkarskich, ale w talk-show „Tele-Echo” czy programie Jacka Federowicza, „Małżeństwo doskonałe”? A zarazem nie był, bo nie miał w sobie cienia George’a Besta? Jego wspomnienia to historie, w których koledzy szli na prywatkę, a pan Włodzimierz zostawał w domu, bo jutro trening? Był, bo po meczu Ameryka Południowa – Europa, na który wyselekcjonował go w 1972 Helenio Herrera, Real Madryt oficjalnie dawał za niego milion dolarów? Nie był, bo nigdy, ale to przenigdy nie uderzyła mu sodówka do głowy, nigdy nie miał problemów z alkoholem, choć niektórzy w jego szatni notorycznie zbierali kary od klubu – Gorgoń – specjalizowali się w efekciarskim stylu – Banaś – czy, po prostu, lubili chlapnąć? Lubański nawet na wspólne z Waldemarem Słomianym wkupne przyniósł skrzynkę wódki, bo wypadało, ale powiedział, że nie wypije…

To zdumiewające dla kogoś, kto nie zna historii tamtego Górnika, kto jej nie doświadczył – a pewnie tak ma większa część czytelników – jak wszechstronne, ale silne tropy kulturowe przeplata tamten Górnik. Można powiedzieć, całkiem trafnie, że my, kibice futbolu, żyjemy w pewnej bańce. A jednak czasem to, co wydaje nam się wielkim triumfem, poza tą bańkę nie wychodzi.

O wielkości Górnika znowu niech powie nie mecz, ale piosenka zespołu „Skaldowie”, wtedy mającego status absolutnie topowego zespołu kraju.

W ramach ciekawostki, załączamy śląską piosenkę o… meczu Górnika z Romą.

Chcecie więcej? Proszę bardzo – Hubert Kostka, legendarny bramkarz Górnika, uczył się fachu od Gyuli Grosicsa, który był golkiperem złotej węgierskiej jedenastki. Grosics w 1962 przyjechał do Zabrza z zupełnie niesportowych przyczyn, chodziło o kontrakt na węgiel i kierownicze stanowisko w firmie „Haldex” (kiwamy głową z uznaniem dla książki Pawła Czado o złotych latach Górnika Zabrze). W Górniku dowiedziano się, że jest taki as w okolicy i Kostka trenował z nim regularnie.

A przecież to nie jedyny łącznik pomiędzy zabrzanami a jedną z najlepszych drużyn w historii futbolu. Przecież węgierski szkoleniowiec Geza Kalocsay, który prowadził Górnika przez trzy lata od 1967, był asystentem przy Złotej Jedenastce w 1954, czyli gdy Węgrzy zdobywali wicemistrzostwo świata – sensacyjne wicemistrzostwo, bo wszyscy uważali, że są skazani na złoto. Piłkarze wspominali, że Kaloscay dał im jakościową zmianę: przestawił na 4-4-2, zaszczepiał nowoczesny futbol, cały czas studiował nowinki taktyczne.

A przecież Kostka, choć był genialnym bramkarzem, choć miał taką podbudowę, miał zarazem w kadrze Górnika równorzędnego rywala w postaci Jana Gomoli. Bywało, że Gomola siedział na ławie Górnika, a potem grał w reprezentacji Polski. Tak: Górnik miał aż taką paczkę. Panowie strzegli tej rywalizacji honorowym porozumieniem: obaj mieli zarabiać tyle samo, bez względu na to, który grał.

Chcecie więcej? Proszę bardzo – Stefan Floreński pierwszy w historii kraju zaczął stosować wślizgi. Na dzień dobry wywołał tym burzę – a to tak można? Czy to legalne?

Idźmy dalej: mecz z Austrią Wiedeń w 1963, na Stadionie Śląskim Górnika ogląda 120 tysięcy widzów.

Idźmy dalej: mecze Górnika zapowiadała Krystyna Loska, później jedna z najsłynniejszych konfenansjerek w historii polskiej telewizji. Ponoć Herrera proponował jej wyjazd do Włoch, gdzie tak samo jego zdaniem zrobiłaby karierę.
Idźmy dalej: przegrany mecz z Manchesterem United Matta Busby’ego, przegrany, ale Czerwone Diabły z Charltonem i Bestem w składzie tworzą dla Górnika szpaler i oklaskami, wspólnie z trybunami, żegnają polski zespół.
Idźmy dalej: Lentner już w 1961 przez włoskie pismo „Il calcio il ciclismo illustrato” zaliczany zostaje obok Gento i Chartlona do szóstki najlepszych lewoskrzydłowych świata.

Idźmy dalej: prezes Eryk Wyra, który objął klub w 1967, chciał uczynić z Górnika zdobywcę Pucharu Mistrzów. Mówi się, że „zastał zabrzan drewnianych, zostawił murowanych” – mowa tu o organizacji klubu, zapleczu, bo piłkarsko zabrzanom niczego wcześniej nie brakowało. Ale w tle taka różnica: przed Wyrą kąpiele często odbywały się za pomocą wody przyniesionej w wiadrze. Wyrwa natomiast zainwestował w takie oświetlenie stadionu Górnika, które… będzie się sprawdzać w warunkach kolorowej telewizji.

Widzicie, kładziemy nacisk na to, bo wy wiecie, że finał Pucharu Zdobywców Pucharów, że mistrzostwa, że wielki zespół. Te smaczki pokazują ich wymiar.

Ale oczywiście: jedyny w historii polskiej piłki finał nie tylko był, nie tylko po niesamowitych starciach z Romą i losowaniu, ale jeszcze mógł zostać wygrany. Stanisław Oślizło mówił nam:

Trener wprost nam tego nie przyznał, ale można było poczuć, że przestraszył się rywala. Do dziś nasze ustawienie taktyczne mnie denerwuje. Mieliśmy takiego zawodnika, którego prasa określała mianem gracza bez płuc. Nigdy nie był zmęczony i mógł grać nawet po dwa mecze dziennie. Nazywał się Alfred Olek i zazwyczaj występował jako skrzydłowy nękający rywali. W tym meczu dostał natomiast zadanie ścisłego krycia napastnika rywali – Francisa Lee. W środku pola zrobił się taki ścisk, że my będąc w obronie z Gorgoniem i Florenskim nie wiedzieliśmy, co mamy grać. W drodze do szatni w czasie przerwy podszedłem do trenera i pierwszy raz w życiu podjąłem z nim rozmowę o taktyce. Poprosiłem, aby przesunął Olka wyżej, bo swoimi rajdami mógł zrobić krzywdę rywalom. Było tak choćby w meczu z Glasgow Rangers, kiedy zdobył bramkę. To też miało pomóc Włodkowi Lubańskiemu czy Jankowi Banasiowi, których do tej pory zawodnicy Manchesteru City idealnie kryli. Rzeczywiście trener Matyas dokonał takich zmian i w drugiej połowie zobaczyliśmy już zupełnie innego Górnika. Udało się strzelić nawet gola, ale to było za mało, aby taką doświadczoną drużynę pokonać.

Tu Mike Summerbee opowiadał Szymonowi Podstufce o tamtym meczu z angielskiej perspektywy, a także o… wspólnym bankiecie: – Przyjaźń pomiędzy piłkarzami Górnika i Manchesteru City przetrwała przez dekady. Tony Book i ja spotkaliśmy się z zawodnikami z Zabrza dziesięć lat temu. Wciąż mam zegarek kieszonkowy, który wtedy dostaliśmy na pamiątkę. Pamiętam cały czas kilka polskich słów: „dzień dobry”, „dziękuję”. Szacunek pomiędzy zawodnikami naszych klubów był ogromny. W ogóle relacja Anglików z Polakami jest wyjątkowa. W Londynie stoi pomnik upamiętniający polskich lotników walczących w II Wojnie Światowej. Byle komu się pomników nie stawia. To symbol szacunku, jaki Brytyjczycy mają dla młodych polskich mężczyzn, którzy w walce oddali swoje życia. (…) Gdy przyjechaliśmy do Polski, gościnność była niezwykła. Spędziliśmy w Polsce kilka wspaniałych dni. Macie najlepszą wódkę na świecie, Chopin. Mam szczerą nadzieję, że pewnego dnia Górnik znów będzie mógł zagrać z Manchesterem City. Oby to się stało jeszcze za mojego życia.

Górnik był polskim Realem Madryt. Miał piłkarzy, których chciał Real Madryt. Miał wielkiego rywala w Polsce w postaci Legii Warszawa. Miał sławę w całej Europie.

Łapcie historię polskiej piłki. CAŁY FINAŁ. Idealny seans zanim jeszcze w pełni wróci polska piłka?

Fot główne od lewej Wikipedia/WikiGornik/Newspix.pl

DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ

DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ

DRUŻYNY 80-71 => TUTAJ

DRUŻYNY 70-61 => TUTAJ

DRUŻYNY 60-51 => TUTAJ

DRUŻYNY 50-41 => TUTAJ

DRUŻYNY 40-31 => TUTAJ

DRUŻYNY 30-21 => TUTAJ

DRUŻYNY 20-11 => TUTAJ

DRUŻYNY 10-1 => TUTAJ

LESZEK MILEWSKI I JAKUB OLKIEWICZ

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Bartek Wylęgała
6
Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Weszło

Ekstraklasa

Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]

Jakub Radomski
36
Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]
Piłka nożna

Oszustwo na Mchitarjana. Agwan Papikjan, hazard i naciąganie na pożyczki [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
27
Oszustwo na Mchitarjana. Agwan Papikjan, hazard i naciąganie na pożyczki [REPORTAŻ]
Polecane

Rekiny, sztormy, meduzy i 53 godziny w wodzie. Jak Diana Nyad przepłynęła z Kuby na Florydę

Sebastian Warzecha
2
Rekiny, sztormy, meduzy i 53 godziny w wodzie. Jak Diana Nyad przepłynęła z Kuby na Florydę

Komentarze

109 komentarzy

Loading...