Reklama

Cracovia na remis z Barcą, wielka Stal Mielec, Brychczy melduje się w stolicy

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

22 maja 2020, 16:44 • 43 min czytania 7 komentarzy

Cracovia na początku lat dwudziestych odbywająca tournee po Hiszpanii, remisująca z Barceloną, w której barwach wystąpił… jej późniejszy trener. Lucjan Brychczy pierwszy raz zjawiający się w Legii Warszawa. Widzew, który potrafił nastraszyć w Lidze Mistrzów Borussię Dortmund, którego Marek Citko na krótką chwilę stał się najpopularniejszym sportowcem kraju, a przy tym nie miał pieniędzy na porządny autokar. Potęgi lat osiemdziesiątych z Poznania i Zabrza, które swojej siły nie potrafiły jednak pokazać w pucharach. Józef Piłsudski uczący się o Wiśle Kraków, reprezentant Polski, który grał w biało-czerwonej koszulce mimo utraty na wojnie dłoni… Zapraszamy na kolejny odcinek rankingu najlepszych polskich drużyn wszech czasów.

Cracovia na remis z Barcą, wielka Stal Mielec, Brychczy melduje się w stolicy

20. LEGIA WARSZAWA 1954-1957

Największą wadą tej drużyny jest bez wątpienia droga do zbudowania dream teamu oraz okres, w którym to wszystko się odbyło. Oczywiście, w PRL-u nie było świętych klubów, każdy używał swoich wpływów bez żadnych skrupułów, czasem rozdawano frukty w postaci mieszkań, aut czy wysokich pensji, czasem stosowano mniej czy bardziej zawoalowane groźby. Nie byłoby wielkiego Górnika Zabrze bez wsparcia odpowiedniego komunistycznego resortu, nie byłoby bez tego wsparcia wielkiej Stali Mielec, Wisły Kraków czy Ruchu Chorzów.

Dlaczego więc Legia tak drażniła? Cóż, obowiązek odbycia służby wojskowej dotyczył każdego, komu nie zdołano zorganizować wiarygodnie brzmiącej wymówki. Sporo o tym, w jaki sposób działała ówczesna Legia mówią nawet relacje dotyczące jej dwóch wielkich legend – Kazimierza Deyny oraz Lucjana Brychczego, początkowo niezbyt chętnych, by przywdziewać wojskowy strój, zwłaszcza że akurat pensje w Legii nie były wcale tak wysokie jak w klubach górniczych. Wiktor Bołba, kustosz pamięci Legii Warszawa, w Księdze Stulecia cytowanej następnie przez oficjalną stronę klubu wyjaśnił wszystko w sposób dogłębny i niezafałszowany kibicowskim spojrzeniem. W Warszawie pojawił się węgierski szkoleniowiec Janos Steiner, który chciał zbudować Legię na wzór swojego rodzimego Honvedu. I się zaczęło.

Zdjęcie

Reklama

Fot. Legia Warszawa

Węgierski szkoleniowiec, który nieustannie poszukiwał nowych zawodników gwarantujących wyższy poziom, wypatrzył młodego chłopaka z III-ligowego Górnika Nowa Ruda (późniejszy Piast) podczas meczu reprezentacji Tirany z kadrą B. Od razu zagiął na niego parol. Steiner, mając dojście do gen. Popławskiego, niezwykle wpływowego protektora klubu, sprowadził do Warszawy kilkudziesięciu młodych piłkarzy z całej Polski. Wystarczyło, że wskazał kogoś, kto był w wieku poborowym, a wkrótce wskazany otrzymywał wezwanie do wojska. Tak stało się z Brychczym. Na prośbę Steinera do WKU w Gliwicach udał się płk Tadeusz Przylipiak, kierownik drużyny, by dopilnować wręczenia karty powołania młodemu piłkarzowi.

– Chociaż mój rocznik podchodził do zasadniczej służby wojskowej dopiero za pół roku, mnie postanowiono wcielić wcześniej – pisał Brychczy w książce Kici – Trener Steiner chce zbudować silną drużynę piłkarską na wzór Honvedu. Po tym, co pokazałeś w meczu kadry B z Tiraną, widzi dla ciebie miejsce w tej drużynie. Twoja skala talentu każe sądzić, że godząc się na grę w CWKS-ie, możesz zrobić ogromną karierę. Nic nie tracisz. Spróbuj – zachęcał pułkownik. Mimo roztoczenia przed nim takich perspektyw, Brychczy miał poważne wątpliwości. Grał tu rolę strach przed wojskiem i przed tym, jak sobie w nim poradzi.

– Muszę przyznać, że do Warszawy jechałem z duszą na ramieniu. Wiadomo, że każdy młody chłopak odczuwa strach przed przekroczeniem bram jednostki. Mój strach uleciał, gdy na miejscu przekonano mnie, że moim koszarowym życiem będzie dla mnie gra w piłkę. Nie ulegało wątpliwości, że ominą mnie nudna musztra, obieranie ziemniaków i szorowanie podłóg (…). W dodatku pewności siebie nabrałem po tym, gdy przypadkiem wpadła mi w ręce gazeta, w której rzuciły mi się w oczy następujące zdania: 'Trener Steiner szczególne nadzieje wiąże ze środkową trójką CWKS-u. Niesłychanie zwinnym, szybkim, świetnym technicznie Brychczym, konstruktywnym Kowalem i dysponującym potężnym strzałem Pohlem’. Ten fragment podziałał mi na wyobraźnię – opowiadał o swoich początkach na Łazienkowskiej (’Nasza Legia’, 33/2004).

Brychczy stał się bodaj najważniejszym elementem śląskiego zaciągu. Jeszcze w 1954 roku Legia zajęła odległe, siódme miejsce w lidze. W przyszłym sezonie to był już zupełnie inny zespół, z innymi celami i osiągnięciami. Dużo mówi fakt, że władze wobec bezprecedensowych sukcesów Wawelu Kraków, postanowiły wykluczyć z rozgrywek Okręgowe Wojskowe Kluby Sportowe, by armię reprezentował wyłącznie ten stołeczny Centralny Wojskowy Klub Sportowy. Budowę wielkiej Legii rozpoczęto z impetem, którego nie powstydziłaby się „awanturnicza” Legia sprzed paru lat.

W bramce Edward Szymkowiak – przed wojskiem Ruch Chorzów, po wojsku Polonia Bytom. W obronie Horst Mahseli, powołany z Polonii Bytom, został w Legii na stałe. Obok Marceli Strzykalski, ze wspomnianego OWKS-u Kraków, przerzucony do stołecznej jednostki. Razem ze Strzykalskim szlak bojowy Wawel-Legia przebył też Kowal, który po odsłużeniu wojska ruszył zarabiać jako górnik w kopalni piłkarskich sukcesów zlokalizowanej w Zabrzu. Także Henryk Kempny i Andrzej Cehelik przyjechali do Legii tylko na okres służby wojskowej, przed i po tym epizodzie grali obaj dla Polonii Bytom.

Reklama

Zdjęcie

Fot. Legia Warszawa

Natomiast perłą w tej wojskowej koronie był Ernest Pohl. Człowiek, który zanim napisał swoją wielką historię w Górniku Zabrze, doprowadził do dwóch dubletów z rzędu warszawską Legię. Szczególne wrażenie robił zwłaszcza ostatni sezon legendy polskiej piłki w Warszawie. W 1956 roku Legia wygrała 15 z 22 spotkań, zdobyła astronomiczne 65 goli (o DWADZIEŚCIA SIEDEM więcej niż drugi i trzeci najlepszy atak ligi z ŁKS-u i Wisły), po drodze rozjechała m.in. Białą Gwiazdę 12:0, a w Pucharze Polski opędzlowała 3:0 rodzący się wielki Górnik. Tamte dwa sezony to w ogóle być może jeden z najlepszych okresów pojedynczej drużyny w historii – w PP Legia strzeliła 22 gole, tracąc przy tym tylko sześć. Rok wcześniej – 19:6, w tym 5:0 w finale z Lechią Gdańsk, posiadającą wówczas za jedną z najlepszych linii defensywnych w Polsce. Korynt na boisku, ale przede wszystkim rewolucjonista Foryś w roli trenera zbudowali monolit, które gole tracił wybitnie rzadko. Z Legią nie miał żadnych szans.

Dwa tytuły i dwa Puchary Polski, wszystko zdobyte w niesamowitym stylu, z postaciami, które na całe dekady stały się symbolami polskiej piłki. Pewny niedosyt to Europa, choć… tu też trzeba dorzucić pewną gwiazdkę przy opisie. Legia potrafiła na przykład rozbić francuskie Lens w towarzyskim spotkaniu w 1955 roku, po 17 minutach prowadząc już 3:0. W rewanżu na mini-tournee po Francji, warszawiacy po kapitalnym meczu zremisowali 5:5. Bardzo możliwe, że gdyby okazji do pokazania się w Europie mieli więcej, pewnie wyniki też byłyby lepsze. Sęk w tym, że ten nieprawdopodobny dream team zagrał w Pucharze Europy tylko raz – i przegrał w dwumeczu 2:4 ze Slovanem Bratysława.

Sukcesy skończyły się, gdy połowa drużyny wróciła do Bytomia, a Pohl pojechał do Zabrza. Co zresztą dość dobrze obrazuje, że choć wojsko było potężne, to jednak nie wszechwładne. Cieślika w ogóle nie udało się do Warszawy przywieźć, Pohla zaś – utrzymać na dłużej.

19. WISŁA KRAKÓW 1927-1931

Wisła w pierwszej połowie lat dwudziestych była w cieniu Cracovii – wciąż arcymocna na skalę polską, jeden z argumentów za tym, że system wyłaniania mistrza, kierujący tylko jeden klub z Krakowa do finałów ma oczywiste wady – ale jednak ciut słabsza.

Z czasem zaczęła jednak wychodzić z cienia rywali zza miedzy. Warto tu wskazać choćby odwiedziny marszałka Piłsudskiego na meczu Wisły w 1924. W wydanym na trzydziestolecie klubu biuletynie czytamy:

„W maju 1924 delegacja zameldowała się u Komendanta w Sulejówku.
– Wisła? – zapytuje Komendant – Nie znam jeszcze Wisły. Znam Cracovię, na której meczu, będąc ostatnio w Krakowie, byłem – odparł Komendant.
– Komendancie, Wisła jest jednym z najstarszych klubów polskich, istnieje jeszcze od czasów przedwojennych – odparłem i pokrótce opowiedziałem Komendantowi historię Wisły, którą Marszałek z zainteresowaniem wysłuchał i oświadczył ku mej wielkiej radości krótko:
– Dobrze, będę na meczu”.

Paweł Gaszyński, autor cyklu książek „Zanim powstała liga”: – Po I wojnie światowej Wisła zawiesiła działalność, dopiero w drugiej części 1918 roku, jeszcze nie jako Wisła, a Sparta, ci piłkarze się zbierają. Potem wracają do nazwy „Wisła”,. Początkowo były pewne problemy ze składem, z jakością, to była ciągle czołowa drużyna, ale odstawała jakościowo od Cracovii.

Niezwykłą postacią tego okresu był Stefan Śliwa, który trafił nawet do kadry reprezentacji Polski – jako pierwszy Wiślak, wspólnie z Henrykiem Reymanem, bowiem razem zostali powołani na mecz z Węgrami w 1922 – choć podczas wojny stracił dłoń.

W 1927 Wisła Kraków została pierwszym mistrzem polskiej ligi – wyłanialiśmy wcześniej najlepsze drużyny w Polsce, ale w 1927 wystartowała centralna liga i to Biała Gwiazda okazała się najlepsza. Co więcej, na finiszu wyprzedzając proniemiecki 1.FC Katowice, a więc stanowiąc bastion polskości, któremu w końcówce sezonu kibicowano nie tylko w Krakowie. Hitowy mecz oglądało 25 tysięcy ludzi. Co prawda to decydujące starcie z 1.FC miało więcej niż kontrowersyjny przebieg – wiadomo jak wyglądałby wtedy proniemiecki mistrz Polski – ale przecież raz, że Wisła doprowadziła do tego meczu będąc zdecydowanie najlepszą polską drużyną, to nawet bez kontrowersji w tym spotkaniu byłaby faworytem do wygrania. Straciła 32 bramki – najmniej w lidze. Strzeliła natomiast oszałamiające 95, z czego 37 ustrzelił Henryk Reyman.

Reyman po latach wspominał (za HistoriaWisly.pl): -„Całe społeczeństwo polskie przyjęło z prawdziwą radością wieść o naszym zwycięstwie. Radość Polaków śląskich zamieniła się w swego rodzaju manifestację narodową, była dla niej czynnikiem krzepiącym duchowo. Miły był powrót do Krakowa, gdzie na dworcu czekały nas tysięczne zwolenników, orkiestra zagrała „Krakowiaka”, a graczy wyniosła uradowana brać na ramionach z wagonu. Okrzykom i składaniom gratulacyj nie było końca”.

O zawiłych losach ówczesnych piłkarzy niech powie fakt, że w Wiśle na bramce stał wówczas pochodzący z niemieckiej rodziny Emil Folga, który trafił do Białej Gwiazdy z BBSV Bielsko Biała, a – według Andrzeja Gowarzewskiego – podczas II wojny z wyboru trafił do wermachtu, a według pogłosek mógł być nawet członkiem gestapo.

Co ciekawe, choć rekord Reymana jest najbardziej efektowny, tak za najlepszego piłkarza uważano Jana Kotlarczyka – nie miał, zdaniem samego Reymana, smykałki do bramek, ale wyprzedzał swoje czasy jeśli chodzi o zmysł taktyczny, inteligencję w grze, całe regulowanie tempa gry. O Reymanie z kolei pisano, że owszem, snajper najlepszy, ale technika poprawna, do tego zbyt wolny i za mało zwrotny – gdyby i te cechy posiadał, byłby zawodnikiem kompletnym.

Piłkarze Wisły oczywiście byli wówczas amatorami – przykładowo Kotlarczyk był ślusarzem, Reyman zawodowym żołnierzem, a Folga urzędnikiem.

Rok później Wisła obroniła tytuł – miało to tym większą wagę, że Cracovia brała już udział w ligowych rozgrywkach, rok wcześniej optując za starą metodą wyłaniania mistrzostwa. To w tym sezonie odbyła się pierwsza ligowa święta wojna w historii. Pierwszy mecz smakował gorzko dla Wisły: Pasy wygrały 2:1. Rewanż to jednak bezdyskusyjny triumf Wisły – 5:1. Wisła znowu miała najlepszy atak i najlepszą obronę – ugruntowała pozycję najlepszej drużyny w Polsce.

Ilustrowany Kuryer Codzienny pisał po wygranych przez Wisłę derbach (za HistoriaWisly):

„Rzadko kiedy jakie zawody piłkarskie w Krakowie wywołały takie poruszenie w świecie sportowym, jak wczorajsze. Świadomość, iż zwycięstwo, a z tem łącznie zdobycie dwu punktów zadecydują w ogromnej mierze o szansach na zdobycie mistrzostwa Polski przez jedną z drużyn krakowskich odczuwało się wszędzie, o meczu tym mówiono głośno, przyczem wiele osób traktowało tenże przedwcześnie nawet jakby rozgrywkę finałową o mistrzostwo Polski. Te fakty, a zarazem wspaniała pogoda sprawiły, iż boisko Wisły zaległy wczorajszej niedzieli olbrzymie tłumy publiczności, dochodzące do 15.000 osób”.

A tu „Przegląd Sportowy”:

„Mecz, jako całość, był jednym z najpiękniejszych widowisk, jakie oglądał Kraków ostatnimi czasy. Specjalnie Wisła grała wprost koncertowo. Energia, niezłomna wola zwycięstwa, wykorzystanie każdej chwili słabości i zdenerwowania u przeciwnika, twardość i nieustępliwość w walce – oto tak charakterystyczne dla tej drużyny cechy, które przyniosły jej świetny triumf nad miejscowym rywalem. Balcer, Bajorek, Kotlarczyk, Kowalski i Czulak byli jej czołowymi graczami w tym dniu. U białoczerwonych pierwsze skrzypce grali ciągle niezastąpieni Kałuża i Szterling. Z innych lepsi od innych byli Mysiak, Chruściński, i z dużymi zastrzeżeniami Szumiec. Sędzia p. Marczewski z Łodzi spełnił swe zadanie b. dobrze”.

Kolejne dwa lata były słodkogorzkie – dwukrotnie Wiślacy zostawali wicemistrzami, ale musząc oglądać tyły krakowskich rywali: raz Cracovii, raz Garbarni.

18. RUCH CHORZÓW 1960-1968

Czy to najbardziej romantyczna historia w polskiej piłce?

Tak.

I tyle, nie ma chyba tutaj za wiele do dodania. Można oczywiście przywoływać Szombierki z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, można celować w jakieś wielkie drużyny, czy piłkarzy, którzy całą karierę spędzili w jednym klubie. Ale Ruch Chorzów z 1960 roku to jest coś, co wyłożyło skalę, zdeklasowało całą konkurencję. Sam sukces – jakich wiele, ot, mistrzostwo Polski, jedno z czternastu w dorobku samego chorzowskiego klubu.

Ale okoliczności?

Już pal licho, że hutnictwo zdecydowanie przegrywało wojnę na wpływy z wojskiem czy górnictwem. Chodzi o pewne wartości, które w piłce nie zmieniły się przez ostatnie 120 lat.

Fot. Ruch Chorzów

Po pierwsze – lokalność. Ten malutki wpisik w piłkarskim życiorysie, który potrafi zmienić zwykłego wyrobnika w legendę. Jeśli jesteś nasz, jeśli jesteś stąd, jeśli wychowałeś się na podwórku obok – wybaczymy ci więcej, będziemy dopingować bardziej żywiołowo, nie opuścimy cię aż do końca. Ruch Chorzów 1960 roku to właściwie niedościgniony ideał. Na czternastu piłkarzy, którzy wywalczyli tytuł, aż jedenastu pochodziło z Chorzowa i okolic. To była właściwie jedna wielka definicja lokalności, a osoby, które podpisują się pod hasłem „support your local football team” zapewne aż poczuły przyjemne mrowienie na karku.

Po drugie – skromność. Czternastu piłkarzy, podkreślamy. Obecnie tylu bierze udział w pojedynczym meczu, wtedy Ruch wygrał mistrzostwo korzystając z zaledwie czternastu osób.

Po trzecie – okoliczności. Sezon wcześniej karierę zakończyła niekwestionowana legenda klubu, jego najlepszy strzelec, człowiek, który stanowił o sile Ruchu przez kilka ładnych sezonów – Gerard Cieślik. Był namawiany na jeszcze jeden rok gry, na pomoc choćby w roli doświadczonego nauczyciela dla młodszych zawodników – nie udało się jednak doprowadzić do choćby jednego, symbolicznego występu w mistrzowskim sezonie.

A co jeśli dodamy do tego, że trenerem drużyny był Janos Steiner? Ten sam, który wcześniej przebierał w kilkudziesięciu piłkarzach sprowadzonych na jego życzenie do Legii Warszawa, teraz dysponował czternastką ludzi. Co więcej – do Chorzowa trafił również w romantyczny sposób – zakochał się i poślubił wieloletnią sekretarkę klubu. Tragizmu do tej pięknej historii dodaje fakt, że Steiner nie dożył końca ligi, zmarł po operacji wyrostka w czerwcu 1960 roku.

Dla mnie tamten tytuł to przede wszystkim zasługa trenera Steinera. Byłem w wojsku w Warszawie, gdy zaczął on szkolić CWKS. Niestety z powodu kontuzji nie zagrałem w jego drużynie. Ponownie zetknąłem się z nim, gdy został trenerem Ruchu. Znał niewiele polskich słów. W restauracji potrafił powiedzieć tylko „jajko sadzone”. Do drużyny mówił po niemiecku. Znam trochę ten język, więc „robiłem” za tłumacza. Fachowcem był jednak doskonałym. Bazował na szybkości. Trening trwał nie więcej niż godzinę i kwadrans, ale był bardzo intensywny. Wszystkie ćwiczenia odbywały się z piłkami – cytuje ówczesnego kapitana zespołu Eugeniusz Pohla strona Ruchu Chorzów.

Fot. Ruch Chorzów

Czternastu chłopaków z sąsiedztwa grających dla swojego niespodziewanie zmarłego trenera, który do Chorzowa przyjechał dla ukochanej kobiety oraz klubowej legendy, która po raz pierwszy od lat obserwowała mecze z poziomu trybun. Jeśli to nie jest romantyczne, to chyba nic w polskiej piłce nigdy nie było.

Co ważne – to nie był pojedynczy wyskok tego Ruchu Chorzów. Na zdrowie klubowi wyszło połączenie z lokalnym Startem, który dostarczył do struktur mnóstwo utalentowanych zawodników. Stopniowe wypychanie ze sceny piłkarskiej bardzo mocnego AKS-u też zadziałało na korzyść najmocniejszego klubu w mieście. Ruch w najbliższych latach dorzucił jeszcze do dorobku srebro oraz brąz, a także dwa finały Pucharu Polski. W teorii nie jest to tak wiele, zwłaszcza na tle występującego po sąsiedzku Górnika Zabrze, w błyskawicznym tempie goniącego Ruch pod względem liczby zdobytych mistrzostw. Pamiętajmy jednak cały czas o okolicznościach. Andrzej Gowarzewski przywołuje, że drastyczne różnice w wynagrodzeniach górniczych i hutniczych doprowadziły nawet do podłożenia się piłkarzy Ruchu w meczu z Polonią Bytom.

Spotkanie skończyło się wynikiem 0:8 i według autora licznych publikacji dotyczących historii futbolu – stanowiło protest zarabiających na hutniczych etatach piłkarzy przeciw… swojemu trenerowi, Augustynowi Dziwiszowi, zarabiającemu na etacie górniczym.

Mistrzostwo 1960, rozpoczynające historię drużyny bez Cieślika, było na pewno najbardziej romantyczne. Ale za to mistrzostwo 1968, ten cykl wieńczące, było chyba najtrudniejsze. Wciśnięcie się na pierwsze miejsce w epoce Legii Deyny i Gadochy oraz Górnika Lubańskiego i Lentnera, to coś naprawdę wyjątkowego. Marzec 1968, Górnik Zabrze ogrywa Manchester United z Bestem i Charltonem po golu Lubańskiego. Czerwiec 1968 – Górnik przegrywa 1:3 z Ruchem, w meczu pieczętującym mistrzostwo chorzowian. Październik 1968, Legia rozbija 6:0 TSV Monachium w Pucharze Miast Targowych. Kilka miesięcy wcześniej dwukrotnie remisuje z chorzowianami i jest zmuszona uznać ich prymat w tabeli.

Dwa mistrzostwa, a jedno cenniejsze od drugiego. Bez wątpienia jedna z dwudziestu najlepszych drużyn w historii polskiej piłki.

17. CRACOVIA 1919-1923

Źródło: WikiPasy

Cracovia była faworytem w przerwanym przez agresję bolszewików sezonie 1920, siłę potwierdziła w sezonie 1921, sięgając po tytuł, zostając pierwszym mistrzem kraju w historii. W 1922 minimalnie w grupie południowej uległa Pogoni Lwów – tyle samo punktów, Pogoń miała lepszy bilans bramkowy.

Opowiada Paweł Gaszyński, autor cyklu książek „Zanim powstała liga”: – Cracovia to najsilniejsza polska drużyna tuż po I wojnie światowej. Zdarzały się jej słabsze mecze, ale ogólnie – dominacja. Odnosiła też sukcesy międzynarodowe, bo w 1921 wyjechała na dwa mecze do Budapesztu, które skończyły się bardzo zaskakującymi wynikami – 0:0 z MTK Budapeszt, 0:1 z Ferencvarosem. Wrócić wtedy z takim bilansem to była sensacja, Węgrzy byli gigantycznie przed nami jeśli chodzi o futbol, tymczasem te zespoły były węgierską czołówką. Cracovia w tych meczach naprawdę pokazała klasę. Nie dziwi, że na mecz reprezentacji z Węgrami w Budapeszcie w 1921 pojechało aż siedmiu graczy Cracovii – poza nimi jeden z Warty, jeden z Pogoni Lwów, dwóch z Polonii Warszawa. Cracovia była tak wielką marką, że jej mecze miewały rangę i rozgłos polityczny – podobnie jak drużyny lwowskie, jeździła na Śląsk, ogrywała tam najsilniejsze niemieckie kluby, czym zdobywała głosy dla sprawy polskiej. Sam zespół, znakomity. Szczególnie defensywa Gintel-Fryc. Do tego Synowiec, który oprócz tego, że był świetnym piłkarzem, to jeszcze był obrotnym działaczem. Świetny był Cikowski w linii pomocy, do tego oczywiście Kałuża w ataku czy Sperling. Tu też grał Stanisław Mielech zanim przeniósł się do Warszawy. Cracovia miała też pecha, bo w 1921 zginął w wypadku lotniczym Antoni Poznański – był pilotem we Lwowie. Miał papiery na niesamowite granie. W kwietniu 1922 zginął Bolesław Kotabka. Przyczyną była… sprzeczka sąsiedzka. Dostał w żebra od sąsiada, wywiązała się większa awantura, finalnie dostał nożem.

Cracovia mogła się pochwalić w tym okresie prawdziwie międzynarodową rangą. Podczas gdy przyjazd zagranicznej drużyny był wydarzeniem w Polsce, „Pasy” mogły liczyć na zaproszenia zagraniczne, i to nie tylko w obrębie Galicji.

Gaszyński: – W 1923 Cracovia pojechała do Hiszpanii, gdzie rozegrała 10 meczów, 1 wygrała, 1 zremisowała, 8 przegrała. Z Barceloną zagrała dwa mecze, pierwszy zremisowała 1:1, w drugim przegrała 1:7. Dwa mecze z Valencią: 0:4, 2:4. Dwie porażki z Realem: 0:4, 2:4. Dwie porażki z Celtą Vigo, jedyna wygrana z Sevillą, potem porażka 0:3. Mieli dobre kontakty, byli cenieni – dzięki temu pojechali. Warto też podkreślić, że potrafili pojechać również na tournee do Paryża.

Źródło: WikiPasy

Co ciekawe, w barwach Barcelony zagra Ferenc Plattko, Węgier, który poprowadzi Cracovię w 1938. Poza Pasami będzie prowadził takie drużyny jak właśnie Barcelona – dwukrotnie, również po wojnie w sezonie 55-56, ale też FC Porto, Arsenal, Colo Colo, River Plate, Boca Juniors.

Na stronie „WikiPasy” czytamy o remisie z Barceloną (El Mundo Deportivo, w tłumaczeniu i ze źródła „Tygodnika Sportowego”):

El Mundo Deportivo (gazeta sportowa w Barcelonie): Cracovia zrobiła na nas dobre wrażenie, zaskoczyła ona naszą Barceloną swoją umiejętnością ustawiania się i wyczuciem footballowem, atoli grą, jaką wykazała Barcelona w II połowie drugiego dnia, została ona zdezorganizowaną. Nie chcemy przez to powiedzieć, że Cracovia była złym, lub słabym przeciwnikiem. Cracovia pokazała nam dobre współgranie, co bardzo rzadko widzieliśmy na naszem boisku. Elegancko i mądrze, co też rzadko widzimy, grała ona, a także w defenzywie nie była ona nerwową, lecz planową. Wierzymy w dobre rezultaty, uzyskane przez Cracovię z innemi drużynami środkowej Europy. Mimo rezultatu drugiego dnia pozostawiła Cracovia dobre wrażenie. Mamy nadzieję, że zobaczymy ją jeszcze u nas ponownie!! Jak już wspomnieliśmy ma Cracovia dobrą kombinację i nie widzieliśmy w tej drużynie żadnych „gwiazd footballowych”. Obrońcy, lewy pomocnik i trójka środkowa podobali nam się najbardziej. W pierwszym dniu pracowało dobrze prawe skrzydło mimo, iż nasz lewy pomocnik Bosch doskonale go trzymał. Naogół podobała się nam Cracovia, jako drużyna precyzyjna, jak U. T. E. z Budapesztu i Sparta z Pragi”.

Vida Deportiva (gazeta sportowa): Kto widział Cracovię, musiał bezwzględnie przyznać, że gra przez nią zademonstrowana była wyśmienitą, a jej technika stoi na równi z innemi sławnemi drużynami Europy. Popiel, bramkarz Polaków, jest dobrym, lecz nieco niepewnym, mimo to wykazał znakomitą grę. Obrona, głównie lewa, była dobrą i technicznie pewną (ballsicher). Synowiec, lewy pomocnik, jest najlepszym graczem w linji pomocy. Trzymał on doskonale swego przeciwnika. Linja ataku posiada kombinację, a środkowy napastnik jest wybitnym, o szybkim starcie i dobrym strzale.

Gaszyński: – Trzeba też podkreślić zasługi Cracovii na rzecz organizowania piłkarstwa polskiego. Pamiętajmy, że Edward Cetnarowski, prezes Cracovii, był założycielem „Przeglądu Sportowego”, jak i pierwszym prezesem PZPN. Z tego wyniknęły później problemy dla Cracovii. Gdy w 1927 powstawała liga, Cracovia nie została włączona do rozgrywek ligowych. Musimy pamiętać, że te rozgrywki były swoistym buntem przeciw PZPN, a trudno, żeby prezes buntował się przeciw sobie… Cracovia została więc w strukturach krakowskich, równoległych do ligi, grając z Makabi, Zwierzynieckim czy Tarnovią. Cetnarowski przestał być prezesem PZPN również ze względu na ten zatarg.

16. LECH POZNAŃ 1981-1985

To nie był tylko pierwszy mistrzowski Lech Poznań. To był mistrzowski Lech Poznań w momencie, gdy Widzew potrafił pobić najlepszych na kontynencie, a cała Polska śledziła jego mecze. W Łodzi niektórzy używają narracji: a, bo liczyły się puchary, nie liga.

Nie kupujemy tej narracji. Tytuł to tytuł. Przepustka do Pucharu Mistrzów to też dostateczny magnes, to tu trafiałeś najlepszych, to tu Widzew pokazał się z najlepszej strony. Tymczasem Lech dwukrotnie pokazał Wielkiemu Widzewowi tyły. Prologiem był Puchar Polski zdobyty w sezonie 81/82 – pierwsze trofeum Kolejorza – a później dorzucił też triumf w Turnieju Tysiąca drużyn w 83/84, sięgając po dublet. Wielka sprawa.

Lech ten Wielki Widzew potrafił ograć tak w lidze prezentując mniej chimeryczności, jak na przestrzeni konkretnego meczu. Radosław Nawrot, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, od zawsze kibic Lecha, a od lat piszący o Kolejorzu, wspomina najlepszy mecz ligowy jaki widział:

1983 rok, wiosna, Lech – Widzew. W Poznaniu z jednej strony mobilizacja, ale też delegacja z kwiatami, by pogratulować gry z Juve i Liverpoolem – Widzewem wtedy zachwycała się cała Polska. Lech wygrał 3:1 po fenomenalnej grze z obu stron, jedni i drudzy grali galaktycznie.

Lech korzystał z tego, że uwolnieni do pewnego stopnia zostali prywaciarze i ich biznesy. To błyskawicznie wywindowało niektóre osoby do nowobogackiego statusu. Symbolem, najbardziej głośną postacią ze wspierających Lecha, był Henryk „Luluś” Zakrzewicz. To on, dżinsowy magnat, kupił pierwszego mercedesa w Poznaniu. Stać go było na wiele i korzystał z życia. Problem jest taki, że dziś niektórzy w mieście uważają, że Luluś, swoim trybem życia, pogłębiał problemy Mirosława Okońskiego. Okoń był poznańskim George’m Bestem, tak pod względem umiejętności, jak i trybu życia. Słynął z powiedzenia:

„Moje pieniądze. Moje zdrowie. Moje życie. Nic ci do tego”.

Luluś, działacz, częściej bawił z Okoniem niż mówił mu, by lepiej zadbał o siebie, bo wtedy może osiągnąć więcej… Inna sprawa, że Okońskiego można zrozumieć i z tej strony: miał kilka lat wcześniej na ręku ofertę z PSG. Przyjechał po niego Jean-Paul Belmondo w roli paryskiego wysłannika. Skoro nie chcieli go puścić w momencie, który najbardziej mógł go rozwinąć, to może to podcięło skrzydła jakiemukolwiek myśleniu:

A może postawić w stu procentach na piłkę? Jak stawiać, skoro potem ktoś ci może rzucić tak wielką kłodę pod nogi?

Tak czy siak, Okoński był – i jest – w Poznaniu otoczony kultem godnym Maradony w Napoli. A bywały i bezpośrednie potyczki tych dwóch panów, wygrane przez Okońskiego… Wspominał ostatnio w wywiadzie Pawła Paczula Ryszard Rybak:

Pamiętam, że na stulecie Hamburg grał z Napoli. Gazety pytały, kto kogo przyćmi: Maradona Okońskiego czy Okoński Maradonę. Byłem na tym meczu i mogę powiedzieć, że Okoń przyćmił Maradonę, a Diego wziął za przyjazd 200 tysięcy marek. Tyle że jedyną rzecz, jaką pokazał, to była ta, że z Carecą stanęli obok siebie i podawali piłkę klatkami. A Okoń mieszał ich, jak chciał. Przyćmił Maradonę i zresztą pisały o tym w ten sposób gazety.

To, czego brakło tamtemu Lechowi, to sukcesu pucharowego. Zaczęło się znakomicie – przecież Lech w Pucharze Mistrzów 83/84 2:0 ograł Bilbao, czyli mistrza Hiszpanii, u siebie. Powiedzieć, że to doskonały wynik, to nic nie powiedzieć. Niestety historia tego dwumeczu jest smutna. Nawrot:

Ta historia jest na osobną książkę, tylko ten dwumecz. Lech po raz pierwszy grający przy sztucznym świetle. Przygotowujący się do tego na stadionie Olimpii Poznań, bo na swoim takiego światła nie ma. Po czym wychodzi na mecz w Bilbao, te światła zaczynają piłkarzy dezorientować. Najbardziej Józefa Szewczyka, który robi błąd za błędem. Łazarek opierdala go w przerwie na czym świat stoi. Co ty robisz?! Takie piłki puszczasz?! Szewczyk tymczasem nic nie widział. Wtedy zaczęła się ujawniać jego choroba nowotworu gałki ocznej. Łazarek po latach powiedział mi, że nie wybaczy sobie do końca, że tak nakrzyczał na tego poczciwego Józia. To oko Szewczykowi amputowano. I nic nie pomogło. Pod koniec lat osiemdziesiątych zmarł. To był przefajny człowiek i świetny piłkarz. Czasem myślę: co wtedy czuł? Nic nie widzi, czuje ból, ale próbuje, bo wie, że nie może zawieść. Każdy z tych meczów wyrastał do rangi przypowieści. Lecha można dzieciom opowiadać jak bajkę, w której nie zawsze jest dobro, zło, nie zawsze happy end. Ale zawsze jest interesujący morał.

Rok później Lech trafił na Liverpool, i choć Widzew potrafił w tamtych latach dać mu radę, tak nie oszukujmy się – nie będzie nagle tak, że polskie zespoły będą miały na LFC patent. Liverpool do edycji 84/85 podchodził jako aktualny triumfator. Bardziej szkoda rok później występu z Gladbach, gdzie Lech zremisował w Niemczech 1:1, pokazując swoją jakość, ale u siebie przegrał 0:2.

Niemniej ten Lech Poznań, mimo, że w pucharach nie odtworzył wielkich wyników Widzewa, tak nie da się ukryć: odpadał z bardzo mocnymi zespołami. Po drugie, w lidze był dumą Poznania. I w zasadzie właśnie wtedy, za drużyny Łazarka, zmieniła się mentalność wokół Lecha. Uwierzono, że może być mocny, że może wygrywać, bo wcześniej – nawet za tercetu ABC – maksymalnie sięgał brązu, tymczasem tutaj rozbudzono wiarę nie tylko, że Lech może być najlepszy. To było rozbudzenie wiary, że Lech najlepszy być powinien, a miejsce w czołówce to minimum przyzwoitości. Ta mentalność, obecna do dzisiaj, została rozbudzona właśnie wtedy.

15. GÓRNIK ZABRZE 1984-1989

Cztery kolejne tytuły mistrza Polski. Niekwestionowany dominator końca PRL-u. Symboliczna zmiana warty przyszła w 84/85, kiedy Górnik zdemolował Lech Poznań 5:0. „Sport” pisał:

„Jeżeli zważyć, że: 1) Lech jest aktualnym mistrzem Polski, 2) ewentualne zwycięstwo w tym meczu dawało jeszcze gościom szansę walki o tytuł, 3) specjalnością poznaniaków są mecze wyjazdowe – wówczas rezultat jakim zakończyło się spotkanie w Zabrzu należałoby potraktować jako sensację dużego kalibru. Trzeba również pamiętać, że od tej pory skuteczność nie była najmocniejszą stroną gospodarzy. Żeby strzelić jedną bramkę musieli zazwyczaj wypracować sobie co najmniej kilka sytuacji podbramkowych. Tym razem było inaczej („zawiódł” jedynie… Komornicki, który w 76 minucie nie wykorzystał rzutu karnego). Godny podkreślenia jest przede wszystkim styl w jakim Górnik odniósł to rekordowe zwycięstwo. Otóż przez pełne 90 minut nie było na boisku ani jednego podania do tyłu. Przy stanie 4-0 zabrzanie grali tak samo jak w pierwszym kwadransie – szybko, agresywnie „na maksimum”. To mogło się podobać nawet najbardziej wybrednym sympatykom futbolu. Przeciwnicy nie potrafili znaleźć żadnego środka na powstrzymanie falowych ataków górników, a było to tym trudniejsze, że gospodarze nie mieli w swojej drużynie nawet jednego słabego ogniwa. Mieli natomiast MATYSIKA, dla którego wczorajszy występ był prawdopodobnie jednym z trzech, czterech określanych często mianem „życiowych”.

Ryszard Komornicki, jedna z kluczowych postaci tej drużyny, twierdził po latach, że ten zespół miał potencjał na europejski top. Czego brakowało? Z jednej strony tego, co zazwyczaj w takich sytuacjach opowiadają piłkarze: mitycznego ogrania z doświadczonymi zawodnikami, z czołówką europejską. Można w to uwierzyć? Z jakimś mniejszym przekonaniem. Ale już to, że polskie kluby, w tym dominator Górnik, odstawał od Zachodu pod względem zaplecza, odżywek, medykamentów, czy nawet zwyczajów? Tak, to już inna kwestia, niepodważalna.

Jasne, że byli tutaj prawdziwi tytani pracy, jak choćby Waldemar Matysik, ale też piłkarze tamtego Górnika przyznają, że zdarzało się przesadzać z objadaniem pyszną śląską kuchnią. Bywało, że wyniki w polskiej lidze usypiały czujność – było im dobrze, byli mocni, brakowało impulsu, by wznieść się na wyższy poziom, znaleźć jeszcze więcej motywacji do pracy. Andrzej Pałasz mówił Janowi Mazurkowi:

„Takie były czasy, że zawsze pojawiało się coś na stole. Zawsze. Pytanie tylko, jak dużo tej wódki. Pamiętajmy, że nie byliśmy wtedy żadnymi zawodowcami. Zatrudniano nas w kopalniach, tylko że nie musieliśmy tam pracować, a na swoje pensje zarabialiśmy na boisku. Wszyscy młodzi, spełniający marzenia, myślący tylko o piłce nie za bardzo mieliśmy świadomość tego, ile umożliwi nam nasz talent. Oczywistym jest, że kopanie piłki jest mniej męczące niż praca górnika w kopalni, więc siłą rzeczy pewne udogodnienia nam przysługiwały w tym względzie”.

Interesujące jest to, że Górnik, rzecz jasna biorący pieniądze z kopalni, mający być ich chlubą, symbolem siły, przez wielu zwykłych górników – zdaniem Pałasza – nie był ceniony:

„Kiedy chodziliśmy po wypłaty do kopalni, nie byliśmy mile widziani. Kopalniacy, wychowywani na starej śląskiej szkole i specyficznych zasadach, nie mogli zrozumieć, dlaczego – w ich rozumieniu – mamy prościej. Też ich trochę rozumiem, mam wykształcenie górnika, potrafię się wczuć. Pracowali naprawdę ciężko. Codziennie. Z drugiej strony każdy może grać w piłkę. Głupim byłoby niewykorzystywanie swojego talentu, bo ktoś inny go nie ma i musi inaczej zarabiać na chleb. Tak czy inaczej, długo nazywali nas darmozjadami”.

Po odpadnięciu z Rangers Marcin Bochynek mówił dla Sportu (za WikiGornik): – Nie byliśmy zespołem gorszym. Zabrakło przede wszystkim doświadczenia w meczach o dużą stawkę. Sam nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego zagraliśmy znowu dwie różne połowy. Pierwszą słabszą i drugą lepszą. Próbowałem zmobilizować chłopców na całe 90 minut, ale nie wyszło. Jestem przekonany, że oni dali z siebie wszystko. Nie możemy jednak wygrywać meczu, grając tak źle w destrukcji. Błędy z tyłu w obydwu meczach pozbawiły nas szans na awans mimo, iż byliśmy dla Szkotów równorzędnym partnerem. Gdybyśmy jeszcze mieli prawdziwego reżysera gry, wtedy można by było mówić o innym przebiegu spotkania. Dlaczego tak późno na boisko wszedł Orzeszek? A kto z panów jeszcze na początku tego sezonu słyszał o takim zawodniku? On nie jest jeszcze przygotowany na cały – w dodatku – taki mecz. Dobrze, że wchodząc do gry wnosi tyle ożywienia i pokazuje się z dobrej strony. Jeżeli będzie on piłkarzem na 90 minut, na pewno wyjdzie w podstawowym składzie. Być może w następnych edycjach pucharów.

Józef Dankowski po latach: – Najtrudniejszy do gry był jednak Bayern. W Monachium też wyszliśmy na prowadzienie, zresztą również po przegranym spotkaniu na Stadionie Śląskim, ale mimo wszystko to oni byli drużyną, która od początku do końca podeszła do nas poważniej. Z perspektywy czasu to właśnie Bayern postrzegam jako najsolidniejszego przeciwnika spośród tych, z którymi przyszło nam w tamtych czasach grać, ponad Juventusem, Realem czy Glasgow Rangers. Szczególnie, jeśli mówimy o wykonaniu swojej roboty na boisku.

Górnik w tamtych latach poprzestał tylko na honorowych bojach z potęgami. Jednostki prędzej czy później wyrywano, Piotrem Jegorem interesował się sam Real Madryt, ale finalnie tamten wielki na polskich boiskach Górnik ograł tylko Jeunesse Esch i Olympiakos, a z całym szacunkiem dla Greków, ich futbol wtedy jeszcze raczkował. Szkoda, że nie pokusili się chociaż o jedną niespodziankę – zespół miał… może nie wszystko, ale bardzo wiele, by być eksportowym.

14. STAL MIELEC 1972-1976

Trudno nawet znaleźć tutaj jakikolwiek logiczny punkt odniesienia. To jest ekipa, która miała w swoich szeregach króla strzelców mundialu, człowieka, który zdobył bramkę w finałowym spotkaniu Igrzysk Olimpijskich, medalistów na trzech kolejnych dużych turniejach w latach 1972-1976. No kurczę, Harry’ego Kane’a w polskim zespole sobie jesteśmy w stanie wyobrazić? Może Jamesa Rodrigueza? Albo chociaż Davora Sukera, bo to chyba odrobinę bliższe skojarzenie, słowiańska krew, brąz na turnieju mundialowym, z którego przywiózł tytuł najskuteczniejszego?

Stal Mielec miała u siebie Grzegorza Latę w okresie, gdy dokonywał rzeczy niewiarygodnych, które pewnie w polskiej piłce już nigdy się nie powtórzą. Zaczynamy od niego, bo to jest na pewno osiągnięcie, które wpływa na odbiór całej Stali lat siedemdziesiątych. To zaszczyt, prestiż i stałe miejsce w historii futbolu – już zawsze, nawet za kilkadziesiąt lat, przy „RFN 1974” będzie się znajdowało: „Grzegorz Lato (Stal Mielec, Polska)”. Ale trzeba pamiętać, że to nie koniec, nazwijmy to, reprezentacyjnych sukcesów Stali. Przecież na Igrzyskach Olimpijskich w 1976 roku Stal wystawiła bardzo mocny tercet, obok Laty biegał Kasperczak. W 1974 roku Lacie i Kasperczakowi towarzyszył Domarski, ale przecież wszyscy pamiętamy, że być może całego sukcesu by nie było, gdyby nie akcja z Wembley. Asysta piłkarza Stal Mielec. Gol piłkarza Stali Mielec.

Taka to była paczka, tacy to byli piłkarze. Ale oczywiście to nie jest ŁKS lat siedemdziesiątych, którego piłkarze jedyne sukcesy odnosili w koszulkach z Orłem. Stal do sukcesów indywidualnych swoich grajków dokładała też bardzo dobrą grę na krajowym podwórku.

W sezonie 1972/73 to była totalna dominacja, zwłaszcza jeśli chodzi o siłę napadu. Stal strzeliła 47 goli, następny atak w lidze to Gwardia i Wisła, po 31 bramek. Lato oczywiście został królem strzelców, a w drodze po tytuł Stal potrafiła na przykład ogolić Polonię Bytom 6:0. A to przecież była już ta nasza rodzima superliga, gdzie właściwie w każdej drużynie można było znaleźć nazwiska europejskiego formatu. Stal Mielec w drodze po tytuł zgolił na przykład Ruch Chorzów Marxa, Wyrobka i Maszczyka, ograła Wisłę Szymanowskiego, Musiała i Kmiecika, rozjechała 5:0 Gwardię ze Żmudą i Kraską, o Legii Gadochy i Deyny nie wspominając, bo im akurat ten sezon ligowy zupełnie nie wyszedł.

Kolejne lata to właściwie pasmo sukcesów – brąz, srebro, potem drugie mistrzostwo. Po drodze zabrakło chyba jedynie pucharowego pieprznięcia z prawdziwego zdarzenia – Stal w Pucharze Europy odpadła już w pierwszej rundzie, przegrywając oba mecze z Crveną Zvezdą Belgrad. Co ciekawe – przyczyną mogła być… epidemia. Historię przygotowań do tego spotkania ostatnio opisały wnikliwie Nowiny24. Otóż Stal udała się do Włoch podczas epidemii cholery. Po powrocie prawie cała drużyna wylądowała pod kwarantanną, a zagrożenie potraktowano na tyle poważnie, że w drodze do miejsca odosobnienia towarzyszyły mielczanom oddziały Sanepidu, dezynfekujące miejsca, w których zatrzymywał się autokar.

– Trener Aleksander Brożyniak robił co mógł, ale przygotowania do meczu z Crvena Zvezdą były bardzo utrudnione. Trenowaliśmy w krzakach, to była prowizorka i na pewno miało to wpływ na naszą formę w dwumeczu z ekipą z Jugosławii – wspominał Krzysztof Rześny. – Mieszkaliśmy w starym dworku, który był zamknięty dla innych. Dowożono nam tylko jedzenie – opowiadał Domarski. – Nie pamiętam czy nas badali, na pewno był z nami lekarz klubowy, ale nikt nie miał żadnych niepokojących objawów. Tam w potoku nie mieliśmy żadnego boiska tylko lasek czy park i tam po prostu normalnie biegaliśmy. Mieliśmy taki dodatkowy obóz przygotowawczy, prawie dwutygodniowy.

Stal w Europie pokazała się tak naprawdę dopiero za drugim podejściem, już w Pucharze UEFA w sezonie 1975/76. Mielczanie doszli do ćwierćfinału, po drodze pokonując Holbaek, Carl-Zeiss Jena oraz Inter Bratysława. To zresztą był chyba tak naprawdę szczyt możliwości Stali – w lidze szli po drugi tytuł, w pucharach też szaleli, a skład wyglądał tak, że właściwie w każdej formacji był przynajmniej jeden kozak. W bramce Kukla, marka sama w sobie, w dodatku u progu rozkwitu formy – z HSV w 1/4 finału Pucharu UEFA broni karnego, potem jest pewniakiem w reprezentacji, dopiero kontuzja go powstrzymuje. Dalej Rześny i Per, pierwszy z kilkoma występami w dorosłej reprezentacji, drugi to brązowy medalista młodzieżowego Euro z 1973 roku. Kasperczaka i Hnatio nikomu przedstawiać nie trzeba, podobnie jak napadu z wciąż skutecznymi Latą i Domarskim.

Największy żal? Chyba ostatecznie dwumecz z Realem w Pucharze Europy. Nie chodzi już znowu o to pechowe losowanie, ale fakt, że 1:2 u siebie momentami pachniało remisem. Po drugiej stronie del Bosque, Santillana, Paul Breitner, a Stal z miasteczka zamieszkiwanego przez liczbę mieszkańców porównywalną z połową pojemności madryckiego stadionu chwilami była blisko urwania korzystnego wyniku. Co by było, gdyby udało się wcześniej dopiąć transfer Andrzeja Szarmacha? „Diabeł” oglądał spotkanie z trybun, a Domarski, którego miał zastąpić w Stali, był już piłkarzem Nimes.

Zresztą, parę lat wcześniej Stal grała też z Barceloną, w jednym z towarzyskich turniejów. Wówczas też skończyło się porażką 1:2 – zwycięskiego gola strzelił Johan Neeskens.

Są mistrzostwa. Są występy w pucharach. Są absolutnie wyjątkowe osiągnięcia indywidualne poszczególnych zawodników. Do tego sukcesy Stal odnosiła w latach najbardziej zaciętej rywalizacji w I lidze. Akurat tyle, by otworzyć najlepszą piętnastkę drużyn w historii.

13. WISŁA KRAKÓW 1974-1982

Jedna z najsilniejszych przedwojennych drużyn oraz mistrz w pierwszych latach powojennych później w niewytłumaczalny wręcz sposób przygasł. Dwa tytuły przed wojną, dwa tuż po wojnie, do tego jeszcze wygrana liga w 1951 roku i… koniec. Przez następne 25 lat Biała Gwiazda niemal bez przerwy (z pojedynczym sezonem banicji) grała w najwyższej klasie rozgrywkowej, a jednocześnie tylko dwa razy załapała się na ligowe podium. Mimo że regularnie dostarczała reprezentantów do kadry, mimo że regularnie sprowadzała do siebie mocnych zawodników, ale i wychowywała gwiazdy futbolu – posucha trwała, nawet w kapitalnych latach 1972-1974, gdy wiślacy jeździli na kadrę solidną zgrajką.

Legendarny turniej w 1974 roku to aż PIĘCIU wiślaków. Antoni Szymanowski, Marek Kusto, Kazimierz Kmiecik, Adam Musiał oraz Zdzisław Kapka – pięciu medalistów w kadrze, piąte miejsce w lidze tuż przed turniejem. Sezon 1974/75? Znów poza podium, miejsce czwarte.

Właściwie moglibyśmy zarzucić im trwonienie nieprawdopodobnego wręcz potencjału, gdyby nie fakt, że Wisła wreszcie do indywidualnych sukcesów zaczęła też dokładać drużynowe zwycięstwa. Trudno wskazać jakiś konkretny przełomowy moment, ale na pewno pomocne było wprowadzenie do tej ekipy utalentowanego gościa z akademii, który maczał palce przy zdobyciu juniorskiego mistrzostwa Polski – facet nazywał się Adam Nawałka i jak się okazało, miał dość spory potencjał, nie tylko czysto piłkarski. Z Nawałką w składzie Wisła zrobiła podium, dwa lata później mistrzostwo. Ostatnio jeden z użytkowników Twittera wykopał spod ziemi taki smakowity kąsek – końcówka sezonu 1977/78, Nawałka w stylu wczesnego Messiego, piłkę dobija Kmiecik.

Wisła wysyła do Argentyny Iwana, Szymanowskiego, Maculewicza i Nawałkę, na turniej nie łapie się król strzelców ’76, ’78 i ’79, Kazimierz Kmiecik. Ogólnie w szerokiej, 44-osobowej kadrze, znajduje się aż dziewięciu piłkarzy Wisły. Krakowianie grają pięknie, ze swadą, w nowoczesny sposób, co na pewno wiąże się choćby z wiekiem frontmenów, Nawałki i Iwana, ale i wiekiem trenera Oresta Lenczyka, który właśnie wchodził na ścieżkę po kilkadziesiąt lat efektywnej pracy w zawodzie. Wszystko się ze sobą łączy – wciąż jeszcze niezła forma u weteranów, otrzaskanie po powitaniu z seniorską piłką u dwukrotnych mistrzów Polski juniorów, młody i szalenie ambitny trener.

Grafika:Feta1978b.jpg

Fot. Historia Wisły

– Długo, ogromnie długo, czekali kibice krakowskiej Wisły by piłkarze tego klubu zdobyli mistrzostwo Polski. Kiedy wreszcie upragniony tytuł przypadł zespołowi „Białej gwiazdy”, kiedy p. Alojzy Jarguz odgwizdał koniec ostatniego meczu ligowego tego sezonu, meczu który przesądził sprawę prymatu w polskim futbolu na rzecz krakowian, na stadionie przy ul. Reymonta zapanował istny szał radości. Pękły ochronne bariery, tłum kibiców wtargnął na płytę boiska, zdołał dopaść niektórych zawodników i wziął ich na ramiona. Wiwatom nie było końca. Piłkarzy dosłownie rozebrano z koszulek i długo między młodocianymi kibicami toczyły się boje o to komu te trofea zostaną na pamiątkę. A po wyjściu ze stadionu tłum wiślackich sympatyków długo jeszcze wędrował ulicami miasta wiwatując na cześć Białej gwiazdy” – cytuje relację Echa Krakowa strona Historia Wisły.

Fot. Historia Wisły

Wisła nawet przyzwoicie poradziła sobie w Pucharze Europy – wyeliminowała Club Brugge po dość dramatycznym dwumeczu, najpierw strzelając w 83. minucie na 1:2 w meczu w Belgii, utrzymując całkiem przyzwoitą pozycję wyjściową przed rewanżem, a następnie rozstrzygając losy awansu trafieniami w 82. i 89. minucie. Nie brzmi to może jakoś wyjątkowo fantastycznie patrząc na gołą nazwę klubu i przebieg meczu, ale pamiętajmy – Brugia to był ubiegłoroczny finalista Pucharu Europy. Do Krakowa swoich piłkarzy przywiózł legendarny Ernst Happel, grali Vandereycken, Leekens czy Cools, ogółem w rewanżowym spotkaniu w Polsce wzięło udział siedmiu finalistów, którzy Liverpoolowi ulegli skromnie, 0:1 po golu Dalglisha.

Echo Krakowa zatytułowało swoją relację wprost: cud przy Reymonta.

– Wisła sprawiła nam, nie ukrywam… przykrą niespodziankę. Po przerwie, gdy zdobyliśmy wyrównującą bramkę, krakowianie sprawiali wrażenie zespołu, który zrezygnował z walki. Takie pozorne ich zachowanie sprawiło, że mój zespół został „uśpiony”. W efekcie wykazał w ostatniej fazie meczu słabą koncentrację – i stąd sukces Wisły. Aktualna drużyna FC Brugge gra, niestety, owiele słabiej niż przed rokiem. Muszę Wiśle pogratulować zwycięstwa i życzyć jej powodzenia w dalszych bojach o Puchar Europy. Nie będę chyba zarozumiały jeśli powiem, że pokonali trudną, bardzo wysoką przeszkodę. Uwzględniając nawet fakt, że moja drużyna nie błyszczy taką formą jak przed rokiem, to i tak prezentuje wysoki poziom i cieszy się dobrą marką na międzynarodowej arenie. Wygranie z FC Brugge to wyśmienita wizytówka dla drużyny, która przeciera sobie międzynarodowe szlaki – komplementował wiślaków Happel, cytowany przez Historię Wisły.

Grafika:Tempo 1978-09-28d.JPG
Fot. Historia Wisły

Wisła w tym sezonie ewidentnie postawiła na puchary, bo i w Pucharze Polski doszła do finału. Niestety dla kibiców z Krakowa w PP wiślacy przegrali na ostatniej przeszkodzie, w Pucharze Europy zaś nie do przejścia okazało się Malmoe – i to pomimo, że w dwumeczu w pewnym momencie Wisła prowadziła już 3:1 (2:1 u siebie, 1:0 w rewanżu). Potem straciła jednak cztery bramki i tak skończyły się marzenia o europejskim splendorze. Co gorsza, to odbiło się na lidze, gdzie krakowianie walczyli o utrzymanie. Trzynaste miejsce, z 4 punktami nad strefą spadkową, u drużyny, która jesienią wyłączyła z Pucharu Europy ubiegłorocznego finalistę… Wyglądało dziwnie i było dziwne, o czym barwnie pisał Andrzej Iwan w swojej książce „Spalony”. My jednak skupmy się na pozytywach tej ekipy – otrząsnęli się już rok później, ugrywając piąte miejsce, a w kolejnym sezonie dołożyli do gabloty jeszcze srebrne medale.

Na mundial w 1982 roku Wisła znów wysłała trzech piłkarzy – Iwana, Skrobowskiego i Jałochę. „Ajwen” wypadł z kontuzją po drugim meczu, Jałocha po trzecim, Skrobowski zaczął leczyć złamaną kość jeszcze przed pierwszym spotkaniem. W 1985 roku Biała Gwiazda spadła z ligi.

12. LEGIA WARSZAWA 2013-2018

W całej historii polskiej piłki nożnej tylko jedna ekipa wygrała mistrzostwo Polski pięć razy z rzędu – był to Górnik Zabrze lat sześćdziesiątych. Poza tym jeszcze dwie kolejne potrafiły dokonać zbliżonego wyczynu, wygrywając pięć razy na przestrzeni sześciu sezonów. Był to pamiętny Ruch Ernesta Wilimowskiego, który wygrywał od 1933 do 1938 z przerwą na jeden tytuł Cracovii oraz… Legia Warszawa ostatnich lat, z przerwą na jeden tytuł Lecha Poznań.

Zanim zaczniecie na nas bluźnić, że gdzie Kucharczykowi do legend polskiej piłki, apelujemy: pracujmy na faktach. Liczbach. Na trendach oraz faktycznych dokonaniach. Jakkolwiek spojrzeć – Legia doprowadziła do sytuacji właściwie bez precedensu w epoce futbolu „kapitalistycznego”. Polska nigdy nie była Serbią, Chorwacją czy Rumunią, gdzie jeden klub dominował rozgrywki po kilka, czasem nawet kilkanaście sezonów z rzędu. Polska miała liczne ośrodki futbolowe, z których każdy mierzył w mistrzostwo – a już szczególnie po upadku komuny, gdy wystarczyło obiecywać więcej niż konkurenci. Między 1990 a 2000 mistrzem zostawały kolejno Lech, Zagłębie Lubin, Legia, Widzew, ŁKS, Wisła Kraków i Polonia Warszawa. Nawet Bogusław Cupiał, dysponujący właściwie niewyczerpanymi środkami oraz silny słabością reszty ligi, nie potrafił jej na dobre zabetonować – w paradę wchodziła mu to Legia, to Zagłębie Lubin.

Pięć mistrzostw i wicemistrzostwo na przestrzeni sześciu sezonów to rzecz, która w historii polskiej piłki zdarza się raz na kilkadziesiąt lat. Ale jednocześnie trzeba dodać, że Legia przecież nie poprzestawała na zdominowaniu ligi. W tym okresie dołożyła do swojej napchanej trofeami gabloty kolejne cztery triumfy w Pucharze Polski. Trzy dublety w tak niewielkim okresie – to ma swoją wymowę, to ma swoją wagę. Ktoś powie – ale liga była słaba. I na pewno ma rację, to prawda. Jednocześnie jednak była to liga dość trudna do wygrania, liga z podziałem punktów, liga z rosnącym w siłę Lechem, z dość wyrównaną klasą średnią, co sprawiało, że nawet Bruk-Bet Termalica mógł uszczknąć punkty mocarzowi ze stolicy. Poza tym przygotowaliśmy się na ten argument jedną bardzo silną kontrą.

Europą.

Legia przede wszystkim zerwała z tą ohydną, trzymającą się nas od lat dziewięćdziesiątych klątwą „ostatniego występu w fazie grupowej Ligi Mistrzów”. Zanim wyciągniecie Dundalk – potem w tej fazie grupowej Ligi Mistrzów jeszcze bardzo solidnie namieszała. Porażka 4:8 z Borussią jeszcze chluby nie przynosi, ale już remis z Realem Madryt Cristiano Ronaldo? Ogranie Sportingu Lizbona i ostatecznie zajęcie trzeciego miejsca w grupie, gwarantującego grę na wiosnę? Kurczę, to jest coś naprawdę dużego, coś czego nie udało się dokonać nawet Widzewowi, dzielnie stawiającemu czoła Borussii i Atletico w Lidze Mistrzów lat dziewięćdziesiątych.

Mamy więc tutaj niekwestionowaną dominację na krajowym podwórku, mamy świetną historię pucharową. W dodatku historię, która stała się niejako powtarzalna – bo przecież zanim trafił się remis z Realem, Legia sumiennie pracowała na swój współczynnikowy ranking. Ze Steauą zabrakło niewiele, z Celtikiem – odrobiny uwagi przy czytaniu i wypełnianiu dokumentów z UEFA. Ale były przecież też występy w Lidze Europy. Dwukrotnie ograny Trabzonspor, zwycięstwo nad Metalistem Charków, nad Lokeren. Remis z Brugią, zwycięstwo nad Midtjylland, twarda walka z Napoli. Ta pucharowa historia trwała i trwała, bo przecież tak naprawdę powinniśmy rozciągnąć okres dobrej gry Legii aż do Spartaka Moskwa i pamiętnego kopnięcia Macieja Rybusa.

Oczywiście, zdarzały się też bezdyskusyjne wtopy, zwłaszcza u schyłku tej ekipy. Z drugiej strony jednak trzeba pamiętać o okolicznościach, o całej wojnie właścicielskiej i kiepskiej atmosferze wokół klubu. Postrzeganie tej konkretnej Legii przez pryzmat Dudelange byłoby niesprawiedliwe – bo jednak kluczowy jej okres to czas od Celtiku po Ajax Amsterdam, z którym walkę udało się nawiązać dzięki dobrym występom w Lidze Mistrzów.

Zapewne krzykniecie – no dobra, a co z poszczególnymi zawodnikami? Przecież wszystkie najlepsze ekipy w rankingu miały swoich ludzi w reprezentacji, ba, większość wysyłała do kadry przyszłych medalistów. Okej, Jodłowiec, Pazdan i Jędrzejczyk medali z Francji nie przywieźli, ale mimo wszystko – rzadko która polska ekipa w XXI wieku może się pochwalić takim fenomenem jak swego czasu „Pazdan Boy”. Umówmy się – bohaterowie piosenek i okładek czasopism dla młodzieży zazwyczaj już od dawna grają zagranicą (Lewandowski, Glik, Piszczek), albo zdążyli wrócić do Polski tuż przed emeryturą (Błaszczykowski). Tymczasem Legia wysłała na najbardziej udany turniej reprezentacji w XXI wieku trzech piłkarzy, z których dwóch szybko stało się ulubieńcami publiczności.

Na upartego przecież można byłoby spokojnie dodać, że Nemanja Nikolić na Euro 2016 też pojechał jako legionista i zagrał nawet w 1/8 finału, a na turnieju jednego gola dorzucił też legionista Ondrej Duda. Tych indywidualności wartych wspomnienia było zresztą więcej – Ljuboja, Vadis, Prijović… Co tu dużo pisać – to była kapela odnosząca sukcesy na wszystkich frontach. Szkoda jedynie, że trwało to tak krótko. No i jednak szkoda, że nigdy nie udało się wiosną zostać w grze chociaż na cztery europejskie mecze – co nie było problemem dla Legii lat dziewięćdziesiątych.

11. WIDZEW ŁÓDŹ 1993-1998

Widzew lat dziewięćdziesiątych, ze szczególnym uwzględnieniem etapu Franza Smudy, to klub prowadzony w sposób szalony.

W tercecie Koussan-Pawelec-Grajewski najważniejszy był ten trzeci. I trzeba powiedzieć jasno: Grajek w swoim czasie był jedną z najbardziej wpływowych postaci polskiej piłki. Dzisiaj może się wręcz w głowie nie mieścić jak to możliwe, że w 1993 Widzew zagrał sparing… z reprezentacją Rosji, wraz z gwiazdami takimi jak Czerczesow i Szalimow. Ale Grajewski miał liczne kontakty, tak w Niemczech, jak i w Rosji, gdzie był oficjalnym doradcą przy reprezentacji.

Ale Grajewski, choć był człowiekiem majętnym, tak nigdy nie był polskim Romanem Abramowiczem. Nie byli takimi postaciami Pawelec czy Koussan. Powiedzenie „Nikt nie da ci tyle, ile obieca Widzew” jest już dość starte, ale oddaje prawdę. Widzew sprowadzał w swoim czasie ligowe gwiazdy, wyciągał czołowych graczy: Dembiński, Wojtala, Siadaczka, Gęsior, Jaskulski, Miąszkiewicz, Czerwiec, Majak, wybitnie utalentowany Szymkowiak, wygrana z Legią rywalizacja o Citkę, później Szczęsny czy Michalski, a miał też chrapkę choćby na Adama Ledwonia czy Mirosława Trzeciaka. To nie byli piłkarze ściągani za czapkę gruszek, trzeba było za nich wyłożyć duże pieniądze.

Sęk w tym, że tych Widzew, po prostu, w takim wymiarze nie miał. To była kadra budowana na kredyt, na poczet przyszłych sukcesów, sprzedaży zawodników – chociaż i tak przeszacowana, bo przecież nie uratowały RTS-u ani pieniądze z Ligi Mistrzów, ani z kilku drogich sprzedaży. W Widzewie, który potrafił wygrać ligę bez ani jednej porażki, który w pamiętnych meczach z Legią potrafił wyszarpać tytuł na Łazienkowskiej – w tym w legendarnym 2:3, które ugruntowało opinię o widzewskim charakterze, później popartym również odrobieniem strat w Kopehnadze – pieniędzy brakowało nie tylko na pensje, które potrafiły nie pojawiać się miesiącami. Za symbol może uchodzić klubowy autokar, o którym opowiadał Piotr Szarpak:

„Pieniądze będą, jak wrócę z Radomia, a do Radomia się nie wybieram. Albo pieniądze są, już jadą, ale na rondzie krążą i nie mogą wyjechać. Takie hasła chodziły. Trochę przeżyliśmy. Czasem były płacone po trzech miesiącach, a czasem nie było ich w ogóle. Sytuacja się nawarstwiała. Spływały, to z UEFA, to z FIFA, to za Grzesia Mielcarskiego, ale nie mogliśmy się ich doczekać. Z dzisiejszej perspektywy niektóre sytuacje są nie do uwierzenia. Pamiętam, jak jechaliśmy do Wisły Kraków PKS-em z Sieradza. Kasowniki jeszcze miał w środku. Albo autokar, w którym podczas deszczu tak się woda lała, że trzeba było trzymać parasol nad głową. Dziura na dziurze. Jedziemy któregoś razu przez skrzyżowanie – wszystkie torby z bagażnika wyleciały. Raz ze Szczecina nie mogliśmy wyjechać. Innym razem coś się paliło z tyłu. A jak pojawił się nowy autokar, nawet ksiądz go poświęcił, to raz pojechaliśmy na wyjazd, a potem go zabrali. Wyniki trzymały to wszystko. Dużo rzeczy to była gra na pokaz”.

To nie tak, że tylko Widzew grał w tę grę. Tak wtedy funkcjonowała liga. Nie było hitowych kontraktów telewizyjnych, mówiło się wręcz powszechnie, że na klubach piłkarskich nie da się zarobić. Krystian Rogala, ówczesny prezes Ruchu Chorzów, tłumaczył to jakiś czas temu mówiąc, że trzeba było się zastawić, zaryzykować, bo inaczej konkurencja odjeżdżała. Takie były czasy. W Widzewie tę grę va banque potraktowano z największym rozmachem, który wkrótce się bardzo brutalnie zemścił, ale dał faktyczny moment wielkości.

Co tu kryć – Widzew, tak samo jak Legia, był wtedy zespołem klasy europejskiej. Osławiony mecz z Brondby, dodatkowo podkreślony na horyzoncie polskiej piłki komentarzem Tomasza Zimocha, miał niebagatelną wagę również dlatego, że wówczas sądzono, iż nadchodzą nowe czasy. Niestety okazało się, że to był łabędzi śpiew łodzian. Kto wie, czy nie ważniejsze z tej perspektywy są mecze z Borussią Dortmund. 1:2 na wyjeździe, gdzie jednak Widzew zagrał znakomite spotkanie i w końcówce dominował do tego stopnia, iż prasa niemiecka nazwała RTS… materiałem na czarnego konia Ligi Mistrzów. U siebie Widzew grał z Borussią jeszcze lepiej – późniejszy triumfator rozgrywek bił w ostatnich minutach po autach, by wywieźć z Łodzi remis. Również mecz na Atletico mógł skończyć się zupełnie innym rezultatem, łodzianie stworzyli tam kilka stuprocentowych okazji nie byli gorsi od mistrza Hiszpanii.

Tym Widzew zachwycał – grał bez kompleksów, odważnie, ofensywnie, miał też Marka Citkę, który po bramkach z Atletico i na Wembley stał się obiektem Citkomanii. Takie szału wokół jednego piłkarza w Polsce nie było chyba od czasów Zbigniewa Bońka, co dziś może brzmieć śmiesznie, niewspółmiernie do klasy i osiągnięć, ale wtedy, w trudnym momencie polskiego futbolu, Citko stanowił obietnicę odbudowy.

Citko opowiadał nam:

„Nigdy nie miałem czasu na spokojnie obejrzeć tych meczów, nie miałem kompilacji z akcjami, nawet dzieciom nie było czego pokazać. A teraz zobaczyłem u was jak kiwałem na Borussii i dotarło do mnie – kurde, byłem rzeczywiście dobry. Wtedy to chyba do mnie nie docierało i może przesadzałem ze skromnością, a teraz patrzę na Atletico, gdzie brałem dwóch, trzech… robiłem show. Citkomania była dla mnie niezrozumiała, nie wiedziałem skąd się wzięła. Reprezentacja nie istniała, przegrywała, a ja zostałem „Sportowcem roku”. Teraz rozumiem. Choć ja zawsze mówiłem, że wygrałem najpopularniejszego sportowca, a nie najlepszego. Nie da się wymiernie ocenić czy ktoś lepiej gra w piłkę czy strzela z łuku. Uważam, że sporty indywidualne powinno się w takich plebiscytach oddzielić od sportów drużynowych”.

Piłkarze Widzewa mieli wówczas szereg znakomitych ofert. Szymkowiak? Podobno Inter. Citko? Nie chciał iść do Blackburn – co miało rzekomo uratować finanse klubu – bo miał ciekawsze oferty. Co mu z Blackburn, gdy pokazał się tak w Champions League, że Jacek Laskowski w późniejszych transmisjach jednym tchem mówił o skautach topowych włoskich drużyn czy nawet Realu Madryt? A Tomasz Łapiński, który miał konkretną propozycję z West Hamu i AS Romy? Ci, którzy wyjechali, trafili do Bundesligi. Mielcarski i Woźniak już wcześniej do Porto. Czerwiec do Ligue 1.

Ale przy tym nie odlatywali. Cały czas stanowili zgraną drużynę, której sercem była knajpa „John Bull”, gdzie tętniło życie drużyny. Byli normalnymi młodymi chłopakami – nikogo nie dziwiło, że Citko, w środku Citkomanii, będąc jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju, pomagał Andrzejowi Michalczukowi taszczyć tapczan i inne manele podczas przeprowadzki. Oczywiście, widzewiakom wolno było ciut więcej – złapany trochę przed widzewskim szczytem bez prawa jazdy Bogdan Pikuta został puszczony bez problemu, Tomek Łapiński z kolei mógł palić nawet przy Smudzie w autokarze.

Ciekawe natomiast, że ten sam Tomek Łapiński podkreśla, żeby tamtego najlepszego momentu Widzewa nie utożsamiać tylko z ręką Smudy.

„Myślę, że podstawy położył Władek Stachurski. Franek przemeblował, sporo piłkarzy wprowadził, ale Władek dużą wagę przykładał do taktycznego przygotowania drużyny. Utrzymywał ludzi w ryzach, uczył współpracy, poruszania się po boisku. Franek przychodząc miał w jakimś tam sensie drużynę poukładaną, a też niezłą kadrowo, bo cały czas byliśmy w czołówce. Dołożył swoich ludzi, swoją myśl, swoje przygotowanie fizycznie i zatrybiło”.

DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ

DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ

DRUŻYNY 80-71 => TUTAJ

DRUŻYNY 70-61 => TUTAJ

DRUŻYNY 60-51 => TUTAJ

DRUŻYNY 50-41 => TUTAJ

DRUŻYNY 40-31 => TUTAJ

DRUŻYNY 30-21 => TUTAJ

CAŁY RANKING => TUTAJ

LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ

Fot. NewsPix

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...