Przed nami trzydzieści najlepszych drużyn w historii polskiej piłki. Nie ma już w tym gronie zespołów, które nie mogą się pochwalić przynajmniej jednym mistrzostwem, nie ma takich bez reprezentantów Polski. W dzisiejszym odcinku naszego rankingu między innymi Cracovia z lat trzydziestych, Lech Poznań, który dwukrotnie zremisował z Juventusem i ograł Manchester City, ale i Górnik Zabrze, który w pięć lat przebył drogę od II-ligowca do dwukrotnego mistrza Polski. Zapraszamy!
30. SZOMBIERKI BYTOM 1979-1981
Na początek musimy zaznaczyć jedno: nazywanie Szombierek mistrzem sensacyjnym jest ujmowaniem ich chwały. To nie był jednorazowy wyskok, to nie Odra Wodzisław sięgająca po mistrza jesieni. Do tytułu w 1980 dokładają czwarte miejsce sezon przed mistrzostwem, a także brąz po mistrzostwie. Szombry to trzy lata bycia czołową ekipą Polski – a wcześniej, przed tytułem, wiele sezonów w elicie.
Ale nie zmienia to faktu – Szombierki mistrzem to historia wyjątkowa. Żywcem wyjęta z hollywoodzkiego filmu.
Wszyscy znacie ten scenariusz: niechciani, skreśleni, uznawani za przeciętnych, za takich, którym nigdy się nie uda, skupiają się pod wspólną flagą i odnoszą sukces.
Kluczową postacią był trener Hubert Kostka, legendarny bramkarz Górnika Zabrze, wielokrotny mistrz Polski. Kostka zaraz na początku kariery trenerskiej poznał futbol z różnych stron. Pomagał Kazimierzowi Górskiemu przy brązowej drużynie z 1974, czyli poznał top. Prowadził młodzież Górnika, czyli poznał szkolenie u podstaw. Prowadził trzecioligową Walkę Makoszowy, wreszcie w sezonie 76/77 poznał i ligową rąbankę, robiąc z Górnikiem Zabrze brąz. Wynik przyjęto wtedy z dezaprobatą, tymczasem rok później… Górnik spadł z ligi zajmując ostatnie miejsce.
Kostka już wtedy prowadził Szombierki. Tak mówił dla portalu NetTG: – To był przede wszystkim sukces ludzi niedocenionych, którzy bardzo chcieli coś osiągnąć. To byli nieźli piłkarze, ale wcześniej źle prowadzeni. Taką ligową gwiazdką był Romek Ogaza, ale naszą siłą nie były indywidualności, lecz kolektyw. Gdy obejmowałem zespół, to znajdował się on na ostatnim miejscu w tabeli. To był trudny okres, ale z ligi spadł Górnik Zabrze, ale nie Szombierki. W następnym sezonie byliśmy na czwartym miejscu, zaś w kolejnym świętowaliśmy mistrzostwo Polski. Tak więc sukces nie spadł nam z nieba, ale został wypracowany. Trafiłem w Szombierkach na dobry klimat, zarówno gracze, trenerzy, jak i działacze chcieli zrobić wynik. Tamten sukces nie miałby najpewniej miejsca, gdyby nie mecenat górnictwa. Piłkarze mieli zapewniony wikt i opierunek, chociaż i tak ich zarobki odstawały od wynagrodzeń płaconych przez ligowych krezusów. Szombierki na pewno nie były najbogatszym klubem, ale najważniejsze było to, że moi zawodnicy chcieli wyjść z cienia anonimowości. Chciałbym podkreślić, że przede wszystkim miałem niesłychanie wyrównany zespół, bez słabeuszy. Szczególnie niedoceniany był bramkarz, Wiesław Surlit. Proszę sobie wyobrazić, że ten chłopak przez pięć lat występował w każdym meczu ligowym i towarzyskim! To był światowy rekord! A co do górnictwa, to rzeczywiście pomoc tej branży była dla klubu bardzo ważna. Tak jak w innych klubach górniczych, przykładowo Zagłębiu Sosnowiec czy Górniku Zabrze, naszym prezesem był dyrektor zjednoczenia węglowego. Nieżyjący już Wacław Kociela bardzo nam pomógł, ten mistrzowski tytuł to także była jego zasługa.
Postacie Szombierek to jak kolejne karty filmu: bramkarz Wiesław Surlit? Oddany bez żalu przez Widzew, gdzie był czwartym golkiperem. Na początku niezwykle surowy technicznie, ale codziennie – jak wspominał Kostka – wykonywał trzy tysiące chwytów. Rzucał piłkę o ścianę i łapał. Po trzech miesiącach był zupełnie innym piłkarzem, Surlit, który pomagał również przy reprezentacji Gmocha i Piechniczka, mówił, że Surlit był najlepszy.
Dalej: Grzegorz Skiba był trzecioligowcem, który z marszu zaczął grać w ekstraklasie. Janusz Sroka – przeciętny napastnik przemianowany na znakomitego defensora. Henryk Sośnica i Jan Byś – ambicja, zajadłość, bieganie do upadłego. Andrzej Mierzwiak – junior Ruchu Chorzów.
Jeśli mówić o gwiazdach, to byli nimi Rudolf Wojtowicz i Roman Ogaza. Wojtowicz w tej opowieści to klasyczny przykład technicznego geniusza, krnąbrnego, chadzającego własnymi ścieżkami, często mającemu na pieńku z trenerem, ale potrafiącemu czasami przeważyć wynik jedną akcją. Wymowne, że po odejściu z Szombierek – a raczej ucieczce na Zachód Wojtowicz do trzydziestego szóstego roku życia grał w barwach Bayeru i Fortuny Dusseldorf. Wojtowicz, mimo swojej hardości, miał też słabość – grał w szkłach kontaktowych, wtedy rzecz niesłychana.
Ogazę z kolei miał u siebie Górnik Zabrze – to tu Ogaza zadebiutuje, to tutaj podpisze pierwszy kontrakt. Odejdzie bo nie dają mu szansy, zrobi wicemistrza z GKS-em Tychy, pojeździ czasem na kadrę, zdobędzie srebro w Montrealu, ale apogeum to zdecydowanie Szombierki.
Tę ferajnę mistrzowsko posklejał Kostka, tworząc z nich uzupełniający się, hardy monolit. W pucharach nie zaszaleli, ogrywając tylko Trabzonspor, ale remis u siebie z Feyenoordem w tamtych latach źle nie wygląda. Wstydu na pewno nie przynieśli.
Ogranie Trabzonu to zresztą dość szczególna historia, raz ze względu na okoliczności meczu w Turcji, a raz ze względu na nazwisko jednego z pokonanych.. Kostka dla portalu ŁączyNasPiłka: – To było bardzo ciężkie spotkanie, ale nie ze względu na wynik czy klasę rywala. Turcja przeżywała wówczas ogromne problemy polityczne. We wrześniu 1980 doszło tam do zamachu stanu. Na ulicach było naprawdę groźnie. Między innymi dlatego graliśmy w dzień, choć rywal wcześniejsze spotkania rozgrywał zwykle przy sztucznym oświetleniu. Sam mecz był dla mnie przerażający, bo na stadionie było 2000 żołnierzy, a na każdym rogu boiska karabin maszynowy. Byliśmy niemalże na linii ognia. W rewanżu. Nasza przewaga nie podlegała dyskusji. Od początku dyktowaliśmy warunki na boisku i odnieśliśmy zasłużone zwycięstwo. Z tego dwumeczu zapamiętałem także fakt, że bramkarzem przeciwnika był Şenol Güneş, który w 2002 roku, jako selekcjoner reprezentacji Turcji, zajął trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Korei Południowej i Japonii.
Niestety, w późniejszych latach Szombierkom wiodło się coraz gorzej. Zasłużony klub, dziewiętnasty w tabeli wszech czasów ekstraklasy, ostatni raz w lidze zagrał w sezonie 92/93, od tamtej pory zmagając się z wieloma problemami, od finansowych, przez sportowe, a nawet poronioną fuzję z Polonią Bytom. Szombry można było w konsekwencji spotkać nawet w B-klasie. W tym sezonie jednak wygrały swoją IV ligę – oby to było światełko w tunelu.
29. ŁKS ŁÓDŹ 1954-1958
Jeśli lata siedemdziesiąte to polska złota era, lata sześćdziesiąte muszą być erą srebrną, zaś na trzeci stopień podium łapią się lata pięćdziesiąte. To właśnie wtedy polska piłka wychodziła już z mroku wojny i powojennych targów pomiędzy resortami. Wracały stare nazwy, kończył się czas dość szalonych fikołków, jak przerzucanie całych klubów z miasta do miasta, ze stadionu na stadion. W siłę rosła Polonia Bytom, łącząca doświadczenie przesiedlonych lwowiaków oraz fantastyczną górnośląską młodzież. Legia Warszawa odkrywała korzyści płynące z powoływania najbardziej uzdolnionych zawodników do wojska. Górnik Zabrze pracował już niemal na pełnych obrotach, z Pohlem, Lentnerem i Oślizłą w składzie. Nadal wielki był Ruch Chorzów z Gerardem Cieślikiem. Właściwie większość klubów I ligi miało mistrzowskie aspiracje, a co gorsza dla każdego z nich – zawodników z potencjałem na mistrzowską grę.
Za sukcesami stawał resort górnictwa. Stawała armia. Wyjątkowo zręczni działacze, którzy potrafili prośbą i groźbą wytargować transfery najbardziej utalentowanych piłkarzy.
No i w tej mozaice był też ŁKS Łódź. Włókiennictwo, które wzięło pod skrzydła najstarszy z klubów w mieście, nie mogło się równać z potężniejszymi resortami. Partia też patrzyła w stronę Łodzi niezbyt chętnie – najwięcej konfitur można przecież było ugrać na Górnym Śląsku oraz w stolicy. ŁKS lata pięćdziesiąte rozpoczął od spadku z ligi, jeszcze jako Włókniarz. Ale wtedy zaczął pisać historię, która pięć lat później zakończyła się niespodziewanym happy endem. Przede wszystkim – w klubie pojawił się duet, który miał już na zawsze zmienić oblicze łódzkiej piłki. Władysław Soporek, późniejszy król strzelców, oraz Leszek Jezierski, późniejszy architekt wielu sukcesów ŁKS-u i Widzewa.
Tego pierwszego do Łodzi ściągnęli ponoć… kibice. Konkretnie Lucjan Zapędowski, łódzki przedsiębiorca oraz jeden z założycieli Klubu Kibica, prawdopodobnie jednego z pierwszych w Polsce. Soporka miał wypatrzeć jeszcze w Legii – co prawda w tamtej ekipie młody piłkarz rzadko miał okazje powąchać murawę, ale na zrobienie wrażenia na Zapędowskim wystarczyło. Potem, gdy Soporek doznał poważnej kontuzji, to właśnie sponsor-mecenas-kibic doglądał leczenia napastnika. Snajper odwdzięczył się w sposób, którego chyba sam Zapędowski nie mógł przewidzieć.
Drugim nabytkiem był Leszek Jezierski, który odebrał chyba najlepszą szkołę trenerską w życiu – pracując pod niekwestionowaną legendą sportu w centralnej Polsce, Władysławem Królem. Przedwojennym wymiataczem, rekordzistą w liczbie goli dla ŁKS-u, ale przede wszystkim człowiekiem, który jako bodaj jedyny w Polsce odnosił sukcesy jako piłkarz i trener sekcji piłkarskiej oraz… hokeista i trener sekcji hokeja. Wszechstronne wyszkolenie zapewne zaszczepiał również swoim piłkarzom, co przynosiło naprawdę świetne efekty.
Beniaminek ligi już w 1954 roku był dosłownie o włos od Mistrzostwa Polski – Polonia Bytom miała tyle samo punktów, do obu drużyn w ostatniej kolejce dobił też Ruch Chorzów. Zadecydował bilans bramek – mistrzem zostali bytomianie, świeżo upieczony I-ligowiec z Łodzi odebrał srebrne medale, Ruch musiał zadowolić się brązem.
źr. Małopolska Biblioteka Cyfrowa, Dziennik Polski
To, co dla ŁKS-u najlepsze, działo się jednak w drugiej połowie dekady.
– Chwilę po zdobyciu przez ełkaesiaków mistrzostwa Polski w 1958 roku trener Kazimierz Górski, wówczas selekcjoner juniorskiej reprezentacji Polski, powiedział: – Cieszę się, że ten wielce zasłużony klub dopiął wreszcie swego celu. Ziściły się marzenia najstarszych ełkaesiaków. Lubię tę drużynę, bo gra ładnie – przypomina Remek Piotrowski, pisarz i dziennikarz, a przede wszystkim kibic ŁKS-u i strażnik pamięci łódzkich legend. – Chyba właśnie w tych trzech prostych zdaniach zwarty jest cały fenomen ŁKS-u lat 50, bo na jego sukces – czyli sensacyjne wicemistrzostwo w 1954 w roli beniaminka zresztą, krajowy puchar i wreszcie mistrzowski tytuł – złożyły się i pokolenie niedocenianych często w innych klubach piłkarzy (a to przecież też bardzo ełkaesiacka historia), i to, że ci piłkarze w czasach fikcyjnych etatów w zakładach pracy nie musieli się martwić o to, czy starczy im do dziesiątego, i w końcu to „wymadlanie” sukcesu przez dziesiątki tysięcy spragnionych medali kibiców.
Bez wątpienia aspekt finansowy stawał się ważny – niektóre media zarzucały wręcz, że ŁKS ma niezbyt łódzką drużynę, bo poza kilkoma młodymi graczami to przede wszystkim zawodnicy napływowi. Z drugiej strony – jak traktować jako napływowego Stanisława Barana, który w Łodzi osiadł już po wojnie, czy trenera Króla właśnie, który Lublin na miasto włókniarzy zamienił już w 1928 roku.
źr. Małopolska Biblioteka Cyfrowa, Dziennik Polski
ŁKS okazał się klubem, który powstrzymał Górnik na jego drodze do krajowej dominacji. Tak naprawdę ona mogła spokojnie rozpocząć się już od dubletu w 1957 roku – ale wówczas Pohl i spółka przegrali na stadionie ŁKS-u w finale Pucharu Polski. Rok później Górnik tracił aż pięć punktów do lidera z Łodzi. Losy obu klubów były zresztą dość mocno splątane – to właśnie remis z Górnikiem dał ŁKS-owi tytuł, wcześniej Górnik uległ łodzianom w Pucharze Polski, podczas meczu z Górnikiem łodzianie zyskali też swój przydomek.
ŁKS po pół godziny gry w Zabrzu przegrywa 0:1, a w dodatku gra w dziesiątkę – zasady mówią, że kontuzjowanego piłkarza nie może zastąpić rezerwowy. Górnik to mistrzowska drużyna, na polskie warunki dream team, więc, jak to ujął redaktor Zmarzlik z Przeglądu Sportowego nie chciałby być w skórze żadnego z 2 tysięcy kibiców z Łodzi, którzy przyjechali na ten mecz. Potem jednak dzieją się rzeczy niewiarygodne, które już na zawsze będą definiować ełkaesiacką wolę wstawania po każdym upadku. Goście zdobywają pięć bramek, rozbijają Górnik 5:1, a redaktor Zmarzlik pisze swoje pamiętne słowa: panowie, kapelusze z głów, tak grają Rycerze Wiosny.
– Dodajemy postać trenera Władysława Króla, atmosferę panującą w mieście i wokół klubu, a trzeba wiedzieć, że o Soporku, Baranie i Szymborskim opowiadano sobie wtedy na Piotrkowskiej, w popularnych kawiarniach, na dancingach, w zakładach pracy i zakazanych zaułkach, czyli w całej bez mała Łodzi – seria tych sukcesów nikogo nie powinna dziwić – puentuje Remek Piotrowski.
Awans do I ligi, srebro, brąz, wreszcie mistrzostwo oraz Puchar Polski. ŁKS tamtych lat dostarczył wielkich postaci dla polskiego sportu – bo takimi bez wątpienia są Jezierski czy Król. ŁKS miał zawodników z indywidualnymi sukcesami, część przebiła się do kadry, Soporek został królem strzelców. Nie można też zapomnieć, że wśród mistrzów Polski znaleźli się późniejsi genialni wychowawcy młodzieży – wśród nich Grzywocz.
– Tym razem Stadion Śląski świecił pustkami, mimo ładnej pogody i tak atrakcyjnego pojedynku. Zawiedli przede wszystkim sympatycy Górnika. Bo miłośników ŁKS dostrzec można było wszędzie. Łodzianie stworzyli wspaniały nastrój, dystansując pod tym względem gospodarzy o kilka długości. Odnosiło się wrażenie, że mecz odbywa się w Łodzi, a nie na Śląsku. Spotkanie rozpoczęło się sensacyjnie. Już w 2 minucie Soporek wypuszcza dokładnie Kowalca. Z potężną siłą bita piłka wykrzywia ręce Kaczmarczyka i zmierza górą do siatki. Ślązak jest jednak przytomny. W ostatnie chwili dotyka piłkę. Muska ona słupek i wychodzi w pole. Łodzianie szaleją. Teraz już zdecydowanie wierzą w triumf swojej drużyny – pisał Przegląd Sportowy, cytowany przez stronę WikiGórnik. – Ostatnia faza spotkania. ŁKS nie myśli o obronie. Widząc nieporadność poczyna Górnika, chce to spotkanie rozstrzygnąć na swoją korzyść. Bramkarz Kaczmarczyk jednak wszystko broni, zasługując bezsprzecznie na miano najlepszego piłkarza meczu. Wreszcie ostatni gwizdek sędziego. Łódzcy kibice znów śpiewają „sto lat”. Radość ich jest trudna do opisania. Kilku wiernych kibiców ŁKS biegnie na boisko. W ich objęciach giną nowoupieczeni mistrzowie Polski. Nad naszymi głowami wyrasta morze białoczerwonych klubowych chorągiewek ŁKS. Zaczynają płonąć doraźnie zorganizowane pochodnie. ŁKS definitywnie mistrzem Polski na rok 1958! (…) ŁKS trzeba jeszcze pochwalić za prowadzenie przez cały mecz otwartej gry. Nie szukał on drogi do sukcesu za pomocą murowania własnej bramki.
Po powrocie do Łodzi zaczęła się impreza.
– Wracających do Łodzi z mistrzostwem Polski piłkarzy ŁKS-u łódzcy fani zatrzymali po raz pierwszy już w Rzgowie. Potem feta przeniosła się na ulice Łodzi. Fani nieśli na rękach swoich pupili od Grand Hotelu aż do restauracji Malinowa. Robert Grzywocz miał na sobie „żółtą koszulkę” i zegarek „Omega” – były to nagrody za zwycięstwo w plebiscycie katowickiego „Sportu” na najlepszego piłkarza I ligi. Piłkarze otrzymali motocykle jawy (Kowalec, który przywiózł go do domu w dorożce, po ostrej interwencji żony, zamienił go na telewizor), a Leszek Jezierski otrzymał od sekretarza łódzkiego komitetu PZPR czerwoną skodę octavię, która na kołach miała charakterystyczne białe kapsle – pisał o tym zdarzeniu Remek Piotrowski na łamach ŁKSFANS.pl.
Wśród wielu blasków, ten zespół ma jednak ogromny cień. Bodaj pierwszy w historii polskiego piłkarstwa eurowpierdol. O tyle dziwny, że ŁKS grywał już wówczas mecze towarzyskie, rozbił choćby Rapid Wiedeń, czyli wcześniejszego pogromcę Realu Madryt. W Luksemburgu jednak zdecydowanie silniejsze okazało się Jeunesse Esch, które ograło łodzian aż 5:0, wykluczając ich z gry o Puchar Europy. Różnie tłumaczyli się łodzianie z tej katastrofy – ponoć raziły ich specyficznie ustawione jupitery, niektórzy zachłysnęli się też dostępnością pewnych produktów, o których w głębokim PRL-u można było pomarzyć. Przyczyny jednak nie usprawiedliwiają kompromitacji, która będzie wypominana ŁKS-owi już zawsze, gdy pojawi się temat Rycerzy Wiosny. Nie osłodziło tego w żaden sposób 2:1 w rewanżu w Łodzi.
Zresztą, ŁKS tak jak niespodziewanie eksplodował, tak też bardzo szybko zniknął. Całe lata sześćdziesiąte to walka o utrzymanie, przegrana ostatecznie w 1968 roku.
28. CRACOVIA 1930-1934
Źródło: WikiPasy
Po starcie ligi Cracovia należała do czołówki, ale to inni zbierali laury. Pasy były pierwszorzędną marką, ale musiały oglądać tyły – w sezonie 1929 tak Wisły, jak i Garbarni, a jeszcze Legii i ŁKS-u, nie mówiąc o mistrzowskiej Warcie.
W 1930 przyszedł jednak triumf, choć wywalczony po trudnych bojach, o włos przed Wisłą Kraków. Pasy przegrały zresztą z Białą Gwiazdą u siebie w lidze, ale odniosły taki sam triumf na wyjeździe.
Emocje pokazuje też dobrze finisz sezonu. Tak pisano po ostatniej kolejce, gdzie Cracovia wygrała w Łodzi (Z WikiPasy): „Ostatni mecz ligowy sezonu pozostawił wrażenie jaknajgorsze. Stał on na niskim poziomie technicznym, gra była nerwowa i ostra. Do nieudanej całości przyczynił się w dużej mierze sędzia zawodów, wyprowadzony z równowagi przez nie kulturalną publiczność. Rezultatem napiętej atmosfery były ciągłe awantury i targi na boisku, wydalenie Stollenwerka, wtargnięcie publiczności na plac gry, zejście sędziego pod ochroną policji i pobicie graczy krakowskich (…). Następuje incydent pomiędzy Stollenwerkiem i sędzią, który niesfornego gracza sprasza z boiska; targi trwają długo i dopiero interwencja członków zarządu klubu pozwala prowadzić dalej grę. Tymczasem publiczność wkracza na boisko, zajmując wrogą postawę przeciwko osobie sędziego. Sędzia mecz przerywa i wznawia go po pięciu minutach, kiedy policja usunęła awanturujących się widzów. Dalsza gra upływa wśród olbrzymiego zdenerwowania zarówno graczy, jak i widowni. Wśród ogłuszających okrzyków wrogo usposobionej publiczności mecz się kończy. Sędzia schodzi z boiska pod silną zasłoną policji i graczy obu drużyn, a jednak nie może powstrzymać bandy łobuzów; w rezultacie Otfinowski otrzymuje silne uderzenie w głowę. Meczem kierował p. dr. Niedźwirski ze Lwowa, wyprowadzony z równowagi przez publiczność. Widzów, mimo pięknej pogody i wagi meczu, który decydował o tytule mistrza, zebrało się stosunkowo b. mało, około 2 500”.
Warto podkreślić, że tamta Cracovia odnosiła też prestiżowe wyniki w meczach międzypaństwowych – 4:1 z Wienerem Sport-Club, 1:0 z Wackerem Wiedeń, 6:0 z BBSV Bielsko.
W składzie choćby Leon Sperling, olimpijczyk z Paryża 1924, pamiętający jeszcze z boiska mistrzostwo z 1921. Tadeusz Zastawniak, Jerzy Otfinowski, Stefan Lasota, Kazimierz Seichter, Tadeusz Mitusiński, Karol Kossok. Szczególna jest historia Kossoka – ze 103 bramkami należy do klubu „100” jako jedyny zawodników Pasów. Był Ślązakiem, w trakcie II wojny wpisanym na volklistę – wcielony do Wermachtu zginął w obozie jenieckim w 1946. Kossok grał i w Prussen Katowice, i w 1.FC Katowice (tu też grał jego starszy brat), w Cracovii, Pogoni Lwów. Trenował reprezentację Polski, a także Polonię Warszawa… poplątane, tragiczne finalnie losy.
Źródło: WikiPasy
Nieprawdopodobny przebieg miał finisz sezonu 1932. Otóż Czarnym Lwów odebrano siedem punktów – powodem były występy nieuprawnionego zawodnika, Romana Żurkowskiego. Nieuprawniony występ tego samego zawodnika w 1929 był przyczyną walkowera na rzecz Warty Poznań, co skutkowało mistrzostwem kraju dla warciarzy! Pechowiec? Jedna z najbardziej wpływowych postaci międzywojnia w historii ligi? Dwa razy przesądził o tytule, choć nie tak, jak chciałby…
Źródło: WikiPasy
27. LEGIA WARSZAWA 2001-2006
Gdy Daewoo wchodziło w Legię, obiecywało złote góry: możliwości finansowe godne europejskich mocnych lig. Stadion na… 60 tysięcy widzów. Ale choć kasa była, do tego stopnia, że pewnego razu Franek Smuda kupił sobie pół Widzewa, tak paradoksalnie sponsor musiał zwinąć żagle, by Legia odzyskała trofeum.
Kluczową postacią był Dragomir Okuka. Przez niektórych wspominany jako kat. Na pewno nie szkoleniowiec dla wszystkich – bardzo złe wspomnienia mieli z nim Łapiński czy Citko. Tak Okukę wspominał Łapa:
– Trener, u którego wszyscy ukrywali urazy, bo jak wypadłeś z treningu, szedłeś na wyrównawczy, po którym człowiek trzy dni nie mógł się ruszać, a już do końca sezonu się nie odnalazł. Serwował mordercze obciążenia. Dystanse, tempo… Mi było nieustannie blado, ale z drugiej strony nie przypuszczałem, że po trzech latach przerwy, w wieku ponad trzydziestu lat, będę jeszcze w stanie tyle biegać. Z perspektywy mogę Drago dziękować, bo on mnie odbudował fizycznie. Nie powiem, że przygotował mnie do gry, bo mnie zarżnął, ale po trzech latach chodzenia o kulach wróciłem do poziomu fizycznego, w którym mogłem normalnie funkcjonować. Niemniej gdy robili nam badania zmęczeniowe, byłem poza skalą”.
Ale Okuka z tych, którzy wytrzymali, zmontował drużynę, która potrafiła zabiegać i zajeździć wszystkich. Od wrześniowego 3:4 ze Śląskiem nie przegrali już do końca sezonu ligowego żadnego meczu. A przecież w sezonie 01/02 przecież arcymocna była Wisła, bardzo silny skład miała Amica, wciąż plejadą uznanych graczy dysponowała Polonia. Ale to Drago wycisnął siódme poty ze Svitlicy – późniejszy pierwszy zagraniczny król strzelców – Vukovicia, Karwana, Magiery, Omeljanczuka. Warto podkreślić, że przecież finalnie aż trzech legionistów pojechało na mundial do Korei i Japonii – żaden klub nie miał tak licznej reprezentacji, co więcej, Murawski, Kucharski i Zieliński zapisali dobre karty w meczu USA.
Jesienią Legia Okuki nie dała rady Barcelonie, ale w mistrzowski sposób, różnicą klas, ograła Utrecht, a potem bardzo ambitnie powalczyła z Schalke, gdzie wcale nie była drużyną słabszą.
Na kolejny tytuł Legia nie czekała tak długo – nie wychodząc z czołowej czwórki w sezonach pomiędzy tytułami, znowu zgarnęła pełną pulę w sezonie 05/06, na swoje dziewięćdziesięciolecie. Drużyna była już diametralnie inna: finansowana przez holding ITI, który wszedł w drużynę w 2004 roku. Trenerem Dariusz Wdowczyk, w składzie Fabiański, dwie czarne wieże Choto i Ouattara, Włodarczyk, Burkhardt, Janczyk, Szałachowski czy brazylijskie gwiazdy – Edson i Roger. Pisano wtedy, że Wdowczyk wydaje jak szalony – sam Burkhardt kosztował 650 tysięcy złotych.
Sęk w tym, że tamta drużyna, mimo sukcesów, niezłej organizacji, funkcjonowała jeszcze trochę w starym stylu, bez tego poczucia, ile można osiągnąć, tylko skupiając się na tym, co już jest.
Tak wspominał Marcin Burkhardt:
Wszyscy piliśmy, ale też nie jakoś dużo. Trzy czy cztery piwa. Zostałem złapany z piwem w ręku akurat ja, więc zostałem oddalony. Oczywista głupota, nie ma co szukać winnych. Trener Skorża chciał pokazać, że nie daje zgody na alkohol, nie miał wyjścia. Trochę takie szczęście w nieszczęściu, bo zostałem zawieszony, grałem w rezerwach i zgłosiła się Legia. Gdyby nie było takiej sytuacji, w Legii pewnie nigdy bym się nie znalazł. Poszedłem na wypożyczenie i wykupiono mnie za 650 tys. euro, a wiem, że przed tą sytuacją Amica chciała za mnie dwa miliony. Czy zachłysnąłem się życiem? Zarabiałem kilka razy więcej od rodziców, trochę mi zaszumiało w głowie. Zarabiało się i się wydawało. Gdzie ja będę oszczędzał? Jakie nieruchomości? Co ty, nawet się o tym nie myślało.
Miałem takie akcje, że szedłem do najdroższych sklepów i brałem same najdroższe rzeczy. Teraz widzę, że to była największa głupota. Co do samochodów, nie miałem jakichś super wypasionych, ale też jakoś na nich nie oszczędzałem. Człowiek był młody, miał energię, chciał szaleć. Wychodziło się w weekendy po meczach, wychodziło się też w tygodniu. Niepotrzebnie. Jesteś do trzeciej na imprezie, rano masz o 10 trening, przychodzisz zmęczony, lekko skacowany. Opowiadali o nas, jaką to my nie jesteśmy z Piotrkiem Włodarczykiem czy Łukaszem Surmą grupą bankietową. Wychodziliśmy na miasto, ale wynik robiliśmy. Podobno byliśmy problemem Legii, tak zwany dyrektor Trzeciak systematycznie rozwiązywał z nami kontrakty, co raczej nie wyszło na dobre. Wiesz, największym moim problemem w Legii były kontuzje. Pół roku miałem problem z kręgosłupem, później z mięśniem dwugłowym. Trzy mecze, kontuzja. Trzy mecze, kontuzja.
A tu Łukasz Surma:
Zawsze byłem towarzyską osobą i po meczach spotykaliśmy się i szliśmy razem na miasto, ale określenie „grupa bankietowa” to przesada. Chodziliśmy na Chmielną i tam spędzaliśmy czas, ale po pierwsze – nie po każdym meczu, bo po przegranych nie chodziliśmy, po drugie – nie zawsze była to impreza alkoholowa. Ale jak ktoś usłyszał, że siedzimy na Chmielnej, to już przed oczami miał, że to, tamto, siamto. Robiliśmy to z głową i umiarem. Tamta Legia miała fajną atmosferę i dobrze to wspominam, myślę, że chłopaki też. W ten sposób budowaliśmy team spirit. Teraz dużo mówi się o profesjonalizmie na zachodzie, ale nie wierzę, że tam po meczach nie idą się rozluźnić. Sportowcy kumulują w sobie stres. Jeden ma w sobie wytrzymałość na tydzień, drugi na miesiąc i w końcu musi wybuchnąć. Może dla organizmu 3-4 dni po czymś takim są niedobre, ale dla ogólnej atmosfery i rozładowania wpływa to bardzo pozytywnie. Grupa bankietowa to spłycenie tematu. Nigdy nie było tak, że nie przyszedłem na trening niewyspany czy nieprzygotowany. Więc jaka to grupa bankietowa?
Podsumowuje Tomasz Sokołowski:
Potencjał ludzki w Legii nie został wykorzystany i w końcu musiał przyjść trener z Serbii abyśmy zdobyli mistrzostwo. Okuka wprowadził do drużyny taki wojskowy dryl, często jego treningi były niezwykle intensywne, ale wyniki również przyszły szybko. Wtedy mieliśmy zarówno charakter, jak i umiejętności, co w połączeniu dało tytuł. Takie nazwiska jak Svitlica, Kucharski, Vuković, Czereszewski, Zieliński czy Saganowski mówią same za siebie.
Dla wielu legionistów ważne były z tego okresu też mecze ze słabnącym Widzewem. Klub, który dwukrotnie na Łazienkowskiej odnosił rezultaty, które potem przekładały się na tytuł, teraz był niemiłosiernie obijany – doszło do tego, że gola Widzewowi strzelił nawet Artur Boruc. To była swoista zemsta.
26. LECH POZNAŃ 1988-1992
Jerzy Kopa ma pełne prawo być uważanym w Lechu Poznań za cudotwórcę.
Przypadek pierwszy: Kopa obejmuje Lecha w sezonie 76/77, kiedy Kolejorz jest zaocznie skazany na spadek. Do momentu przyjścia Kopy, zamykał tabelę, nie wygrał ani jednego meczu. Kopa ratuje ligowy byt, rok później pokazuje, że zbudował coś większego – Lech sięga po brązowy medal. Sukces tej drużyny rozbudził nadzieje, był de facto podwaliną pod sukcesy w latach osiemdziesiątych.
Sezon 89/90: Lech zaczyna beznadziejnie, przegrywa na dzień dobry z Zagłębiem Lubin, potem remisuje z Olimpią Poznań 1:1, w trzeciej kolejce 2:2 z Zagłębiem Sosnowiec. W czwartej kolejce przychodzi łomot niesłychany – 1:5 u siebie z Zawiszą Bydgoszcz. Porażka niemieszcząca się w głowie.
I wtedy zespół obejmuje Kopa, podnosi zespół mentalnie, buduje go piłkarsko. Co ciekawe, rządzi jako menadżer w stylu angielskim – na treningach biega za piłkarzami Andrzej Strugarek, a Kopa odpowiada za transfery, taktykę, szeroko pojęty program szkoleniowy. Ta nowatorska metoda zdaje jednak egzamin – na finiszu ekipa z Sidorczukiem, Jakółcewiczem, Krygerem, Rzepką, Araszkiewiczem, Pachelskim, Trzeciakiem, Juskowiakiem, a także będącym w życiowej formie Skrzypczakiem sięga po tytuł.
Wątpliwości maja natomiast rywale. Janusz Kudyba, wówczas gracz Zagłębia Lubin, które miało największą obok Lecha chrapkę na tytuł, mówił nam w wywiadzie tak:
W jednym z wywiadów mówiłeś, że Lech przekręcił was w sezonie, gdy mieliście tylko wicemistrzostwo.
Tak, wiem o tym, bo na koniec grali z Motorem, gdzie miałem kolegów. O króla strzelców walczyliśmy ja, Krzysztof Warzycha i Andrzej Juskowiak. Andrzej w ostatnich czterech meczach strzelił bodaj dwanaście bramek. Jeździli za Lechem prywaciarze, wiedzieli, że będą mieli zwrot na transferze Andrzeja. Nic mu nie odbieram, znakomity napastnik, ale w tamtej końcówce zagrały inne elementy.
Juskowiak, zanim trafił do Sportingu, już wcześniej budził zainteresowanie Blackburn, był także na testach w PSV.
Na pewno pomógł im również regulamin, który wtedy premiował za trzy punkty wygraną więcej niż trzema bramkami, a za porażkę takim stosunkiem odejmował oczko. Widzew przez pewien czas potrafił mieć minusowy bilans w tabeli. Lech wygrał za trzy punkty aż pięć razy – najgroźniejsi rywale tylko po dwa. Gdyby regulamin rozgrywek nie premiował wysokich zwycięstw, Lech nie zostałby mistrzem – miałby tylko brąz.
Takich wątpliwości nie pozostawiał już mistrzowski sezon 91/92 wygrany pod Henrykiem Apostelem – Lech wygrał dziewiętnaście meczów, najwięcej ze wszystkich w lidze. Przegrał tylko cztery. Strzelił 66 bramek – o piętnaście więcej niż drugi GKS Katowice. W ataku Apostel miał Juskowiaka, Trzeciaka, Dembińskiego, króla strzelców zrobił Podbrożny, a jeszcze dziesięć bramek wrzucił pomocnik Skrzypczak. Jedna z największych sił ognia w lidze ostatnich dekad. Drużyna w starym stylu, czyli trzymająca się tak na boisku, jak i poza nim:
Osiem godzin dziennie spędzałem na piłce. Wszystkim grałem – kostkami plastikowymi, tymi piłkami tenisowymi, czymkolwiek. Czasami było tak, że grałem w tego tenisa mecze – ja nogą, a ktoś rakietą. Miałem czterech braci, każdy coś tam w piłkę potrafił, ogólnie na dworze mieliśmy 16 osób w paczce, spotykaliśmy się dzień w dzień. I na przykład jak oglądaliśmy mundial z braćmi, to byliśmy tak podekscytowani, że w przerwie tylko na 15 minut wybiegaliśmy, graliśmy i z powrotem na mecz. A po spotkaniu już cała ekipa się zbierała.
Tamten Lech to również demolka Panathinaikosu w Pucharze Europy, a także wielkie, choć przegrane, rywalizacje w pucharach. Ale jakkolwiek mamy serdecznie dość honorowych porażek, tak trzeba przyznać, że mecze z Barceloną i Marsylią miały szczególny wymiar.
Barca Cruyffa strzelała w Poznaniu karne przy 35 tysiącach widzów. To już naprawdę stykowy dwumecz. Radosław Nawrot opowiadał o Bogusławie Pachelskim, z jednej strony strzelcu z Camp Nou, z drugiej strony tym, który miał na nodze piłke godną awansu:
Bliskie jest mi podejście kolegi, który nagrał mecz z Barceloną na video i mówi, że co jakiś czas sobie ten mecz puszcza, ogląda, i za każdym razem myśli, że tym razem Pachelski strzeli. Bogusław Pachelski miał na nodze piłkę meczową na wyeliminowanie Barcelony: pamiętam, oglądaliśmy po dwudziestu latach na spotkaniu jubileuszowym ten mecz z piłkarzami. Pan Bogusław po seansie z łzami w oczach nas wszystkich przepraszał za tego karnego. Dostał brawa. I znowu klaszczemy, ale i ryczymy
Jeszcze inne tło miało odpadnięcie z Olympique Marsylią Bernarda Tapie.
Olympique w tamtym okresie był absolutną czołówką europejskiej piłki. Rok wcześniej przed starciem z Lechem dotarł do półfinału Pucharu Europy. W sezonie 90/91 tylko Lech zdołał go pokonać – nawt przegrany finał z Crveną to 0:0 i karne. W sezonie 92/93 wygrali edycję Ligi Mistrzów. Do Poznania przyjechali z Beckenbaurem na trenerskiej ławce, który dopiero co wygrał mundial – to pokazuje ich ówczesne ambicje.
Problem w tym, że to jedna z „najbrudniejszych” drużyn w historii piłki, której udowodniono choćby ustawianie meczów. Tapie szedł po trupach do celu. I najprawdopodobniej Lech został w Marsylii otruty.
Tak pisaliśmy w naszym reportażu:
Przed meczem źle się poczuł mózg drużyny Lecha Dariusz Skrzypczak. – Wirowało mi w głowie, ściskało w żołądku. Czułem ogromną niemoc. Bardzo chciałem zagrać, ale po prostu się nie dało. Nic na siłę – tak wspomina tamten wieczór Skrzypczak. Jego absencja mocno zniweczyła plany taktyczne Kopy. Jakby tego było mało po piętnastu minutach o zmianę poprosił Mirosław Trzeciak, który resztę meczu spędził razem ze Skrzypczakiem w szatni. Obaj zawinięci w koce, trzęsący się z zimna, drzemali na stołach do masażu.
Właściwie wszyscy zawodnicy, którzy uczestniczyli w „podwieczorku” ufundowanym przez Olympique skarżyli sie na różne dolegliwości. – Zawroty głowy, dreszcze, senność – wszyscy zachowywaliśmy się podejrzanie. To był dla nas mecz życia, nie brakowało stresu a ja potrafiłem zasnąć w ciągu dnia dwa razy. Mirek Trzeciak, po tym, jak opuścił boisko poszedł do szatni i … zasnął – opowiadał Marek Rzepka. Jerzy Kopa, jeden z członków sztabu szkoleniowego Lecha, tłumaczył jednak, że wszelkie skargi byłyby odebrane jako próba usprawiedliwiania. – Zagraliśmy słabo, głupio było szukać przyczyn gdzie indziej, choć oczywiście mieliśmy pewne podejrzenia – taki przekaz płynął z serca poznańskiej ekipy. 1:6. Kompromitacja, eurowpierdol na szeroką skalę, ale i te setki pytań – czy naprawdę problemy żołądkowe całego zespołu to przypadek? Jak to możliwe, że trzęśli się nawet rezerwowi?
Lech w 92/93 został koronowany mistrzem po wiadomym, bodaj najbardziej kontrowersyjnym zakończeniu sezonu. W grze o Ligę Mistrzów obnażone zostały jego wszystkie braki. Drużyna, która dzięki pieniądzom prywaciarzy lepiej niż najwięksi rywale poradziła sobie na początku nowej rzeczywistości, jednak finansowo przeszarżowała – długi zaczęły gonić długi, wkrótce klub stanął na krawędzi bankructwa i bardzo długo nie mógł wyjść z jego cienia.
Podbrożny, przed chwilą idol trybun, poszedł do Legii Janusza Romanowskiego. Tak wspominał „Guma”:
„W zasadzie od początku zacząłem strzelać bramki. Dwa bardzo udane lata. Dwa mistrzostwa, dwa razy król strzelców. Po każdym meczu kibice siedzieli na podwórku pod balkonem i śpiewali. Gdy odszedłem do Legii – trochę się pozmieniało. Przyjechałem się przeprowadzać i gdy tylko to zobaczyli, oblali mi samochód farbą. Pisali później na murach hasła „Bóg wybacza, kibice nigdy”. Zawsze gdy przyjeżdżałem na Lecha z jakimkolwiek klubem – nawet z Zagłębiem, które było zaprzyjaźnione z poznaniakami – zdarzało się, że coś we mnie leciało. Najgorzej było, gdy szedłem wybijać róg. Zapalniczki, małe buteleczki po wódce – rzucali wszystko”.
25. WISŁA KRAKÓW 2007-2012
Być może najlepszą miarą potęgi Bogusława Cupiała w roli działacza i właściciela klubu jest poziom, jaki miała schyłkowa Wisła. Ta najlepsza drużyna w jego przygodzie z Krakowem to przecież ostatecznie drużyna niedosytu, drużyna niezrealizowanych celów, którymi były nie mistrzostwa, ale mające nastąpić już po nich występy w Lidze Mistrzów. Oczywiście, wspomnień, zwłaszcza tych związanych z oprawieniem Schalke czy Realu Saragossa nikt wiślakom nie odbierze, ale nie bez przyczyny książka Mateusza Migi o tym okresie nosi tytuł „Sen o potędze”.
O tym jak mocny był Cupiał i jak mocna była jego Wisła, świadczy ten drugi okres, który przecież był już momentem coraz bardziej ograniczonego zainteresowania ze strony właściciela, coraz większego zniechęcenia, wreszcie coraz mniejszych nakładów finansowych. Maciej Żurawski był już zupełnie innym Maciejem Żurawskim, zbliżającym się do piłkarskiej emerytury. Zamiast Kalu Uche, piłkarza, który prezentował europejski poziom, był Maor Melikson, poza Polską odnoszący sukcesy dość sporadycznie. Kamila Kosowskiego w najwyższej formie z czasem zastąpił Marek Zieńczuk. Ale nawet wówczas, tam gdzie Cupiał miał podłogę, prawie cała reszta polskiej XXI-wiecznej piłki miała sufit.
Przesada? No nie. Ta schyłkowa Biała Gwiazda miała praktycznie wszystko to, co inne najlepsze drużyny z ostatnich dwudziestu lat, pomimo że jednocześnie bardzo wyraźnie odstawała od Wisły sprzed dosłownie kilkunastu miesięcy. Przede wszystkim – już po „pauzie” na sezon Zagłębia Lubin i GKS-u Bełchatów, Wisła zdobyła trzy Mistrzostwa Polski, w tym mistrzostwo 2008, wygrane z 14 punktami przewagi nad Legią, po sezonie, w którym krakowscy piłkarze przegrali tylko jeden mecz. Po drugie – faza grupowa Ligi Europy. Dla Wisły sukcesy w „tych drugich” europejskich rozgrywkach zawsze miały posmak delikatnego rozczarowania (że nie udało się dostać do Ligi Mistrzów), ale dla pozostałych, zwłaszcza w ostatnich latach – 1/16 finału to było i nadal jest wielkie i nieosiągalne marzenie. Po trzecie – pamiętne chwile, zwłaszcza ta grupa z Fulham i Twente oraz świętowanie już parę minut po zakończonym spotkaniu, gdy na Reymonta dotarła informacja o bramce Falla w doliczonym czasie gry na Craven Cottage.
Ech, chciałoby się to przeżyć jeszcze raz – polski zespół wychodzi z grupy Ligi Europy po ograniu drużyny holenderskiej i zwycięstwie nad Anglikami. Teraz pewnie dużym sukcesem byłoby uniknięcie podwójnego wpierdolu od outsidera tamtej grupy, Odense. To nie sentymenty, to rzeczywistość i twarde fakty. Sami zastanawiamy się, czy ta Wisła nie była czasem odrobinę niedoceniana? Zdaje nam się, że i z krakowską drużyną za kadencji Skorży, i ze samym Skorżą jest dość podobnie. Oczekiwaliśmy jakichś złotych gór, fajerwerków i manny z nieba, choć przecież patrząc z dzisiejszej perspektywy – te marzenia wydawały się niespecjalnie uzasadnione. Czy tam byli gracze europejskiego formatu? Być może Marcelo, który szybko się zawinął, być może Junior Diaz. Ale jeśli jednym z największych transferów jest Wojciech Łobodziński, a najlepszym strzelcem i gwiazdą zespołu Paweł Brożek, ze swoim zestawem zalet i wad – no nie jest to ekipa na pogonienie Barcelony.
Barcelonę oczywiście wywołujemy nieprzypadkowo, bo w tych latach poza emocjonującą końcówką meczu z Twente, Wisła pokazała się w pucharach od dobrej strony jeszcze dwukrotnie – rozbijając w pył Beitar aż 5:0 oraz wygrywając 1:0 z Barceloną. Tak, to ostatnie zwycięstwo nie miało znaczenia, tak, Barcelona oszczędzała już siły na kolejne fazy. Ale mimo wszystko – Pawełek powstrzymywał Henry’ego i Eto’o, Jirsak walczył z Iniestą, Brożek musiał się przepychać z Puyolem i Pique, a duet Boguski-Zieńczuk grał na Abidala i Daniego Alvesa.
1:0 z taką paką stanowiłoby sukces w każdym momencie historii polskiej piłki.
Problem polega na tym, że Wisła Kraków Skorży, a później jeszcze lat 2010-2012, miała swoje srogie rozczarowania. Te krótsze i dłuższe chwile, podczas których u Cupiała dojrzewała decyzja o wypieprzeniu tego wszystkiego w diabły. Największa kompromitacja tego 5-letniego okresu to bez wątpienia Levadia Tallin. To było symboliczne przejście z czasów, gdy Biała Gwiazda i sam Cupiał rzucali się do gardeł drużyn z Niemiec czy Hiszpanii, do okresu, gdy może ich ograć mistrz Estonii. Jeszcze te okoliczności, pierwszy mecz w Sosnowcu, potem konferencja Skorży, na której prosił o oszczędzenie piłkarzy, bo zawiniła „sztuka trenerska”. Oświadczenie zawodników z przeprosinami dla kibiców. Wielopoziomowa tragedia, zwłaszcza że przecież reforma Platiniego dotycząca szerszego otwarcia bram Ligi Mistrzów miała być wręcz skrojona pod Wisłę. Wisła tak z niej skorzystała, że wszelkie dobre wrażenia po Beitarze czy Barcelonie zostały zupełnie zatarte.
Kto miał jeszcze wątpliwości – wiślacy poprawili drugą wtopą z Karabachem Agdam. Mateusz Miga opowiadał o tym w rozmowie z Weszło, wskazując to, co czuli wszyscy – Cupiał zniechęcał się niepowodzeniami, przez co nawarstwiały się kolejne błędy. Ponoć traktował klub „jak grę komputerową”:
To akurat zdanie, który usłyszałem od jednego z pracowników. Gra, kiedy ma ochotę. Raz na jakiś czas odchodzi od tego komputera, bo mu się ta gra nudzi, traci zapał albo akurat przegrywa kolejną batalię pucharową. Natomiast życie, w odróżnieniu od gry komputerowej, polega na tym, że nie można wcisnąć pauzy. Wisła często była osamotniona. Kiedy w 2010 roku wracał Henryk Kasperczak, na pierwszym treningu miał 12 zawodników, sprawy stadionu nie były załatwione. Pan Cupiał nie grał wtedy w swoją ukochaną grę… Skończyło się Karabachem.
W 2012 roku Wisła zajęła siódme miejsce – w trzynastu z wcześniejszych czternastu sezonów nie spadała niżej podium. To był początek końca… No właśnie. Potęgi czy tylko snu o potędze?
24. ŚLĄSK WROCŁAW 1975-1980
– Nigdy nie byłem osobą, która miałaby jednego kolegę w szatni. Byłem osobą otwartą i taką, która spajała cały zespół. Byłem kapitanem. Często organizowałem imprezy u siebie w domu, po 90 procentach meczów szliśmy na dyskotekę. Siłą Śląska, tak jak i dziś, był zespół. Tylko, że ten dzisiejszy zespół prowadzi się w bardziej sportowy sposób. A wtedy to była drużyna bez gwiazd, złożona z samych solidnych chłopców i jednego jedynego Władka Żmudy, który cztery razy pojechał na mistrzostwa świat – opowiadał na naszych łamach Tadeusz Pawłowski, jeden z kluczowych elementów wrocławskiej układanki, która przyniosła Śląskowi pierwsze w historii tego klubu mistrzostwo Polski.
Czy ta skromność jest wskazana? Cóż, i tak, i nie.
Na pewno Śląsk Wrocław nie był oczywistym kandydatem do zgarniania tytułów – a liczba mnoga wynika w tym wypadku z faktu, że poza mistrzostwem wrocławianie wrzucili jeszcze do gabloty Puchar Polski, wicemistrzostwo i brązowy medal ligowy. To były diabelnie mocne lata polskiej piłki, pisaliśmy już o kilku innych drużynach z tego okresu. Jeszcze trwała magiczna aura wokół bohaterów z 1974 roku, ale przecież byliśmy też świeżo po Montrealu. Chwilę po mistrzostwie wrocławian reprezentacja pojechała na mundial, pewna siebie jak nigdy wcześniej, bo przecież do weteranów sprzed czterech lat coraz śmielej dołączały młode wilki.
Rzut oka na wicemistrzów z Widzewa – Boniek, Surlit, Rozborski, Tłokiński. Rzut oka na pokonaną w finale Pucharu Polski Stal Mielec – Kasperczak, Lato, Kukla, Domarski. Mistrzowskie aspiracje miał ŁKS Terleckiego i Tomaszewskiego, wciąż silny był Górnik Gorgonia i Szołtysika, gdy Śląsk został wicemistrzem, trofeum zdobyła Wisła Iwana, Kapki i Kmiecika. Tak, biorąc pod uwagę konkurencję oraz sposób budowania samego Śląska – Pawłowski ma rację, tylko Żmuda był gwiazdą wielkiego formatu, bywalcem wielkich turniejów oraz skałą, na której potem oparł się też wielki Widzew.
Ale to tylko część prawdy. Bo przecież Śląsk Wrocław miał właśnie Tadeusza Pawłowskiego oraz Janusza Sybisa, dwóch najlepszych strzelców w historii klubu – ten pierwszy biorąc pod uwagę tylko Ekstraklasę, ten drugi – biorąc pod uwagę wszystkie rozgrywki. Grając jednocześnie zapewniali taką siłę rażenia, że być może faktycznie z tyłu wystarczyło postawić Żmudę, a potem świętować kolejne triumfy. Zaczęliśmy od skromnego Pawłowskiego, to może teraz fragment z Sybisa, cytowany przez stronę oficjalną Śląska Wrocław.
Cały Sybis. Pawłowski opisywał go niemal równie barwnie.
Wirtuoz polskiej piłki, najlepszy zawodnik w historii Śląska, z piłką umiał zrobić wszystko. Pamiętam, że uwielbiał samochody. Dla niego najważniejszą rzeczą był samochód, no i przy okazji to, żeby się z tym samochodem pokazać. O, choćby na trzech-czterech dyskotekach jednego wieczoru…
Tu mamy jednocześnie zdradzone dwie tajemnice: sukcesów Śląska Wrocław oraz dość krótkiego terminu przydatności Śląska Wrocław. Trzeba bowiem przyznać, że moment chwały nie był specjalnie długi – już w 1979 roku Śląsk zajął odległe 10. miejsce. Inna sprawa, że – a to nie była reguła – wrocławianie nie przynieśli wstydu w pucharach. Wyeliminowali wprawdzie głównie dziadów, jednak nawet przegrany dwumecz z Borussią Moenchengladbach przyniósł takie okładki.
Fot. Śląsk Wrocław
Borussia naprawdę była wtedy diabelnie silna, a Śląsk wywiózł z Moenchengladbach remis. We Wrocławiu Borussia znów się namęczyła, po dwóch golach Pawłowskiego długo utrzymywał się remis 2:2 i dopiero w ostatnich 5 minutach Simonsen dwukrotnie trafił do siatki, ustalając wynik na 4:2. Umówmy się – wyeliminowanie Royal Antwerpia oraz zaledwie 1:2 z Liverpoolem w Pucharze UEFA 1975/76 też złym wynikiem nie jest. Zresztą i Napoli w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów rozstrzygnęło dwumecz dopiero w rewanżu.
W bramce wielki Ray Clemence, a z przodu? Kevin Keegan i John Toshack. Nic dodać, nic ująć. Wprawdzie jeszcze do Wrocławia Keegan nie przyleciał, ale na rewanż w Anglii miał być gotowy. – Dla nas byli piłkarzami z innej planety. Wśród etatowych reprezentantów mieliśmy tylko Władka Żmudę, ale on nie mógł zagrać. W dodatku obuwie, jakim dysponowali rywale! Graliśmy na zmrożonej murawie „olimpijskiego”, a ci wszystko dopięte na ostatni guzik. Korki na suchą nawierzchnię, mokrą, zmrożoną, może i nawet łyżwy ze sobą zabrali? – zastanawiał się Pawłowski w jednym z naszych reportaży o tamtym Śląsku.
Niedosyt? Chyba tylko, że Tarasiewicz urodził się odrobinę za późno. Gdyby dołączył do tej ekipy wcześniej, zapewnił płynność. A tak? Śląsk na przestrzeni kilkunastu lat miał dwie mocne ekipy, ale żadnej na miarę gigantów polskiej piłki.
23. PRZEDWOJENNA WARTA POZNAŃ
To Warta Poznań reprezentowała Wielkopolskę przed wojną na piłkarskiej scenie Polski. Bardzo długo nie miała praktycznie żadnej konkurencji.
Opowiada Jarosław Owsiański, historyk sportu, autor między innymi książek „1929 – zielone mistrzostwo” i „Prawdziwe i nieprawdziwe historie piłkarzy Warty Poznań w latach 1921-1939”: – Warta Poznań była bezdyskusyjnie najlepszą drużyną okręgu poznańskiego i zarazem pięciokrotnym medalistą mistrzostw Polski 1921-1926, miała pewną pozycję w tworzącej się lidze. Pomimo to, traktowana była przez rywali z Warszawy, Krakowa i Lwowa jako zespół nieco egzotyczny, reprezentujący tzw. kresy zachodnie. Wprawdzie inauguracyjny mecz w rozgrywkach ekstraklasy zakończył się katastrofą (porażka 0:3 z Czarnymi u siebie), ale później Poznańczycy (jak ich wtedy nazywano) spisywali się znakomicie. W latach 1927-1928 Warta ustanowiła najstarszy rekord ekstraklasy w postaci serii 50 kolejnych meczów ze zdobytą bramką. Warto dodać, że przez 90 lat istnienia ligi żadna inna drużyna nawet nie zbliżyła się do tego osiągnięcia, druga w tej klasyfikacji Legia ma zaledwie 36 kolejnych meczów z golem (1995-1996). Piłkarze Warty kompletowali też ligowe medale, w 1927 r. wywalczyli brąz, w następnym sezonie srebro, a w kolejnym złoto. Ten bilans potwierdza, że kontrowersyjny dla niektórych tytuł mistrza Polski w 1929 r. (po decyzji przy zielonym stoliku) wcale nie był dziełem przypadku.
Warta bardzo bliska była mistrzostwa już w 1922. Grała wtedy mecz o wszystko z Pogonią Lwów na jej terenie, prowadziła 2:0, ale zamiast bronić rezultatu, który na błotnistej murawie byłoby łatwiej utrzymać, cały czas bez kalkulacji atakowała. Pogoń ostatecznie zwyciężyła 4:3.
Co zdarzyło się natomiast w 1929? Warta w kluczowym meczu została przekręcona w Łodzi z walczącym o utrzymanie Klubem Turystów. Publika wychodziła z meczu, zrażona jawnym kantem. Warta oprotestowała porażkę, ale… na jej rozpatrzenie czekała aż trzy miesiące. Media ogłosiły mistrzem Garbarnię, ale PZPN zweryfikował wynik – również w oparciu o występ nieuprawnionego gracza w barwach łodzian, Romana Żurkowskiego – czego efektem spadek Klubu Turystów i mistrz dla Warty. Warciarze mieli najlepszą obronę w lidze – 33 stracone – i jak na tamte czasy unikalną passę pięciu meczów z rzędu z czystym kontem.
Warto odnotować, że Warta wówczas miała swój własny biuletyn dla fanów „Warciarz”. Czytamy w nim: „Wreszcie dostąpiliśmy upragnionego zaszczytu, obejmując tron piłkarski. Drużyna nasza rzetelnie sobie na to zasłużyła, wytrwałą pracą, no i umiejętnością. Żałować tylko należy, że uznanie tej naszej rzetelnie zapracowanej czołowej pozycji w piłkarstwie polskiem, nastąpiło dopiero na Zebraniu Zarządu Ligi. Jesteśmy przekonani, że drużyna nasza piłkarska godnie reprezentować będzie Mistrza Polski”.
Ponownie Jarosław Owsiański: – Trzon zespołu stanowili reprezentanci Polski, z których można by ułożyć całą jedenastkę. znakomity brakarz Marian Fontowicz, obrońca Michał Flieger, pomocnicy Zygfryd Kosicki, Witold Przykucki, Marian Spojda i Jan Wojciechowski, napastnicy Adam Knioła, Władysław Przybysz, Leon Radojewski, Fryderyk Scherfke i Wawrzyniec Staliński. O sile tej drużyny stanowiła przede wszystkim linia ataku, będąca mieszkanką rutyny z młodością. Warto podkreślić, że w ciągu trzech pierwszych ligowych sezonów warciarze zdobyli dokładnie 200 goli. Poznański klub słynął także z kultury organizacyjnej. Warta wydała program meczowy już na spotkanie pierwszej kolejki w 1927 r., a po każdym sezonie publikowano szczegółowe sprawozdanie, w którym zamieszczony był m.in. bilans rozegranych gier każdego zawodnika łącznie z zespołami rezerwowymi i drużyną juniorów. W Poznaniu ukazał się pierwszy numer specjalny gazety, wydany z okazji ligowego meczu. Zorganizowano tam także pierwszą w Polsce transmisję radiową z meczu piłkarskiego (Warta – PSV Eindhoven 5:2). Co ciekawe, w latach 1927-1929 Warta rozegrała zdecydowanie najwięcej, spośród wszystkich klubów ligowych, meczów z drużynami zagranicznymi. Ich bilans był bardzo korzystny, bowiem na 19 spotkań warciarze wygrali aż 13. Cały Poznań był dumny ze sportowych osiągnięć swoich ulubieńców, a w przeciwieństwie do innych miast nigdy nie było tam podziałów ani animozji pomiędzy kibicami.
Jarosław Owsiański podkreśla, że w latach trzydziestych Warta mocno pozmieniała się kadrowo, niemniej w tych latach trzykrotnie została brązowym medalistą, w 1938 sięgnęła po srebro. W sezonie 1932 Kajetan Kryszkiewicz został królem strzelców. Warta była jednym z najmocniejszych punktów na przedwojennej mapie polskiej piłki.
22. GÓRNIK ZABRZE 1955-1959
To nie był jeszcze docelowy Górnik Zabrze – chyba nie będzie wielkim spoilerem napisanie, że zabrzanie z lat sześćdziesiątych znajdą się w ostatniej części naszego rankingu. To był Górnik Zabrze na drodze do wielkości, może nawet na jej ostatnich kilometrach, ale jeszcze nie był to Górnik – solidny europejski zespół o kontynentalnej renomie. Za to z całą pewnością był to zespół godny wspomnienia oraz upamiętnienia – choćby przez wzgląd na to, jak szybko przeszedł drogę od prowincji po mistrzostwo.
Skąd w ogóle on się wziął w polskiej piłce? Legenda głosi, że zaważył głos jednego z księży w Radlinie, który wraz z miejscowymi kibicami był szczerze oburzony ściąganiem do ich Górnika ludzi z całej Polski. Komuniści uznali, że łaski bez – zamiast robić wielki górniczy futbol w Radlinie, zrobią go trochę dalej, w Zabrzu. Ziarnkiem prawdy w tej historii będą zapewne transfery na linii Radlin-Zabrze, bo istotnie, resort przerzucił do nowego klubu Jankowskiego, Olejnika czy Oślizłę. Ale generalnie zabrzanie trafili w dobry czas i w dobrych okolicznościach. Od początku było jasne, że klub będzie korzystał z rozległych wpływów miejscowych kopalni – i chodzi tu nie tylko o czysto organizacyjne kwestie, ale też wpływ polityczny, który wówczas bywał bardzo przydatny również w rywalizacji sportowej. W Zabrzu nie było większych tradycji piłkarski z okresu międzywojnia – a na fali budowania nowego wspaniałego świata kluby z korzeniami w „mrocznych czasach burżuazyjnych” miały od początku nieco trudniej. Jakieś niemieckie przedwojenne klubiki szybko poszły w zapomnienie, sport reaktywował się tak naprawdę w czterech nowych zabrzańskich klubach, które bardzo szybko „nakłoniono” do fuzji.
Świetnie opisuje ten czas strona kibiców Górnika, Roosevelta 81.
Pod koniec listopada 1948 roku katowicki „Sport” obwieścił swym czytelnikom, że Wydział Wychowania Fizycznego i Sportu Centralnych Związków Zawodowych Górników dąży do komasacji kilku istniejących w jednej miejscowości klubów górniczych. Zapowiadano, że pierwszy tego rodzaju klub powstanie w Zabrzu, z połączenia Pogoni Zabrze, Zjednoczenia, Concordii i Skry i będzie nosić nazwę Górniczy Zakładowy Klub Sportowy Górnik. Ostro rywalizujące w Zabrzu kluby stosunkowo łatwo było połączyć, istniały bowiem niewiele ponad trzy lata, więc nie zdołały się jeszcze zakorzenić w pełni w swym środowisku. Głównym inicjatorem tej fuzji był wielki sympatyk sportu, Julian Gajdzicki, który zorganizował spotkanie założycielskie nowego klubu, zdając sobie sprawę z ogromnego potencjału sportowego w Zabrzu. Inicjatywa ta była na rękę działaczom komunistycznym. To nie przypadek, że Górnik powstał 14 grudnia 1948 roku, w przeddzień tzw. kongresu zjednoczeniowego polskiej lewicy.
Rozpoczynał się szczytowy okres stalinizmu, walki z tradycyjnymi wartościami oraz kultywującymi je instytucjami. Propagowano sport masowy, potępiano niektóre dyscypliny, np. tenis, jako typowo burżuazyjny, czy wreszcie likwidowano typowo mieszczańskie kluby i tworzono w ich miejsce nowe, przynajmniej jeśli chodzi o nazwę – towarzystwa sportowe, połączone organizacyjnie z różnymi gałęziami gospodarki. Nie wszystkim te idee przypadły jednak do gustu. Zebranie założycielskie nie było łatwe, działaczom czterech klubów daleko było do jednomyślności, ale nie mieli wyjścia. Górnik musiał powstać, a jako że jego patronem były kopalnie Zabrzańskiego Zjednoczenia Przemysłu Węglowego nie mógł przyjąć innej nazwy. Pierwszym prezesem został Filip Sieroń. Utworzono 12 sekcji sportowych. Prawdopodobnie jeszcze przed statutową rejestracją klubu, w 1949 roku GZKS przekształcił się w terenowe koło sportowe „Górnik”, na czele którego stanął dyrektor kopalni „Zabrze – Zachód”, Bernard Bugdoł.
O tym jak dynamicznie rozwinął się Górnik świadczy właśnie zestawienie ich losów z imiennikiem z Radlina. Gdy Górnik Radlin zdobył wicemistrzostwo Polski w 1951 roku, zabrzanie grali na zapleczu I ligi, potem w wyniku reorganizacji znaleźli się nawet na trzecim szczeblu rozgrywkowym. Jeszcze w 1955 roku Górnik Zabrze był drugi w II lidze, oglądał plecy Budowlanych Opole, czyli Odry. Gwardia Kielce, Marymont Warszawa, Stal Gdańsk – zestaw rywali zabrzan w tamtym okresie brzmi wręcz karykaturalnie, gdy zestawi się ich z przeciwnikami zabrzan już kilkadziesiąt miesięcy później.
Górnik już jako beniaminek bije się jak równy z najlepszymi w lidze – zajmuje szóste miejsce, ale z 4 punktami straty do podium, u siebie ogrywa i Legię, i Ruch Chorzów, czyli mistrza i wicemistrza. Równolegle dochodzi do finału Pucharu Polski, ale w Warszawie przegrywa z Legią Brychczego i… Pohla, wówczas odrabiającego służbę wojskową w „mundurze” piłkarskim. Rok później wraca Pohl i zaczyna się impreza. Najpierw mistrzostwo, choć jednocześnie przegrany finał Pucharu Polski. Potem „dopiero” trzecie miejsce, ale w 1959 roku znów mistrzostwo Polski. Potem drużynę nieco odmłodzono, dorzucono tam jeszcze więcej talentu, w klubie pojawił się ponownie trener Augustyn Dziwisz. Reszta jest już historią, której finałem było losowanie z udziałem monety oraz kapitalna historia w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Nie ma natomiast absolutnie żadnych wątpliwości, że o ile Górnik lat sześćdziesiątych i początku lat siedemdziesiątych był prawdziwym gigantem, o tyle już ten w drugiej połowie lat pięćdziesiątych był wielki.
21. LECH POZNAŃ 2008-2011
Czy to był Lech Poznań, który na długie lata zdominował ligę? Nie. Czy to był Lech Poznań, który odniósł bezprecedensowy i niespodziewany sukces niewielkimi zasobami finansowymi i organizacyjnymi? Nie, wręcz przeciwnie, przecież stała za nim już prawdziwa fortuna oraz doświadczenia i zawodnicy dwóch ekstraklasowych klubów. Czy to był Lech, który doszedł wyjątkowo daleko w Europie? Czy to był Lech, który miał zawodników stanowiących o sile reprezentacji? Czy to był Lech, którego zagraniczne nabytki potem rozsadziły silne europejskie ligi?
Na większość pytań, które zadawaliśmy sobie przy układaniu tego rankingu trzeba byłoby odpowiedzieć: nie. Ale dla Kolejorza z lat 2008-2011 trzeba zrobić wyjątek i docenić go nieco w oderwaniu od gabloty z pucharami czy osiąganych wyników w lidze. Bo ten Lech, to przede wszystkim kilka pojedynczych spotkań, które już na zawsze przejdą do historii polskiego futbolu oraz kilka popisów tak fenomenalnej gry, że zapewne nieprędko będzie nam dane podobną oglądać na murawach między Odrą a Bugiem.
Przede wszystkim – Lech Poznań tamtego okresu miał dwóch trenerów, którzy potrafili zrobić coś widowiskowego. Sami wiecie, że nie zawsze było nam po drodze z Franciszkiem Smudą i jego metodami, ale trzeba przyznać – Kolejorz jego kadencji był wyjątkowo efektowny. Zdobywanie kilku bramek w meczu, nawet z wyżej notowanymi rywalami czy w europejskich pucharach, wykorzystywanie przede wszystkim ofensywnego potencjału bardzo porządnych zawodników jak Stilić, Peszko czy Rengifo, wiara w Lewandowskiego, choć to akurat wybitnie trudne nie było, gdy od wejścia zaczął naparzać z każdej pozycji. Smuda miał ten swój nos, nie przeszkadzał szczególnie zawodnikom, zwłaszcza, gdy dostawał takich z ciągiem na bramkę. A że piłkarzy podrzucał mu wówczas śp. Andrzej Czyżniewski – wszystko hulało aż miło.
Okienka w 2008 roku to chyba w ogóle najbardziej udane zakupy w historii polskiej piłki. Lech sprowadził wtedy Roberta Lewandowskiego, Semira Stilicia, Manuela Arboledę, Sławomira Peszkę, Tomasza Bandrowskiego i Ivana Turinę. Czterech piłkarzy, którzy w krótkim czasie stali się gwiazdami ligi, a przede wszystkim – poprowadzili Lecha do wiosennej przygody z Europą. Dziś te sukcesy mogą być trochę przyćmione przez to, czego dokonał Kolejorz już za rządów Zielińskiego i Bakero, ale pamiętajmy, że ten lot po Manchestery i Juventusy zaczął się m.in. od rozjechania Grasshoppers.
Ale 6:0 ze Szwajcarami to nie była nawet przygrywka przed symfonią w kolejnych fazach. Przede wszystkim mecz-symbol. 4:2 z Austrią Wiedeń, po wygryzieniu awansu dosłownie w ostatnich sekundach. Najpierw to przybicie w głosach komentatorów, gdy Lech stracił drugiego gola. A potem akcja, którą wielu w Wielkopolsce mogłoby szczegółowo rozrysować nawet po przebudzeniu w środku nocy. Peszko zaczyna mieszać na prawej flance, mimo dwóch godzin biegania w nogach, podjeżdża pod linię i dogrywa na aferę do środka. Tam Arboleda próbuje jakoś zgasić piłkę udem, jeden z rywali się obcina, w tłoku do futbolówki dopada Rafał Murawski… Eksplozja radości.
To nie było ostatnie słowo lechitów. W fazie grupowej udało im się przede wszystkim nie przegrać z Nancy i Deportivo La Coruna, ale i wygrać w Rotterdamie z Feyenoordem po golu Ivana Djurdjevicia. A ten pościg w Poznaniu już w fazie pucharowej? Dwa gole w ostatnich dziesięciu minutach i 2:2 z Udinese? Jasne, w rewanżu zabrakło gola, a w końcówce padło kultowe w pewnych kręgach „Kikut, rany boskie”, jednak to i tak są mecze i osiągnięcia z dzisiejszej perspektywy właściwie nieosiągalne. My tu się męczymy z Szeryfami i Rygami, a tymczasem tamten Lech najpierw przeszedł Azerów, Szwajcarów i Austriaków, po czym w grupie odprawił Holendrów i Francuzów. To nie tylko piękne historie, nie tylko pamiętne mecze, ale też te upragnione punkty rankingowe, nieprawdopodobny kapitał na przyszłość.
Tu właśnie dochodzimy do drugiej europejskiej odysei, tym razem już z Jackiem Zielińskim i Jose Bakero za sterami. Najpierw wielki ukłon przed Panem Trenerem Jackiem, który wygrał dla Lecha ligę, wiosną kosząc wszystkich rywali. To o tyle ważne, że naprawdę Kolejorz rozkręcał się wtedy jak lokomotywa, i to pomimo naprawdę mocnego składu oraz rozkręcającego się Lewandowskiego. Finisz to już jednak istna bajka, pięć zwycięstw z rzędu, do tego oczywiście mnóstwo ważnych bramek Roberta. Natomiast pamiętajmy – największe wyczyny poznaniaków to właśnie okres świeżo po oddaniu najlepszego piłkarza w ręce Jurgena Kloppa.
Kto mógł przypuszczać, że tak to wszystko się potoczy? Na wejściu ogromne trudności lechitom sprawił Inter – i to nie ten mediolański, tylko z Baku. Trudno uwierzyć, że goście, którzy za chwilę mieli opędzlować Manchester City, w Poznaniu wygrali dopiero w jedenastej serii rzutów karnych, gdy Kotorowski najpierw pokonał Lomaję, a potem obronił strzał golkipera z Azerbejdżanu. Kurczę, aż zacytujemy nasz tekst po meczu.
Za chwilę nasi piłkarze będą narzekać – a dlaczego puchary musimy zaczynać tak wcześnie? A czemu znowu trzeba lecieć gdzieś na wschód? A powód jest przecież prosty – BO TO WASZ POZIOM, CIAMAJDY. Jak remisujecie z Maltańczykami i przegrywacie z Azerami, to z kim chcielibyście grać? Z Niemcami? Z Anglikami? Z Hiszpanami? Oni nie mają czasu na potyczki z amatorami. Znak czasów – kiedyś na karne, to Lech walczył z Barceloną. A teraz walczy z Interem, tylko tym z Baku.
Los się do Lecha uśmiechnął, no to teraz mamy śmiech przez łzy. Brawo Kotorowski! Ale chyba wypada napisać, że tego Kotorowskiego to Lech od lat próbował się pozbyć i kimś zastąpić – a to Dolhą, a to Turiną, a to Kasprzikiem, a to Buriciem. I co? Tyle czasu i nie udało się działaczom znaleźć bramkarza. Przychodzi do meczów o wszystko i broni Kotorowski. I – co jest żartem historii – ratuje wszystkim dupy. Transfery latem? Takie, że nie miał dziś kto grać w ataku. A Mariusz Jop nie zawsze może pomóc.
No, przyznamy szczerze, chyba nikt nie sądził, że jeszcze w tym samym sezonie Lech faktycznie powalczy z legendarną włoską drużyną, wprawdzie nie Interem, ale równie mocnym Juventusem. Tak, po drodze była porażka w dwumeczu ze Spartą, przez co Kolejorz wypadł z gry o Ligę Mistrzów, ale nie ma sensu rozpaczać, dzięki temu napisały się wielkie historie. Rudnevs i jego hat-trick. Możdżeń i opinia człowieka, który potrafi uderzyć z dystansu. Ale przede wszystkim drugie miejsce w grupie, z liczbą punktów równą Manchesterowi City, z pięcioma „oczkami” przewagi nad Juve.
– Kiedy w latach 08-10, Lech już amikowy, w pucharach zaczął wygrywać, wygrywać z Juve czy Manchester City, odetchnąłem z ulgą. Pomyślałem: kurczę, no wreszcie przestaniem się karmić tym, że w Poznaniu strzelaliśmy karne z Barceloną, że to był wielki sukces. Wcześniej Lech nie miał pucharowych sukcesów, choć miały je mniejsze kluby, gdzieś przechodziły, kogoś umiały zaskoczyć. Lech potrafił wygrać najwyżej jeden mecz jak z Marsylią czy Bilbao – opowiadał ostatnio w rozmowie z Weszło Radosław Nawrot z Gazety Wyborczej. To dość trafne ujęcie – wielka ulga, wielki wyczyn, że teraz Lech miał już patrzeć prosto w oczy kibicom Legii, Widzewa czy Górnika Zabrze – patrzcie, my też mamy swoje momenty chwały z europejskimi markami. A jednocześnie nadzieja, że ten „amikowy” Lech naprawdę będzie mocarzem, tak jak zaczął od prawdziwie mocarstwowych wyczynów w latach 2008-2011.
Manchester City Vieiry, Adebayora, Richardsa i Zabalety wpada do Wielkopolski i dostaje trzy gole, w tym bombę od 19-latka. Juventus z Del Piero, Chiellinim i Iaquintą tonie w śniegu i odpada z Ligi Europy, pomijając, że wcześniej daje sobie wbić trzy bramki na Stadionie Olimpijskim w Turynie. Niewypowiedziany żal, że nie udało się pójść za ciosem i odprawić też Bragi, sądzimy, że im dalej w ten europejski las, tym Lech grałby z większą swadą i polotem – czyli tak, jak mu wychodziło najlepiej. Wcześniej ta historii z Feyenoordem, z Austrią, nawet z Udinese. Tamte dwa sezony w Europie to kapitał, który wydawał się trudny do zmarnowania.
A potem przyszły Stjarnany i Żalgirisy. Może dlatego, pomimo że w latach 2008-2011 Lech zdobył tylko po jednym medalu w każdym kolorze, a w latach 2012-2017 zgarnął złoto, dwa srebra, dwa brązy i trzy finały Pucharu Polski – to właśnie ten wcześniejszy Lech jest większy. Potężniejszy. Po prostu fajniejszy.
DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ
DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ
DRUŻYNY 80-71 => TUTAJ
DRUŻYNY 70-61 => TUTAJ
DRUŻYNY 60-51 => TUTAJ
DRUŻYNY 50-41 => TUTAJ
DRUŻYNY 40-31 => TUTAJ
CAŁY RANKING => TUTAJ
LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ