Reklama

Niemiecki klub wicemistrzem Polski, górnicza chwała i balangowicze z ŁKS

redakcja

Autor:redakcja

05 maja 2020, 17:21 • 38 min czytania 16 komentarzy

Jak to się stało, że proniemiecki, a później nawet pronazistowski klub grał mecz o mistrzostwo Polski? Czy Górnik Radlin był o włos od zostania sztandarową potęgą piłkarską PRL-u, zabierając to miejsce Górnikowi Zabrze? Kto zbudował fundamenty pod sukcesy Lecha Poznań? Jaki klub niemal systemowo marnował talenty, bo wybitnym piłkarzom wszelkie balangi uchodziły płazem? Który piłkarz Odry Wodzisław strzelił tyle bramek w sezonie pucharowym co Ronaldo?

Niemiecki klub wicemistrzem Polski, górnicza chwała i balangowicze z ŁKS

Przed wami kolejna część rankingu stu najlepszych klubowych drużyn Polski – dziś miejsca 81-90, zapraszamy.

90. ŁKS 1980-1990

Źródło: Skarb kibica, „Tempo”, 1988 rok.

Reklama

Stanisław Terlecki. Marek Chojnacki. Witold Wenclewski. Witold Bendkowski. Jarosław Bako. Ryszard Robakiewicz. Zbigniew Robakiewicz. Jacek Ziober. Juliusz Kruszankin. Dariusz Bayer. Krzysztof Baran. Grzegorz Więzik. Piotr Soczyński. Dariusz Podolski. Sławomir Majak. Tomasz Wieszczycki. Adam Grad. Robert Kozielski. Zdzisław Leszczyński. Andrzej Woźniak. Tomasz Cebula. A jeszcze tacy gracze w mniejszych lub większych rolach jak Bulzacki, Tomaszewski, Galant, Dziuba, Polak, ale jasne: to już nie była ich dekada.

Zaczęliśmy od nazwisk, bo ŁKS w latach osiemdziesiątych sukcesów nie miał. Był konkurencyjny, ale najwyżej zajął czwarte miejsce. Znajdował się w cieniu przeżywającego apogeum chwały Widzewa.

Ale jest to drużyna ważna, bo robi za przykład zespołu ku przestrodze. ŁKS dostarczał seryjnie kadrowiczów do reprezentacji Polski Łazarka i Strejlaua, miał swoje typy Piechniczek – ŁKS miał swojego brązowego medalistę mistrzostw świata España 82. W ŁKS-ie grała gwiazda srebrnej drużyny Janusza Wójcika, czyli Wieszczu, a był i drugi kandydat, bo to Adam Grad był najlepszym napastnikiem eliminacji. Brązowy medal mistrzostw świata U-20 w 1983? Trzech ŁKS-iaków: Ludwiczak, Bako, Wenclewski. Gracze ŁKS-u byli niejednokrotnie bohaterami hitowych transferów zagranicznych.

Polski futbol ma długą tradycję marnowania talentów. Chyba żadna drużyna w historii polskiej piłki nie produkowała ich tak systemowo jak ta, by później tworzyć im warunki pod tego talentu marnotrawienie. Powiemy brutalnie, ale chyba w mało której mocnej drużynie tylu zawodników później miało poważne problemy z życiem prywatnym, by nie powiedzieć wprost, że znalazło się na marginesie życia, zmagając się z nałogiem alkoholu.

Niektórzy ten bój niestety już przegrali.

Reklama

W tym więcej niż jeden z wymienionych na początku.

Tak opowiadał nam o tamtej szatni Juliusz Kruszankin:

– Sekret tamtego ŁKS-u polegał na tym, że miał piłkarzy, którzy mogli zostać wielkimi, gdyby skupili się tylko na piłce nożnej. Natomiast balety, alkohol i tak dalej… Wychodził pan na mecz, a biegać siły miało tylko czterech. Z tego brały się takie wyniki. To też wina działaczy, że na wiele pozwalali. Trener Gutowski jeździł po domach, sprawdzał, czy chłopaki są i w jakim stanie. Jeden okazywał się pijany, drugiego policja zabrała. No to trzeba wtedy wyciągnąć konsekwencje, żeby więcej tego nie robili. A tu było zamiatanie pod dywan. Jakieś kary finansowe, ale małe, dwa mecze zawodnik wygrał, odrobił pieniądze i robił to samo. Tu był pies pogrzebany. (…). Zdarzało się, że ktoś grał na kacu. Tego się nie ukryje. To widać. I czuć. (…) Ci piłkarze w ŁKS-ie to często byli tacy, którzy nawet w nie najlepszej dyspozycji zrobili jedną czy dwie akcje, które przesądzały o meczu, a kto inny by biegał cały mecz i nic z tego nie wynikało. Trener miał też związane ręce, to szło wyżej – gdyby ich nie wystawił, zaczęłyby się pytania. Bo dlaczego nagle nie gra gwiazdą zespołu? Zamiatanie pod dywan było, że tak powiem, systemowe. Natomiast jestem przekonany, że tamten ŁKS, gdyby był mniej balangowy, zdobyłby przynajmniej jedno mistrzostwo Polski. Czasem na zgrupowania jechało siedmiu zawodników – mówię o kadrze A i reprezentacji olimpijskiej.

Ciekawym przypadkiem jest Robert Kozielski, który w debiucie strzelił hat-tricka, rozpisywała się o nim prasa. Natomiast Kozielski, wówczas łączący studia z grą, szybko zawiesił buty na kołku. Trochę przez zderzenie z metodami Leszka Jezierskiego, ale również – nie ukrywajmy – po tym, co zobaczył w szatni. Źle na swojej decyzji nie wyszedł: dziś jest profesorem Uniwersytetu Łódzkiego. Na naszych łamach Kozielski wspominał:

– Pojechaliśmy na obóz do Straszęcina. Jezierski pozakładał nam na nogi obciążniki, nie wiem, 5kg lub 10kg. Robiliśmy tak przebieżki wzdłuż boiska, w jedną, w drugą. Potem na jednej nodze. Potem w przysiadzie. W Straszęcinie były wtedy jeszcze trzy drużyny ligowe. Pamiętam legionistów stojących przy płocie i z niedowierzaniem obserwujących nasz „trening”. Co my do cholery jasnej robimy? Później Wójcik miał pretensje do Jezierskiego, bo mu Wieszczu na pół roku wypadł z obiegu, łamiąc kość śródstopia. Ja miałem osiemnaście lat, nie miałem tak wykształconych mięśni, by być przygotowanym na takie zajęcia. Ale Jezierski miał filozofię: Pękają słabe ogniwa. Dwóch umrze, trzech przeżyje i hajda. Porównajmy to do tego jak się dziś buduje siłę, wytrzymałość. Każdy jest inny, każdy ma inny organizm, a obciążenia trzeba indywidualizować.

– W tamtej szatni ŁKS panowało hasło „kto nie pije ten kapuje”?

– Panowało.

– Musiałeś pić?

– Tak, ale nie piłem dużo. Nie jeździłem z nimi balować i też prawdopodobnie zostałem przez to odsunięty. Bywali tacy – Jacek Ziober, Marek Chojnacki, Witek Bendkowski – którzy starali się nie pić, a także pomagali mi radami: nie trenuj tak mocno, pomyśl o swojej przyszłości. Ale była też grupa bardzo rozrywkowa. Fajni ludzie, lubimy się, ale ewidentnie mieli inaczej ustawione priorytety.

Pamiętam sytuację, gdy jeden z nich powiedział mi wprost: ty już więcej w piłkę nie zagrasz. Nawet nie pamiętam o co poszło. Nie wiem czy straszył, czy tak gadał, ale coś w tym było. Nie piłem z nimi i byłem poza grupą. Słynne imprezy u jednego z młodych piłkarzy, który dostał wtedy mieszkanie. Nie zrobił w ŁKS-ie kariery, bo chłopaki go rozprowadzali. Przyjechał z małej miejscowości, a tu Łódź, ŁKS, kadrowicze za kumpli, pieniądze. Opowiadali mu bzdury, że zagadają i będzie dobrze, a potem chlali u niego tygodniami. Dobrze, że mu całkiem kariery nie złamali. Albo imprezy w klubie „Siódemki”, czyli na Piotrkowskiej 77. Czy wygrana, czy przegrana – tam zawsze pomeczowa imprezka, która w przypadku niektórych osób przeciągająca się na całą niedzielę, nieraz na poniedziałek. Bywałem na nich, ale uważałem, że nie muszę pić tak dużo jak oni. W pewnym momencie więc przestali zapraszać. Ale ci, którzy się po drodze pogubili – to też wina Jezierskiego, który pozwalał na takie rzeczy, który im sprzyjał, istniał w tym układzie.

89. ZAWISZA BYDGOSZCZ 2012-2014

1 czerwca 2o13 roku. 8 tysięcy widzów zgromadzonych na stadionie w Bydgoszczy ogląda, jak ich drużyna mocno komplikuje sobie kwestię awansu do Ekstraklasy, wyczekiwanego od lat, wymodlonego w IV-ligowych czasach. Zawisza po golu Zalepy w 59. minucie długo nie może doprowadzić do wyrównania, ale w końcu trafia – Mąka na dziesięć minut przed końcem, chwilę później „najlepsza lewa noga w Europie”, Piotr Petasz, trafia na 2:1. W jednej z ostatnich akcji meczu Arkadiusz Aleksander wyrównuje, jest 2:2. W rozgrywanym równolegle spotkaniu Termaliki Bruk-Bet Nieciecza utrzymuje się wynik 1:0, który oznacza przyklepanie awansu przez klub państwa Witkowskich. O ostatnie wolne miejsce Zawisza musiałby walczyć z Cracovią w korespondencyjnym pojedynku w ostatniej kolejce.

Wówczas w pole karne Niecieczy wybiega Michał Wróbel, bramkarz Olimpii. Piła na aferę. W teorii Bruk-Bet mógł jeszcze powalczyć w ostatniej kolejce, ale wydarzenia z ostatnich sekund meczu z Olimpią były najbardziej symboliczne, a i na pewno nie bez wpływu na przebieg ostatniej kolejki. Tak pracę stracił Kazimierz Moskal, tak Termalica musiała odłożyć plany awansu o rok. Za to Zawisza już zaczynał swoje święto.

Co ciekawe, gdyby zapytać o to kibiców w Bydgoszczy, pewnie wskazaliby ostatni mecz sezonu w I lidze jako najcieplejsze wspomnienie związane z kadencją Radosława Osucha w roli właściciela i prezesa klubu. Polonia Bytom już zdegradowana, borykająca się z problemami finansowymi i organizacyjnymi, przyjęła setki kibiców z Bydgoszczy na wszystkie dostępne na stadionie miejsca – część weszła do klatki gości, część usiadła z fanami Polonii, jeszcze inni gdzieś w lożach prasowych. Po końcowym gwizdku i pewnym zwycięstwie Zawiszy zaczęła się feta na murawie – w której jak zwykle uczestniczył Osuch, zazwyczaj obecny na pierwszym planie, gdy w grę wchodziło unoszenie pucharów. Wówczas jeszcze wszyscy świętowali ramię w ramię, jak wielka bydgoska rodzina. Osuch wyściskał 3/4 kibiców, oni rewanżowali się tym samym, wraz z wylewnymi podziękowaniami. Sielanka skończyła się w Ekstraklasie, gdy obie strony poszły na wojnę. Nie da się jednak ukryć – wojna wojną, a wyniki wynikami.

Fakty są takie, że to prawdopodobnie najmocniejszy, a z pewnością najbardziej utytułowany klub w kujawsko-pomorskiej piłce. Konkurencję tworzy głównie Polonia Bydgoszcz z jednym mistrzostwem Polski juniorów, ale też nie przesadzajmy z deprecjonowaniem. Zawisza wygrał Puchar Polski, Zawisza wygrał Superpuchar. Okoliczności to jedna sprawa, druga – wrzucenie do gabloty Zawiszy pierwszych dwóch eksponatów w historii tego klubu. A trzeba dodać – przecież wydostało się stamtąd też sporo ligowej jakości. Michał Masłowski miał parę naprawdę świetnych chwil, zwłaszcza w tym sezonie przypieczętowanym wygraniem I ligi. Igor Lewczuk zrobił kawał kariery, Majewskij czy Goulon wyrastali ponad poziom ligowego dżemiku, fajnie rozwinęli się Drygas czy Wójcicki. W lidze spokojne miejsce w górnej ósemce, w Pucharze przygoda zakończona pokonaniem Zagłębia na Stadionie Narodowym.

Nawet w europejskich pucharach jakiejś kompromitacji nie było, ot, wpierdy od Zulte Waregem. Gdyby nie konflikt z kibicami i cała fatalna otoczka, która poskutkowała tym, że fanatycy obu klubów nie pofatygowali się na finał Pucharu Polski – wspominalibyśmy tego Zawiszę jeszcze lepiej i z jeszcze większym sentymentem. Ale w oderwaniu od tej żenującej naparzanki poza boiskiem – na murawie to była po prostu niezła ekipa z sukcesami na miarę możliwości drużyny z tego niespecjalnie piłkarskiego województwa.

88. HUTNIK KRAKÓW 1990-1997

Owszem, Hutnik Kraków to siedem sezonów w pierwszej lidze lat dziewięćdziesiątych, owszem, to jeden półfinał Pucharu Polski, owszem, to jeden udany występ w pucharach, bo za taki trzeba uznać przejście dwóch rund – w tym wyeliminowanie Sigmy Ołumuniec Karela Brucknera – i przyzwoite mecze z Monaco.

Ale Hutnik nie znalazłby się tak wysoko, gdyby nie jego zasługi w szkoleniu. To na nich zbudował swoją pozycję. Trzykrotnie – 1985, 1993 i 1994 – wygrywał mistrzostwo Polski juniorów. Wychowankami klubu są Marek Koźmiński, Mirosław Waligóra, Dariusz Romuzga, Łukasz Sosin, Marcin Wasilewski, Krzysztof Bukalski, a ciut później Michał Pazdan.

Rafał Skórski: – Szkolenie w Hutniku, jak na tamte czasy, było na profesjonalnym poziomie. Trenerzy mieli przed południem dyżury, gdzie trenowali indywidualnie z zawodnikami, którzy nie mogli przyjść na popołudniowe zajęcia – takich drobiazgów było więcej, a cała struktura spinana i doglądana przez trenera Hradeckiego. Inna rzecz, że było też w kin wybierać. W każdym naborze brało udział kilkuset dzieciaków, do tego nabory w szkołach czy przenosiny najlepszych z Wandy – tą drogą choćby poszedł olimpijczyk Mirek Waligóra. To był czas dorastania dzieci z wyżu demograficznego, dzieciaków było multum, zawsze było zim się pobawić na osiedlu, ale też zdarzały się kłótnie.

Waldemar Kocoń: – To były najlepsze lata, jeśli chodzi o szkolenie młodzieży w Hutniku. Mieliśmy niesamowicie mocne dziesięciolecie. Mistrzostwa, medale. Roczniki takie nam się nakładały, że byliśmy w stanie wystawić trzy mocne zespoły. Byliśmy wtedy w ogólnopolskiej czołówce.

Tak szkolenie Hutnika wspominał ostatnio w wywiadzie Szymona Podstufki Mirosław Waligóra: – Gdy wchodziłem do pierwszej drużyny Hutnika, wraz ze mną weszło jeszcze dwóch innych zawodników z juniorów. Był to okres przemiany z komunizmu na kapitalizm. Huta została zamknięta, etaty nie były płacone, pojawiły się problemy finansowe w klubie. Zawodnicy będący na etatach kombinatu huty odeszli. Zrobiło się dużo wolnych miejsc w zespole, my dostaliśmy szansę i tę lukę zapełniliśmy. Praktycznie wszyscy, przed którymi wtedy otworzyła się okazja gry w pierwszej lidze, wykorzystali swój czas. Krzysiek Bukalski, „Koza”, Darek Romuzga, Andrzej Zięba. Wszystko to chłopcy, którzy wyszli z juniorów, młodzieżówki, trampkarzy Hutnika. W klubie było wtedy bardzo dobre szkolenie.

Nie chodziło jednak tylko o wychowanków. W Hutniku zaistnieli – w praktyce tu będąc oszlifowanymi – w młodym wieku tacy gracze jak Kazimierz Węgrzyn czy Waldemar Adamczyk. Ten drugi prosto z Hutnika pojechał za Piechniczka na Wembley. To tutaj licząc sobie dziewiętnaście lat trafił Tomasz Hajto, prosto z Górala Żywiec, czyli znowu: ktoś w Hutniku miał oko. O Hajcie tak opowiadał Siergiej Szypowski:

– Z Tomkiem Hajto przez pewien czas mieszkaliśmy wspólnie w mieszkaniu służbowym. On miał swój pokój, w którym mieszkał z Renatką, ja swój. Pamiętam, że na okrągło słuchał Staszka Sojki. Jak przyjeżdżał z Makowa Podhalańskiego, to zawsze przywoził mnóstwo wiejskich kiełbas, szynki, szczodrze się dzielił.

Klubową legendą, a w szczytowym momencie wyróżniającym się ligowcem, był na pewno Leszek Walankiewicz. Andrzej Sermak był jednym z lepszych pomocników pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych. Dobrych piłkarzy było całe multum.

Także tych zagranicznych, bo Hutnik potrafił znaleźć choćby na wschodzie czołowego golkipera tamtych lat, Siergieja Szypowskiego, a także afrykańskie gwiazdy: Zakariego Lambo i Moussę Yahayę.

Klimat w klubie na pewno był jednak specyficzny. Czasy, gdy wokół piłkarskich klubów kręcili się różni niebanalni biznesmeni. Znowu Szypowski:

– W Lechu chciał mnie Henio Apostel, ale Kolejorz nie dogadał się z menadżerem. Wreszcie zgłosił się beniaminek pierwszej ligi, Hutnik. Szukali drugiego bramkarza. Mówię – nie ma co wybrzydzać, zaraz okienka się pozamykają i zostanę z niczym. I tu wchodzi historia Stanisława Kmity. Pierwszy prywatny zawodnik w Polsce, wypożyczony od Kmity do Hutnika. Pewnie. Wchodził do szatni i mówił: panowie, jak dzisiaj wygrywacie, te pieniądze są wasze. I zostawiał pokaźną sumkę. Mojemu synowi i mnie dał po złotym medaliku Matki Boskiej Częstochowskiej. Jak Adam Fedoruk strzelił w barwach reprezentacji bramkę na Hutniku, zafundował mu malucha. Kiedyś dzwoni do mnie Stanisław, mówi: Siergiej, przyjechały biznesmeny, wpadnij zapoznać się, pogadać. Przyjeżdżam pod restaurację, tam same BMW i Mercedesy. Wchodzimy z żoną, patrzymy, znam tych ludzi: mafia. Stanisław mnie wprowadza: Siergiej, to są biznesmeni z Katowic. To jest „Krakowiak”. Janusz Trela. Ten, co ożenił się z Cyganką i połączył swoją mafię z Cyganami. Ten bandzior wstaje, buzi buzi, witamy się. W międzyczasie przyjeżdżali ludzie z rynku i z Floriańskiej, ci, co handlowali złotem lub dolarami, rękę mu całowali i siadali. Sporo gadaliśmy o piłce. „Krakowiak” chciał Hutnika przejąć. Proponował też biznesy, żeby spirytus i papierosy wozić na wschód, ale mnie to kompletnie nie interesowało. Po dwóch godzinkach spakowaliśmy się i pojechaliśmy do domu. Dwa tygodnie później krążyły po mieście historie, że gang Krakowiaka zrobił porządki w Krakowie, zebrał haracze i wrócił do siebie. Takie były wtedy czasy, mafia często kręciła się wokół piłki. Miliarder Pniewy? Też mafia.

Jakoś się tak dziwnie składa, że szczytowe osiągnięcie klubu, zamiast napędzić, zaczyna być początkiem końca. Mecze takiego Hutnika z Monaco? Z jednej strony Ozimek, z drugiej Barthez. Z jednej strony Kaliszan, z drugiej Scifo. z jednej Fudali, z drugiej Sonny Anderson. Wstyd jednak nie było: u siebie Hutnik prawie dowiózł remis, Ikpeba skarcił krakowski zespół w końcówce. No dobrze, może trochę wstydu było, ale poza boiskiem – klub klepał już wówczas taką biedę, że przybyszów z Monte Carlo raczono wyłącznie słonymi paluszkami, a na mecz trzeba było pożyczać piłki, bo te w bazie Hutnika nie spełniały standardów…

87. GKS BEŁCHATÓW 2006-2008

Ach, co to był za sezon, co to były za czasy. Wrocławska prokuratura działała już na pełnych obrotach, zawodnicy zamiast przygotowywać się do zajęć i rżnąć w karty na tyłach klubowych autokarów, godzinami rozważali – kiedy zapukają do moich drzwi, a może czas samemu się zgłosić? Okej, trochę hiperbolizujemy, ale chyba nie ma przypadku w tym, że najbardziej szokujące rozstrzygnięcia w polskiej lidze miały miejsce w czasie, gdy czyściła się ona bardzo intensywnie z dziesiątek czarnych zbłąkanych owieczek. Albo inaczej – gdy zamiast delikatnego wiatru zmian, mieliśmy prawdziwy huragan, na który zresztą nałożyło się wiele wątków.

Sezon 2006/07 to przecież pierwszy sezon, w którym Lech Poznań grał wzmocniony piłkarzami Amiki Wronki. Dembiński, Wojtkowiak, Wasilewski czy Murawski dołączyli do Reissa, Zakrzewskiego i Bosackiego. Sezon 2006/07 to sezon, po którym z ligi zdegradowane zostały w ramach kar za korupcję Arka Gdynia i Górnik Łęczna, a na zapleczu kara dosięgnęła Górnik Polkowice czy KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Dogasały w fatalnym stylu dwa ambitne projekty – brazylijska Pogoń Antoniego Ptaka oraz „Hydrozagadka”, czyli przedziwny mariaż Zawiszy Bydgoszcz i Kujawiaka Włocławek. Polska piłka… Hm. Normalniała? To chyba odpowiedni zwrot, bo przecież równolegle rozwijała się spółka, potem zmieniło się nazewnictwo. Wiemy, że sami narzekamy, ale jednak – wcześniejsze lata to był dziki zachód, te sezony korupcyjnych degradacji były jednocześnie czasem względnego katharsis.

I w takich właśnie okolicznościach doszło do absolutnie pasjonującego i kompletnie niespodziewanego wyścigu, który jednocześnie pierwszy raz w historii interesował tak niewiele osób. Gdyby taki sezon, z takim finiszem, odstawiły Legia Warszawa z Wisłą Kraków, albo chociaż Lech Poznań z Cracovią – o rozgrywkach 2006/07 do dziś pisałoby się z rozrzewnieniem. Sęk w tym, że unikalną historie napisały wówczas dwie drużyny z niewielkich miast, z ograniczoną bazą kibiców i bez szalonego zainteresowania w pozostałych częściach piłkarskiej Polski – a na pewno swoje zrobiły też kwestie sponsorskie, bo rywalizowały tak naprawdę kopalnie miedzi i węgla brunatnego.

A szkoda, naprawdę szkoda, bo i Zagłębie Lubin Czesława Michniewicza, i GKS Bełchatów Oresta Lenczyka to były drużyny ze sporym potencjałem medialnym. Dwaj charyzmatyczni trenerzy. Dwie szatnie z wygadanymi i po prostu porządnymi piłkarsko zawodnikami. No i jednak samo tempo wyścigu. Obie ekipy punktowały powyżej średniej 2,0; obie ekipy strzelały blisko 2 gole na mecz (GKS 63, Zagłębie 57 w trzydziestu kolejkach), a przecież to była dość wyrównana liga, z jak zwykle ambitną Legią, z jak zwykle mocną Wisłą Kraków.

GKS miał Matusiaka, Gargułę czy Kowalczyka, ale przede wszystkim – miał Oresta Lenczyka.

– Cmokał jak nikt inny. Mogło być 10 tysięcy na trybunach. Mogło być 15 tysięcy na trybunach. Mogło być nawet więcej i więcej, obojętnie ile, ale jak Orest Lenczyk podchodził do linii i cmoknął, to wszyscy wiedzieli, żeby się spojrzeć, bo na pewno coś ma do przekazania – tłumaczył nam ostatnio Patryk Rachwał.

Mamy słabość do tej konkretnej ekipy Lenczyka, bo była szalenie „memogenna”, jeśli można tak określić zespół grający kilka ładnych lat przed powstaniem pojęcia „memów”. To właśnie w tamtym okresie Marcin Komorowski usłyszał, że jest przewidziany do gry jako piąty – przed nim jest Jacek Popek, po Popku jest Piotr Klepczarek, po Klepczarku jest masażysta, po masażyście drugi masażysta, a potem jest Komorowski. To właśnie w tamtym okresie Lenczyk zabierał do Spały kolejne pokolenie pracujących z nim piłkarzy. – Można gdzieś w Spale wyskoczyć nocą? Tak, do hali obok.

Trening w Bełchatowie. Trwa właśnie gierka, Krzysztof Janus fauluje Łukasza Gargułę, ale na pewno nie było w tym zagraniu żadnej złośliwości czy celowości.

– Stop, stop! – krzyczy Lenczyk, przerywając grę. – Czy ty wiesz, chłopie, ile on kosztuje?
– Nie wiem.
– Sześć milionów. A wiesz, ile ty kosztujesz?
– Nie.
– Zero!

Do tego wiadomo, stały zestaw – materace, ławki, jakieś kompletnie niewydarzone ćwiczenia, których nie prowadził nikt wcześniej i nikt później. Pan Trener Orest Lenczyk – przywiązujący gigantyczną wagę do kindersztuby – w Bełchatowie robił to, co przez całą swoją karierę. Ale tym razem dotyczyło to przecież prowincjonalnego Bełchatowa, może i bogatego, może i ambitnego, ale kurczę – Bełchatowa. I właśnie tam udało się do ostatnich minut ligi trzymać marzenia o mistrzostwie, do którego ostatecznie zabrakło ledwie jednego punktu. Radosław Matusiak wspominał:

– Umie maksymalnie wykorzystać możliwości, które dała natura. Trener często powtarzał: „Nie sprawię, że będziesz szybszy niż jesteś. Ale spróbujmy sprawić, abyś biegał najszybciej jak potrafisz”. Każdy z nas ma określony próg szybkości. Lenczyk potrafił wydobyć z zawodników to, co mieli najlepszego. Jego treningi opierały się głównie na pracy nad siłą, szybkością, zwinnością. Jeśli w drużynie miał choćby kilku niezłych piłkarzy, mogliśmy być pewni, że taki zespół prędzej niż później zapali.

Oczywiście nie były to nasze ulubione treningi. Każdy piłkarz woli grać w dziadka, strzelać, grać małe gierki. Lecz kiedy zorientowaliśmy się, że robiąc przysiady, przewroty i fikołki nasza forma zdecydowanie rośnie, nikt nie protestował. Na obozach w Spale dzieliliśmy halę i sprzęty z kulomiotami, skoczkami w dal, zapaśnikami i sztangistami. Pozytywnym aspektem tych treningów było również to, że wszyscy wyglądaliśmy dobrze bez koszulek, co, jak wiemy, nie jest w Polsce normą. 

Dzięki Spale są medale. Srebro przyjęto i z rozczarowaniem, i z dumą – GKS do dziś jest dzięki temu na 26. miejscu w klasyfikacji medalowej mistrzostwo Polski.

86. ODRA WODZISŁAW 1996-2010

Źródło: odra.wodzislaw.pl

Klub, który całą swoją historię spędził na większych lub mniejszych peryferiach, nagle w 1996 melduje się wśród najlepszych. Ojcem sukcesu absolutnego beniaminka był Ireneusz Serwotka, w młodości piłkarz Górnika Radlin – zrezygnować musiał w wieku szesnastu lat ze względu na wadę serca. Serwotka, właściciel firmy „Semet”, zajmującej się między innymi sprzedażą materiałów hutniczych, inwestował z własnej kasy, ale też umiał zorganizować pomoc: wśród sponsorów znaleźli się Urząd Miasta Wodzisław, Rybnicka Spółka Węglowa oraz firmy „El Piast” i „Globus”.

W tamtych czasach, gdy nawet mistrzowski Widzew jeździł po Polsce dziurawym autokarem, a prawie co sezon jakiś klub bankrutował, Odra miała bezcenny spokój finansowy.

Nie zmienia to jednak faktu, że celem – ba, marzeniem – było utrzymanie. Tymczasem beniaminek, oparty w zdecydowanej większości na chłopakach z regionu, pojechał na euforii po „małe mistrzostwo Polski”, jak sezonach dominacji Widzewa i Legii nazywano trzecie miejsce. Do tego dołożył półfinał Pucharu Polski. Nie dziwi, że frekwencja na Odrze jest jedną z najlepszych, na stadionie zjawia się reprezentacja Polski: choć na nieoficjalny mecz kadry Piechniczka ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Inna sprawa, że pewnie pomagał w tym wpływowy wówczas działacz Edward Socha, który pomagał Piechniczkowi, a niegdyś grał w Odrze.

Ledwo debiutowali w lidze, a tu już dzięki brązowemu medalowi przyszło debiutować w pucharach. Co więcej, dzięki zamieszaniu organizacyjnemu ówczesnego PZPN, Odra zagrała w dwóch pucharach naraz: Intertoto i Pucharze UEFA. Co było bez sensu, bo nagrodą w Intertoto… był awans do Pucharu UEFA. Jak to w ogóle było możliwe? Winny terminarz. Ostatnia kolejka ligowa odbywała się 25 czerwca. Tymczasem Puchar Intertoto zaczynał grać już 21. Innymi słowy, w Europie właśnie zaczynano sezon 97/98, a u nas trwał jeszcze 96/97.

Krzysztof Zagórski: – My to wszystko robiliśmy na takiej euforii. To był pierwszy sezon Odry w Ekstraklasie, siłą rozpędu szliśmy. Myśleliśmy, że nie zakwalifikujemy się do Pucharu UEFA, bo GKS Katowice miał sporą przewagę, ale udało się i tu. Odra była bardzo dobrze zorganizowana, nikt się nie skarżył, prezes Serwotka to ogarniał. Pieniądze na czas, trenować było gdzie.

Kalendarz Odry wyglądał tamtego lata tak:

18 czerwca GKS Bełchatów – Odra 2:0 (33 kolejka ligowa sezonu 96/97)
22 czerwca Odra – Rapid (I kolejka Intertoto sezonu 97/98)
25 czerwca Odra – Hutnik 3:2, przypieczętowanie udziału w Pucharze UEFA (34 kolejka ligowa sezonu 96/97)
28 czerwca Lyon – Odra (II kolejka Intertoto sezonu 97/98)
29 czerwca finał Pucharu Polski sezonu 96/97 (Odra szczęśliwie odpada w półfinale)
12 lipca Odra – Zilina (IV kolejka Intertoto, w III Odra pauzowała)
20 lipca Austria Wiedeń – Odra (V kolejka Intertoto)
23 lipca Odra – Pobeda Prilep (runda wstępna Pucharu UEFA)
30 lipca Pobeda – Odra (rewanż rundy wstępnej Pucharu UEFA)
9 sierpnia Amica – Odra (1 kolejka ligowa sezonu 97/98)
12 sierpnia Rotor Wołgograd – Odra (druga runda eliminacji Pucharu UEFA)
16 sierpnia Odra – GKS Katowice (2 kolejka ligowa sezonu 97/98)
20 sierpnia Legia – Odra (3 kolejka ligowa sezonu 97/98)
23 sierpnia (Odra – ŁKS (4 kolejka ligowa sezonu 97/98)
26 sierpnia Odra – Rotor (rewanż drugiej rundy eliminacji Pucharu UEFA)

Aby nie było czasem za łatwo, wtedy trwała też Powódź Tysiąclecia, która zalała między innymi boisko Odry.

Paweł Primel: – Wróciliśmy z Lyonu, w Polsce w tym czasie ciągle padało. Pamiętam widok stadionu Odry – z wody wystawały tylko poprzeczki. Gdy wróciliśmy, ciężko było dotrzeć do domów, ciężko było też zorganizować treningi.

Odra nie przyniosła jednak w pucharach wstydu – Rotor okazał się lepszy, ale mecze stały na wysokim poziomie. W Intertoto powalczyli z Lyonem, wysoko ograli Austrię Wiedeń – Krzysztof Zagórski, licząc łącznie bramki w Intertoto i UEFA, strzelił w tamtym sezonie tyle samo bramek, co król strzelców Pucharu UEFA – Ronaldo.

Ten sukces rozbudził apetyty. Piłkarze Odry meldowali się w kadrze Janusza Wójcika, nawet jeśli na egzotycznym zgrupowaniu w Tajlandii, to jednak pojechali tam Nosal i Tomala. Klub sprowadzał Ryszarda Stańka, po którym oczekiwano, że będzie playmakerem godnym walki o tytuł.

Trzeba było zejść na ziemię. Ale nie było to brutalne zderzenie, bo Odra pozostała solidną drużyną, gotową w nieoczekiwanym momencie odpalić. Tak jak w sezonie 01/02, kiedy została mistrzem ligowej jesieni. Finalnie zajęła piąte miejsce.

W drugiej grupie Legia zdobyła 27 punktów. Źródło: 90minut.pl

Z Odry wychodziły talenty, jak Nowacki czy Radzewicz, w Odrze swoje pograła plejada solidnych ligowców, z Wosiem i Rockim na czele. Klub prowadził szereg uznanych szkoleniowców. Michał Stasiak wspominał choćby Franza Smudę:

– Panowie, możemy się napić piwka. Ja wam nie patrzę kto ile wypije. Każdy wie ile może. Była dobra praca, ja to doceniam. I wolę, żebyście to piwko wypili przy mnie, niż się chowali po autokarach. Więc ja wam liczył nie będę, ale ty Jackiewicz już wypiłeś cztery.

Odra dodawała kolorytu swoimi cieszynkami czy momentem, kiedy wszyscy… przefarbowali włosy na czerwono.

Klub stanowił trwały element piłkarskiego krajobrazu w Polsce, ale nie da się ukryć – ten krajobraz też powoli się zmieniał. Zaczynała się stadionowa rewolucja, kluby szły do przodu, a Odra zostawała w tyle. Ostatnim fajerwerkiem był finał Pucharu Ekstraklasy w sezonie 08/09. wielu pamięta szalony zimowy zaciąg, którym wiosną 2010 próbowano ratować ligowy byt – do Wodzisławia z misją ratunkową zjechali Onyszko, Brasilia, Kolendowicz czy Chmiest. Nie udało się i Odra zjechała o kilka szczebli piramidy rozgrywkowej. Wciąż jednak czternaście dalekich od anonimowości sezonów, które rozegrała w lidze, to spore osiągnięcie.

85. WAWEL KRAKÓW 1951-1953

Przypadek nieco zbliżony do Górnika Radlin, z tą drobną różnicą, że Wawel był klubem wojskowym. Właściwie te same lata bezprecedensowego wzlotu i równie efektownego upadku. To praktycznie ten sam schemat działania – początkowa odgórna zgoda, by robić mocny klub oparty na wsparciu politycznych mecenasów, a następnie bezlitosna zmiana decyzji, która pogrzebała jeden, a wylansowała drugi z wojskowych klubów.

Wawel był klubem pod skrzydłem armii, który w dodatku działał w dużym mieście z ogromnymi tradycjami piłkarskimi. Może „pupil władz” to trochę za duże słowa, ale faktem jest, że na początku lat pięćdzieisątych postawiono mu efektowną drewnianą trybunę, która jeszcze w ubiegłym roku cieszyła oczy przeróżnej maści groundhopperów. W listopadzie zadecydowano, że obiektu nie da się uratować, ale sam fakt, że w architekturze Krakowa wytrwała prawie 70 lat świadczy o tym, jak udanym musiała być projektem w latach pięćdziesiątych.

Infrastruktura to jedno, druga sprawa to oczywiście możliwość „powoływania” do wojska utalentowanych zawodników. Wawel korzystał z tej możliwości równie chętnie, co wszystkie pozostałe wojskowe kluby, co zresztą było prawdopodobnie jedną z przyczyn spektakularnego końca wielkiej piłki przy ul. Podchorążych. Otóż regionalny klub – Wojskowy Klub Sportowy – na początku lat pięćdziesiątych osiągał lepsze wyniki niż Centralny Wojskowy Klub Sportowy z Warszawy. Region silniejszy od centrali? Nie wyglądało to dobrze w świecie, gdzie wszystko było starannie wyliczone i zaplanowane.

A WKS naprawdę był wtedy lepszy od Legii. Bezpośrednio – 2 wygrane, 2 remisy, 0 porażek. Ale przede wszystkim w kwestii osiąganych sukcesów ogólnopolskich. W 1951 roku Wawel (Okręgowy Wojskowy Klub Sportowy) wygrał II ligę w imponującym stylu, najpierw wygrywając 12 z 14 meczów w fazie grupowej, a potem pokonując m.in. Górnik Wałbrzych i Gwardię Warszawa w grupie barażowej. Już jako beniaminek skończyli ligę o punkt za Legią, a największe sukcesy przyniósł rok 1953. Na mistrza nie wystarczyło, Ruch Cieślika był wówczas bezkonkurencyjny, skończył ligę 10 punktów przed peletonem. Ale Wawel, mimo dwóch porażek w ostatnich dwóch meczach sezonu, zajął drugie miejsce. O pięć „oczek” nad CWKS-em.

Jeszcze w 1952 roku, Wawel udowodnił z kolei prymat na własnym podwórku, wygrywając tzw. Puchar Zlotu Młodych Przodowników. Brzmi może trochę zabawnie, ale w finale WKS rozjechał Cracovię 5:1, a w składzie pokonanych grali m.in. Kolasa czy Hymczak, mistrzowie Polski z 1948 roku. Według komunistów finał oglądało 50 tysięcy widzów, co oczywiście może być propagandową podkrętką, ale dość solidnie uzmysławia, że nie był to jednak Puchar Na Zachętę. Zresztą, po drodze do finału Wawel oklepał całą ligową śmietankę – w grupie z Wisłą Kraków, Lechią, Polonią Warszawa, Polonią Bytom i Ruchem Chorzów, ugrał 19 punktów, z bramkami 37:7.

Ze zbiorów Małopolskiej Biblioteki Cyfrowej

Skąd wynikała dobra gra? Henryk Hajduk, gracz Ruchu Chorzów, powołany do gry w OWKS-ie. Robert Grzywocz, piłkarz AKS-u, potem GKWS-u, powołany do OWKS-u. Edmund Kowal, Stal Bobrek, powołany do OWKS-u. Aleksander Dziurowicz z Sosnowca, powołany do OWKS-u. Wymieniać można długo, bo Wawel zgarnął do siebie wielu zdolnych, z których niektórzy odnosili później reprezentacyjne i klubowe sukcesy. Pamiętajmy jednak cały czas o literce „O” w nazwie.

Najdelikatniej rzecz ujmując – sukcesy klubu z Krakowa nie uszły uwadze centrali w Warszawie. Decyzją Ministerstwa Obrony Narodowej w 1953 roku zdecydowano, że na centralnym poziomie może grać tylko Centralny Wojskowy Klub Sportowy. W 1954 roku wicemistrz Polski nie wziął udziału w rozgrywkach, liga liczyła jedenaście zespołów. Podobnymi decyzjami objęto klubu z II ligi – Zawiszę Bydgoszcz oraz Lotnika Warszawa. Oczywiście, piłkarze Wawela nie wyparowali…

Hajduk przeszedł z OWKS-u co CWKS-u.
Grzywocz przeszedł z OWKS-u co CWKS-u.
Kowal przeszedł z OWKS-u co CWKS-u.

Paru innych, jak Masłoń, Pajor czy Dziurowicz, powróciło do klubów, z których wcześniej wyjęło ich krakowskie wojsko. W 1955 roku wszystko było już „po Bożemu”. OWKS zaczął się z wolna reaktywować, natomiast Legia – z Kowalem czy Strzykalskim w składzie – świętowała mistrzostwo Polski.

84. LECH POZNAŃ 1977-1978

Jeszcze na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, Lech Poznań potrafił kursować między trzecią i drugą ligą. Wymowne, że Lech grał na jednym poziomie z rezerwami Pogoni Szczecin.

Powrócił do grona najlepszych w sezonie 72/73, ale odgrywał rolę ligowego słabeusza. Mniej lub bardziej rozpaczliwie bił się o utrzymanie. W sezonie 76/77, przegrywał jak leci. Wydawało się, że jest pewniakiem do spadku – i wtedy Kolejorz zatrudnił raptem 33-letniego Jerzego Kopę. Kopa wyciągnął Lecha… może nie z beznadziejnej sytuacji, bo nie tylko on tak słabo punktował, a spadało dwóch. Niemniej podnieść drużynę z takiego dna to i tak wyjątkowa rzecz.

Radosław Nawrot, redaktor Gazety Wyborcze, autor biografii Mirosława Okońskiego „Okoń” i „Najsłynniejszych meczów Lecha Poznań 1922-2012”: – Lech tamtych lat był uznawany w lidze za totalnych leszczy. W mieście mieliśmy boom na Lecha. Grał na dużym stadionie imienia Szyca, tylko niektóre mecze przenosił się na Dębiec, Bułgarskiej nie było. Potrafiło przyjść na stadion nawet 60 tysięcy ludzi, ale Lech grał jak ostatnie łamagi. Nic ciekawego. Kopa to był, jak mawia się w Poznaniu, „szczun”, niektórzy w drużynie byli starsi od niego. Ale miał dużą wiedzę, wiele pokończonych fachowych kursów. Zaczął od naprawy psychiki: stosował takie metody choćby, że piłkarze biegali bez świateł, po ciemku, po jakichś wąskich dechach. Tak nabierali zaufania do siebie. Kopa miał też w Lechu carte blanche – był zatrudniany w tak beznadziejnej sytuacji, że paradoksalnie miało to swoje atuty, bo nie było na niego presji. Wojciech Łazarek, który w Poznaniu jest legendą, zrobił z Lecha mistrza w czasach, gdy Widzew dochodził do półfinału Pucharu Europy, wykonał wielką pracę, ale dostał też już część pracy wykonanej przez Kopę.

Źródło: 90minut.pl

Wydawało się jednak, że w przedmundialowym sezonie Lech znowu zajmie jedno z ostatnich miejsc. Ale Kopa pracował już ładnych kilka miesięcy, dostał też dwa ważne wzmocnienia: po pierwsze, golkipera Piotra Mowlika, który ocierał się o kadrę, a przede wszystkim dwudziestoletniego Mirosława Okońskiego.

Nawrot: – Okoń był objawieniem. Gmoch na jedno ze zgrupowań zabrał Okonia i Mirosława Justka, obrońcę. Justek nie był wybitnym graczem, ale wtedy miał sezon życia. Na zgrupowaniu miał powiedzieć: „Mundek, słuchaj, ty pojedziesz na bank do Argentyny, ja się cieszę, że chociaż teraz mnie Gmoch wziął na zgrupowanie”. Finalnie było odwrotnie: pojechał Justek, choć nie zagrał. Okoń, za którym Gmoch był bardzo, miał zapalenie ścięgien Achillesa.

Lech miał wielu dobrych fizycznie graczy, takich ligowców. Ale Okoń był absolutnie wybitny. O nim się mówiło: Brazylijczyk w polskiej skórze. Polska miała w tamtym okresie wielu wspaniałych piłkarzy, ale Okoński był i tak nawet na ich tle technikiem niebywałym. Jak miał piłkę na lewej nodze, nie było sposobu, żeby ją odebrać bez faulu. Piętą achillesową Okonia była nomen omen pięta. Kiedyś na Arce Gdynia nie mogli sobie z nim poradzić, więc Krzysiu Adamczyk – z którym notabene potem Okoń się przyjaźnił w Legii – skosił go tak, że Okoń wylądował na wyciągu. Wystraszył się, że to koniec kariery. Do tego nie doszło, ale potem panicznie bał się kontuzji. Przez to moim zdaniem nie osiągnął tak wiele, jak mógł, abstrahując od jego stylu życia, gdzie nie ukrywajmy, był takim trochę polskim George’m Bestem. „Moje pieniądze, moja sprawa”.

Lech o mistrzostwo walczył do ostatniej kolejki. Ostatecznie starczyło na brąz, który oznaczał pierwszy udział Kolejorza w europejskich pucharach.

Nawrot: – Jest to absolutnie pierwszy przypadek, kiedy Lech realnie walczył o mistrzostwo. Nawet za czasów tercetu ABC nie było takiej sytuacji, żeby ten tytuł był na wyciągnięcie ręki. Tutaj Lech bił się do ostatniej kolejki, miał mecz ze Śląskiem – gdyby wygrał, a Wisła się potknęła, to miałby tytuł. Rozmaiałem o tej ostatniej kolejce z Jerzym Kopą. Oba zespoły miały wtedy zawieszonych ważnych graczy za kartki. W Lechu wisiał Juóziu Szewczyk, jeden z najbardziej kochanych piłkarzy Lecha tamtych lat, który później w dramatycznych okolicznościach zmarł na raka gałki ocznej. Józiu był boiskowym dżentelmenem. Dostał jedną czerwoną kartkę w karierze – właśnie taką, która eliminowała go z tego meczu. Śląsk od swojego zawieszenia się odwołał i zawieszenie wstrzymano, Lech nie miał tego szczęścia. Przegrał, ale finalnie Wisła się nie potknęła, choć nie miało to takiego znaczenia. Z tym, że przez to nie był rozstawiony w pierwszej rundzie pucharowej – Śląsk pojechał na Cypr, a Lech wpadł na Duisburg i dostał w dwumeczu dziesięć bramek.

83. ZAGŁĘBIE WAŁBRZYCH 1967-1973

Jeśli chodzi o polską piłkę klubową, lata od 1965 do 1975 roku były bezsprzecznie najlepsze w całej historii. To wówczas dorobiliśmy się dwóch drużyn europejskiego formatu, bo tak trzeba określić zarówno Górnik Zabrze Lubańskiego i Banasia, jak i Legię Warszawa Deyny i Gadochy. Konkurencja w tamtym okresie w lidze była mordercza, każda drużyna była naszpikowana gwiazdami – jeśli nie tymi zbliżającymi się do końca kariery, ze szczytem formy jeszcze w latach sześćdziesiątych, to młodymi gniewnymi, którzy najwyższe wyniki osiągali na trzech kolejnych mundialach, jakże pamiętnych dla naszej piłki.

Weźmy taki sezon 1970/71. Górnik Zabrze przystępował do niego jako niedawny finalista Pucharu Zdobywców Pucharów z sezonu 1969/70, który ledwie kilkanaście tygodni wcześniej boksował się jak równy z równym najpierw z włoską Romą, a następnie z Manchesterem City. A przecież równolegle porównywalną historię pisała Legia Warszawa – mistrz sprzed roku i półfinalista Pucharu Europy, który w świetnym stylu ograł potężne AS Saint-Etienne. Pogoń Szczecin z Marianem Kielcem, klubową legendą. Ruch Chorzów z Maszczykiem i Marxem. Zagłębie Sosnowiec z Jarosikiem i Gałeczką, które w Pucharze INTERTOTO ogoliło Djurgardens a nawet erefenowskie SV Fuerth.

Właściwie już wywalczenie miejsca w pierwszej piątce tak potężnie obsadzonej ligi byłoby sukcesem dla klubów o wiele większych niż Zagłębie Wałbrzych. Tymczasem dolnośląski zespół, który jeszcze w 1968 roku grał na zapleczu najwyższej ligi, latem 1971 roku odebrał brązowe medale, ustępując miejsca jedynie potęgom z Zabrza i Warszawy.

Jak do tego właściwie doszło? Cóż, cała historia piłki w tym górniczym mieście jest zjawiskiem unikalnym, poczynając od tego, że fundamenty pod Zagłębie kładli komuniści z Francji i Belgii. To oni wrzucili w nazwę klubu grywającego przy kopalni nazwisko Maurice’a Thoreza, tworząc klub o naprawdę ślicznym brzmieniu Górnik Thorez Wałbrzych. To o tyle ciekawe, że równolegle w mieście grał po prostu Górnik Wałbrzych, bez żadnego Thoreza, co doprowadziło do absolutnie wyjątkowej sytuacji w latach II-ligowych.

Przez ładnych kilka sezonów Górnik Thorez Wałbrzych rywalizował z Górnikiem Wałbrzych, czasem – jak na powyższym wycinku z Wiki – idąc łeb w łeb. Dopiero w 1968 roku Górnik Thorez Wałbrzych stał się Górniczym Klubem Sportowym Zagłębie Wałbrzych i już z nową, pasującą całej wałbrzyskiej społeczności nazwą, zmontował awans do najwyższej ligi. Tak dla oficjalnej stronie Zagłębia wspominał ten okres Marian Szeja, legendarny bramkarz tego zespołu.

Na początku może byliśmy trochę podwórkową drużyną, od tego zaczynaliśmy. A Górnik? Górnik zawsze miał lepsze warunki od nas. Górnika wspierały wszystkie kopalnie i koksownie, które tu mieliśmy. A my indywidualnie należeliśmy pod jedną kopalnię. Górnik Wałbrzych zawsze był bogatszy, miał lepszych zawodników i sprowadzał zawodników droższych. Na takiej zasadzie. A my byliśmy jak taki kopciuszek przy Górniku. Aleśmy ich dorośli i później nawet przerośli.

Już w pierwszym sezonie w najwyższej lidze Zagłębie stało się najlepszym klubem nie tylko Wałbrzycha, ale całego Dolnego Śląska – co najtrudniejsze nie było, bo Śląsk właśnie spadał z ligi, a o innych klubach z regionu trudno było w ogóle marzyć. Przez następne cztery sezony to właśnie Zagłębie reprezentowało cały Dolny Śląsk pod nieobecność zdegradowanych wrocławian. Co ważniejsze – to reprezentowanie wychodziło nad wyraz dobrze.

Obraz może zawierać: 2 osoby

Fot. Dolnośląscy Kibice

Ekipa, która zajęła trzecie miejsce w lidze poprawiła jeszcze całość dobrym występem w europejskich pucharach, gdzie udało im się przejść przez pobliskie Teplice. W bramce Marian Szeja, 15-krotny reprezentant Polski, który grą w Wałbrzychu zapracował na transfer do Metz, potem zagrał jeszcze w Auxerre, gdzie doszedł do finału Pucharu Francji. Na Igrzyskach Olimpijskich w 1972 roku był rezerwowym bramkarzem i choć nie zagrał ani minuty – ostatecznie został uznany za jednego z medalistów. Na ławce trenerskiej Antoni Brzeżańczyk, jeszcze w 1966 roku selekcjoner reprezentacji Polski, a po świetnym epizodzie w Wałbrzychu – trener Górnika Zabrze, później też Feyenoordu i Rapidu Wiedeń. Obok niego, wchodzący z ławki junior – młodziutki Tadek Pawłowski, którego los później uczyni legendą Śląska Wrocław. To właśnie Pawłowski zresztą strzeli ostatnią bramkę dla wałbrzyszan w Europie – na wagę remisu i dogrywki z rumuński Aradem.

– Zapamiętałem ten mecz, ponieważ jechaliśmy tam pociągiem, no i ze względu na to, że miałem jako młody chłopiec bardzo długie włosy. W Rumunii taka moda nie była akceptowana, więc miałem kłopoty z wjazdem do kraju. Powiedzieli, że nie wpuszczają normalnie do kraju ludzi z długimi włosami, jednak jakoś udało mi się, przy pomocy klubowego zarządu przekonać celników, że jestem piłkarzem i wjechałem do tej Rumunii. Po dwumeczu na pewno czułem jakieś rozczarowanie, że odpadliśmy, ale byłem też szczęśliwy z mojego sukcesu, bo piłka nożna to nie tylko sport zespołowy, ale także indywidualny. Byłem dumny z siebie, cieszyłem się, że to spotkanie może otworzyć mi drogę do wielkiej piłki i w jakiś sposób ugruntować moją pozycję w zespole – opowiadał Pawłowski w rozmowie z Retrofutbolem.

Ostatni większy sukces? Chyba 3:0 w Warszawie na chwilę przed Monachium. W składzie Legii Deyna, Ćmikiewicz, Gadocha czy Blaut, a Zagłębie wpadło na Łazienkowską jak do siebie i wywiozło cenne dwa punkty. No dobra, to nie do końca tak. Nie wpadło jak do siebie, ale miało Szeję. Jeszcze raz oficjalna strona Zagłębia i wywiad z samym bohaterem.

– Trzy razy przeszliśmy połowę boiska i strzeliliśmy trzy bramki. Wygraliśmy 3:0. Pamiętam, że Brychczy jak uderzył drzwiami to drzwi wypadły w szatni. Po meczu wtedy Górski przyszedł i powiedział: „Jesteś powołany do kadry.” 

1991.06.19

Fot.Slowfoot.pl

Dalsza historia piłki w Wałbrzychu jest równie barwna jak to, co stało się na początku lat siedemdziesiątych. Otóż w siłę urósł Górnik, który kompletnie zdominował miasto pod względami kibicowskimi. Jeśli dekada lat siedemdziesiątych należała do Zagłębia, to lata osiemdziesiąte były koncertem rywala, słabszego piłkarsko i pozbawionego europejskich wątków pucharowych, ale za to licznego jak nigdy wcześniej. Dlatego też na przemianach lat dziewięćdziesiątych, gdy cały Wałbrzych podupadł i zbiedniał, skorzystał przede wszystkim Górnik. Początkowa fuzja w KP Wałbrzych zakończyła się tak, że dzisiaj Górnik gra na stadionie Zagłębia, stadion Zagłębia pomalowano w barwy Górnika a z krzesełek ułożono wzorek z jego nazwą, Górnik kompletnie przytłoczył Thoreziaków kibicowsko, a i piłkarsko ma zupełnie inne cele i ambicje od sąsiadów „wygonionych” na mniejszy z wałbrzyskich stadionów.

Nieprawdopodobna historia. Prawie tak jak ugranie brązu przez drużynę bez większych tradycji w najmocniejszym momencie polskiej piłki klubowej.

82. 1. FC KATOWICE 1927

To jeden z najstarszych klubów, które powstały na ziemiach polskich – czy można powiedzieć, że jeden z najstarszych polskich klubów, jest sprawą mocno sporną.

FC Preußen 05 Kattowitz sukcesy odnosił jeszcze przed pierwszą wojną światową. Tytuły ligi Górnego Śląska w 1907, 1908, 1909 i 1913. Jest to jednak ewidentnie klub niemiecki, nazwa nie pozostawia złudzeń:

Preußen to „Prusy”.

Po wojnie Katowice znajdują się w granicach Polski. Należy dodać, że trzy czwarte katowiczan opowiedziało się w plebiscycie za pozostaniem w granicach Niemiec. Dla nich obecność w RP była rzeczywistością obcą, niechcianą.

Opowiada Mariusz Kowoll, historyk górnośląskiego futbolu, autor książki „Futbol ponad wszystko. Historia piłki kopanej na Górnym Śląsku”: – Mamy burzliwe lata dwudzieste. Podział regionu na część polską i niemiecką. Powstania śląskie. Plebiscyty. To wszystko oddziaływało także w dziedzinie sportu. Podczas zawodów piłkarskich pojawiały się często mniej lub bardziej uzbrojone bandy, przeganiając piłkarzy. Sportowcy brali udział w powstaniach. Dochodziło do zwiększenia tożsamości narodowej, nacjonalistycznej, wcześniej mniej zauważalnej: przed I wojną tutejsze kluby łączyły różne kultury, w jednych barwach grały nazwiska wskazujące pochodzenie polskie, niemieckie, czeskie czy żydowskie. W Janie Katowice grał nawet jeden Anglik. Po I wojnie to nabrało zupełnie innego wymiaru.

FC Preußen 05 Kattowitz najpierw chciał się zbuntować. Nie godził się z decyzją trafienia pod rządy Polski. Założyli z niemieckimi klubami wschodniej części Górnego Śląska osobną ligę: Wojewodschafts-Fussballverband. Sezon tak rozegrali, wraz z nimi między innymi późniejszy AKS Chorzów, wtedy jeszcze VFB. Wnioskowali nawet do niemieckiego związku DFB, żeby te rozgrywki odbywały się pod ich auspicjami, jako część mistrzostw Niemiec – DFB zignorowało tą odezwę z oczywistych względów politycznych.

Gdy ten plan upadł, zaczęli negocjować z PZPN, żeby włączy się do rywalizacji polskich klubów. Negocjacje odbyły się w Krakowie, specjalnie, żeby wzajemne śląskie animozje nie brały góry nad rozsądkiem. Znaleziono kompromis, ale FC Preußen 05 Kattowitz musiał spolszczyć nazwę.

W 1927, już jako 1. FC Katowice, znaleźli się wśród założycieli ligi polskiej. Byli na tyle mocni, że zaproszono ich do utworzenia tych rozgrywek. Wymowne, że ligę zaczęli wygrywając 7:0 z Ruchem Hajduki Wielkie. Piłkarze 1. FC dostawali powołania do reprezentacji Polski. Emil Gorlitz był pierwszym reprezentantem Polski z Górnego Śląska. Poza tym grali między innymi Karol Kossok czy Jerzy Goerlitz. Z drugiej strony, Otto Heidenreich, uważany wówczas za jednego z najlepszych stoperów Europy, odrzucił powołanie od Tadeusza Kuchara na mecz Polski ze Szwecją w 1928. Postawił sprawę uczciwie:

Czuł się Niemcem i tyle.

1. FC Katowice było na tyle mocne, że w debiutanckim sezonie doprowadziła do meczu o mistrzostwo Polski. Meczu, o którym powiedzieć, że miał kontrowersyjny przebieg, to nic nie powiedzieć. Dopiero co odzyskana niepodległość, a tu otwarcie proniemiecki klub wygrywa ligę piłkarską? Wiadomo jak to by wyglądało.

Źródło: HistoriaWisly.pl – czytaj więcej o meczu

Mariusz Kowoll: – Henryk Reyman już po wojnie wspominał, że nikt nie wyobrażał sobie, aby w tym kluczowym momencie wyraźnie proniemiecki klub mógł wygrać. Także sędzia tego spotkania miał rzekomo przyznać, że przypilnował wyniku spotkania. Tak czy inaczej, spotkanie budziło potężne zainteresowanie – do Katowic udały się tłumy kibiców z Małopolski. W Katowicach było mnóstwo sympatyków 1. FC, wszyscy jeszcze pamiętali też wyniki plebiscytów – minęło od tamtego czasu raptem kilka lat. Trybuny wrzały, to nie był tylko mecz piłkarski, miał silny podtekst narodowościowy. Prasa pisała, że powstawały bojówki po obu stronach. Natomiast samo spotkanie: 1. FC Katowice traci zawodników już na wstępie. Potem jednak strzela bramkę kontaktową, ale sędzia nie uznaje gola. Przy stanie 2:0 rzut karny dla Wisły, który Henryk Reyman strzela do pustej bramki, bo rywale w proteście zeszli z boiska. To oczywiście prowokuje trybuny, wybuchają zamieszki, musi interweniować wojsko i policja. Eskorta prowadzi piłkarzy i kibiców na dworzec kolejowy w Katowicach, przy akompaniamencie orkiestry i patriotycznych polskich pieśni. W bocznych uliczkach dochodzi do gonitw i bijatyk. W tym meczu zagrał Emil Joschke, natomiast jego brat, Georg, parę lat później zostanie prezesem i to już pod jego rządami będzie nie proniemiecki klub, ale pronazistowski. Sport miał mniejsze znaczenie, na stadionie organizowano nazistowskie zloty, jeszcze przed 1939 podobno organizowano zbrojne akcje na terenie Polski. Sam Georg brał udział w powstaniach śląskich po niemieckiej stronie. 1. FC Katowice później zabroniono udziału w oficjalnych sportowych wydarzeniach.

Trzeba też przypomnieć, że to tutaj, w 1.FC Katowice, zaczynał karierę najlepszy polski piłkarz międzywojnia: Ernest Wilimowski.

Mariusz Kowoll: – Pochodził z niemieckiej rodziny, a w Katowicach najmocniejszą drużyną był 1. FC, więc tu skierował pierwsze kroki. Znana jest też historia, że został wykupiony za tysiąc złotych przez Ruch Hajduki Wielkie. Ta kwota wynosiła wtedy kilkanaście pensji listonosza, oddziaływała na wyobraźnię. Pan Gowarzewski opowiadał mi też, że ojciec Wilimowskiego dostał pracę w hucie Batory. Różne były sposoby przeciągania młodzieniaszka na swoją stronę. Joschke mu tego transferu nie zapomniał, w trakcie wojny wziął Wilimowskiego na cel, ściągnął z powrotem do 1. FC Katowice – można podejrzewać, jakie oddziaływały tu naciski.

81. GÓRNIK RADLIN 1951

Gdyby tylko komuniści nie byli tak kłótliwi, gdyby tylko nie było wśród nich tylu różnych koterii i grup wpływu, gdyby tylko mieli odrobinę konsekwencji – być może Górnik Radlin znajdowałby się w tym zestawieniu na czołowych lokatach. Wieść gminna niesie, że zanim na diament górnictwa, który wartość czarnego złota polskiej ziemi ma udowodnić też na piłkarskich murawach, obrano Górnik Zabrze, faworytem do tego miana był właśnie Górnik Radlin. O tym, że ta teoria nie jest z kosmosu świadczą zresztą pewne fakty z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, gdy w Radlinie doszło nawet do bezprecedensowego sukcesu – ugrania wicemistrzostwa ligi.

Obraz może zawierać: co najmniej jedna osoba, tłum i na zewnątrz

źr. Old Football Pictures, Górnik 1951

Jak to z tym faworytem komunistycznego górnictwa było? Na pewno na korzyść tej teorii świadczą transfery do klubu, który w okresie powojennym nie miał żadnych skrupułów w podbieraniu najlepszych zawodników z całego regionu. Do Radlina trafili między innymi Sobek z Szombierek czy Wiśniowski z Katowic. Poza tym miejscowa Błyskawica przy zmianie nazwy na górniczą wchłonęła też pobliskiego Rymera Niedobczyce, który miał już doświadczenie w meczach z ligową czołówką (7:2 z Wisłą Kraków!). Wszystko wskazywało na to, że właśnie pod Rybnikiem będzie budowana futbolowa potęga pod czułą opieką kluczowej dla kraju gałęzi gospodarki. Ambicje potwierdzał sezon 1951 – co prawda wówczas Górnik musiał uznać wyższość Wisły Kraków, ale i tak tytuł wicemistrza ligi tak naprawdę kilkanaście miesięcy po rozpoczęciu budowy nowego świata dawał nadzieję na świetlaną przyszłość. Sęk w tym, że sytuacja była wtedy wyjątkowo dynamiczna. Jak bardzo?

Górnik został wicemistrzem ligi. Zwracamy uwagę: to nie był prawdopodobnie wicemistrz Polski, bo władze uznały, że tytuł mistrza Polski otrzyma Ruch Chorzów, zwycięzca Pucharu Polski, a nie Wisła (Gwardia), która wygrała ligę. Skoro komuniści byli w stanie podejmować tak szalone decyzje, to czemu mieliby nie przenieść Górnika z Radlina do Zabrza?

Fot. Historia Górnika Radlin

Tak wicemistrzowski Radlin opisywał Paweł Czado w Magazynie Kopalnia.

Atmosfera dla futbolu w Radlinie była świetna, ludzie tłumnie przychodzili na mecze. Nieduży stadion przy ul. Lenina (dziś ul. Mariacka) został uznany za „boisko centralnej sekcji Zrzeszenia Sportowego „Górnik”, najlepsi piłkarze z górniczych klubów byli kierowani do Radlina. Jeśli wyróżniający się zawodnik kończył służbę w wojsku lub pochodził z małego klubu, dostawał przydział do Radlina oraz – co oczywiste – etat górniczy. Bramkarz Alfred Budny był elektromonterem w kopalni „Marcel”, pomocnik Antoni Zdrzałek – kierownikiem w koksowni, a obrońca Eryk Grzegoszczyk – maszynistą podziemnej lokomotywy. Wspomniany Józef Franke, który przyszedł z Niedobczyc, był sztygarem w kopalni Rymer. O zatrudnienie zapytałem lewoskrzydłowego Ignacego Dybałę. – Pracowałech w „Marcelu” oczywiście. Ale na dole nie robiłech, tylko w sortowni – uśmiecha się sędziwy piłkarz, który w 1950 roku zagrał w meczu z Rumunią we Wrocławiu w reprezentacji Polski. – Ignac był niesamowitym piłkarzem – uważa Stanisław Oślizło, legenda Górnika Zabrze, który na Roosevelta przeniósł się właśnie z Radlina, gdzie występował w drugiej połowie lat 50. – Zawsze Ignaca lubiłem i ceniłem. W tamtych czasach był wielką gwiazdą, a nie było tego po nim widać. Zawsze był niezwykle przystępny.

Grafika:Piłkarz 1950-11-20b.JPG

źr. Historia Wisły

Oślizło pojawia się w tej opowieści nie przez przypadek. To on był bowiem jednym z symboli przekierowania sympatii resortu. Barwnie opowiadał o tym Andrzej Gowarzewski w rozmowie z Przeglądem Sportowym.

Jak ktoś kończył służbę w wojsku, albo pochodził z małego okolicznego klubu, dostawał przydział do Radlina i etat górniczy. Napływ tych piłkarzy spowodował jednak bunt i niechęć miejscowej ludności. Bo nagle nowi zaczęli wypierać ze składu swoich chłopaków: „Mu tu mamy swoich, jesteśmy wicemajstrem. Nie chcemy tych przybłędów”. Ludzie sobie mogli protestować. Na pomoc przyszedł radliński proboszcz. Zaczął na kazaniach w niedzielę mówić, że „miejscowa ludność, katolicka i chrześcijańska, nie życzy sobie, żeby im zmieniano klub. Nie życzy sobie zawodników z całej Polski pościąganych.” Ponoć interweniowała kuria. Komuchy stwierdziły, że jak te kapelany ludzi podburzają, to w dupie ich mamy. To gdzie przeniesiemy klub? Do Zabrza.

No i przeniesiono do Zabrza Oślizłę, a wcześniej Olejnika czy Jankowskiego. W momencie gdy kluby zaczynały się mijać, zabrzanie rozjechali jeszcze radlinian w lidze 5:1 i dwa razy po 6:0. Na tym się skończyła wielka piłka w tym mieście, a zaczęła 50 kilometrów dalej.

DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ

CAŁY RANKING => TUTAJ

JAKUB OLKIEWICZ I LESZEK MILEWSKI

Najnowsze

Ekstraklasa

Pomocnik Warty otwarcie krytykuje klub: zastanawiam się, co ja do cholery tutaj robię…

Maciej Szełęga
2
Pomocnik Warty otwarcie krytykuje klub: zastanawiam się, co ja do cholery tutaj robię…
1 liga

Lechia Gdańsk odpowiada byłemu prezesowi: Próba destabilizacji klubu

Damian Popilowski
0
Lechia Gdańsk odpowiada byłemu prezesowi: Próba destabilizacji klubu
Anglia

Media: Gwiazdor West Hamu może zostać następcą Mohameda Salaha

Maciej Szełęga
1
Media: Gwiazdor West Hamu może zostać następcą Mohameda Salaha

Komentarze

16 komentarzy

Loading...