Reklama

Solidarnościowa Lechia, mistrz Galicji i trener, który wygrał turniej w obozie Gross Rosen

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

10 maja 2020, 17:54 • 43 min czytania 5 komentarzy

O drugoligowej Stali Rzeszów, która w sezonie 74/75 – a więc w szczytowym momencie polskiej piłki – wygrała Puchar Polski. O najlepszym w dziejach GKS-ie Tychy, który bił się o mistrzostwo Polski zaledwie… pięć lat po założeniu klubu. O pianinie, na którym w Gdyni grał Janusz Kupcewicz. O ŁKS-ie lat siedemdziesiątych, który potrafił napić się nawet w drodze na mecz, a w którym Tomaszewski cały czas żył starciem na Wembley. O trenerze Wisły, który podniósł ją po spadku do II ligi, a w doświadczeniach miał wygranie turnieju piłkarskiego w obozie koncentracyjnym Gross Rosen.

Solidarnościowa Lechia, mistrz Galicji i trener, który wygrał turniej w obozie Gross Rosen

Czas na kolejny odcinek rankingu polskich drużyn klubowych wszech czasów. Zapraszamy.

70. STAL RZESZÓW 1974-1976

Źródło: StalRzeszow.pl

Reklama

Sezon 74/75. Polska piłka nigdy nie zdawała się mocniejsza, niż wtedy. Jesteśmy ligą brązowych medalistów mistrzostw świata – ligą z tych brązowych medalistów nierozkupioną, więc na polskich stadionach brylują – bez cienia przesady – światowe gwiazdy.

Ale Puchar Polski – a co, użyjmy najbardziej wysłużonej metafory w historii – rządzi się swoimi prawami. I wtedy, gdy polska piłka była najmocniejsza, Turniej Tysiąca Drużyn wygrała drugoligowa Stal Rzeszów. Paradoks Stali Rzeszów polega na tym, że to między 1963 a 1972 zanotowali dziewięć sezonów w pierwszej lidze (choć jako średniak, najwyżej siódme miejsce w 65/66), ale już po tym czasie największej stabilności piłkarskiej siły święcili największy triumf. Kluczową postacią Stali był trener Joachim Krajczy, który doskonale znał Stal: występował w jej barwach w latach 64-1970, później w naturalny sposób przejął zespół. Wcześniej gał też w Legii Warszawa, z którą sięgnął po Puchar Polski.

Droga Stali do finału to:

Kolejarz Prokocim 3:0
Szombierki Bytom 2:1
ROW Rybnik 2:1 (po dogrywce)
Stal Mielec 2:0
Pogoń Szczecin 3:0 (po dogrywce)
ROW II Rybnik, 0:0, karne 3:2.

Finał Stal – ROW II wygląda osobliwie, szczególnie, że rzeszowianie wyeliminowali wceśniej „jedynkę” ROW-u. Ale trzeba pamiętać o tym, że jeśli porównać składy choćby z półfinałowych meczów rybniczan z Górnikiem, a rozgrywanego również w tamtym czasie ligowego meczu z zabrzańską potęgą, to składy są niemal takie same. Sam ROW od końca lat sześćdziesiątych, do połowy lat siedemdziesiątych (z lekkim okładem), był ekipą solidną, bardzo owocnie reprezentującą Polskę choćby w Pucharze Intertoto. To, że w finale Stal nie grała z wielką siłą tamtych czasów, niczego nie odbiera – po drodze wyeliminowała potęgę w postaci ówczesnej Stali Mielec, z Latą i Kasperczakiem w składzie. Po meczu ze Stalą, w którym bohaterem został bramkarz rzeszowian Henryk Jałocha, rzeszowska prasa pisała: „Człowiek, który zatrzymał Mielec”, parafrazując oczywiście słynne tytuły po remisie z meczu Polski na Wembley.

Stal zachowała najwięcej zimnej krwi w dogrywkach, a także wygrała finałową nerwówkę w karnych. Nie była też ekipą, która mogła skupić się wyłącznie na grze pucharowej – w tym samym czasie biła się o powrót do I ligi, co się zresztą udało. Szał na drużynę był w mieście wyjątkowy, bo szedł w parze z ogólnym boomem na futbol w kraju: półfinał z Pogonią Szczecin oglądało trzydzieści tysięcy ludzi.

Reklama

Fot. Tadeusz Sochor via StalRzeszow.pl

Józef Trepka, ówczesny trener ROW-u, stawiał swój zespół jako faworyta (za StalRzeszow.pl): – Szyguła i Jankowski, stanowiący asystencki duet, obserwowali rzeszowian w ich meczu z Uranią i do Rybnika powrócili raczej w dobrych humorach. Obecna Stal to nie ta sprzed 4-5 lat, brak jej „siły ognia” i chyba odporności psychicznej. Fakt, że ROW przegrał w Rzeszowie nie mówi wszystkiego. Co innego grać na boisku rywala, a zupełnie co innego na terenie neutralnym.

Samo spotkanie, cóż, „mecz walki”. Jedni i drudzy wiedzieli, że stoją przed historyczną szansą. Zachował się taki choćby zapis:

„Im bliżej było do końcowego gwizdka sędziego, tym więcej obserwowaliśmy gry statycznej, oczekującej na jakiś błąd defensywy czy to jednej drużyny czy drugiej. Ponieważ jednak takich błędów te linie nie popełniały zbyt wiele (przy bardzo wolnej grze po prostu nie miały okazji), nie było wypracowanych pozycji, strzałów, a co za tym idzie i bramek”.

Bohaterem karnych był bramkarz Jałocha, dla którego był to swoisty powrót do domu – w Cracovii też niegdyś spędził ładnych kilka lat.

Trener Krajczy po finale powiedział (za StalRzeszow.pl):– nie jestem w stanie ocenić tego meczu, jak to się zwykło czynić po pojedynkach ligowych. Przeżywałem finał zbyt mocno, jestem bardzo wzruszony. Mogę powiedzieć tylko, że cały zespół walczył bardzo ambitnie, że wszystkim piłkarzom nie zabrakło woli zwycięstwa i że chcieli grać jak najlepiej. Niestety, wysoka stawka paraliżowała zawodników, dlatego poziom meczu był słaby. Zresztą przeciwnik też nie grał dobrze, oddał nam inicjatywę i czekał na jakiś błąd, aby zaskoczyć nas kontratakiem. To wzajemne oczekiwanie nie pozostało bez wpływu na widowiskowość pojedynku. Chcę podkreślić, że w tak ważnym meczu nie można było oczekiwać od nas efektownej gry. Tylko drużyny dużej klasy, walcząc o tak wysoką stawkę, mogą wznieść się na wysoki poziom i prezentować futbol zarówno efektowny, jak też skuteczny. A my chcieliśmy tylko wygrać…

Tak z kolei pisał dla lokalnych „Nowin” Roman Stachowicz tuż po finale:

„Drużynę, która w dramatycznym finale przechyliła szalę na swoją korzyść, ocenić trzeba przede wszystkim za wytrwałość w dążeniu do celu. Zespół występujący w obecnym składzie pokazał te wartości, które w ubiegłych latach były w klubie niedocenione i znajdowały się na dalszym planie, mimo że skład był o wiele silniejszy. We wszystkich spotkaniach piłkarze musieli ciężko zapracować na zwycięstwo. W dwóch przypadkach o sukcesie zadecydowała dogrywka, a w finale dopiero rzutu karne. Nie były więc to błyskotliwe zwycięstwa, ale odniesione wytrwałą i ambitną walką”.

Stal w następnym sezonie reprezentowała Polskę w Pucharze Zdobywców Pucharów. Najpierw rozbiła 8:1 w dwumeczu norweski Skeid, ale później potknęła się na walijskim Wrexham, klub, który grał na poziomie angielskiej Division Three… Sen się skończył – Stal po roku wróciła do drugiej ligi, a wśród najlepszych nie było ich od tamtej pory.

69. POGOŃ SZCZECIN 1982-1989

Ach, Pogoń Szczecin. Siódmy klub Polski pod względem punktów w tabeli wszech czasów Ekstraklasy. W najwyższej klasie rozgrywkowej aż czterdzieści siedem sezonów.

I ani jednego trofeum.

Konkurencyjna w latach sześćdziesiątych, z Marianem Kielcem na szpicy. Niezła całe lata siedemdziesiąte, tak przecież mocne w polskiej piłce.

Dwuroczna absencja w latach 79-81 chyba dobrze im zrobiła, bo może Pogoń miała wcześniej dobrych graczy, może szczecinianie tłumnie chodzili na Portowców, ale dopiero w latach osiemdziesiątych pojawiły się medale i pucharowe przetarcia (Intertoto, choć cieszyło się w latach 60-tych i 70-tych prestiżem, tak jednak było rozgrywkami towarzyskimi).

Kluczową postacią był Eugeniusz Ksol, rodowity chorzowianin, mistrz Polski z Ruchem w 1953, który później na stałe zakotwiczył w Szczecinie, grał choćby w pierwszym pierwszoligowym sezonie Portowców. Prowadził Pogoń krótko w latach siedemdziesiątych, to jednak na początku lat osiemdziesiątych dostał poważną szansę i poprowadził szczecinian do sukcesów. Wojciech Frączczak wspominał, że Ksol był pierwszym, który wprowadził w Pogoni typowe treningi bramkarskie. W wielu klubach jeszcze w latach dziewięćdziesiątych nie było takiego podejścia. Ksol więc był nowatorem, ale pamiętał też o starej szkole – piłkarze mieli końskie zdrowie do biegania, a formę wyrabiali choćby i podczas biegów na schodach trybun.

W sezonie 83/84, pod Eugeniuszem Ksolem, udało się Pogoni sięgnąć po brązowy medal. Trzon drużyny stanowili Sokołowski, Urbanowicz, Kensy, Ostrowski, Włoch, Wolski, Leśniak. Pogoń oglądała tyły tylko Widzewa i Lecha, jedni i drudzy byli arcymocni: Widzew, wiadomo, w tamtych czasach potrafił pobić najlepszych w Europie. Lech w Pucharze Europy 83/84 potrafił ograć u siebie 2:0 mistrza Hiszpanii, Athletic Bilbao. Taki Kensy potrafił wtedy dostać ofertę… z Paris-Saint Germain. Leśniak lata później przyzna:

 – Przeboleć nie mogę, że tym składem, z tymi piłkarzami, nie zdołaliśmy zdobyć z Pogonią Mistrzostwa Polski.

Tak czy siak, moda na Pogoń nie wygasała, a rozbłysła z nową mocą:

Kazimierz Sokołowski w książce „70 wywiadów na siedemdziesięciolecie Pogoni Szczecin”: – Nigdy nie zapomnę też czegoś, co cyklicznie miało miejsce w Szczecinie. Mam na myśli jesienne mecze w tym mieście. Ciemne niebo, stadion skąpany w promieniach sztucznego oświetlenia i tysiące ludzi, którzy chcieli nas do­pingować. Pamiętam, jak potężne grupy kibiców maszerowały ulicą Jagielloń­ską, która musiała być zamykana dla ruchu samochodowego. Zainteresowanie Pogonią było niesamowite, wystarczy wspomnieć słynny mecz z Widzewem, podczas którego ludzie siedzieli przy linii bocznej, bo brakowało miejsc na trybunach.

Pogoń w Pucharze UEFA trafiła na bardzo mocne wówczas FC Koln. Adam Kensy tak wspominał w rozmowie z Michałem Kołkowskim te starcia:

„Myślę, że naszym podstawowym problemem była wtedy polska mentalność. Pamiętam nasz wyjazd na mecz z Köln. Baliśmy się wtedy wszystkiego. Wszyscy tylko ciągle powtarzali: „cicho”, „zachowujcie się”. To było straszne. Teresa, moja żona, miała akurat w Kolonii brata. On to bardzo celnie zauważył. Jak zobaczył naszą drużynę, to mówi: „To są piłkarze? Dlaczego się tak dziwnie zachowują, dlaczego są tak cicho jak myszki?”. Nie mógł tego zrozumieć, bo zawodnicy Köln zachowywali się zupełnie inaczej, normalnie. Swobodnie. Myślę, że już przed meczem straciliśmy kilka procent naszej wartości jako zespół, dlatego na wyjeździe przegraliśmy 1:2, a rywal naprawdę był tamtego dnia w naszym zasięgu.

No i rewanż. Akurat trzy dni przed drugim meczem z Köln nie wykorzystałem rzutu karnego w lidze. Zawsze mi się to udawało, wtedy się akurat pomyliłem. Dlatego w Pucharze UEFA trener umieścił mnie na trzecim miejscu w kolejce do wykonywania jedenastki. No i co się okazuje? Kiedy sędzia przy stanie 0:0 dał nam karnego, nikt nie podszedł do piłki. Włącznie z tymi zawodnikami, którzy byli wyznaczeni do uderzenia przede mną. Mniejsza już dzisiaj o nazwiska. Więc wziąłem to na siebie i, niestety, trafiłem w słupek. A potem karnego zmarnował również Marek Leśniak, ale to ja zyskałem sławę w całej Polsce, bo był to dla mnie drugi zmarnowany rzut karny z rzędu”.


Z drugiej strony, to już nie były czasy, gdy Pogoń uchodziła za jeden z najlepiej zorganizowanych klubów w Polsce. Problemy bywały spore, a imały się tak podstawowych kwestii jak klubowy autokar. Do legend klubowych przeszło, jak podczas wyprawy na mecz do Kolonii dwa razy złapał gumę, przez co zespół dotarł do Niemiec z wielkim opóźnieniem i po nieprzespanej nocy.

Marek Leśniak wspominał w książce „„70 wywiadów na siedemdziesięciolecie Pogoni Szczecin”: – Któregoś razu w trakcie podróży jeden z kolegów opierał się o szybę. Nie trwało to jednak długo, bo ta wypadła i z hukiem roztrzaskała się o ulicę. Wcześniej mieliśmy też takiego dużego jelcza. To dopiero była maszyna! W trakcie po­dróży było bardzo gorąco i otworzyliśmy luk w dachu, by trochę przewietrzyć wnętrze. Autobus jechał z prędkością może 80 km/h, ale to i tak było za dużo, bo wyrwało klapę od tego luku. Do samego Szczecina jechaliśmy z dziurą w dachu. Późnym wieczorem zrobiło się zdecydowanie zimniej i zaczęliśmy z utęsknieniem wspominać klapę, która została gdzieś na poboczu jednej z polskich dróg.

Pogoń, po dwóch ciut słabszych sezonach, w 86/87 została wicemistrzem kraju. Tym razem zespół był dowodzony żelazną ręką Leszka Jezierskiego, który w tamtych czasach był faworytem do objęcia stołka selekcjonerskiego, ale na finiszu przegrał tak z Łazarkiem, jak ze Strejlauem.

Jacek Cyzio wspomina: – U trenera nie było kontuzji. Jak słyszał o kontuzji, dostawał białej gorączki. Kazał wychodzić na boisko. Nogi zbite, ponaciągane mięśnie – nie było kontuzji. Jak ktoś już naprawdę nie mógł chodzić, to chociaż stał i patrzył co robią koledzy. Pamiętam jak Kaziu Sokołowski miał uraz i włożyli mu nogę w gips. Trener pojechał do Łodzi, do rodziny. Wraca we wtorek, Kaziu na stole, z nogą w gipsie. Trener zobaczył co się dzieje i się… nie zgodził. Kazał przynieść młotek. I rozbił gips. To był sympatyczny, wesoły człowiek, ale przy tym kat. Potrafił rozweselić szatnie. Niekiedy też naubliżać. Z Markiem Leśniakiem były sytuacje, że wyzywali się dosyć mocno. A Marek to był jego ulubieniec, niemniej swoje musiał usłyszeć. Tak jak każdy z nas. Człowiek coś przeskrobał, był na tapecie przez cały tydzień. Nie dało się nigdzie schować, trener cię szukał, żeby coś powiedzieć. Ważąc wszystko, na pewno nigdy mu nie zapomnę tego, że dostałem szansę w seniorskiej piłce. To były fajne czasy.

Metody jednak działały, zespół był mocny – Portowcy toczyli jednak dość korespondencyjny bój z Górnikiem, może gdyby wygrali bezpośredni jesienny mecz, jeszcze włączyliby się na poważnie do gry o tytuł, a tak zabrzanie finiszowali dość pewnie.

Wicemistrzostwo było przepustką do gry z Hellas. Hellas na mundial Mexico 1986 posłało pięciu zawodników – Roberto Tricellę, Antonio Di Gennaro, Giusepe Galderisiego, Prebena Elkjaera i Hansa-Petera Briegela.

Najlepiej o tym dwumeczu powiedział Adam Benesz, który zapytany o to, czego potrzeba Pogoni, aby przejść Włochów, powiedział:

– Trzeba ściągnąć Maldiniego albo Romario.

Hellas było wtedy innym światem. Klub zrobił to, co polskie drużyny w pucharach praktykowały wielokrotnie: podjął walkę, odpadł, ale honorowo.

68. GKS TYCHY 1974-1977

Kluby z Górnego Śląska miały w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wyjątkowe szczęście – do piłkarzy, transferów, decyzji władz piłkarskich i nie tylko piłkarskich. Można to tłumaczyć wyjątkową zręcznością działaczy, można to tłumaczyć wyjątkowym zaangażowaniem bogatych kopalni w życie swoich lokalnych klubów, nie chcemy tego roztrząsać, zwłaszcza, że świętych w tamtym okresie nie uda się znaleźć ani na Górnym Śląsku, ani w żadnym innym polskim mieście.

Faktem jest natomiast, że każda kopalnia sumiennie pracowała na swoją wyjątkową sportową historię. Oczywiście najmocniejszy był Górnik Zabrze, ale nie oznacza to wcale, że reszta okręgu przemysłowego zrezygnowała z walki. O GKS-ie Katowice, który już w 1963 roku pokonał zabrzan w Pucharze Polski (mimo że formalnie zarejestrowany został w 1964) już w tym rankingu pisaliśmy, teraz czas na dumę tyskich górników. 20 kwietnia 1971 roku połączono kilka lokalnych klubów i różnych sekcji, by stworzyć kolejny wielosekcyjny kombajn – i tak Górnik Wesoła czy Polonia Tychy dały podwaliny pod Górniczy Klub Sportowy Tychy.

O rozwoju polskiej piłki najlepiej świadczy fakt, że nie udało się już wytargować tak krótkiej ścieżki do Ekstraklasy, jak ta, która objęła GKS Katowice, w pierwszym roku istnienia grający o awans do elity. Tyszanie zaczęli od III ligi, ale było jasne, że długo miejsca w niej nie zagrzeją.

Źr. GKS Tychy Historia

Nowym trenerem kadry piłkarzy jest mgr Jerzy Wrzos, który wyprowadził drużynę Piasta Gliwice z XII miejsca w III lidze do mistrzostwa grupy i rewelacyjnego awansu do II ligi. Istnieje ogólne przekonanie, że pod jego fachowym okiem drużyna poprawi swą kondycję, udoskonali technikę gry i zmusi do kapitulacji renomowanych przeciwników, także byłych II-ligowców o dużej rutynie i sporym doświadczeniu. Optymiści w skrytości ducha liczą nawet na szybki awans, tym bardziej, że trener Wrzos ma wokół siebie nie tylko serdeczną i miłą atmosferę, ale także doskonałe warunki do pracy – opisywała powstanie III-ligowej drużyny lokalna prasa, która zatytułowała artykuł zgodnie z prawdą: Plan minimum: II liga.

Trudno zresztą mierzyć inaczej, jeśli na starcie wyciągasz jednego z najbardziej obiecujących trenerów w regionie, a niemal bezpośrednio z Górnika Zabrze zgarniasz Stefana Floreńskiego. Jasne, weteran powoli dojeżdżał do czterdziestki, ale przecież jeszcze w 1970 roku grał przeciw Manchesterowi City w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Przez 15 lat był częścią regularnie koszącego krajową i międzynarodową konkurencję Górnika, fakt, że już 12 miesięcy po tym największym europejskim sukcesie wylądował w Tychach, w III lidze, świadczy o ambicji i… finansach GKS-u. Dziennikarze nazywali to serdeczną i miłą atmosferą oraz doskonałymi warunkami do pracy. Dziś nazwalibyśmy to przyzwoitym budżetem i sporymi płacami, które były wy stanie skusić zawodników nawet z najwyższej ligi.

Pierwszy sezon był rozczarowujący, GKS zajął dopiero ósme miejsce, co wymusiło kolejną ofensywę transferową. Do zespołu dołączył m.in. Herman z Ruchu Chorzów, niedługo później po holenderskiej przygodzie z NAC na koniec kariery piłkarskiej w Tychach zakotwiczył Aleksander Mandziara. Wymieniono również trenera – zespół przejął Jerzy Nikiel, którego następnie zluzował sam Mandziara. Za kadencji pierwszego, tyszanie zajęli 2. miejsce w III lidze, a już po roku wygrali też II ligę, po pasjonującym wyścigu z BKS-em Stal Bielsko-Biała. To o tyle ciekawy rozdział historii, że kontrkandydata do promocji prowadził niejaki Antoni Piechniczek. Wówczas musiał przełknąć gorycz porażki, ale obserwując, co działo się z GKS-em w kolejnych latach – raczej nie miał powodów do wstydu.

Tyszanie bowiem w samym środku złotej ery polskiego futbolu zaczęli na poważnie liczyć się w Ekstraklasie. Co więcej – nie działo się to wyłącznie dzięki wpływowym protektorom, ale też rzetelnej pracy u podstaw, czego dowodem choćby sukcesy Krzysztofa Raska czy Eugeniusza Cebrata. Wychowankowie, którzy jeszcze w II-ligowych czasach znajdowali miejsce w gazetach jako juniorzy, powoływani do młodzieżowych reprezentacji Polski, później stanowili o sile klubu.

Obraz może zawierać: 1 osoba, uprawia sport i na zewnątrz

Źr. Tyska Galeria Sportu

Sezon 1975/76 to być może największa niespodzianka w piłce nożnej tamtych lat, przebita dopiero kilka lat później przez mistrzowskie Szombierki. By dobrze uzmysłowić sobie skalę trudności wyzwania, które stało przed GKS-em, spójrzmy na personalia. Stal Mielec atakuje mundialowym królem strzelców. Wisła Kraków ma z przodu Kmiecika, któremu towarzyszą Kusto czy Szymanowski (wybrany piłkarzem jesieni). W lidze roi się od medalistów z mundialu ’74, wciąż diabelnie mocny jest Górnik z Gorgoniem, wciąż mocny jest Ruch z Marxem, Maszczykiem czy Wirą. Za moment kadra pojedzie na Igrzyska, powoli do seniorskiej piłki dobijają ci, którzy staną się ważnymi elementami medalowej drużyny z 1982 roku.

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

źr. GKS Tychy Historia

I w tym wszystkim znajduje się klub założony pięć lat wcześniej, jeszcze trzy sezony wstecz walczący o II ligę. Jak to w ogóle możliwe, że w takich okolicznościach i warunkach GKS Tychy ugrał wicemistrzostwo Polski? Na pewno swój udział miał w tym Mandziara, który miał okazję zobaczyć holenderską piłkę od środka i część rozwiązań wprowadzić w Polsce, najpierw jako asystent trenera, potem już samodzielny szkoleniowiec. Tę teorię potwierdzałyby zresztą kolejne sukcesy Mandziary, który prowadził m.in. Rot-Weiss Essen w 2. Bundeslidze, ale z sukcesami dyrygował też klubami w Austrii czy Szwajcarii. Ale chyba równie wielkie słowa uznania trzeba skierować wobec działaczy, którzy wyjęli z Szombierek Bytom Romana Ogazę. To prawdziwa legenda, wicemistrz olimpijski ’76, a przede wszystkim jeden z najwybitniejszych piłkarzy, którzy kiedykolwiek przewinęli się przez Tychy. A przecież transferowe eldorado to też Lechosław Olsza, którego kopalnie z okolic Tychów przekonały, że praca u nich jest jeszcze korzystniejsza, niż praca w kopalniach katowickich, połączona z grą dla sąsiedniego GKS-u. Wychowankowie. Transfery. Dobry, nowoczesny trener. To wystarczyło, by ugrać srebro w naprawdę mocnej lidze, utrzeć nosa m.in. Wiśle, Ruchowi czy Śląskowi.

Do dziś zresztą można się zastanawiać – a gdyby tyszanie ograli Zagłębie Sosnowiec u siebie, na dwie kolejki przed końcem? Stal Mielec pogubiła wówczas punkty z Lechem, a i w 29. kolejce nie potrafiła wygrać z Polonią Bytom. Tyszanie ratowali sytuację na finiszu wygrywając przy Łazienkowskiej z Legią oraz na finiszu, pokonując Pogoń Szczecin. Zabrakło jednak tego cholernego punktu, tego zwycięstwa, albo chociaż remisu z sąsiadami z Zagłębia Dąbrowskiego. Finalna tabela? Stal Mielec, 38 punktów. GKS Tychy, 38 punktów. Bezpośrednie spotkania i bramki były na korzyść Stali. GKS do gabloty wrzucił pierwszy i jak dotąd jedyny piłkarski medal. Radość mąciła jedynie świadomość, że mistrzostwo znajdowało się o pół włosa stąd.

Klasę GKS potwierdził jeszcze remisując z FC Koeln w Pucharze UEFA – 1:1 w roli gospodarza na stadionie w Katowicach, 0:2 w Kolonii to niezły wynik, jak na fakt, że u przeciwników hasał Dieter Muller. Potem jednak drużyna kompletnie się posypała – Mandziara wyjechał, Ogaza poszedł do Szombierek spełnić sen o tytule, a wicemistrz… spadł z ligi.

67. ARKA GDYNIA 1974-1982

Janusz Kupcewicz jest polskim Matthew Le Tisserem.

Nawet rzuty wolne się zgadzają.

Le Tisser, choć był gwiazdą reprezentacji Anglii, całą karierę spędził w Southampton. Kupcewicz… no cóż, całej kariery w Arce nie spędził. ALE to w niej spędził najlepsze lata. To grając tutaj miał oferty z VFB Stuttgart i jednego z klubów Serie A – wyjechać oczywiście nie mógł, PRL nie puszczał piłkarzy młodych na Zachód. Ale Kupcewicz mógł też trafić do Legii czy Górnika, w zasadzie, pewnie gdyby wyraził chęć, w Polsce mógłby trafić do dowolnego klubu – ale pozostał w Arce aż do spadku tego klubu z I ligi, przechodząc wtedy na sezon do Lecha. Tu został gwiazdą i mistrzem przed Widzewem, który w tamtym sezonie doszedł do półfinału Pucharu Europy.

Kupcewicz w kadrze debiutował jeszcze u Górskiego.

Kupcewicz zdobył brąz mistrzostw świata Espana 82.

Kupcewicz strzelił bramkę w mecz o brąz.

Tak. Był w tamtym czasie jednym z najlepszych polskich piłkarzy, w dodatku na pozycji wymagającej szczególnych umiejętności – klasyczny playmaker w stylu Kazimierza Deyny, mający podanie, wizję, genialny strzał z dystansu. A przecież polski futbol przeżywał swoje najlepsze lata, być jednym z najlepszych polskich piłkarzy oznaczało, że reprezentuje się światowy poziom. Kupcewicz na nim był.

Oczywiście tamta Arka nie była zespołem, w którym Kupcewicz wiązał krawaty, a reszta się przyglądała. To były lata, w których nawet utrzymanie w polskiej lidze wymagało niezłej ferajny. W Arce z Kupcewiczem pograł dwa lata Adam Musiał. Byli Andrzej Czyżniewski, Tomasz Korynt, Andrzej Dybicz, Jacek Pietrzykowski czy Jerzy Zawiślan. Ale nie da się ukryć: dziś, po latach, pamiętana jest jako ta Arka, w której na pianinie grał Janusz Kupcewicz.

Arka w lidze radziła sobie ze zmiennym szczęściem – najwyżej zajęła ósme miejsce. W debiucie, choć zaczęło się pięknie, od pokonania Tomaszewskiego i jego ŁKS-u, spadła. Była, w najlepszym wypadku, solidnym średniakiem. Dlatego tamta drużyna definiuje siebie przez zdobycie Pucharu Polski w sezonie 78/79, które było oczywiście pierwszym trofeum w historii Arkowców.

W finale ograła arcymocną Wisłę Kraków, w tamtym sezonie ćwierćfinalistę Pucharu Europy, który był o krok od półfinału, bo Malmo było do przejścia, w jednym z meczów uległo Białej Gwieździe. Arka wygrała 2:1, a jedną z bramek strzelił oczywiście Kupcewicz.

Rozgrywający opowiadał na Weszło Pawłowi Paczulowi:

Po meczu z boiska Motoru lecieliśmy helikopterem do studia „dwójki” w Warszawie. Nie wiem, czemu zaproszono akurat mnie, może jako piłkarza meczu… Leciałem z trenerem Boguszewiczem, mieliśmy program na żywo, a po programie wracaliśmy już z drużyną do Gdyni. Nasz autokar wracając z Lublina jechał przez Warszawę, poczekali na nas i zabrali na świętowanie. Ale pamiętam, że pilot miał ze mnie bekę, pokręcił trochę helikopterem, żeby mnie nastraszyć. Świetny dzień, dużo doznań. (…). Kiedyś w polskiej lidze się mówiło, że były poniedziałki ligowe. Spotykaliśmy się z chłopakami, gdzieś się szło na miasto, jeden wybrał piwo, drugi wódkę. Po takim poniedziałku człowiek miał dość przez cały tydzień, potem przychodziła sobota, niedziela, czyli mecz. No i znowu poniedziałek. W tamtym czasie różne rzeczy się działy, ale to zawsze była jedna kwestia – wszystko jest dla ludzi.”

Drugą kluczową postacią tamtej Arki jest Czesław Boguszewicz. Powoływany przez Gmocha do kadry, był typowany do wyjazdu na mundial do Argentyny. Jego karierę nagle przekreślił pechowy, ale fatalny uraz oka. Boguszewicz mówił Pawłowi Paczulowi:

Tego dnia mocno padał deszcz, trener Pekowski mówi: „Zachowajmy główną murawę, idziemy na górę”. Tam był piaszczysty plac z bramkami, przed rozpoczęciem treningu bawiliśmy się piłkami, robiliśmy rozruch, wymienialiśmy podania, ktoś strzelał, ktoś żonglował. Ja podnosiłem leżącą obok bramki piłkę, jeden z kibiców stojących przy barierce okalającej trybuny stadionu coś do mnie powiedział, podniosłem głowę w jego kierunku, w tym momencie kolega uderzał na siłę na bramkę, piłka mokra, ciężka jak cholera, zeszła mu paskudnie i z kilku metrów trafiła mnie w twarz. Nie widziałem tego strzału i nie zdążyłem zamknąć oka. Salto w tył i nokaut. Po chwili próbowałem otworzyć oko – nie widzę, więc karetka i w dresach jedziemy do szpitala. W sumie przez dwa pełne miesiące byłem w czterech szpitalach. Zabiegi laserowe i inne uratowały mi oko, jednak dziura w jego centrum pozostała i widoczność została ograniczona. To był przecież szok, byłem w reprezentacji Polski trenera Jacka Gmocha z wielką szansą na wyjazd do Argentyny, na mundial w 1978, a tu w ułamku sekundy koniec kariery. Kończyłem karierę w młodym wieku 27 lat, ale i tak miałem 220 meczów rozegranych w pierwszej lidze i byłem w reprezentacji kraju, więc teraz to byłyby duże pieniądze.

Boguszewicz, po roku asystentury, objął zespół, choć nie miał jeszcze skończonych trzydziestu lat. I z miejsca odniósł sukces. Cieniem na tamtej Arce kładzie się pucharowe fiasko, ale Beroe Stara Zagora to jednak historia specyficzna: uczestnicy tamtego meczu mówią, że ile by Arka nie wygrała u siebie, w rewanżu i tak musiała przegrać. Grecki sędzia gwizdał w jedną stronę, mecz nie był w żaden sposób rejestrowany, więc dowodów brak. Sami gdynianie mieli szereg przebojów na miejscu, od opóźnionych obiadów, po zakwaterowanie w hotelu, który był w remoncie i nie można było w nim nawet wziąć kąpieli. Gdyby Arka przeszła Bułgarów, czekałby na nią Juventus.

Boguszewicz, tak szybko jak błysnął, tak szybko zniknął z firmamentu polskiej trenerki – wyjechał do Finlandii, a w jego klubie jako junior trenował Jari Litmanen, który na meczach prowadzonego przez Polaka Reipas Lahti… był choćby chłopcem do podawania piłek.

66. ŁKS ŁÓDŹ 1973-1978

– W mojej loży na stadionie jest parę zdjęć tej drużyny, oprowadzam znajomego, który wychował się już raczej na sukcesach z lat dziewięćdziesiątych. Mówię: patrz, to są moi idole, moi najwięksi idole. A on tak spojrzał i pyta: słuchaj, a co ci twoi idole właściwie wygrali? – uśmiecha się Paweł Lewandowski, jeden z kibiców ŁKS-u Łódź, który najlepiej pamięta zespół z lat 1973-1978. ŁKS tej epoki to prawdopodobnie najsilniejsza z drużyn, która… nigdy niczego nie wygrała. Dosłownie. Ich największe sukcesy to mistrzostwa i wicemistrzostwa jesieni, zdobywane w wielkim stylu, świetną, ofensywną grą, które następnie ginęły w wiosennej bylejakości.

– Mieliśmy przydomek Rycerze Wiosny, ale tak naprawdę kapitał nasza drużyna budowała jesienią. Wiosną z kolei… Nawet nie chodziło o pieniądze. Chodziło o to, że „ci nam oddali sezon temu”, a „tamci akurat są w potrzebie” – Lewandowski wskazuje główną przyczynę niepowodzeń ŁKS-u. Albo inaczej: jedną z dwóch, bo druga nie zmienia się niezależnie od omawianej dekady. – Zadawałem to pytanie wszystkim naszym piłkarzom z tamtych lat, wszystkim! Każdy tylko się szyderczo uśmiechał. Tam zwyczajnie nie było niepijącego, alkohol lał się cały czas, nawet w drodze na poszczególne mecze. Kiedyś Jezierski próbował z tym walczyć, wąchanie przed treningiem, wszyscy trzeźwi. Schodzą po treningu, część się zatacza. „Gdzie wy żeście, do cholery, tej wódki się napili”? Okazało się, że wózkowy, który malował linie, włożył im kilka butelczyn do swojego wózeczka. 

Dziś to odległe anegdoty i wielka przestroga, ale wtedy? To było po prostu koncertowe zmarnowanie nieprawdopodobnego wręcz potencjału. Jan Tomaszewski, Marek Dziuba, Mirosław Bulzacki, Marek Dziuba, Stanisław Terlecki, Henryk Miłoszewicz, Grzegorz Ostalczyk, Jan Sobol. Plejada gwiazd, z których wielu miało na koncie sukcesy reprezentacyjne. Tomaszewski miałby pewnie miejsce między słupkami w każdej drużynie elity, Bulzacki czy Dziuba również. O Stanisława Terleckiego biło się kilka klubów, a o formacie tego piłkarza najlepiej mówi fakt, że tytuł Odkrycia Roku w Piłce Nożnej przyznano jednocześnie dwóm piłkarzom z dwóch łódzkich klubów – Bońkowi z Widzewa i Terleckiemu z ŁKS-u.

Oddawanie punktów i alkohol był problemem całej dekady, a może i dwudziestolecia – bo przecież ŁKS czasów Soczyńskiego czy Ziobera o wiele lepiej się nie prowadził. Ale w tym kluczowym sezonie 1977/78 do głosu doszły też ego i ambicja. Dziś już trudno ustalić, co właściwie było bezpośrednią przyczyną konfliktu, fakty są takie, że gdy do jednej szatni wpuścisz Leszka Jezierskiego, ze swoim zestawem unikalnych poglądów i zachowań, Jana Tomaszewskiego, z jego zestawem unikalnych poglądów i zachowań, oraz Stanisława Terleckiego, z jego zestawem unikalnych poglądów i zachowań, to nie może się skończyć dobrze.

źr. Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Krakowie, Echo Krakowa

Początkowo awantura z udziałem tej trójki miała jeszcze szansę skończyć się bezboleśnie dla ŁKS-u: Napoleon odsunął Tomaszewskiego od składu i wysępił od działaczy deklarację, że na jego miejsce przyjdzie Piotr Mowlik. Wtedy jednak swojej pozycji bohatera z Wembley i bramkarza-legendy reprezentacji Polski użył Tomaszewski. Działacze zostali tak rozegrani, że Jezierskiego na stanowisku trenera zastąpił Zygmunt Małolepszy. Szatnia oczywiście się podzieliła, bo „Tomek” miał tylu przyjaciół, co wrogów. Stanisław Terlecki wspominał w swojej biografii „Pele, Boniek i ja”:

Na zgrupowaniu Tomaszewski nie podał mi ręki. Odniosłem wrażenie, że był zazdrosny o moją popularność. Nie grał wtedy w kadrze, a mnie uznano za odkrycie roku, o ŁKS-ie zaś coraz częściej mówiono jako o drużynie Terleckiego, nie tylko Tomaszewskiego. Dla Tomka nic nie miało większej wartości niż popularność i sława. Cały czas żył meczem na Wembley i dwoma obronionymi karnymi na mundialu. Taki był Tomek, czasem supergość, do rany przyłóż, a czasami nie dało się z nim wytrzymać. W Holandii, na zgrupowaniu, nie rozmawialiśmy ze sobą, a raz omal nie doszło do rękoczynów, rozdzielił nas trener Jezierski. 

(…) W zespole były dwie grupki. Za Tomkiem opowiadali się m.in. Miłoszewicz, Dziuba i Drozdowski, a moimi stronnikami byli Milczarski, Ostalczyk i Maniek Galant. Najbardziej brakowało mi Miłoszewicza. Heniek potrafił podać jak mało kto. Ale ze względu na konflikt w zespole, dokładnych podań od niego miałem tyle, co kot napłakał. (…) Przegraliśmy siedem spotkań z rzędu. Nie można przegrać tylu kolejnych spotkań w takim składzie, jeśli się tego nie chce…

Efekt był taki, że prawdopodobnie jedna z najsilniejszych drużyn w historii ŁKS-u, być może piłkarsko lepsza od mistrzów z 1958 i 1998 roku, do klubowej gabloty nie włożyła nic, poza sukcesami poszczególnych zawodników w reprezentacjach dorosłych, młodzieżowych i olimpijskich.

– Kadrowicze siedzieli u nas na ławce. Mogłeś przejść obok ławki rezerwowych i wyliczać, ten był w kadrze, ten jest w kadrze, ten zaraz będzie powołany. Drużyna marzeń! – wspomina Paweł Lewandowski. I faktycznie, ŁKS miał swój udział we wszystkich większych sukcesach tamtych lat – Tomaszewski czy Bulzacki byli bohaterami z Wembley, potem pojechali też po medal do RFN. Na mundial ’78 pojechał Masztaler, gdyby nie kontuzja – z pewnością znalazłby się tam również Terlecki. Dziuba dobijał do drzwi kadry, zadebiutował w 1977 roku, pięć lat później został medalistą mundialu. Warto też dodać, że funkcję trenera-koordynatora tamtego ŁKS-u dwukrotnie pełnił też sam Kazimierz Górski. O zasługach Leszka Jezierskiego dla polskiej piłki nie ma chyba nawet sensu pisać.

To w ogóle bardzo dobitna przestroga dla wszystkich działaczy, którzy budują dream teamy. Przy takiej konstrukcji potrzebni są psychologowie, albo i policyjni mediatorzy, nie zaszkodzi również alkomat. Możesz mieć kapitalnego trenera, wyśmienitych piłkarzy, fenomenalne warunki i ambitną wizję. Na niewiele się to zda, gdy bramkarz jeszcze w pierwszej połowie prosi o zmianę, a po meczu próbuje pobić skrzydłowego.

65. GÓRNIK ZABRZE 1973-1977

A gdyby wtedy Włodzimierz Lubański trochę lepiej rozgrzał mięśnie nóg, gdyby trochę mniej obciążał staw kolanowy, wreszcie gdyby nie starł się z Royem McFarlandem? Duża część historii naszego futbolu to dość zawstydzające gdybanie – gdyby Niemcy jednak nie zdołali nam wcisnąć gola po 90-minutowej nawałnicy powstrzymywanej resztką sił przez Boruca, gdyby Lech jednak nie odpadł ze Stjarnan, gdyby Kikut się nie poślizgnął. Tutaj jednak żadnego wstydu nie ma, bo kontuzja i przedłużające się leczenie Włodzimierza Lubańskiego to właściwie odpowiednik Ronaldo w Interze. Piłkarz europejskiego formatu, przebierający w ofertach, w życiowej formie i w klubie, i w reprezentacji, nagle po prostu znika z planszy. Ta analogia z Ronaldo jest o tyle trafiona, że kluby budujące swoje zespoły wokół tych dwóch fantastycznych piłkarzy z dnia na dzień straciły kilkanaście procent swojego potencjału.

Górnik Zabrze bez Lubańskiego nie był w stanie nawiązać do sukcesów z lat sześćdziesiątych i początku kolejnej dekady, ale to nie znaczy, że był zespołem słabym. To też zresztą dobrze pokazuje kondycję zabrzan w tamtym okresie – ich podłoga była dla wielu nigdy nieosiągalnym sufitem. Weźmy sezon 1973/74. Górnik po rozczarowującym 4. miejscu rok wcześniej tym razem może się skupić na lidze – od początku lat sześćdziesiątych sytuacja, w której nasz towar eksportowy nie ma okazji zaprezentować się w Europie to prawdziwa rzadkość. Pierwszym ciosem są rokowania medyków – choć Lubański powoli miał wracać do składu już na sparingi przed sezonem, ostatecznie rozegrał w tej kampanii zaledwie jedno spotkanie. Drugi cios? Na wejściu 0:2 z beniaminkiem, zespołem Szombierek Bytom.

Ale rany, jaki to był skład. Przypomnijmy, jesteśmy w roku 1973, Gorgoń już ze złotem olimpijskim, jeszcze przed występem na Wembley. Razem z nim na te Szombierki wyszedł Szołtysik, wyszedł Banaś, wyszli Szarmach i Wraży. Nawet bez Lubańskiego ta ekipa wyglądała na bandę nie do rozbicia, co zresztą w dalszej części sezonu się potwierdziło. Gdy górnicy zaczęli się godzić z tym, że Lubański wcale nie jest „prawie-że-gotowy”, znów zaczęli wygrywać mecze, wysoko i stylowo. Szarmach z Banasiem w duecie strzelili 19 goli, swoje trafił jeszcze przed transferem Zyga. Imponująca była zwłaszcza końcówka ligi, gdy Górnik zaliczył serię 8 spotkań bez porażki, wygrywając po drodze sześć razy. Do mistrzostwa zabrakło udanej jesieni – Ruch Chorzów zresztą przegrał w tamtym sezonie ledwie 3 mecze, zdecydowanie zasłużył na tytuł.

Górnikowi pozostało pocieszać się grą swoich zawodników na mundialu.

Gorszą wiadomością niż srebro 1974 okazało się dalsze rozsypywanie potęgi – jak już wspomnieliśmy, Szołtysik wyfrunął do Francji, Hubert Kostka zakończył karierę. Paru kolejnych piłkarzy przeskoczyło już swój najlepszy okres, a Włodzimierz Lubański odszedł do Lokeren, w Zabrzu już do dyspozycji sprzed urazu nie zdołał wrócić. Tak naprawdę ostatnim większym sukcesem był brąz w 1978 roku, ale nie nagniemy szczególnie rzeczywistości, jeśli napiszemy, że to był kolejny dowód na zachodzącą wymianę pokoleń w polskiej piłce. Widać to było po reprezentacji Polski, gdzie starzy i młodzi nie połączyli sił, tylko skoczyli sobie do gardeł, rozczarowując na mundialu. Widać to było i po lidze, gdzie spadała renoma Stali Mielec czy Górnika Zabrze, rosła za to wartość Widzewa czy Wisły Kraków. W sezonie 1978/79 Górnik spadł z ligi z ostatniego miejsca, wygrywając zaledwie 6 z 30 rozegranych meczów.

Nic nam w tamtym sezonie nie wychodziło. Mówiono, że w drużynie muszą być jakieś wewnętrzne konflikty, bo to niemożliwe, żeby z takim zespołem spaść do drugiej ligi. Jednak prawda jest taka, że po prostu gra nie kleiła nam się piłkarsko, inne kwestie nie miały tutaj znaczenia. Praktycznie w każdym spotkaniu szybko traciliśmy bramkę, co zmuszało nas do pogoni za wynikiem. To gonienie bardzo kiepsko nam szło. Po prostu kompletnie nieudany sezon. Liga była w tamtym czasie dość mocna, wyrównana. Naszą fatalną formę rywale skrzętnie wykorzystali, trzeba było się pogodzić ze spadkiem i szybko zrehabilitować poprzez awans. Wszyscy zawodnicy podstawowego składu zostali, żeby już po jednym sezonie Górnik powrócił do pierwszej ligi. Na początku było dość ciężko – doszło do paru roszad, zmiany systemu gry. Przegraliśmy z Ursusem, przegraliśmy  z Dębicą. Ale szybko żeśmy zaskoczyli i z wielką przewagą awansowaliśmy z powrotem na najwyższy poziom – opowiadał na Weszło Henryk Wieczorek, jeden z tych, którzy sprawili, że Górnik najpierw spadł, a potem powrócił do elity.

Pamiętajmy jednak, że pomimo banicji w II lidze, Górnik lat 1973-1979 to nadal dwa medale oraz mnóstwo udanych występów zabrzan w reprezentacji Polski. Oczywiście, katharsis było konieczne, co zresztą udowodniły sukcesy klubu po powrocie do elity. Ale to nie zmieni twardych liczb – nawet schyłkowy Górnik spokojnie łapie się na hasło z flagi kibiców z Zabrza. Szacunek się należy.

64. CRACOVIA 1913

W 1913 Polska jeszcze nawet nie istniała, pozostając pod zaborami. Ale piłka w Krakowie i we Lwowie była na wysokim poziomie. Można z pewną dozą pewności uznać, że to tutaj grano wtedy najlepiej, dlatego mistrzostwa Galicji są pewną wymowną ciekawostką: w ostatnim roku przed I Wojną Światową wyłonioną najlepszą polską drużynę z tego regionu, a że był on wówczas najbardziej zaawansowany piłkarsko, to zapewne również najlepszą w Polsce.

W Cracovii grali wtedy Austriacy Robert i Wiktor Traub, reprezentant Czechosłowacji Miroslav Pospisil, Tadeusz Synowiec kapitan reprezentacji Polski, a także późniejszy pierwszy kapitan reprezentacji Polski i jeden z założycieli „Przeglądu Sportowego”. Antoni Poznański później współtworzył Drużynę Legionową, za kontynuatortkę której uważa się Legię Warszawa. Postrach na boiskach budził Stefan Fryc, późniejszy reprezentant Polski, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej, rozstrzelany przez Niemców w 1943 roku.

Wreszcie to wtedy zaczynał przygodę z Cracovią legendarny Józef Kałuża, który na dzień dobry odstawił w ataku „Pasów” Singera, reprezentanta Austrii. Kałuża zaczął strzelanie w 1912, a trafiał przez kolejne osiemnaście lat.

Tak wspominał go Stanisław Mielech (źródło: „Przegląd Sportowy”, via WikiPasy.pl):

„Mimo rekordów sławę swą zawdzięcza Kałuża nie tyle swoim zdolnościom technicznym co taktycznym. On to wprowadził w Cracovii system gry opartej na stylu szkockim krótkimi, celnymi podaniami. Podstawą kombinacji Kałuży był trójkąt. Piłka szła od Kałuży do łącznika i wracała do Kałuży. Czas lotu piłki i jej gaszenia Kałuża wykorzystywał do wybiegnięcia na pozycję. Świetnie też prowadził grę skrzydłami. Przeciwnik wzięty w tryby kombinacji Kałuży przez jakiś czas rzucał się jak ryba w sieci, na próżno biegał za piłką od jednego zawodnika Cracovii do drugiego, a gdy się zmęczył Cracovia zbierała plon taktyki Kałuży.

Takim był Kałuża jako piłkarz. Był on talentem samorodnym, wszystkie umiejętności piłkarskie zdobył wcześniej niż zaczął grać w klubach. Grając w klubach zmężniał jedynie i nabrał szybkości.

Kałuża nie pił alkoholu i nie palił tytoniu. Nigdy nie grał dla poklasku galerii i od partnerów żądał również gry poważnej dla wyniku, dla barw Cracovii. Z tego powodu na boisku dochodziło nieraz do scysji między nim a młodszymi kolegami, których ostro karcił. Poza boiskiem był natomiast przemiłym kompanem. Żywy temperament popychał go czasem do zatargów z sędziami, którzy byli jednak dla niego pobłażliwi mając na uwadze jego zasługi dla piłkarstwa”.

Tamta Cracovia potrafiła w sparingach podjąć rywalizację z topowymi klubami wiedeńskimi, ogrywała też niemieckie jak VFB Breslau.

W mistrzostwach Galicji Cracovia dwukrotnie zremisowała z Pogonią Lwów, raz ograła Wisłę – o wszystkim miał przesądzić drugi mecz z Wisłą. Co więcej, Biała Gwiazda… ten mecz wygrała. Ale sprawa zakończyła się walkowerem i skandalem. Powód? Wisła skorzystała z zawodników Sparty Praga, ściągniętych tylko na ten jeden mecz. Krakowska prasa grzmiała (za WikiPasy.pl):

„Wczoraj natomiast z wielkim zdziwieniem zauważyliśmy na boisku, w drużynie T.S. Wisła, ludzi tutaj zupełnie nieznanych, pochodzących z Pragi, których prawdopodobnie Czeski Swas wysłał w celu wprowadzenia niesnasek w polskim sporcie. Zaiste piękna to i moralna rywalizacya!!

Żywimy nadzieję, że nasz Związek footballowy zajmie w tej sprawie odpowiednie stanowisko i nie cofnie się przed użyciem jak najenergiczniejszych środków. Czas przecież, by wyplenić te chwast i nie dopuścić do demoralizacyi naszych klubów. Raz przecież należy ująć w karby te niespokojne duchy.

I jak pojęty sport przedstawili nam, zasilający na ten jeden match, drużynę Wisły, czescy „sportsmeni”? (wczoraj przyjechali i wczoraj do Pragi odjechali!). Cóż pokazali? Brutalność, zupełny brak poczucia dżentelmeństwa, świadome – celem uszkodzenia leżącego na ziemi bramkarza – kopanie, aroganckie i wyzywające zachowanie się wobec sędziego! To miało zaważyć o uzyskaniu polskiego mistrzostwa? Według informacyi z wiarygodnych ust pochodzących p. A. O., kapitan Wisły, podał sędziemu panu Dżułyńskiemu niezgodne z prawdą nazwiska owych apostołów sportu ze złotej Pragi. I tak: niejakiego Peka z Pragi, znanego „kameleona” klubowego, nazwał Koprziwą, Spindlera z praskiej Sparty przedstawił Bęndę, Sikla, również ze Sparty, Polaczkiem!”.

63. LECHIA GDAŃSK 1982-1985

Gdybyśmy mieli ułożyć ranking nie najlepszych, ale najważniejszych drużyn w historii polskiego futbolu, być może zawędrowaliby do czołówka. Lechia Gdańsk pierwszej połowy lat osiemdziesiątych była bowiem klubem, w którym sport stanowił zaledwie tło do zdarzeń, zachowań i akcji o wiele bardziej doniosłych niż gole czy asysty. To nie był tylko klub Fajfera czy Wójtowicza, to nie był klub Jastrzębowskiego czy Gładysza. To był przede wszystkim klub „Solidarności”. Klub całego gigantycznego ruchu społecznego, który sprawiał, że każdy kolejny mecz był okazją do zamanifestowania swojego sprzeciwu wobec komunistów.

Od sierpnia 1980 kibice Lechii stali się zaś niejako emisariuszami „Solidarności”. Już w czasie strajków na meczu w Płocku kolportowano ulotki strajkowe ze Stoczni Gdańskiej. Później „Solidarność” i Lechia stały się w Gdańsku niemal synonimami. Po stanie wojennym to było jedno z niewielu miejsc, gdzie tak duże grupy ludzi mogły się gromadzić w sposób niekontrolowany przez władzę. Na każdym meczu dochodziło więc do manifestacji poparcia dla podziemia, dla „Solidarności” czy przeciw komunistycznym władzom. Tak było przez całą dekadę – wspominał w rozmowie z nami ks. Jarosław Wąsowicz, kibic Lechii i naoczny świadek najbardziej spektakularnych akcji tamtych lat.

Dlaczego Lechia to klub tak wyjątkowy? Zacznijmy może od faktu, że poza krótkim lotem za czasów Korynta i Forysia, Lechia nie miała wielkich tradycji piłkarskich. To nie był klub górniczy, nie był wojskowy, hutniczy, ani nawet związany z którąś z najbardziej dochodowych gałęzi przemysłu. Dlatego też po spadku z ligi w 1963 roku, Lechia z radarów zniknęła na całe dwadzieścia lat. Na pewno jej sytuacji nie ułatwiały takie incydenty, jak mecz z Widzewem, jeszcze w II lidze, w połowie lat siedemdziesiątych. Zamieszki po spotkaniu zamieniły się w podjazdową wojnę z milicjantami – ci ostatni, po skatowaniu jednego z gdańskich nastolatków, sprowokowali do reakcji nie tylko lechistów, ale całe podziemie komunistyczne Gdańska. Bodaj najtrudniejszy okres w powojennej historii miasta pokrył się z wyjątkowym kryzysem Lechii. W 1982 roku gdańszczanie spadli do III ligi.

I wtedy zdarzył się cud.

Gdańsk potrzebował sukcesu, tożsamości, możliwości wyrażania siebie. Gdy do miana wyzwania urastało spotkanie ze znajomymi i dyskusja o poglądach politycznych, gdy do miana akcji wywrotowej urastała wizyta w Kościele Św. Brygidy, zyskanie międzynarodowej sceny do prezentowania swoich haseł wydawało się kompletnie nierealnym. A jednak, los chciał, że Lechia dała Solidarności wyjątkową, właściwie niespotykaną okazję. Zanim jednak przejdziemy do czasów, gdy Jacek Kurski wspólnie z Lechem Wałęsą zajmowali się akcjami typowymi dla ruchu ultras, skupmy się na piłce nożnej. III-ligowa Lechia. W składzie niewiele „nazwisk”, zespół zbudowany przede wszystkim na wychowankach i ludziach z regionu.

Że Lechia wygrała III ligę z 9 bramkami straconymi w 26 meczach – to jeszcze nic wielkiego. Ale ona równolegle pisała chyba najbardziej nieprawdopodobną historię w dziejach Pucharu Polski. Na wejściu gdańszczanie potrzebowali dogrywki, by przejść przez niejaki Start Radziejów. W III rundzie Lechia ograła 2:1 Olimpię Elbląg, ale w 1/16 finału trafiła na Widzew. TEN Widzew. Widzew Młynarczyka i Smolarka, Widzew z medalistami mundialu ’82, Widzew mocarny, Widzew europejskiego formatu. Remis 1:1 po 90 minutach, dogrywka nie przynosi rozstrzygnięcia.

– Dogrywka, potem karne. Karne strzelaliśmy Młynarzowi tak, że nie wiedział o co chodzi, waliliśmy mocno i po oknach. Jedyny, który chciał strzelać technicznie to był Jadzia i jego karnego bramkarz złapał. Za to co zrobił Marek Woźniak z Wójcickim i Romke…To przecież byli reprezentanci, a Woźniak jak to flegmatyk stał w bramce jakby nie wiedział co się dzieje. Złapał piłkę i oddał im ją do rąk, proszę bardzo – opowiadał dla strony Lechia Historia Dariusz Raczyński.

Według bohaterów tamtych czasów, kluczowa była współpraca z AWF-em. „Chłopcy nie potrafili za bardzo grać w piłkę, to postanowiliśmy ich przegonić”. Przygotowanie fizyczne było na takim poziomie, że zabiegany w 120 minut został Widzew, a chwilę później też Śląsk Wrocław. Po 90 minutach utrzymywał się remis 0:0, w dogrywce lechiści wcisnęli faworyzowanym wrocławianom aż trzy sztuki. Potem wymęczone 1:0 z Sosnowcem. Z Ruchem Chorzów znowu 120 minut, znowu karne. Lechia Gdańsk, III-ligowiec, w finale Pucharu Polski. Tam już czekał Piast, którego gdańszczanie też oklepali. Jakkolwiek by się wściekali komuniści, jakkolwiek nie na rękę byłoby to władzom – Lechia została delegowana do gry w Pucharze Zdobywców Pucharów. Gdańscy antykomuniści już wiedzieli – lepszej okazji, by się pokazać, może już nie być.

https://d.webgenerator24.pl/k/r//cj/5v/jjp29q0w4gowosg80840c8wcksg/4c9c855c43da9-o.1000.jpg
Cofnijmy się do naszego archiwalnego tekstu.

– Przed audiencją mieliśmy odbyć spowiedź, by przyjąć Komunie Świętą od papieża. Przyszedł do nas dzień wcześniej ksiądz z Watykanu, ale przedstawiciele władz, którzy z nami byli, nie chcieli się na to zgodzić. Postawiliśmy się jednak, podjąłem decyzję z trenerami Jastrzębowskim i Gładyszem, że ta spowiedź się odbędzie u mnie w pokoju. Na naszą odpowiedzialność. No i drużyna stała wężykiem na korytarzu, a ksiądz przyjmował po kolei w pokoju moim i Ryśka Polaka – wspomina Lech Kulwicki. I dodaje: – Papież wiedział o meczu. Stwierdził: – Życzę wam szczęścia, ale nie mówcie tego głośno, bo mnie wyrzucą z Watykanu.

Fajfer: – Papież spytał: kto jest bramkarzem? Ja się zgłosiłem i Ojciec Święty stwierdził, że wie, że ja mam najgorzej, bo sam bronił i jak coś źle zrobił, to też wszystko było na niego.

Lechia w Turynie przegrała 0:7. Ale rewanż to już zupełnie inna historia. Na boisku było świetnie – bo tak trzeba określić porażkę zaledwie 2:3, po twardym meczu, pełnym okazji z obu stron. Istotniejsze było jednak to, co działo się na trybunach, czy też ogółem: wokół tego spotkania.

– Opozycyjne nastroje we wrześniu 1983 r. były fatalne: zmęczenie społeczeństwa, brak porozumienia w podziemiu, nieudane manifestacje z 31 sierpnia 1983 roku, emisja programu „Pieniądze”. To, co wydarzyło się na meczu, stało się natomiast największą pokojową manifestacją solidarnościową w Polsce po 13 grudnia – wspominał w rozmowie z Weszło doktor Karol Nawrocki. Wałęsę przemycono na mecz, potem zaś gremialnie zamanifestowano poparcie dla niego, zwłaszcza w momencie, gdy włoscy dziennikarze pobiegli filmować legendę Solidarności. Polska telewizja starała się to wszystko jakoś zakryć i wyciszyć – obraz śnieżył, były problemy z dźwiękiem, ale w Polskę poszła jasna wiadomość – żyjemy, mamy się dobrze.

Oficjalna notatka oficera SB głosiła: „Podczas meczu z Juventusem na stadionie Lechii zgromadziło się ponad 40 tys. ludzi. Poziom meczu oraz panująca atmosfera była dobra. Nie obeszło się jednak bez incydentów związanych z obecnością na meczu L. Wałęsy. Przybył on w towarzystwie 2 księży. Nie było wśród nich ks. Henryka Jankowskiego. W przerwie meczu grupa kibiców rozpoznała Wałęsę i zaczęła wznosić okrzyki „Lechu! Lechu!”. Wałęsa wstał i pozdrawiając kibiców sprowokował parę tysięcy ludzi siedzących w tym samym i sąsiednich sektorach do okrzyków „Solidarność”. Skandowanie trwało kilka minut.”

Lechia odpadła, ale cel osiągnęła – pokazała się z dobrej strony w rewanżu, udowodniła, że nijak nie przystaje do II ligi. Zresztą udowodniła to, montując awans do I ligi jako beniaminek. Nie przestała też ani na chwilę być enklawą wolności – by wspomnieć choćby słynną akcję z transparentem namawiającym do bojkotu wyborów. Środowisko przyszłych polityków – bo w Federacji Młodzieży Walczącej, wśród lechistów i antykomunistów, znajdowali się choćby Kurski czy bracia Rybiccy – zmontowało akcję z pogranicza ultraski i chuligaństwa. Długie przygotowania, maskowanie, rozpylenie gazu, by wywołać popłoch, potem prezentacja niepokornego transparentu i szybka ewakuacja.

Oj, tak, ważna to była drużyna dla polskiej historii. Nie tylko futbolowej. Największymi sukcesami na boisku były dwa awanse rok po roku, zdobyty Puchar Polski oraz godna postawa w rewanżu z Juventusem. Poza murawą – miejsce w sercach wszystkich gdańszczan.

62. ŚLĄSK WROCŁAW 1986-1987

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że tę drużynę było stać na więcej. Mamy przecież paczkę, która była solidnie reprezentowana w kadrze, mamy zawodników, którzy w większości zrobili naprawdę solidne kariery, mamy dwie gwiazdy, które zahaczyły o naprawdę poważną piłkę. A jednak, jeśli chodzi o zwycięstwa, mamy tylko Puchar Polski w 1987 roku oraz Superpuchar chwilę później. Dlaczego?

Prostych odpowiedzi na pewno nie ma, zwłaszcza, że przecież Śląsk dość długo zdołał utrzymać największe gwiazdy. Ryszard Tarasiewicz zagrał we Wrocławiu grubo ponad 200 gier, zanim przeszedł do Neuchatel Xamax. Waldemar Tęsiorowski łącznie w kilku dłuższych i krótszych etapach nazbierał dla Śląska jakieś 12 lat grania. Zbigniew Mandziejewicz stanowił o jakości obrony Śląska przez dekadę. Waldemar Prusik grał osiem lat. Tak naprawdę jedynym, który odszedł w miarę szybko był Andrzej Rudy, który został sprzedany do GKS-u jako 23-letni zawodnik, zresztą za kilkadziesiąt milionów złotych.

Może trochę konkurencja krajowa? Może trochę kwestie znane z wielu innych zmarnowanych drużyn lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych? Zostawmy gdybanie, skupmy się na pozytywach. Przede wszystkim ten Śląsk Wrocław dał reprezentacji Tarasiewicza w najwyższej formie, który szybko stał się najważniejszym ambasadorem wrocławskiej piłki w świecie. Prawie 60 spotkań, 9 goli, słupek z Brazylią na mundialu, potem ten feralny karny – jest co wspominać, jest o czym pisać, jest też co obejrzeć – bo bomby z Węgrami i Szwedami są wrzucone do sieci w naprawdę przyzwoitej jakości.

Na podwórku każdy też w naszych wewnętrznych meczach był piłkarzem Śląska. Bohaterami byli Waldemar Prusik, Ryszard Tarasiewicz, Andrzej Rudy, Darek Marciniak. Czasy dla klubu były wtedy bardzo dobrze, więc to też budowało. Moim największym idolem z tamtych lat był Ryszard Tarasiewicz – pamiętam go jako taki jasny punkt zespołu, który w trudnym momencie potrafił dać impuls, czy to niekonwencjonalnym podaniem, czy strzałem z rzutu wolnego – opowiadał w rozmowie z nami Dariusz Sztylka, który zanim zaczął dla Śląska grać i działać, po prostu wrocławskiemu klubowi kibicował.

Nie wolno też zapomnieć, że to właśnie Śląsk Wrocław wylansował Henryka Apostela – człowieka, który najpierw uratował klub od spadku, a potem jako trener doprowadził do pucharu i superpucharu.

A jak wyglądał sam Puchar? Śląsk zaczął od… zwycięstwa nad rezerwami Śląska w 1/16 finału. Najciekawszy był jednak finał z GKS-em Katowice. Jak wspominał Waldemar Prusik we wrocławskiej Wyborczej – sędziowany w stylu przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. – Dziś dyplomatycznie mogę powiedzieć, że arbiter w finale na pewno nie sprzyjał Śląskowi. Pokazał czerwoną kartkę Ryśkowi Tarasiewiczowi, bo chyba coś mu tam ostrzej powiedział – mówił jeden z bohaterów tamtej ekipy. Udało się wygrać w karnych, a potem jeszcze… rozkręcić awanturę z ZOMO. Piłkarze mieli się przepychać z służbami pod sektorem gości, gdy próbowali dotrzeć z pucharem do swoich kibiców. Paweł Król został nawet oskarżony o napaść na funkcjonariusza, śledztwo wszczęła – jako że Król był przecież wojskowym – Prokuratura Wojskowa.

W Europie ten Śląsk odpadł od razu – choć trzeba przyznać, że remisem z Sociedad dzisiaj nie pogardziłby żaden polski klub, nawet jeśli w rewanżu Hiszpanie wygrali 2:0. Z drugiej strony – tamte lata to już bardzo silne Górnik Zabrze i Legia Warszawa. Dlatego przy szacunku dla dokonań klubowych i reprezentacyjnych Tarasiewicza czy Prusika – dwa konkretne skalpy w gablocie to wcale nie tak mało.

61. WISŁA KRAKÓW 1964-1967

W 1964 roku piekło zamarzło: po spadku Wisły Kraków polska pierwsza liga nie miała żadnej krakowskiej drużyny. Wisła miała szansę uratować się w ostatniej kolejce, ale tylko zremisowała z wielkim Górnikiem Zabrze 3:3, choć bardzo długo prowadziła.

źródło: HistoriaWisly.pl

Za spadek obwiniono główno czeskiego trenera Karela Kolskiego, który miał traktować Wisłę jako chałturę. Już przed meczem z Górnikiem zatrudniono Czesława Skóraczyńskiego i to on będzie trenerem Wisły aż do 1967.

Skóraczyński, w latach 1922-1930 piłkarz Pogoni Lwów, miał za sobą szczególny życiorys: jako aktywny działacz polskiego podziemia wpadł w ręce gestapo. Od 1942 do końca wojny przeżywał w obozach koncentracyjnych, o czym napisał książkę pt. „Żywe numery”. Opisał w nim choćby rozgrywki piłkarskie, które odbywały się w obozie Gross Rosen. Tak pisał o wygranym 1:0 finale rozgrywek z lata 1994, w którym Polen I ze Skóraczyńskim w składzie zmierzyło się z Deutche I, zespołem niemieckich prominentów obozu, kapo czy blokowych: „Od wielu tygodni cały obóz żył jedną sprawą – zapowiedzianym meczem piłkarskim Niemcy – Polska. Wszystkie nieszczęścia naszego codziennego życia zeszły na plan dalszy (…) Wreszcie nadszedł ustalony dzień meczu. W obozie wrzało jak w ulu, wszyscy mówili tylko o tym”.

źródło: HistoriaWisly.pl

Ligowa banicja trwała tylko rok, a kibice Białej Gwiazdy mogli wtedy znaleźć pocieszenie na wiślackich parkietach: zarówno męska jak i żeńska sekcja koszykówki sięgnęły wtedy po mistrza, a przecież polski kosz był wtedy europejskim topem – 1963, srebro Euro, 1965 brąz, 1967 brąz.

Skóraczyński zmontował zespół szczególny. Wisła Kraków, w sezonie 65/66, zdobyła wicemistrzostwo Polski, tylko za przewyższającym stawkę Górnikiem Zabrze. Wymowny jest szczególnie bilans bramek Białej Gwiazdy: 26 kolejek sezonu przełożyli na 29 strzelonych bramek, 22 stracone. Dla porównania, Górnik strzelił 62 bramki, a piąte Zagłębie Sosnowiec 59.

Wisła opierała się na znakomitej defensywie, Skóraczyński zdołał uwolnić ten potencjał. Miał z kogo „wyciskać” soki. Fryderyk Monica w Wiśle grał od 1954 do 1970. Kilkunastokrotnie reprezentował kadrę. Ciekawe, że w całej karierze strzelił tylko jedną bramkę – z czterdziestu metrów Polonii Bytom. Co tu kryć, to były czasy, gdy podział ról między broniących a atakujących był jeszcze dosć wyraźny. Władysław Kawula – w Wiśle między 1951 a 1971. Kapitan, który w obliczu kontuzji bramkarza – nie było wtedy zmian nawet w takiej sytuacji – wchodził na bramkę. Zaliczył pięć meczów w kadrze narodowej. Kawula – według słów jego syna, Artura – rozegrał czterysta meczów, z czego… 399 od pierwszej minuty. Wzbudzał szacunek u ligowych rywali.

Artur Kawula dla Biura Prasowego Wisły Kraków (Via HistoriaWisly.pl):

Na myśl przychodzi mi mecz towarzyski w ramach 50-lecia klubu z brazylijską drużyną – Belo Horizonte. Wówczas przywieźli oni swoją piłkę, która była dużo lżejsza od futbolówki wiślaków. Piłkarze z Krakowa nieprzyzwyczajeni do takiej piłki nie potrafili sobie poradzić na boisku. Gdy futbolówka wyszła poza murawę, trener Białej Gwiazdy postanowił przebić ją. Mecz był kontynuowany z użyciem polskiej piłki. Spotkanie zakończyło się zwycięstwem Wisły, a jedyną bramkę zdobył Machowski z rzutu karnego. Spotkanie było wyjątkowe też dla tego, iż na trybunach był komplet widzów, część fanów zajęła miejsca na obrzeżach murawy. (…). Kibice, których spotykam, uważają, że ojciec za wcześnie się urodził, gdyż prezentował światową formę na miarę FC Barcelony, czy też Realu Madryt. (…). W tamtych czasach z wiadomych przyczyn nie było możliwości wyjechania z kraju. O transferach za granicę można było pomarzyć. Ponadto ojciec nie zdecydował się na zmianę barw klubowych, bo czuł się związany z Białą Gwiazdą. Dla niego przynależność do drużyny była bardzo istotna. Wówczas dla zawodników najważniejsze było dobro klubu, pieniędzy nie zarabiali, to były inne czasy. Największą zapłatą były sukcesy, które zdobywali. One zastępowały im wszystko. Ponadto tutaj miał kolegów, z którymi spotykał się nie tylko na boisku, ale również poza nim. Często piłkarze Wisły, Cracovii oraz kibice chodzili do Fafika czy na mecze hokeja. Wszystko odbywało się w przyjaznej atmosferze.

Trzecim asem w talii Białej Gwiazdy był Ryszard Budka, który grał w Wiśle w latach 1955-1968, a dwa razy wystąpił w kadrze. Sezon życia rozgrywał też wtedy bramkarz Henryk Stroniarz, który w 1965 dostal swoje jedyne powołanie do kadry.

Sezon później Wiśle gorzej szło w lidze, ale sięgnęła po Puchar Polski, w finale pokonując trzecioligowy Raków Częstochowa. ale wcześniej ogrywając Stal Mielec, Legię, Górnik Wałbrzych, Ruch i GKS Katowice.

źródło: HistoriaWisly.pl

W pucharach udało się pokonać ekipę z Helsinek, ale na HSV nie było rady. Kawula w meczu z Hamburgiem jako jedyny miał… buty Pumy, zapewniające przyczepność w trudnych warunkach. Z takimi problemami też musieli się zmagać wówczas polscy piłkarze. Co jasne, zwycięskie HSV nie miało takich problemów. Wiślacy potrafili odkuć się w Pucharze Intertoto.

źródło: HistoriaWisly.pl

DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ

DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ

DRUŻYNY 80-71 => TUTAJ

CAŁY RANKING => TUTAJ

LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

5 komentarzy

Loading...