Przed nami kolejna część rankingu stu najlepszych polskich drużyn. Tym razem przyszykowaliśmy dla was historie tak nieprawdopodobne jak nieformalna reprezentacja Polski odnosząca sukcesy na frontach II wojny światowej czy II-ligowiec, który wzniósł Puchar Polski i zaliczył całkiem interesujący lot w europejskich pucharach. Jaki był wkład Lechii Gdańsk w zwycięstwo nad ZSRR w 1957 roku? Dlaczego Czarni Lwów byli potężni, choć praktycznie niczego nie wygrali? Jak wiele znaczyła dla warszawy przedwojenna Legia? Leszek Milewski i Jakub Olkiewicz zapraszają na miejsca od osiemdziesiątego do siedemdziesiątego pierwszego.
80. CZARNI LWÓW 1903-1926
Czarni Lwów to piłkarska legenda międzywojennej Polski, choć… bez większych trofeów. Przez całe dekady uważano ją za najstarszy klub Polski, dopóki nie okazało się, że o kilka dni uprzedziła ich Lechia Lwów.
Sportowo problemem „Powidlaków” był potężny rywal derbowy – najlepsze lata Czarnych przypadają natomiast na czas, gdy do gry o mistrzostwo Polski dostawał się jeden klub z okręgu lwowskiego. Niemniej w czasach, gdy piłka w kraju była jeszcze nie do końca zorganizowana, Czarni mieli już własny stadion, rzeszę kibiców i renomę. Z Czarnych powoływany kadrowiczów do reprezentacji Polski, piłkarze Czarnych walczyli również na boisku o wolną Polskę, a po II wojnie budowali futbol w różnych ośrodkach kraju.
Stadion Czarnych Lwów. Fot. Wikipedia
Źródło: Sprawozdanie Czarnych Lwów 1914-20
O Czarnych Lwów rozmawiamy z Pawłem Gaszyńskim, autora serii książek „Zanim powstała liga”: – Czarni w Lwowie byli wiecznie drudzy, jak Adaś Miauczyński. Ta rywalizacja z Pogonią była bardzo mocna. Konflikt zaczynał się od działaczy, przez kibiców, a nawet gazety sympatyzujące z klubami. Ciekawe, że jak zagrali ze sobą w 1918, to następny mecz towarzyski rozegrali dopiero w 1920. Dwie mocne drużyny obok siebie, a nie grały ze sobą za chętnie. Na pewno byli w czołówce klubów tamtych czasów. W 1921 głośno mówiło się o potrzebie reformy wyłaniania mistrzostw Polski, bo Czarni czy Wisła zostają w domu, a dużo słabsze zespoły z innych regionów wchodzą do finałowej fazy. Klub był jednak wielosekcyjny. Bardzo mocny był choćby hokej. Sportowcy Czarnych reprezentowali Polskę za granicami – przykładowo biegacz Wódkiewicz był mistrzem Austrii 1913. Zginął niestety podczas I wojny światowej.
Bardzo ważne dla całej Polski, już nie tylko tej sportowej, były wizyty lwowiaków tuż po wojnie na Górnym Śląsku. Gaszyński: – Przyjechała Pogoń, Czarni, czasem też grali jako reprezentacja Lwowa Korfanty miał powiedzieć, że piłkarze dali więcej głosów w plebiscytach, niż szereg wieców czy agitacji. Lwowiacy ogrywali Dianę Katowice czy niemieckiego mistrza, Bytom 09, gdzie do przerwy było 3:0 dla Lwowa, a skończyło się na 3:2. Sędzia był zmuszany przez Niemców do pewnych decyzji, ale udało się obronić zwycięstwo.
Czarni to też ważny element początków reprezentacji Polski. Gaszyński: – Zawodnicy Czarnych byli wtedy normą w reprezentacji Polski. Gaszyński: – Sto lat temu, mniej więcej w tym okresie, na początku maja, odbyło się coś, co można nazwać pierwszym zgrupowaniem i meczami reprezentacji Polski. Szykowaliśmy się do igrzysk w Antwerpiii wystąpiła drużyna, z której docelowo miała być dokonana selekcja. Doprowadzono do meczu Lwów – team olimpijski, a gracze Czarnych znajdziemy w obu zespołach.
Start ligi wydawał się wymarzonym dla Czarnych: wreszcie więcej niż jedna lwowska drużyna mogła rywalizować o mistrza. Ale to już było po najlepszym czasie Powidlaków, którzy przez kilka lat zajmowali miejsca w środku stawki, a potem spadli z ligi. Wymowne jednak, że w całej Polsce pamiętano o Czarnych. Gdy ukraińscy nacjonaliści spalili im stadion, w odbudowie dobrowolnie pomogło większość polskich klubów, dzięki czemu w 1931 powstał nowoczesny stadion imienia Marszałka Józefa Piłsudskiego. W 1933 przed stadionem stanął też pomnik Marszałka.
79. ODRA OPOLE 1960-1965
Polska piłka właśnie opłacała bramki na autostradzie do wielkości. Po piętnastu latach od zakończenia wojny, po śmierci Stalina i odwilży gomułkowskiej poszczególne frakcje komunistów przestały się intensywnie zwalczać, co oczywiście znajdowało też przełożenie na świat piłki nożnej. Skończyły się głupie pomysły kopiowane z Moskwy, jak choćby uznanie za mistrza Polski zdobywcy Pucharu Polski, skończyły się resortowe batalie, które skutkowały takimi kuriozalnymi decyzjami jak przenoszenie całych klubów z miasta do miasta. W poprzedniej części naszego rankingu opisywaliśmy, jak połowa Górnika Radlin wylądowała w Górniku Zabrze i jak połowa Okręgowego Wojskowego Klubu Sportowego Wawel Kraków wywędrowała do Centralnego Wojskowego Klubu Sportowego Legia Warszawa.
Ta względna futbolowa normalność, czy chociaż szczątki stabilizacji, pozwoliły na budowę dość śmiałych projektów – tym śmielszych, że przecież opłacanych i wspieranych przez mocarne resorty. Na początku lat sześćdziesiątych pierwsze sukcesy zaczął odnosić wielki Górnik, coraz lepiej wyglądała Legia Warszawa, w Chorzowie rozkwitł talent Gerarda Cieślika, a w barwach Polonii Bytom szaleli Trampisz i Liberda. I właśnie w tych czasach na mapę polskiej piłki wkroczyło województwo opolskie.
Odra swoje ambicje zdradzała już w latach pięćdziesiątych, gdy balansowała pomiędzy I a II ligą, okazjonalnie odnosząc też sukcesy na innych polach. A to sprowadzenie na mecz towarzyski AFC Belo Horizonte, a to dojście do półfinału Pucharu Polski. Kluczowy był jednak transfer Engelberta Jarka, 19-latka z Nysy, który miał się rozwinąć w jednego z najwybitniejszych piłkarzy w całej historii opolskiej piłki.
Już w 1955 roku, przy pierwszym awansie Jarka do Ekstraklasy, młodzian został królem strzelców II ligi. Później kapitalny strzelecki wynik (17 goli w 22 meczach) powtórzył również w 1959 roku, gdy Odra przeszła jak burza przez zaplecze elity, w 22 spotkaniach ponosząc tylko jedną porażkę. Beniaminek od razu po awansie, w 1960 roku, zagrał o mistrzostwo. Nie ma sensu umniejszać wyczynów tamtej kapeli, Odra naprawdę do końca trzymała chorzowian blisko. Najlepszy dowód to przedostatnia kolejka, gdy doszło do bezpośredniego meczu obu drużyn. Tym bardziej smakowitego, że trenerem Odry pozostawał Teodor Wieczorek, kojarzony przede wszystkim z chorzowską piłką.
– Lider utonął w wezbranej Odrze – tak zatytułował relację z meczu Sport, jej fragment znajdziemy na stronie Historia Odry Opole.
Odra ma za sobą wyczyn, godny najwyższego uznania. Drugie miejsce w tabeli, ugruntowane przekonywującym 5:2 nad liderem, czyni opolan największą rewelacją tegorocznego sezonu. Kto wie, czy jedenastka Jarka i Blauta nie okaże się zespołem, który przejmie wkrótce rolę, jaką odgrywał w naszym futbolu Ruch Peterka i Wodarza w latach 1933-1939? W każdym razie trener Teodor Wieczorek i działacze Odry stworzyli w Opolu zespół stanowiący w Polsce wyjątkowe zjawisko, gdy chodzi o styl gry. Jest to nasza najbardziej nowocześnie i skutecznie grająca drużyna – tym ciekawsza, że stworzona z piłkarzy bez głośnych nazwisk. Wszystko to osiągnięte zostało w warunkach dalekich od cieplarnianych, toteż opolanie zasłużyli na wielkie brawa, bez względu na to czy uplasują się ostatecznie na drugiej, trzeciej czy… pierwszej pozycji. Czy opolanie mają szanse na zdetronizowanie Ruchu? Teoretycznie tak. Trzeba jednak, aby pokonali oni w nadchodzącą niedzielę warszawską Gwardię w stolicy, a chorzowianie przegrali na własnym boisku z krakowską Wisłą. Ponieważ takiej ewentualności nie można z góry wykluczyć, musimy uważać jeszcze Odrę za kandydata do mistrzowskiego tytułu.
5:2 z Ruchem Chorzów w 1960 roku, w dodatku na kolejkę przed końcem ligi, zachowując szansę wyprzedzenia lidera na ostatniej prostej, i to w wykonaniu beniaminka? Musiało robić wrażenie, zwłaszcza, że naprawdę w Opolu próżno było szukać wielkich nazwisk. Jeśli grę robił wspomniany Engelbert Jarek, ściągnięty jako 19-latek i utrzymany w klubie przez następne 15 lat, to widać doskonale, że opolanie nie bazowali ani na wielkich finansach, ani na wyjątkowych wpływach w świecie polityki. Zresztą, być może to pewne uzasadnienie dla przebiegu ostatniej kolejki – Odra wtopiła z Gwardią i zamiast mistrzostwa Polski spadła aż za podium, bo wyprzedziły ją Górnik Zabrze i Legia Warszawa. Na otarcie łez został tytuł mistrza jesieni oraz skalpy na Górniku i Ruchu.
źr. Historia Odry Opole
Odra pozostała jednak w czołówce. Kolejne trzy sezony to szóste, czwarte i piąte miejsce, do których doszedł też dość nieoczekiwany sukces pucharowy. Otóż Odra w sezonie 1961/62 znajdowała się jakieś trzy minuty od finału Pucharu Polski. Faworyzowany Górnik Zabrze na własnym terenie do 88. minuty przegrywał 0:1, ale po golach Czoka i Szołtysika w ostatnich akcjach meczu pozbawił underdoga złudzeń.
No dobra, ale co w gablocie? – zapytacie całkowicie słusznie. I tu zaskoczenie – Odra Opole już w tym okresie zdołała wywalczyć dwa brązowe medale. Pierwszy, dość niecodzienny – za trzecie miejsce w Pucharze Polski. Po porażce z Górnikiem, Odra zagrała w finale pocieszenia z Cracovią, którą pokonała 3:1. Jak czytamy w sprawozdaniach – kibiców na trybunach garstka, tempo spacerowe, emocji tyle, co podczas grzybobrania w trakcie suszy. Czyli innymi słowy – żywy (niezbyt żywy?) dowód na to, że mecze o III miejsce nie zawsze są potrzebne.
źr. Historia Odry Opole
Drugi brąz wzbudził już nieco więcej emocji, bo był to brązowy medal Mistrzostw Polski. To o tyle ciekawe, że z większym rozrzewnieniem wspomina się chyba ten pierwszy sezon beniaminka, gdy grał o mistrzostwo, ale ostatecznie zajął czwarte miejsce. Podium w sezonie 1963/1964 było mniej efektowne – strata do Górnika Zabrze wynosiła 9 punktów, a i bramki wskazują, że przyjemniej oglądało się Odrę trzy sezony wstecz. Z drugiej strony – w tym okresie drużyna swoją piękną historię napisała w europejskich pucharach, a konkretnie w Pucharze INTERTOTO.
Najpierw wygrana grupa z Kładnem, Zwickau oraz – uwaga! – Hajdukiem Split. Potem 5:2 w dwumeczu ze szwedzkim Norrkoping, wielki popis Norberta Gajdy, który strzelił wszystkie pięć goli. No i wreszcie wygrany poprzez losowanie po 210-minutowym boju ćwierćfinał ze Slovanem Bratysława. Przeszkodą nie do przejścia w drodze po puchar okazała się dopiero… Polonia Bytom.
Osobna zasługa tej drużyny to dostarczenie paru wartościowych reprezentantów Polski. Poza atakiem Jarek-Gajda, to także Bernard Blaut, Henryk Szczepański, Konrad Konrek czy Henryk Brejza. I gdyby tylko udało się wtedy nie wtopić z tą Gwardią Warszawa…
78. ARKA GDYNIA 2015-2018
Być może ktoś zaprotestuje – jak to, jakaś Arka utrzymująca się dzięki bramce ręką nad wieloma legendami polskiej piłki? Ale fakty są takie, że gdynianie dwukrotnym awansem do finału Pucharu Polski zasłużyli na to miejsce w równym stopniu jak cała gromada bardziej utalentowanych, za to… mniej utytułowanych.
Nie jesteśmy Anglią, nie mamy siedmiu pucharowych rozgrywek, niestety – tak naprawdę co roku w historii zapisujemy tylko dwie poważne drużyny, Mistrza Polski oraz zdobywcę krajowego pucharu. Zwłaszcza w ostatnich latach, gdy ten ostatni zaczyna odzyskiwać prestiż i odbywa się na szczelnie zapełnionym Stadionie Narodowym, wypada docenić tych, którzy dwukrotnie wybiegli na murawę w Warszawie, raz kończąc ten bój zwycięsko.
A przecież Arka tych trzech sezonów nie ma jakichś przesadnych powodów do wstydu. Zaczęło się już w I lidze, gdzie w brawurowy sposób gdynianie wykosili konkurencję – 17 punktów przewagi nad trzecim miejscem, zaledwie 3 porażki w 34 kolejkach i 60 zdobytych bramek to rezultat, który dał nadzieję na stabilny byt również w wyższej lidze. Ten wprawdzie udało się utrzymać w sposób niespecjalnie chwalebny, bo raz za sprawą tego pamiętnego gola Siemaszki, a innym razem po spektakularnej podkładce ze strony Zagłębia Lubin. Ale przecież to nie pierwsza i nie ostatnia ekipa, która pucharową chwałę przeplatała ligową szarzyzną. Grunt, że udało się w tym okresie utrzymać w elicie (czego nie da się napisać o wszystkich zdobywcach Pucharu Polski!) i jeszcze dołożyć skromniutki bonus w Europie.
Po samym finale, w którym Arka zdobyła Puchar pisaliśmy dość brutalnie.
Jeśli Wikipedia wśród twoich sukcesów umieszcza półfinał Pucharu Ekstraklasy w 2009, to wiesz, że nie kibicujesz Barcelonie. Arka zdobyła pierwsze trofeum od blisko czterdziestu lat. Trzydzieści osiem – nikt nigdy w Polsce tyle lat nie czekał na powrót do europejskich pucharów. Dla zdecydowanej większości kibiców tego klubu to najpiękniejsze emocje, jakie przeżyli dzięki piłce. Ci, którzy pamiętali krótki moment chwały Arki pod koniec lat siedemdziesiątych, dzisiaj płakali. Pewnie przestali wierzyć, że te chwile są w stanie powrócić.
Ale tak też było. Cała droga do finału, gdzie Arka najpierw odrabiała 0:2 z Bytovią, potem tylko dzięki nieuznanej bramce na 5:2 przeszła przez Wigry Suwałki, to jedna wielka droga przez mękę. Jednak im więcej wyboi po drodze, im więcej dziur na ścieżce, tym słodszy sukces. Trzeba przecież dodać, że to też była dość niecodzienna historia – w tzw. międzyczasie trenera Nicińskiego zastąpił Leszek Ojrzyński, który otwarcie zadeklarował, że swój medal odda trenerowi, który przygotował drużynę do walki o trofeum. Ojrzyński wspominał na Weszło:
To było wielkie święto, bo możliwość zagrania na Narodowym to zawsze coś. Kiedyś miałem tylko okazję, by prowadzić na nim drużynę celebrytów, gdzie było może 500 osób na trybunach, a tu 12 tysięcy ludzi przyjechało z samej Gdyni. I chcieliśmy sprawić im niespodziankę. Zostaną nam w głowie fajne obrazki, wiele zostało uwiecznionych. Medal? Poszedł na licytację i kupił go dobry człowiek. Za 16 tysięcy z haczykiem, które poszły na hospicjum. Miało to wyglądać inaczej, ale działacze chcieli uchronić mnie prze utratą medalu, podarowali więc go trenerowi Nicińskiemu z innej puli. Jednak słowo się rzekło, oddałem swój na cele charytatywne.
Do Pucharu Polski Arka dołożyła jeszcze Superpuchar, ale tak naprawdę na większe brawa zasługuje postawa w dwumeczu z Midtjylland. Jeszcze raz Leszek Ojrzyński.
Trzeba było dodawać wiary w to, że możemy, bo przecież każdy mógł sobie odpalić internet i zobaczyć, że dwa lata temu przegrał tam Manchester United, że wcześniej wyeliminowany został przez nich Southampton. Inne mecze też można przytaczać. Może wartość tych zawodników nie jest bardzo wysoka, ale są uznani i w tych pucharach pokazywali się z dobrej strony. Trzeba było dodawać wiary, bo byliśmy kopciuszkiem. Na następnym miejscu była realizacja założeń. Ktoś powie, że my tu strzeliliśmy w doliczonym czasie gry, oni tam, więc wyszło na zero. Nie do końca się zgadzam, bo my już nie mieliśmy szansy, a Duńczycy mieli cale 90 minut. Jednak przygoda fantastyczna.
Może nawet więcej niż fantastyczna. Pamiętajmy – mowa tutaj o Arce Gdynia, która niedawno weszła do Ekstraklasy, która utrzymała się w bardzo szczęśliwy sposób, która w drodze po puchar męczyła się z I-ligowcami. A potem wychodzi na duński zespół i gra świetną, otwartą piłkę. W doliczonym czasie gry „matematyków” – bo przecież Midtjylland to jedna z drużyn budowana według filozofii zbliżonej do Moneyball – karci ten sam Siemaszko, który wcześniej stał się obiektem kpin z uwagi na pamiętną rękę. W rewanżu awans wysmyknął się z rąk w takich samych okolicznościach, Duńczycy na 2:1 trafili w trzeciej minucie doliczonego czasu.
A potem jeszcze ten finał z Legią Warszawa, do którego Arka znów się czołgała. Dogrywka ze Śląskiem, zwycięstwo 4:2, dogrywka z Podbeskidziem, zwycięstwo 2:1, wygranie dwumeczu z Koroną za sprawą gola da Silvy na 5 minut przed końcem. Brakło drugiego triumfu, ale i tak sumując całą kadencję Leszka Ojrzyńskiego użyliśmy poniższej grafiki z wymownym tytułem: wspaniałe dwulecie Arki.
77. WISŁA PŁOCK 2002-2006
Fot. NewsPix
Piłkarze, którzy przewinęli się przez Wisłę na przełomie wieków i w pierwszej dekadzie XXI wieku: Mila, Sobolewski, Łobodziński, Peszko, Mierzejewski, Jeleń, Matusiak, Wasilewski, Geworgian, Miąszkiewicz, B.Grzelak, Saganowski, Gęsior, Kobylański, Majewski, Terlecki, Klimek, Kapsa, Maćkiewicz, Nosal, Mikulenas, Strąk, Preiksaitis, jadący stąd na Puchar Narodów Afryki Ekwueme, Podbrożny, Nazaruk, Magdoń, Sedlacek, Wierzchowski, Mosór, Jurkowski, Rachwał…
To przedziwna drużyna. Bo, kadrowo, mogła zostać rewelacją ligi. Kto wie, może nawet powalczyć o coś więcej. Z drugiej strony, pamiętajmy, że to też czasy arcymocnej Wisły, szczytowy moment Groclinu, a jak zawsze konkurencyjna była wówczas Legia. Ekstraklasa miała się wtedy nieźle – nie przypadkiem doszarpała się sytuacji, w której była o jeden lepszy wynik w pucharach od dwóch miejsc w eliminacjach Ligi Mistrzów. Tak jest, to zdarzyło się naprawdę: gdyby Wisła cokolwiek w pucharach wygrała, także byłoby inaczej. Tu zdarzyła im się sztuka rzadka: trzy razy odpadali przez bramki wyjazdowe.
FK Ventspils 2:2 (d), 1:1 (w)
Grasshoppers 3:2 (d), 0:1 (w)
Czernomorec 1:1 (d), 0:0 (w)
Wisła Płock, po fazie, kiedy kojarzyła się z kursowaniem między drugą a pierwszą ligą, w latach 03-05 należała faktycznie do czołówki ligi – zajęła czwarte i piąte miejsce. Do tego finał Pucharu Polski w 2003 roku, a także wygranie Pucharu w 2006 roku, poparte Superpucharem.
Pieniądze – były. Klubem rządził Krzysztof Dmoszyński, zwany „Białą Mewą”, człowiek wówczas bardzo w polskiej piłce wpływowy. To czego zabrakło?
Ano wydaje się, że skupienia na piłce. Płock chyba jednak leży za blisko od Warszawy…
Mieczysław Broniszewski: – Jeździli z Płocka do Warszawy na hazard, wracali w nocy. Tłumaczyłem im jakie to zagrożenie, ale nie do wszystkich udało się dotrzeć. W Amice Wronki było tak samo. Pamiętam w pewnym momencie coraz częściej prosili: panie trenerze, może byśmy zrobili treningi popołudniu? Parę razy się zgodziłem, a później odkryłem czemu tego chcą: bo jeżdżą do Poznania na hazard, wracają o 4 nad ranem, to wiadomo, że im trening o 10 nie pasuje. To samo było w Płocku, ale nie jakoś super nagminnie.
Mirosław Jabłoński: – Incydenty, jak z hazardem, były, nie powiem, że nie. Trochę czasem rozrabiali, może jakaś dyskoteka od czasu do czasu. Niektórzy jechali po treningu odpocząć w swoim mieście przy jakimś winku, drinku. Dostawaliśmy sygnały i w miarę szybko reagowaliśmy. Na pewno nie było to na jakąś większą skalę, niż w innych klubach, tak to wówczas było. Nie było jakiegoś balowania ponad miarę, nie było tak, że w klubie nikt nie balował – mieliśmy to pod kontrolą. Podam przykład z Legii, gdzie były w moich czasach może trzy kluby w Warszawie. Piłkarze wychodzili, wydawało im się, że robią co chcą. A my w każdym z tych klubów mieliśmy swoich ludzi, którzy informowali nas co i jak. Nie robiliśmy jednak z tego tragedii po meczu, szczególnie wygranym, bo to młodzi chłopcy, a reagowaliśmy w sytuacjach nagannych.
Do tego co tu kryć: Płock nie jest zakochany w futbolu. To nie Kraków, Warszawa, Łódź, Poznań czy Trójmiasto, gdzie czujesz nieustanną presję.
Broniszewski: – Była taka sytuacja, że grupa zawodników kąpała się w basenie. Lubiłem wejść nagle, znienacka, zapytać jak kto się czuje i tak dalej. Wtedy niechcący usłyszałem, jak paru będących w tym basenie dyskutuje na zasadzie „a, jeden mecz się wygra, drugi się przegra, aby kasa się zgadzała”. Jak wpadłem do tego baseniku wszyscy wyskoczyli ze strachu. Oczekiwania w Wiśle były duże, to nie ulega wątpliwości, może nie mieliśmy planów na mistrzostwo Polski, ale na pewno na więcej. To była trudna szatnia w pewnym momencie. Gdy do niej schodziłem, panowała cisza jak makiem zasiał. A ja lubię otwartość, mówimy sobie co jest źle otwarcie, niż że ktoś mi się osiem razy będzie kłaniał, a za kulisami wbijał nóż w plecy. Dużo też wokół Wisły kręciło się wówczas menadżerów, którym zależało na zawodnikach, ale nie na drużynie. Ktoś mi chciał narzucać, żeby grał ten lub tamten. A trener jest jak reżyser. On buduje zespół, on widzi wartości, jakie w tym zespole powinny być.
76. MIEDŹ LEGNICA 1992
Fot. MiedzLegnica.eu
Bywało, że nawet trzecioligowiec dochodził do finału Pucharu Polski, by wspomnieć Raków Częstochowa albo Czarnych Żagań. Ale drugoligowiec wygrywający puchar to jeszcze inna historia – jednak trofeum do gabloty, pozamiatanie rywali z wyższej klasy. Miedź jest o tyle szczególnym przypadkiem, że w 1992 nie była klubem w sumie niezłym, który akurat na przykład spadł do drugiej ligi – nie, nie zaznała nigdy smaku takiej stawki, a w pierwszej lidze nigdy ich nie było.
Ostrovia Ostrów Wielkopolski – Miedź 1:1, 1:3 w karnych
Miedź – Stal Mielec 3:2
Miedź – Olimpia Poznań 1:0
Miedź – Zawisza Bydgoszcz 2:1, 2:2 po dogrywce
Miedź – Stilon Gorzów 3:0, 1:1
Wojciech Górski, jeden z najlepszych piłkarzy w historii Miedzi, dziś szkolący tam młodzież: – Mieliśmy wtedy wielu wypożyczonych zawodników z Zagłębia. Tam byli niechciani. Chcieli udowodnić, że zostali niesłusznie skreśleni. Tak naprawdę zespół był finalnie bardzo mocny. Bardzo doświadczeni gracze: Daniel Dyluś, Jarek Gierejkiewicz, Bogda Pisz, Darek Baziuk. Do tego młodsi, którym trener Fiutowski dawał szansę – ja czy Piotrek Przerywacz, Andrzej Cymbała. Ta mieszanka zdała egzamin. Jak doszliśmy do finału, myśleliśmy sobie: co stoi na przeszkodzie, żeby wygrać? Skoro już jesteśmy w finale, został tylko jeden mecz. Owszem, Górnik był jedną z najlepszych drużyn w kraju, miał kadrowiczów, olimpijczyków, ale my wyszliśmy bez presji, chcieliśmy się pokazać. Znakomity mecz zagrał też Darek Płaczkiewicz, który obronił dwa karne. Natomiast w Miedzi nie zawsze było kolorowo. Jak wchodziłem do zespołu, było jeszcze OK, ale to co nam obiecano… żadnych premii ni było. Zdobycie Pucharu Polski to był sam sukces sportowy i tyle. Ja dostałem zaliczkę na ślub, tyle udało mi się wywalczyć i z tego człowiek się cieszył. Ale nie wiem czy inni coś dostali.
Do wyjątkowej sytuacji doszło po finale. Otóż trener Fiutowski… zabrał trofeum do domu nie chciał oddać. W książce „Jeśli w coś mocno wierzysz”, biografii Wojciecha Górskiego, czytamy:
„W związku z zagarnięciem przez Pana Pucharu Polski Prezydenta Rzeczypospolitej, zdobytego przez MKS Miedź Legnica w sezonie 91/92, proszę o jego zwrot w terminie siedmiu dni od daty zamieszczonej w nagłówku tego pisma. Przypominam Panu, iż Puchar Polski, ufundowany przez prezydenta RP, stanowi dobro ogólnopolskiej kultury fizycznej i nie jest w związku z tym własnością klubu, ani tym bardziej osoby fizycznej. Informuję Pana, że dalsze przetrzymywanie Pucharu potraktowane przez nas zostanie jako zagarnięcie mienia społecznego i spowoduje wystąpienie organów ścigania”.
Górski: – Ten puchar chyba został trenerowi siłą odebrane. Było troszkę animozji. Również między drużyną a trenerem. Złego słowa nie powiem: mnie trener Fiutowski ukształtował, nauczył charakteru, ale też trener rządził naprawdę twardą ręką. Warsztat miał bardzo dobry, ale te relacje typowo ludzkie szwankowały między nim a zespołem.
Jedyną faktyczną nagrodą za Puchar był więc występ w pucharach i to, że niektórzy się świetnie przez pucharową ścieżkę wypromowali, wracając do pierwszej ligi mimo, że sama Miedź w tamtym roku nie awansowała. Los przydzielił Miedzi AS Monaco Arsene’a Wengera.
Tak dla kontekstu:
91/92 Monaco w finale Pucharu Zdobywców Pucharów
93/94 Monaco w półfinale Ligi Mistrzów
A pomiędzy tymi sezonami – właśnie mecz z Miedzią. W barwach ekipy z księstwa Klinsmann, Djorkaeff czy Thuram.
Górski: – Trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno. Mogliśmy pojechać na Kaukaz, nikogo nie obrażając, a pojechaliśmy do Monte Carlo. I graliśmy jak równy z równym. Nie zabrakło nam wiele, by sprawić jedną z chyba największych sensacji w europejskiej piłce, bo Monaco było wtedy topową drużyną europejską. To jest piękne w piłce, że wychodzisz na boisko i nie ważne, czy jesteś Monaco, czy Barceloną, szanse wciąż są. Mieliśmy mnóstwo sytuacji, po rewanżu u nich piłkarze uciekali do szatni, Wenger kazał im zawrócić i podziękować trybunom – piłkarze dostali okropne gwizdy. Może byli wtedy w słabej formie. Może nas zlekceważyli, bo przyjechał drugoligowy polski zespół. Ale naprawdę była szansa na niespodziankę.
Może piłkarze zlekceważyli, ale ciekawe, że Monaco… przysłało na wcześniejszy mecz Miedzi z Górnikiem Pszów ekipę z kamerą, żeby wiedzieć cokolwiek o legnickim zespole. Profesjonalizm.
O wszystkim przesądził jeden gol Djorkaeffa z Lubina, gdzie rozegrany był mecz. Płaczkiewicz obronił karnego Klinsmanna, Miedź też miała swoją jedenastkę. Do tego Wenger wyrzucony w pierwszym spotkaniu na trybuny… To nie był na pewno jednostronny, spokojny dwumecz.
Sytuacji Miedzi jednak szczególnie ten dwumecz nie zmienił. Do 97/98 była rzetelnym drugoligowcem. Wtedy spadła do III ligi i kłopoty się nawarstwiały. Klub znalazł się na krawędzi bankructwa. Gdyby nie Andrzej Dadełło i jego ludzie, z Martyną Pajączek na czele, kto wie gdzie byłaby Miedź.
75. STAL MIELEC 1978-1983
Myślisz „Stal Mielec lat siedemdziesiątych”, mówisz „Grzegorz Lato”. To oczywiście uzasadnione skojarzenie i bardzo dobry trop przy opisywaniu mieleckiego klubu, ale trzeba uczciwie przyznać, że nawet po jego odejściu Stal Mielec pozostała bardzo silnym zespołem, który regularnie dawał sporo radości publiczności na stadionie przy Solskiego 1.
Generalnie historię wielkiej Stali można podzielić na dwa okresy – do oficjalnego pożegnania Ryszarda Sekulskiego i Edwarda Bielewicza podczas Turnieju z okazji 22 lipca, oraz po oficjalnym pożegnaniu tej legendarnej dwójki. Przyczyn jest kilka – ta najbardziej oczywista to moment prawdziwego szczytu mielczan, gdy w 1976 roku zdobyli tytuł Mistrza Polski. Ten moment największej chwały trwał od pierwszego mistrzostwa w 1972 roku, ale zawierał też chwile, gdy zawodnik Stali został królem strzelców na Mistrzostwach Świata, albo te, gdy mielczanie bardzo dzielnie boksowali się z samym Realem Madryt. Jak możecie się domyślać – tę ekipę bardzo dokładnie weźmiemy pod lupę za kilkadziesiąt miejsc. Końcówka lat siedemdziesiątych to jednak szereg bardzo dużych zmian. Rosła infrastruktura – powstała luksusowa trybuna, a stadion rozświetliły najsilniejsze jupitery w Polsce. Równolegle jednak zmieniał się skład, i tutaj niestety zawodników wybitnych zastępowali „tylko” wyśmienici.
Sekulskiego i Bielewicza już wspominaliśmy, ale Stal opuścili też Jan Domarski, Henryk Kasperczak czy Włodzimierz Gąsior. Stal w 1978 roku zajęła ósme miejsce i był to zdecydowanie rok wymiany pokoleń. To nowe zaczęło swoją własną historię w wyjątkowo efektowny sposób – od Trofeo Colombino. Cóż to takiego? Na pewno był to puchar dość oryginalny, bo rozgrywany już w trakcie zmagań ligowych w Polsce. Stal pojechała do hiszpańskiej Huelvy, gdzie zmierzyła się z Sevillą i Dinamem Bukareszt. Tak, wiemy jak to brzmi, więc przygotowaliśmy nawet coś równie absurdalnego jak wygrany przez Polaków turniej z udziałem Sevilli – artykuł z El Pais (!), zamieszczony w ich witrynie internetowej (!!), a napisany w Huelvie w 1978 roku (!!!).
Stal Mielec zasłużenie i z wielką przewagą wygrała XIV edycję Trofeo Colombino, pokonując Dinamo Bukareszt 4:1 w finale turnieju. Sevilla, która rozczarowała pierwszego dnia, pokonała Huelvę w finale pocieszenia 4:0. Pierwszego dnia jednak przegrała 1:2 ze Stalą. Nowa Sevilla rozczarowała wielu kibiców, którzy pojechali obejrzeć ich mecze do Huelvy. Brakowało im kondycji fizycznej, a Skiba, krzepki siedemnastoletni mężczyzna, wystarczył by powstrzymać kosztującego 60 milionów Bertoniego. Pomocnik ponownie rozczarował, a z trójki Scotta, Montero, Bertoni to Montero był najlepszy.
W sezonie 1978/79 Stal zdobyła brąz z 3 punktami straty do Ruchu Chorzów i Widzewa – działo się to jeszcze z potężnym udziałem starej ekipy, z Latą czy Hnatio, ale w blokach byli już diabelnie utalentowani młodsi, którzy przynieśli Mielcowi dwa kolejne sukcesy. Po pierwsze – Andrzej Łatka czy Dariusz Kubicki, srebrni medaliści Mistrzostw Europy do lat 18 w RFN. Po drugie – wychowankowie jak Kazimierz Buda. Oczywiście, to nie to samo co bohaterowie lat siedemdziesiątych, którzy podobne sukcesy odnosili na seniorskich turniejach, ale jednak – bywały w historii Polski gorsze transformacje. Zwłaszcza, że wakatów było więcej – długo miejsca w Mielcu nie zagrzał Andrzej Szarmach, odszedł również Zygmunt Kukla.
Dlatego taki szacunek wzbudza osiągnięcie z 1982 roku, gdy przebudowany i odmłodzony skład wywalczył kolejny brązowy medal. To był znak, że choć blask Stali 1972-1976 zaczyna dogasać, to Mielec stać jeszcze na ostatnie efektowne mecze.
źr. Historia Wisły
Niestety dla mielczan – czuć już było wiatr zmian, który pchał Polskę w lepsze czasy, ale za to oparte na państwowych kombinatach kluby w czasy o wiele gorsze. Choć wydawało się, że inwestycja w młodych ludzi, którzy już na początku kariery byli w stanie bić się z faworytami całej ligi to przepis na sukces, szybko okazało się, że najlepszym przepisem na sukces jest wysoki budżet i lepsze perspektywy w walącym się komunizmie. Stal najpierw rozczarowała czysto piłkarsko i organizacyjnie – trzech trenerów w jednym sezonie i spadek z ligi to coś, o co trudno winić komunistów. Ale faktem jest, że od razu po spadku z klubu odeszli najcenniejsi – Kubicki, Buda, Łatka, Ciołek czy Stawarz. To była seria ciosów ze wszystkich stron, bo sypała się organizacja (organizacyjnie Stal Mielec!), sypał się dział sportowy, sypały się wyniki. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej w Mielcu 40 tysięcy widzów oglądało meczu Pucharu UEFA z Lokeren, gdzie do awansu zabrakło jednej bramki. Wówczas szczytem było 4. miejsce na zapleczu Ekstraklasy, symboliczny koniec wielkiej Stali, którego nie przesunęło nawet awansowanie do półfinału Pucharu Polski. Stal jeszcze odwiedzała Ekstraklasę, ale lot rozpoczęty w latach siedemdziesiątych definitywnie skończył się w pierwszej połowie kolejnej dekady.
74. LEGIA WARSZAWA 1927-1934
Tłumy na Legii. Źródło: Wikipedia
W pierwszych latach powojennych Legia nie wykraczała poza okręg warszawski: miała zbyt mocną konkurencję. Paweł Gaszyński, autor cyklu „Zanim powstała liga”, wspomina, że Legia w Warszawie była klubem, który oglądał plecy innych: – Legia wcześniej była trzecią siłą Warszawy, za Polonią, a także Warszawianką, do której przechodzili ci, którzy w Polonii się nie łapali. Utworzyli sobie zespół i bywało, że kończyli z Polonią rozgrywki warszawskie równą ilością punktów. Warszawianka jest też jedynym zespołem z Warszawy, który przed wojną nie spadł z ligi.
Przełomem jest 1927, kiedy Legia melduje się w lidze. w sezonie 1928, 1930 i 1931 zajmie trzecie miejsce w lidze. Pozostałe z tego okresu? Cały czas czołówka. Tąpnięcie nastąpi dopiero w 1935 – dziewiąte miejsce – a rok później Legia spadnie z ligi. Warto podkreślić, że w 1936 kierownikiem klubu był pułkownik Leopold Okulicki, późniejszy ostatni dowódca Armii Krajowej.
Opowiada Jarosław Owsiański, ekspert futbolu polskiego tamtych lat, autor między innymi książek „1927. Ten pierwszy sezon ligowy”, „1928. Wisła po raz drugi”, „1929. Zielone mistrzostwo”: – Być może nigdy nie doszłoby do zdobycia trzech brązowych medali przez Legię, gdyby nie zamach majowy. Do 1927 roku Legia bowiem ani razu nie wywalczyła tytułu mistrza okręgu warszawskiego, a był to wówczas warunek konieczny do udziału w rywalizacji o tytuł mistrza Polski. Kiedy władzę w polskiej piłce przejęli wojskowi, doprowadzili do utworzenia Ligi, co stworzyło dla Legii szansę ubiegania się o sukcesy ogólnokrajowe. Przez sześć pierwszych sezonów Legia plasowała się w tabeli wyżej niż jej lokalny rywal Polonia, a w latach 1928, 1930 i 1931 wywalczyła trzecie miejsce w Polsce.
W tym okresie dwa razy była najbardziej bramkostrzelną drużyną w lidze i właśnie atak był jej największą siłą. Problem w tym, że było tam zbyt wielu gwiazdorów, którzy nie chcieli ze sobą współpracować. W roku 1928 tercet Józef Nawrot – Marian Łańko – Józef Ciszewski zdobył 62 gole. Kiedy w 1929 roku atak wojskowych zasilił Zygmunt Steuerman z lwowskiej Hasmonei, nazywany „primadonną”, najlepszy dotychczas snajper Nawrot nie zdobył w ciągu sezonu ani jednego gola. Tymczasem tuż po odejściu Steuermanna – Nawrot zdobył tytuł króla strzelców, co potwierdzają wszystkie źródła, choć kwestionują niektóre opracowania. Jednak gdy Nawrot brylował na ligowych boiskach jego partner z linii ataku Marian Łańko nagle zrezygnował z kariery piłkarskiej, co było jednak tylko wybiegiem aby odejść z Legii i przejść do innego klubu.
Rzeczywiście atmosfera nie była najlepsza, co potwierdza fakt, że aż siedmiu innych zawodników przeszło wówczas do zespołów rywali, w tym aż pięciu do Warszawianki. Mówiło się, że piłkarze mieli zbyt wygórowane oczekiwania, choć jak wiadomo obowiązywało wówczas amatorstwo. O sile Legii stanowili nie tylko futbolowi snajperzy, ale także legendarny obrońca Henryk Martyna pomocnicy Marian Schaller i Franciszek Cebulak oraz skrzydłowy Witold Wypijewski. Prasa pisała wówczas o fermencie w zespole wojskowych, czy gdyby niesnaski Legia zdobyłaby tytuł mistrza Polski – trudno dziś rozstrzygnąć. To właśnie w czasie największych sukcesów Legii w lidze wybudowano i oddano do użytku stadion im. Marszałka Piłsudskiego, wówczas najnowocześniejszy w Polsce, usytuowany przy Łazienkowskiej naprzeciwko nieistniejącego już kościoła Matki Bożej Częstochowskiej. Stało się to możliwe dzięki pomocy gen. Romana Góreckiego, pierwszego prezesa Ligi, który był wówczas prezesem Banku Gospodarstwa Krajowego i zarazem przyjacielem prezesa Legii płk. Zygmunta Wasseraba. Warto przypomnieć, że w 1930 r. Legia jako pierwsza polska drużyna zdobyła puchar Ministerstwa Spraw Zagranicznych ufundowany dla zespołu który w ciągu roku odniósł największe sukcesy międzynarodowe. To była z pewnością drużyna wybitnych indywidualności.
72. LECH POZNAŃ TERCETU A-B-C 1949-1952
Fot. LechPoznan.pl
Lech Poznań tria ABC jest szczególny z kilku przyczyn. Po pierwsze – formacja ataku złożona z Teodora Anioły, Edmunda Białasa i Henryka Czapczyka to jeden z najlepszych ataków w historii ligi. Każdy grał inaczej: Anioła, typowy snajper, silny fizycznie, zdecydowany, z wykończeniem. Białas, pierwszy kadrowicz w historii Lecha, był obunożny, miał też znakomite uderzenie z dystansu – wykonywał też siłą rzeczy rzuty wolne. Czapczyk z kolei miał najlepszą technikę, najwięcej też umiał jeśli chodzi o kreowanie akcji i sytuacji kolegom.Dębieccy bombardierzy w trudnych latach tuż po wojnie dawali radość kibicom w Poznaniu. Dla nich samych to też było wyzwanie: Białas przez kontuzję musiał skończyć karierę w 1950. Czapczyk, wcześniej sięgający po trofea z Wartą, grał… z niewyjętą podczas wojny kulą.
Najdłużej z tej trójki grał Anioła: aż do 1961 – z krótką przerwą na Wartę – co przełożyło się na łączną liczbę około ćwierci tysiąca bramek. W 1994 kibice Lecha uznali go graczem 75-lecia. W 1985 w plebiscycie Gazety Poznańskiej trzykrotny król strzelców pierwszej ligi został wybrany sportowcem 40-lecia Wielkopolski, wyprzedzając choćby Wojciecha Fibaka.
To pokazuje jaką wagę miały mecze tamtego Lecha, choć zdobywali najwyżej brązowe medale. Zaznaczmy, że to trio rozegrało ze sobą zaledwie 35 spotkań, ale w których strzeliło… 68 bramek. Może tego im brakło – gry dłużej ze sobą – by osiągnąć coś więcej. Do dziś cztery z najwyższych ligowych zwycięstw Lecha przypadają na tamten czas. To 11:1 z Szombierkami w 1950, 7:0 z Garbarnią w 1950, 8:1 z ŁKS-em w 1949, 8:0 z Szombierkami w 1949. Anioła strzelił też pierwszą bramkę w historii pierwszoligowych meczów Lecha Poznań.
Ten Lech Poznań jest też szczególny przez postać Henryka Czapczyka, który jest mostem łączącym Legię z Kolejorzem.
Dominik Czapczyk, wnuk pana Henryka, dziś pracujący w Lechu przy projekcie Lech Poznań Football Academy: – Dziadek urodził się w 1922, a więc dacie nieprzypadkowej, założenia Lecha. Pamiętam, dziadek często wspominał mecz z Szombierkami Bytom. 11:1. Nazywał go rzezią niewiniątek. W wielu meczach nikt nie pytał, czy Lech – wtedy Kolejarz – wygra, tylko jak wiele bramek wrzucą drużynie przeciwnik. Dziadek wspominał też, że z trybun krzyczano: „Ciapa, Ciapa, dodaj gazu, dwie bramki strzel od razu!”. Dziadek jako trener wprowadził Lecha do pierwszej ligi, był też przez wiele lat kronikarzem klubu. Prowadził też Olimpię Poznań czy Tygodnik Miliarder Pniewy. Dziadek dojeżdżał mentalnie do dzisiejszych czasów w kwestii budowania wizerunku: był nałogowym palaczem, choć, jak mówił „on się nie zaciąga”. Na jednym meczu Miliardera zrobił show, że publicznie pali czapkę, co jest symbolem rzucenia palenia. Potem to w toaletach przyłapywano, jak ćmiki palił.
Na stronie „Powstańcze biogramy” czytamy o panu Henryku:
Pseudonimy „Mirski”, „Henio”. W grudniu 1939 wysiedlony z Poznania do Ostrowca Świętokrzyskiego. W konspiracji od 1 października 1940, początkowo kolportował prasę podziemną, w 1943 uczestniczył w kursie Szkoły Podchorążych przy zgrupowaniu partyzanckim AK porucznika „Nurta” na Kielecczyźnie. Oddelegowany z misją do Komendy Głównej AK w lipcu 1944, pozostał w stolicy.
Od września 1944 I Obwód „Radwan”(Śródmieście) – Podobwód „Sławbór” – odcinek wschodni „Bogumił” – batalion „Miłosz” – 2. kompania – pluton NSZ „Sikora” – dowódca. Po kapitulacji dowódca plutonu kompanii „A” w batalionie osłonowym, zabezpieczającym wyjście do niewoli oddziałów powstańczych i ewakuację szpitali. Szlak bojowy: śródmieście Północ – Śródmieście Południe. Uczestniczył m.in. w zdobyciu PAST-y przy ul. Zielnej 37/39, oraz w ataku na Komendę Policji przy Krakowskim Przedmieściu 1. Losy po powstaniu: Niewola niemiecka – jeniec Stalagu IV B Mühlberg, Stalagu XI A Altengrabow, Stalagu X B Sandbostel i Oflagu X C Lübeck. Uwolniony przez Brytyjczyków 6 maja 1945 r.
Po wyzwoleniu był oficerem łącznikowym PSZ Bruksela – Paryż, oficerem Polskiej Misji Repatriacyjnej w Lubece oraz oficerem d/s transportu morskiego na trasie Lubeka – Szczecin. Rozpoczął studia ekonomiczne na uniwersytecie w Antwerpii, ale w 1946 r. zdecydował się na powrót do Polski. Został zawodnikiem Warty Poznań (1946-1948) i z tym klubem świętował swoje największe sukcesy: wicemistrzostwo (1946) i mistrzostwo Polski (1947), pełniąc funkcję kapitana drużyny. Kilkakrotnie aresztowany przez UBP, dzięki wstawiennictwu działaczy sportowych, za każdym razem zwalniany. W latach 1949-1953 reprezentował barwy Lecha Poznań, wystąpił w 77 meczach i strzelił 14 bramek. Występował na boisku jako napastnik (pseudonim boiskowy „Ciapa”), był środkowym w znanym tercecie napastników Lecha „A-B-C” (z Teodorem Aniołą i Edmundem Białasem); uchodził za najlepiej wyszkolonego technicznie z tej trójki. Występował w kadrze narodowej „B”. Po zakończeniu kariery piłkarskiej był trenerem wielu polskich zespołów. Wraz z Lechem Poznań świętował awans do ekstraklasy w 1961 r. Prowadził ponadto m.in. Olimpię Poznań, Warmię Olsztyn, Lechię Zielona Góra, a w latach 90. działał w klubie Sokół Pniewy”.
Ponownie oddajmy głos Dominikowi Czapczykowi: – Dziadek był jednym z ostatnich oficerów Powstania Warszawskiego, którzy zdawali broń. Został odznaczony virtuti militari przez Tadeusza Bóra-Komorowskiego. Trzykrotnie ranny w Powstaniu Warszawskim, z kulą w łokciu, której nigdy nie wyjęto. My byliśmy zafascynowani tym widokiem. O jednym nigdy nie chciał opowiadać: o powstaniu warszawskim. Za bardzo to przeżywał. Cieszy mnie bardzo jedno. Wiadomo, że są na scenie kibicowskiej różne animozje. Ale także forach Legii wyrażano się o dziadku z wielkim szacunkiem, pamiętając, że to powstaniec. Na pogrzebie, pamiętam, przyjechał autokar żołnierzy. Trzy salwy w powietrze. Trumna w biało-czerwonej fladze. Przyszło ponad tysiąc ludzi, w tym piłkarze tacy jak Andrzej Juskowiak czy Bartek Bosacki, a także prezesi Lecha i Warty. Gdziekolwiek w Wielkopolsce się przedstawię, pytają: czy to z tych Czapczyków? Nawet moja żona, gdy przyznała na prawie jazdy, że jest z rodziny Czapczyków, to pan łaskawiej na nią spojrzał, urzeczony, że poznał.
Trybuny na Bułgarskiej za patronów mają właśnie Henryka Czapczyka, Teodora Aniołę i Edmunda Białasa. To najlepiej pokazuje jak ważne dla Lecha były to postacie i jak kluczowe w historii klubu.
72. JUNAK DROHOBYCZ 1938-1946
A co gdybyśmy wam powiedzieli, że istnieje drużyna, która w samym środku wojennej zawieruchy ogrywała reprezentacje Egiptu czy Syrii, a szlak bojowy zakończyła we Włoszech, gdy po zdobyciu Monte Cassino zagrała mecz w Neapolu dla 35 tysięcy widzów? A co gdybyśmy wam powiedzieli, że istnieje zespół, któremu wprawdzie zabrakło kilkunastu dni do upragnionego awansu do Ekstraklasy, za to już w 1939 roku ogrywał węgierskie kluby podczas światowego tournee?
Junak Drohobycz to bez wątpienia najsilniejszy zespół, spośród tych, które nigdy nie zagościły w najwyższej klasie rozgrywkowej. Junak to też bez wątpienia jedyny zespół, który tak gładko wszedł w rolę nieformalnej reprezentacji Polski, skupiającej nie tylko piłkarzy kończących rozgrywki w 1939 roku barażami o awans do najwyższej ligi, ale i najlepszych spośród żołnierzy. I tak do Junaka wojennego dołączyli choćby Gałecki z ŁKS-u czy Komendo-Borowski z Pogoni Lwów.
Ale po kolei. Skąd właściwie wziął się ten cały Junak? Szeroka historia całego klubu jest opisana W TYM MIEJSCU, my skupmy się na najważniejszych aspektach. To klub, który o jakieś kilkadziesiąt lat wyprzedził swoją epokę. Był bowiem zorganizowany na dwóch silnych fundamentach – pierwszym z nich było wojsko, które uosabiał pułkownik Mieczysław Młotek, kierownik drużyny, jej mecenas i główny architekt sukcesów. Drugim był jednak… naftowy gigant. Na wiele lat przed Manchesterem City, na dekady przed PSG – drohobyckie zaplecze przemysłowe zrzucało się na swój diamencik – klub, który był na tyle silny, by wygrać mistrzostwa okręgu lwowskiego, z drużynami zasłużonymi i cenionymi w całej przedwojennej Polsce.
Pułkownik Młotek ściągnął do siebie m.in. Tadeusza Krasonia w roli trenera, potem dołożył mu kilku zawodników otrzaskanych z tą największą piłką. Najjaśniejszą gwiazdą był bez wątpienia wyciągnięty z Wisły Kraków Bolesław Habowski. Jeszcze w 1938 roku piłkarz Wisły znalazł się w szerokiej kadrze reprezentacji Polski na mundial, na co zapracował świetnymi występami w elicie. W kadrze co prawda jego licznik stanął na dwóch meczach (jeden gol), ale i tak był to piłkarz zdecydowanie wyrastający ponad poziom A-klasy. Czym skusił go Junak? Możemy się jedynie domyślać, przypomnijmy jednak – to było zagłębie naftowe. Bogate i rozwijające się w ogromnym tempie. Łatwiej robiło się piłkę ręczną w Płocku pod szyldem Orlenu czy Petrochemii. Łatwiej robiło się futbol u boku naftowych magnatów z Galicji.
A przecież siedzibę w Drohobyczu miał Polmin, czyli największa i najbardziej nowoczesna rafineria w całym regionie. Nowoczesna również z uwagi na organizację pracy – publikacje poświęcone firmie podkreślają wyjątkowe zaplecze socjalne oraz świetne warunki finansowe nawet dla szeregowych robotników. Jeśli myślimy o „społecznej odpowiedzialności biznesu”, to Polmin jawi się jako jeden z prekursorów. Także w kwestii pełnienia roli mecenasa lokalnego sportu, jak – nie przymierzając – KGHM w Lubinie.
Wielka szkoda, że ten świetny projekt został tak brutalnie przerwany przez wojnę. Jeszcze w końcówce sierpnia Junak grywał mecze, ale potem większość jego piłkarzy, wraz z pułkownikiem Młotkiem na czele zostało wezwanych do obrony granic. Kampania wrześniowa potrwała dla nich kilkanaście dni – gdy okazało się, że od wschodu nadciąga drugi przerażający wróg, Młotek zgodnie z rozkazami ewakuował całą drużynę na Węgry, pełniąc zresztą w wojsku funkcję logistyka całej operacji. Tam zaś… Cóż, tam wrócił futbol.
– Wyszli przez Węgry, tam grali mecze towarzyskie. Iran, Palestyna – już jako II Korpus Andersa grali mecze m.in. z reprezentacją Iranu. Potem, już jako Brygada Strzelców Karpackich, byli właściwie nieformalną reprezentacją Polski. Jako wojskowi też zresztą święcili triumfy – nie byli może w pierwszej linii, pełnili raczej funkcje pomocnicze, ale te oddziały wyzwalały Bolonię, brały udział w bitwie pod Monte Cassino – opisuje ich losy Leszek Śledziona. Nieco bardziej szczegółową rozpiskę znajdujemy w Kurierze Galicyjskim. Jan Jaremko podaje tam nawet dokładne wyniki: piłkarze w mundurach wojskowych zwyciężyli m.in. 2:1 z Iranem, 6:1 z Irakiem, 4:1 z reprezentacją floty angielskiej oraz z wieloma klubami egipskimi.
Z biuletynu Koło Lwowian ze zbiorów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego
Największe sukcesy to jednak już powrót do Europy, gdy wielu zawodników tej nieformalnej reprezentacji Polski bawiło swą grą wymagającą włoską publiczność. Legenda głosi, że Ewald Cebula dostał nawet ofertę od Lazio. Ale i powojenne losy całej bandy są godne uwagi – Stanisław Gerula na przykład został w Anglii, gdzie doszedł nawet do finału jednego z amatorskich turniejów i zagrał na Wembley. Wcześniej „Karpatyczycy”, bo tak nazywała się ich formacja wojskowa, dorobili się drużyny Carpathians, występującej w niższych ligach. Wróćmy jeszcze do naszego artykułu.
Z pewnością z Junakiem przez wojnę maszerował również Władysław Szewczyk, kolejny wiślak ściągnięty do Drohobycza jeszcze przed wojną. Wspomniana już strona „Historia Wisły” dotarła do jego wspomnień z gazety „Echo Dnia” w 1947 roku.
– Zwiedziłem blisko pół świata. Przez Węgry, Turcję, Syrię, Palestynę, Iran, Irak, Egipt dotarłem do Włoch, gdzie skończyła się moja odyseja. Stąd już tylko podróż do Anglii, demobilizacja i powrót do kraju. W armii mieliśmy drużynę złożoną z doskonałych zawodników, która odnosiła liczne sukcesy. Było to w latach 1941—1943. Znajdowałem się wówczas w swej szczytowej formie, podobnie jak kilku moich dawnych kolegów, którzy w zawodach na Środkowym Wschodzie znajdywali uznanie zarówno u przeciwnika, jak i u kolegów z naszej dywizji, którzy w piłkę nie grali – wspominał Szewczyk, oddając wiernie szlak bojowy Junaka i całej brygady. Szewczyk jako jeden z nielicznych zdecydował się na dość szybki powrót do Polski – w 1947 roku został napastnikiem Cracovii, z którą sięgnął po mistrzostwo Polski w 1948 roku.
To tylko potwierdza jak silną ekipą był Junak. Można gdybać, jak poradziłby sobie w polskiej lidze w 1940 roku. Zakładamy jednak, że ludzie, którzy radzili sobie nawet z tak świadomymi piłkarsko zawodnikami jak Brytyjczycy czy Włosi, wstydu swoim naftowym i wojskowym mecenasom by nie przynieśli.
71. LECHIA GDAŃSK 1954-1956
– Roman to był klasa-gość. Człowiek, który nosił w sercu wielki pierwiastek piłkarskiego romantyzmu – wspominał na Weszło Bogusław Kaczmarek. – Facet o bardzo serdecznym usposobieniu. Mam cały czas przed oczyma jego reakcję, jak rok temu Korona Kielce strzeliła Lechii bramkę na 0:4. Romek zaczął po prostu płakać, łzy pociekły mu po policzkach. Tomek Korynt wziął wtedy ojca pod ramię i wyprowadził go z trybuny, nie pozwolił mu oglądać tego meczu do końca. Ostatecznie było 0:5 i Romek strasznie to przeżył. Lechia to była jego biało-zielona krew.
Biało-zielona krew, która z pewnością dała klubowi coś więcej niż tylko pierwszy w historii Trójmiasta medal Mistrzostw Polski. Lechia Romana Korynta, Lechia lat pięćdziesiątych była przede wszystkim kamieniem węgielnym, który pozwolił założonemu ledwie dziesięć lat wcześniej klubowi ugruntować swoją pozycję na futbolowej mapie. Gdańsk znikał z radarów na długo, północ zresztą ogólnie była piłkarsko upośledzona w stosunku do bogatego i mocnego południa, ale kapitał wypracowany w latach pięćdziesiątych nigdy nie pozwolił Lechii zginąć.
Budowlani – bo tak wtedy przejściowo nazywał się klub – zasłynęli w Polsce jako „Murarze”. Roman Korynt żartował w rozmowie z Pawłem Paczulem, że to nie tylko od „Budowlanych”, ale też od gry defensywnej. Gry, której szefował właśnie posiadający greckie korzenie piłkarz. To postać legendarna z wielu względów – pomijając, że był współautorem najważniejszego sukcesu Lechii w pierwszym półwieczu jej istnienia, reprezentował też Polskę w pamiętnym meczu z ZSRR oraz… miał w swoim CV sporo sukcesów bokserskich. Materiał na kibicowskie flagi, nie ma tu pola do dyskusji.
Prasa nazwała nas Murarze, nie dlatego, że Budowlany Klub Sportowy, ale przez około 10 spotkań z rzędu nie straciliśmy bramki.
Wykorzystywał pan w grze obronnej sztuczki wyciągnięte z kariery bokserskiej?
– Bardzo często, ale walczyliśmy wtedy po dżentelmeńsku, jak ostrzej się kogoś zaatakowało, to od razu było „przepraszam”, uścisk i gramy dalej. Nigdy nie miałem wrogów na boisku.
Ale słyszałem, że mógł pan sobie pozwolić na twardszą grę, ponieważ z tyłu głowy, wiedział pan jedną rzecz: jako zawodnik reprezentacji, miał pan wsparcie PZPNu.
– Tak, ale starałem się z tego nie korzystać. Raz jeden sędzia mnie zdenerwował i powiedziałem mu: „jeszcze się tak nie narodził, co by pana Romana z boiska przy wszystkich wyrzucił”. Ten się zagotował i kazał mi zejść, ale wiedziałem, że jako reprezentant mam pewne przywileje i odpowiedni ludzie to załatwią. To był jednak odosobniony incydent.
Korynt, ale też Lenc, Kusz czy Henryk Gronowski naprawdę trzymali fason – Lechia w 22 meczach straciła 21 goli, lepszą defensywę miała tylko mistrzowska Legia. Sporo o tamtym sezonie i tamtym stylu Lechii mówi zresztą fakt, że ostatnia w tabeli Garbarnia zdobyła o dwie bramki więcej niż gdańszczanie. Tutaj gigantyczny ukłon trzeba wykonać przed trenerem Tadeuszem Forysiem, jednym z pierwszych piłkarskich teoretyków w Polsce. Gdy spojrzymy na trenerów powojennych, znajdziemy całą plejadę gwiazd futbolu z lat trzydziestych. Foryś? Już jako 28-latek był członkiem sztabu trenerskiego. Korynt wspominał później, że pod względem czystych umiejętności był naprawdę fatalny.
– Foryś był świetnym szkoleniowcem, choć kompletnie nie umiał grać w piłkę, nawet prosto jej nie kopnął. Pamiętam, że prosił mnie o pokazywanie niektórych ćwiczeń, sam by ich przecież nie wykonał. Ale miał wiele innych zalet, poświęcał każdemu zawodnikowi czas, brał na bok i przez dobre pół godziny, nawet więcej, tłumaczył taktykę. Dobrze nas ustawiał, dbał też o atmosferę: w kadrze jeden wskoczyłby za drugiego w ogień – opowiadał u nas na Weszło.
Foryś jako nowoczesny menedżer piął się po szczeblach kariery tak samo jak jego Lechia i najbardziej zaufany człowiek, Korynt. Najpierw zrobił z gdańskim klubem awans do Ekstraklasy w 1954 roku, już wtedy grając wyjątkowo oszczędnie. Doskonale widać to przy zestawieniu goli trzech zespołów, które wywalczyły wówczas miejsce w elicie. Zagłębie Sonsowiec? 38 strzelonych, 15 straconych. Garbarnia? 38 do 20. Lechia? 28 strzelonych, tylko 14 straconych.
Nietrudno się domyślić, że taka strategia najlepiej sprawdzała się w pucharowych bojach. Już jako beniaminek lechiści doszli do finału, gdzie plany pokrzyżowała im Legia Warszawa. Trudno grać na zero z tyłu, gdy Kempny już w 2. minucie strzela gola. Próby odrobienia strat skończyły się tak, że Wojskowi wlali rywalom aż 5:0. Mimo wszystko – to był pierwszy duży sukces trójmiejskiej piłki. Następnym był wspomniany wcześniej brąz. Swoisty hat-trick to zaś mecz reprezentacji Polski, w którym duet Foryś-Korynt odegrał jedną z głównych ról.
1957. Foryś już w roli selekcjonera, Korynt oczywiście szefuje defensywie reprezentacji. Polacy na Stadionie Śląskim przyjmują „braci” z Rosji, mistrzów olimpijskich z Jaszynem w bramce. Na stadionie 93 tysiące widzów, jak relacjonują media z tamtych lat – najbardziej ujmujące wykonanie Mazurka Dąbrowskiego, jakie tylko można sobie wyobrazić.
– Trzymałem defensywę i prawdę mówiąc, to będąc na stoperze więcej krzyczałem niż grałem. Przewidywałem, mówiłem gdzie kto ma biec, jak się ustawić. Oczywiście, samo to by nie wystarczyło. Pyta pan o moje atuty czysto piłkarskie – powiedziałbym, że szybkość i skoczność. Dla obrońcy te walory to obowiązek, trzeba reagować na ruchy napastnika by nie zostać w tyle. Ruscy mieli wtedy świetną drużynę: w bramce Jaszyn, dalej Iwanow czy Strielcow. Nas jednak niósł doping i wygraliśmy po dwóch golach Cieślika. Kibice wpadli na murawę i zanieśli nas do szatni, a trzeba pamiętać, że na stadionie było sporo milicji. Nie mieli jednak szans z kibicami, którzy złapali nas jeszcze potem pod prysznicem i chcieli myć stopy – to znów Korynt na Weszło.
Nie wiadomo, czy bardziej niósł doping, czy jednak obrona strefowa, na tamten okres prawdziwa rewolucja. Fakty są takie, że po dwóch golach Cieślika Polacy wygrali z Rosjanami.
Fot. Przegląd Sportowy
Jak się skończyła ta piękna przygoda? Lechia pograła w najwyższej lidze do 1962 roku, Korynt dwa razy wygrał plebiscyt Złotych Butów katowickiego Sportu. Jak na złość – Puchar Polski między 1958 a 1961 nie był rozgrywany, a więc tam, gdzie gdańszczanie mogli być najskuteczniejsi, w ogóle nie mieli okazji się wykazać. Pecha miał też Korynt. W jednej z korespondencji ze swoimi niemieckimi znajomymi ujawnił, że „normalnie” zarabia na grze w piłkę. To niewinne wyznanie wywołało międzynarodowy skandal – bo przecież kluby komunistyczne utrzymywały, że piłkarze to kompletni amatorzy, górnicy, stoczniowcy i budowlańcy, którzy po robocie spotykają się w weekendy pograć trochę w piłkę nożną. Korynt tymczasem wyjawił wrogowi najpilniej strzeżoną tajemnicę. Kara była taka, że w kadrze już nie zagrał. A zamiast zagranicznego transferu – pisało się o Bayernie Monachium – został w Lechii nawet po spadku do II ligi.
Ani Koryntowi, ani Forysiowi, ani całej tamtej ekipie nikt jednak nie odbierze zasług dla trójmiejskiego futbolu. Który tak naprawdę rozpoczął się wraz z ich awansem do najwyższej ligi.
DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ
DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ
CAŁY RANKING => TUTAJ
LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ