Reklama

Pierwszy polski pucharowicz, Pogoń Lwów lat trzydziestych oraz Waldek King!

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

13 maja 2020, 13:55 • 40 min czytania 14 komentarzy

Zaczynają się schody – bo jak zrównać ze sobą zwycięstwa w Pucharze Polski w wykonaniu Amiki Wronki w TAMTYCH latach oraz przedwojenne wicemistrzostwa Pogoni Lwów, która rywalizowała w lidze z drużyną posiadającą w składzie ówczesnego Cristiano Ronaldo? Ranking Leszka Milewskiego i Jakuba Olkiewicza wkracza w etap drużyn z całkiem pokaźnymi gablotami. Dziś między innymi Ruch Chorzów Waldemara Fornalika, Odra Opole Antoniego Piechniczka, ale i całkiem nowożytna Jagiellonia Białystok. Zapraszamy na kolejny odcinek rankingu stu najlepszych drużyn w historii polskiej piłki.

Pierwszy polski pucharowicz, Pogoń Lwów lat trzydziestych oraz Waldek King!

60. GÓRNIK ZABRZE 1989-1995

Fot. NewsPix. Od lewe stoją: Ryszard Staniek, Bogdan Pikuta, Tomasz Wałdoch.

Lata dziewięćdziesiąte w polskiej piłce, sam ich początek. Górnik wciąż jest potężną firmą. Topowa marka w Polsce, raz, że stoi za nimi wielka historia, to przecież dopiero co, na finiszu PRL-u, czterokrotnie robili mistrza kraju.

Reklama

Ale nagle reguły gry się zmieniły. Wiele klubów resortowych miało poważny problem. Ale w pierwszej połowie lat 90-tych Górnik wciąż był klubem w Polsce topowym. Zarazem jednak takim, któremu czegoś brakowało.

Kadrowo niczego Górnikowi do sukcesu nie brakowało. Miał kadrowiczów, dawnych, obecnych i przyszłych. Miał gwiazdy srebrnej drużyny olimpijskiej Janusza Wójcika. Wymieńmy nazwiska: Jegor. Staniek. Wałdoch. Lissek. Robert Warzycha. Cygan. Cyroń. Henryk Bałuszyński. Kraus. Agafon. Jackiewicz. Kompała. Koseła. Grembocki. Kłak. Hajto. Brzęczek. Kubik. Mielcarski. Szemoński. Bonk.

Bogdan Pikuta, wtedy młody, utalentowany napastnik, wspominał szatnię Górnika tak:

Wolałem ustąpić. Byłem trochę cichy. Tak samo w drużynie. Byli tam Tomek Wałdoch, Darek Koseła, Rysiu Staniek, Marek Kostrzewa, czyli mocne charaktery, liderzy szatni. Człowiek się w tej szatni za bardzo nie odzywał. Wolałem obserwować. Wspomniany Marek: miał wtedy blisko czterdzieści lat, a można się było od niego nauczyć, jak pewne nieuniknione, związane z wiekiem niedomagania fizyczne nadrabiać niesamowitą inteligencją, czytaniem gry. Towarzystwo poważne: doświadczona szatnia, reprezentanci, olimpijczycy. Luźniej było na chrztach. Pamiętam, miałem na chrzcie w Górniku udawać żołnierza i strzelać do wyimaginowanych wrogów.

Przełożyło się to na takie wyniki:

Sezon 89-90: szóste miejsce
Sezon 90-91: wicemistrzostwo Polski
Sezon 91-92: czwarte miejsce w tabeli, finał Pucharu Polski, przegrany z Miedzią Legnica
Sezon 92-93: spadek na dziewiąte miejsce
Sezon 93-94: trzecie miejsce, dwa punkty za Legią, z którą przegrał też w półfinale Pucharu Polski
Sezon 94-95: piąte miejsce

Reklama

Górnik tamtych lat potrafił wzbić się na wysoki poziom, ale też odpaść z Zagłębiem Wałbrzych w Pucharze Polski. Puchary w tych latach? Frustrujące. Ryszard Staniek tak wspominał finał Pucharu Polski przegrany z Miedzią:

Najgorszy z kolei był finał Pucharu Polski z Miedzią Legnica. Nie mieliśmy prawa przegrać. Miedź grała w drugiej lidze, my byliśmy czołówką pierwszej. Prowadziliśmy 1:0, ale wtedy Darek Baziuk uderzył z trzydziestu pięciu metrów w same widły. Przegraliśmy po karnych. Zespół mieliśmy świetny, mieszanka doświadczenia ze zdolną młodzieżą: Bałuszyński, Jegor, Grembocki, Zagórski, Ryśki dwa: Cyroń i Kraus. Cieszę się, że później, jako wciąż młody zawodnik, pod nieobecność Ryśka Krausa – kontuzja – miałem okazję być kapitanem Górnika. Szkoda, że więcej nie osiągnęliśmy, pozostał niedosyt, dwa drugie miejsca: raz w lidze, raz w pucharze. Ale drugie miejsce sportowca nigdy nie satysfakcjonuje.

Z drugiej strony, sezon 1994 to też brutalny mecz z Legią, zakończony 1:1. Finisz sezonu, ostatni mecz, wiadomo jaka presja. Czerwone kartki zobaczyli wtedy po stronie Górnika Bałuszyński, Dziuk, Grembocki. Górnik prowadził w Warszawie do 70 minut. Tomasz Wałdoch:

Nic się nie zmieniło w moim postrzeganiu tamtego spotkania, nawet mimo upływu czasu. Nikt nikogo wtedy za rękę nie złapał, ale sam przebieg, jeśli człowiek sobie prześledzi to spotkanie, był dziwny. Wiele było takich momentów, które obecnie byłyby bardzo intensywnie dyskutowane, analizowane przez ekspertów w studiach telewizyjnych, gdzie każda akcja jest rozbierana na czynniki pierwsze. Trzeba by było poświęcić tym sytuacjom bardzo wiele czasu. Te trzy czerwone kartki… W ilości zawodników, w jakiej kończyliśmy mecz, nigdy nie grałem spotkania ani w polskiej lidze, ani w niemieckiej Bundeslidze. Dyskusje były różne. To są tylko spekulacje, nikt nikogo złapać za rękę nie złapał. Te nasze odczucia, poszlaki, jakieś subiektywne spostrzeżenia. Ale to na pewno pozostawia niesmak, niemiłe wspomnienia, żeby Legia w taki sposób zdobywała mistrzostwo Polski. Ja bym się na pewno nie cieszył z tytułu wygranego w taki sposób. Zwyczajnie nie czułbym się mistrzem.

Z drugiej strony, Juliusz Kruszankin z ówczesnej Legii:

Weźmy pierwszy z brzegu rok, 1994. Wszystkie media piszą, że sędzia Redziński przekręcił Górnik Zabrze, powyrzucał zawodników. A ja bym bardzo chciał, żeby te osoby obejrzały mecz z Górnikiem w Pucharze Polski, rewanż, gdzie w pierwszym spotkaniu wygraliśmy wysoko – ile tam było kontuzji. Ratajczyk rozwalona do kości noga. Mandziejewicz zerwane więzadła krzyżowe. Nie będę wymieniał teraz kto faulował, ale gdyby to odtworzono, to wniosek jasny – ci gracze powinni być pozawieszani. Nawet w tym spotkaniu u nas zaraz na początku napastnik Górnika wszedł jednemu z obrońców tak, że powinna być czerwona kartka. Sędzia powinien być uczulony na brutalną grę. Do tych faktów nikt nie przywiązuje wagi, nikt nie popatrzy na te konteksty, tylko wszystko się spłyca – a, załatwił. Pracowaliśmy cały sezon na mistrzostwo Polski, zaczynaliśmy od minusowych punktów. Sam mecz był fatalny w naszym wykonaniu – presja wyniku, presja zdobycia mistrzostwa po 1993, była tak wielka, że nas sparaliżowało.

Dariusz Czernik pisał wtedy dla “Sportu” (źródło: WikiGornik.pl):

Już 2 godziny przed rozpoczęciem spotkania we wszystkich kasach przy ul. Łazienkowskiej wywieszano karteczki „biletów brak”. Półtorej godziny przed meczem stadion pękał w szwach, a kibice rozpoczynali wspaniałą fetę przekonani, że ich Legia po 34 latach zdobędzie tytuł mistrza Polski. Trudno się dziwić. Stołeczna drużyna grała ostatnio wspaniale i do pełni szczęścia wystarczał jej remis. Górnik natomiast musiał w środę wygrać.

Wszyscy mieli w pamięci pierwsze spotkanie tych drużyn w 1/2 Pucharu Polski, kiedy to Legia rzuciła Górnika na kolana. Teraz musiała być powtórka.

„Gazeta Wyborcza” porównując formacje obu drużyn przyznała Legii zwycięstwo 4:2. Jeden punkt otrzymali legioniści za faktycznie kapitalną publiczność. Dziennikarze pominęli jednak osobę sędziego. Po tym co wyczyniał na boisku z czystym sumieniem można było dodać Legii jeszcze dwa punkty. „Redziński nas wykartkuje” – powiedział Jacek Grembocki, kiedy dowiedział się w poniedziałek, że meczu nie będzie sędziował Roman Kostrzewski, a właśnie Sławomir Redziński z Zielonej Góry. Nikt chyba jednak nie spodziewał się takiego benefisu pana w czerni. Już po 5 minutach dwóch zabrzan miało na swym koncie żółte kartki. Niedługo potem czterech. W sumie trzech zostało wyrzuconych z boiska. „Tak się nie robi, po tym meczu pozostanie niesmak” – mówili przedstawiciele warszawskiej prasy.

To nie był wielki mecz ale taki wcale być nie musiał. Za duża była stawka, o jaką grały oba kluby. Górnik zagrał z niezwykłym sercem. Legia zdecydowanie słabiej niż w ostatnich meczach. Chyba sparaliżowała ją stawka meczu.

Oczywiście, są to tylko przypuszczenia, ale sądząc po I połowie i po tym co pokazali piłkarze obu drużyn można przypuszczać, że przy normalnym sędziowaniu tytuł mistrza Polski pojechałby do Zabrza. Co nie znaczy, że Legia na niego nie zasłużyła. W końcu zdobyła w tym sezonie najwięcej punktów.

Przedziwne było zakończenie meczu. Najpierw Pan Redziński odgwizdał spalonego na korzyść Górnika, a kiedy kibice wpadli na murawę stadionu, odgwizdał po prostu koniec meczu. Potem rozpoczął się karnawał. Mniej więcej 10 tysięcy kibiców wpadło na stadion i na przemian dziękowało piłkarzom, i wykrzykiwało mało cenzuralne piosenki pod adresem PZPN. Tymczasem cała jego „góra” od wtorku przebywa w Stanach Zjednoczonych.

Legia mistrzem. Górnik przegrał puchar i ligę. Gratulacje dla tych pierwszych. Brawa dla pokonanych za walkę w beznadziejnej – „patrz sędzia” – sytuacji.

To widmo frustracji unosiło się też nad pucharami. Dwumecz z Realem w Pucharze Europy: Górnik prowadził do 76 na Bernabeu po golach Jegora i Barana. Ten wynik dawał mu awans, ale na finiszu dał sobie strzelić dwa gole. Świętej pamięci Piotr Jegor wspominał:

Rzeczywistość, ta nasza, polska, mieszała nam się z tym, co zastaliśmy w Madrycie. Biedny chłopak ze Śląska przyjechał do Hiszpanii i nagle zobaczył inne życie. Głupi przykład – łazienkę, wyposażoną w suszarkę, maszynki do golenia, szampony, te wszystkie bajery. U nas tego w tych czasach nie było. Nie chcę, żeby to jakoś źle zabrzmiało, ale człowiek był trochę zacofany”

Dwumecz z Juve w Pucharze UEFA sezonu 89/90: wyjazd skończył się na 4:2, ale Górnik… przegrywał 0:3 po 6 minutach!
Puchar UEFA 91/92: prowadzą długo 1:0 w Hamburgu, Eckel ratuje HSV, ale i tak 1:1 wygląda pomyślnie. Tylko co z tego, skoro Górnik u siebie w rewanżu przegra 0:3.

Puchar UEFA 94/95: odpadli z Admirą Wacker. Nawet w Intertoto w 1995 przegrali wszystkie mecze, w tym 1:6 z Karlsruhe.

Górnik tamtych lat to zespół niezrealizowanego potencjału, naprawdę dużego. Na przestrzeni jednego meczu potrafili wejść na grę po prostu europejską. Czego im brakło, by to utrzymać – trudno powiedzieć. Ale nie można im też powiedzieć, że nie osiągnęli zupełnie nic – mistrzami w marnowaniu potencjału nie są, a tamten zespół, z perspektywy, nabiera wyrazu.

59. LECHIA GDAŃSK 2010-2019

Zapewne najstarsi kibice Lechii Gdańsk powiedzą, że ta obecna defensywa mogłaby co najwyżej wiązać buty Romanowi Koryntowi, natomiast Piotr Stokowiec za Tadeuszem Forysiem powinien nosić notes. Ci nieco młodsi, ale wciąż pamiętający mroki poprzedniego systemu, krzykną, że dwumecz z Broendby nie umywa się do emocji, jakie Lechia dała całej Polsce w rewanżowym starciu z Juventusem w latach osiemdziesiątych. Spróbowaliśmy jednak wznieść się ponad sentymenty, ponad subiektywne odczucia i pozaboiskowe historie. Najlepszą Lechią Gdańsk w historii klubu jest naszym zdaniem ta najnowsza, która już od paru ładnych lat klepie się w samym czubie ligi, a do klubowej gabloty wrzuciła też dwa trofea.

Lechia lat pięćdziesiątych to przede wszystkim brąz, poza tym dość średnie wyniki w lidze. Lechia lat osiemdziesiątych to Puchar i Superpuchar Polski, ale w lidze bryndza – włącznie z tym, że gdańszczanie na rok byli zmuszeni kopać się na poziomie III ligi. Obecna Lechia łączy największe sukcesy obu wcześniejszych, bo ma w gablocie i brąz Mistrzostw Polski, i Puchar Polski wraz z Superpucharem. Gdy dorzucimy do tego pamiętny sezon, gdy znajdowała się o jedno kopnięcie Paixao od tytułu Mistrza Polski… Co tu dużo pisać, to drużyna wybitna, jedna z najlepszych, jakie zaistniały w historii polskiego futbolu na północy kraju.

Zacznijmy może od tego największego niedosytu. Koniec sezonu 2016/17, 37. kolejka ułożyła się tak, że o tytuł i europejskie puchary walczą jednocześnie cztery zespoły. Legia Warszawa gra u siebie z Lechią Gdańsk, Jagiellonia przyjmuje w Białymstoku zespół Lecha Poznań. Szanse na tytuł ma cała czwórka. Szansę na wypadnięcie poza podium i utratę szansy gry w Europie – wszyscy poza Legią. Gdańszczanie grają wyjątkowo bojaźliwie, właściwie wydają się w pełni zadowoleni z bezbramkowego remisu, zwłaszcza, gdy z Białegostoku docierają sygnały o dwóch golach dla Lecha. W takim układzie wszystko jest jasne – Lechia musi dowieźć remis, by zająć trzecie miejsce i zagrać w pucharach, Legia musi dowieźć remis, by zostać mistrzem. Lech może sobie strzelać do woli, nic nie ulegnie zmianie.

Zapewne w Gdańsku kibice do dziś zadają sobie pytanie – a gdyby trochę odważniej pójść do przodu? Legia naprawdę była do skaleczenia, o tym, jak wyglądała wówczas ta drużyna świadczy choćby dziewięć minut dzielące końcowy gwizdek w Warszawie od zakończenia meczu w Białymstoku. Legioniści wbici w ekrany śledzili, czy Jaga nie pozbawi ich tytułu. Już wcześniej mógł tego dokonać Paixao, ale świetnie zachował się Arkadiusz Malarz. Mimo gry w dziesiątkę, Lechia zaatakowała nieco śmielej w końcówce, gdy okazało się, że Lech utracił prowadzenie. Wówczas Lechia grała już o wszystko – gol dawał im mistrzostwo, brak bramki oznaczał czwarte miejsce i ustąpienie miejsca w pucharach finaliście Pucharu Polski. Czyli… Arce Gdynia.

Lechia zajęła czwarte miejsce, w pucharach zagrała Arka, mistrzem została Legia, choć w ostatniej kolejce nie potrafiła pokonać gdańszczan. Ten niedosyt to jednocześnie cień na Lechii lat 2014-2019, ale i powód do dumy – jeszcze nigdy wcześniej drużyna z Trójmiasta nie zachowała tak długo szans na mistrzostwo Polski. Ale okej, nie wspominajmy pięknych porażek, zwłaszcza, że Lechia w tym okresie miała naprawdę sympatyczne zwycięstwa. Cztery sezony z rzędu w pierwszej piątce. Marco Paixao z tytułem króla strzelców. Wykreowanie kilku legend, by wspomnieć Mateusza Bąka, który przebył z Lechią drogę od A-klasy po krajową elitę. A przecież trzeba dodać, że to właśnie ta Lechia otrzymała też nowy stadion, że to właśnie w tym okresie dwukrotnie doszła do półfinału Pucharu Polski jako kompletny świeżak w Ekstraklasie.

Największym sukcesem były jednak oczywiście trofea. To cenniejsze, zdobyte po zwycięstwie 1:0 nad Jagiellonią. To nieco mniej cenne – po ograniu Piasta 3:1. Do tego najskuteczniejszy obcokrajowiec w historii polskiej piłki oraz trzeci najskuteczniejszy obcokrajowiec w historii polskiej piłki – tak się składa, że akurat bliźniacy. Historyczne wyniki. Historyczne postacie. Historyczne mecze, bo jednak i ten remis z Legią, i dwumecz z Broendby zostaną w pamięci kibiców na dłużej.

– Tamte mecze się pamięta. Czasem to ja się łapię, że lepiej pamiętam dryblingi „Dzidka” Puszkarza niż to, co się działo w ostatnim meczu ligowym w tym sezonie. Obecnych zawodników nie będę krytykował, bo robią dobrą robotę. Dzisiaj trudniej zdobyć Puchar Polski niż wtedy, skoro trzecioligowa Lechia tego dokonała. Ale piłkarze, bohaterowie młodości, to zawsze coś wyjątkowego – przekonywał nas jeden z kibiców Lechii przy okazji zwycięstwa nad Duńczykami. Tu jednak warto wspomnieć, że Puszkarz meczu w Europie nie wygrał. Ligowego brązu nie posmakował. Gdy lechiści wygrywali Puchar Polski grał w Kilonii.

Tak, Lechia ostatnich paru lat będzie wspominana, jako jedna z najlepszych w historii północnej Polski. Nawet jeśli czasem oglądało się ją fatalnie, a pomiędzy walką o mistrzostwo i brązem zanotowała sezon zakończony na 13. miejscu.

58. GWARDIA WARSZAWA 1953-1959

Gwardia Warszawa to pierwszy polski pucharowicz, choć kulisy tego występu były dość osobliwe.

Trzeba podkreślić ważną rzecz: sezon 55/56 to była PIERWSZA EDYCJA PUCHARU EUROPY. Mamy w nim swojego reprezentanta, co nie było takie oczywiste, bo początkowo UEFA nie planowała nas zapraszać. Dopiero, gdy wycofało się Chelsea, uznano, że można w sumie zgłosić się do nas.

W Polsce aktualnym mistrzem była Polonia Bytom i wedle panujących reguł to ona powinna mieć prawo startu w PEMK. Gwardia jako klub milicyjny od zawsze związana była jednak z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji, który dwoił się i troił by klub prezentował się godnie. Rezolutnie stwierdzono więc, że skoro nasza liga gra systemem wiosna-jesień to mistrzowska aktualnie Polonia wiosną będzie musiała udowodnić dobrą grą, że zasługuje na wojaże po Europie. Bytomianie nie spełnili jednak założenia według którego mieli znaleźć się w pierwszej trójce ligowej stawki, a to otworzyło drogę dla czwartych w tabeli „Harpagonów”.

Szwedzi byli faworytem. Gwiazdą był “Tumba” Johansson, kadrowicz jednocześnie… kadry piłkarskiej i hokejowej. Zupełnie inne czasy. W Szwecji wynik był miód malina. 0:0, i to bez największej gwiazdy, Stanisława Hachorka. o:0 obronione mimo karnego i kontuzji Baszkiewicza – wtedy nie było zmian, więc Baszkiewicz do końca snuł się po boisku. 0:0 także mimo… gry przy sztucznym świetle, do której Polacy nie byli przyzwyczajeni. Rewanż z Djugardens zapowiadał się korzystnie, Gwardia przygotowywała się do meczu grając z jugosławiańskimi zespołami, a w Warszawie przyjazd Szwedów był wydarzeniem.

Dla Szwedów tak samo. Wiecie, niby Puchar Europy, ale wiadomo jak jest na początku organizacji turnieju – nawet mundiale na samym starcie miewały problem z prestiżem, wielu się wycofywały. A Szwedzi, choć przecież wystarczyło im przepłynąć przez Bałtyk, wyczarterowali samolot. Tak, w tamtych czasach, czarter na mecz. Wynajęli piętro hotelu Bristol – wszystko dopięli na ostatni guzik. I wygrali niestety 4:1. W następnej rundzie Szwedzi odpadli ze szkockim Hibernians. Edycję wygrał Real Madryt z Di Stefano i Gento, przed Stade de Reims, mającym polskie akcenty: Raymonda Kopę, Leona Glovackiego, Roberta Siatkę i Simona Zimnego .Tak jest: wszyscy byli polskiego pochodzenia.

Gwardia w pucharach miała kolejne podejście w sezonie 57/58 znowu Puchar Europy, tym razem rywalizacja z NRD-owskim Wismut Karl Marx Stadt. 3:1, 1:3 – Polacy nie mieli jednak szczęścia w losowaniu. I znowu – wystartowała, choć mistrzostwa nie zdobyła, była “zaledwie” wicemistrzem, za sięgającym dopiero po swoje pierwsze złoto Górnikiem Zabrze.

Oczywiście Gwardia tamtych lat to nie tylko puchary, choć te w największym stopniu zapewniają im historyczne miejsce. Baszkiewicz czy Hachorek byli kadrowiczami. To tutaj dwa lata grał też Edmund Zientara, legenda polskiej piłki, wybitna postać dla warszawskiego futbolu – karty zapisał też w Polonii i Legii. W 1954 wygrała Puchar Polski, w 1959 zdobyła brąz, a między 1953 a 1959 tylko raz wypadła z czołowej piątki kraju – nic dziwnego, że na jej mecze potrafiło przychodzić nawet po trzydzieści tysięcy ludzi. Wymowne, że w 1960, gdy spadała z ligi, wciąż dwóch graczy Gwardii – Stefaniszyn i Hachorek pojechali na igrzyska do Rzymu, a wtedy nie braliśmy udziału w bardziej prestiżowych imprezach.

57. RUCH CHORZÓW 2008-2015

Gdy myślimy o mocnym Ruchu Chorzów, wspominamy najchętniej raczej dawne dzieje. Historie sprzed dekad, Gerarda Cieślika, Ruch Wielkie Hajduki, mistrzostwo Polski z Krzysztofem Warzychą, może nawet wesołą drużynę z lat dziewięćdziesiątych, kiedy rządzili w ataku Śrutwa i Bizacki.

Ruch Chorzów minionej dekady może by się przypomniał, ale może i nie. A jest to zespół, który trzeba wyjątkowo docenić.

Powiedzmy sobie szczerze: Ruch do ligowych krezusów nie należał. Łatano budżet, czasami metodami takimi, które potem wpędziły klub w poważne kłopoty. Na pewno nikt tu nie szedł dla kasy.

A tymczasem były medale. Europejskie puchary. Dalekie rajdy w Pucharze Polski. Choć tak naprawdę nie było ku temu racjonalnych przesłanek, choć tak naprawdę faworytami zawsze byli inni.

Ruch działał na zasadzie wańki wstańki. Jeden sezon wybitny, potem walka o utrzymanie. Mówiono wtedy, że Ruch, zjeżdżając na dół tabeli, wpada na poziom, który faktycznie reprezentuje. Tymczasem niezwykłe jest to, że on znowu się podnosił, znowu dołączał do grona najlepszych.

Kluczową postacią w tej układance był oczywiście on.

Spójrzmy na to z perspektywy faktów:

08/09: ligowy średniak, ale finalista Pucharu Polski. Sezon zaczął Radolsky, potem był Pietrzak, ale sezon kończony z Fornalikiem.

09/10: brązowy medal z Fornalikiem. Waldek King odbudowuje – przynajmniej częściowo – Niedzielana. Dziesięć bramek strzela młodziutki Sobiech, świetnie rozwija się Sadlok. Zespół jednak trudno uznać za potęgę: w obronie Stawarczyk, Baran, Grodzicki, w pomocy ważną rolę odgrywają Pulkowski i Straka.

10/11: dół tabeli, puchary… słabe czy nie słabe? Gładko ograła ich Austria Wiedeń. Maltańską Valettę przeszli po dwóch remisach. Ale wcześniej ograny i Szachtior Karaganda, czyli dwie fazy przeszli, co z dzisiejszej perspektywy, jacy by ci rywale nie byli, nabiera ciut innych barw.

11/12: Ruch Chorzów do ostatniej kolejki bił się o mistrzostwo Polski. Bohaterem Waldemar Fornalik. Wyciskający siódme poty z Piecha, Jankowskiego, Abbotta, Zieńczuka, Szyndrowskiego, Stawarczyka i Grodzickiego. Ruch melduje się też w finale Pucharu Polski.

12/13: Najlepiej rangę wyników Fornalika pokazuje fakt, że obejmuje najważniejszy stołek trenerski w kraju: stołek selekcjonera. Osierocony przez Waldka Ruch zajmuje piętnaste miejsce w lidze. Utrzymuje się tylko dzięki rozwiązaniu Polonii Warszawa. Wszyscy komentują: coś się w Ruchu skończyło, nadchodzą ciężkie czasy. W pucharach bez szału – przeszli Metalurga Skopje, zdemolowani 0:7 przez Pilzno.

13/14: Ruch sięga po brązowy medal, początek sezonu z Zielińskim, potem z Kocianem. Kuświk (!) strzela dwanaście bramek, w obronie dobijający do czterdziestki Malinowski, w pomocy dziadek Surma z dziadkiem Zieńczukiem, kapitalna gra Starzyńskiego i stało się.

14/15: Pucharowy sezon zapamiętany przede wszystkim przez pryzmat afery z Bereszyńskim, która pozbawiła Legię awansu nad Celtikiem. W cieniu tej gry znakomicie pokazał się Ruch, eliminując Vaduz, bardzo mocny duński Esbjerg i dociągając Metalist Charków do dogrywki o fazę grupową (!). Tak jest, pomyślmy jakby to dziś smakowało: dogrywka o fazę grupową Ligi Europy zespołu, który nie miał być pucharową lokomotywą. W lidze znowu jest słabiej, ale też nie tragicznie.

Jak się skończyło – wszyscy wiemy. Jak organizacyjnie podkopywano klub – okazywało się po latach. Ale w swoim czasie Ruch był idealnym przykładem drużyny, która przyjmuje niechcianych, skreślanych, a potem montuje z nich mimo wielu przeciwności znakomitą paczkę. Gwiazdy? Może kogoś dałoby się określić takim mianem, przynajmniej za jakiś okres, dodając, że “jak na polskie warunki”. Ale bez podziału na kategorie wagowe rozbłysł tu trenerski kunszt Fornalika, ugruntowując pozycję szkoleniowca doskonale pracującego u podstaw.

56. ODRA OPOLE 1975-1979

Trener bez większego doświadczenia w najwyższej lidze doprowadza do ciekawych wyników ligowego szaraczka, do tej pory leżącego “daleko od szosy”. W nagrodę za umiarkowane sukcesy odnoszone w niewielkim ośrodku bez ogromnych tradycji futbolowych zostaje selekcjonerem. Jerzy Brzęczek? Tak. Ale również Antoni Piechniczek, dla którego przepustką do reprezentacji Polski okazała się Odra Opole w drugiej połowie lat siedemdziesiątych.

W sezonie 1974/75 opolski zespół pod wodzą piłkarskiej legendy tego klubu, Engelberta Jarka, zajął dopiero czwarte miejsce na zapleczu Ekstraklasy. Jarek honorowo zrezygnował, oddając stery wówczas jeszcze niespecjalnie popularnemu Piechniczkowi. Piechniczka z Odrą łączyła nie tylko umowa i cel szybkiego awansu do I ligi, ale też historia – w BKS-ie Bielsko-Biała przyszły selekcjoner dwukrotnie przegrał walkę o awans, najpierw o włos z GKS-em Tychy, a potem w rozczarowujący sposób, kończąc ligę na piątym miejscu, jeszcze za wspomnianą Odrą.

I piłkarze, i trener mieli sporo do udowodnienia. Zwłaszcza, że klub już od parunastu miesięcy miał zawodników, którzy na papierze powinni spokojnie wywalczyć Ekstraklasę. Wspominał o tym nawet sam Piechniczek w rozmowie z Sebastianem Bergielem, historykiem i kustoszem pamięci Odry Opole. Wskazywał, że w odróżnieniu od mocno koleżeńskich układów z piłkarzami BKS-u Stali, w Odrze musiał rządzić twardszą ręką.

Wprowadziłem pewien reżim treningowy, który przygotowywał organizm piłkarza na długie lata a nie tylko na jeden sezon. Plan treningowy, dieta, odnowa były tak układane, że piłkarze byli zawsze świetnie przygotowani do rozgrywek – wspominał Piechniczek. To jednak wymagało pewnej konsekwencji, zwłaszcza w kwestii odpuszczania popularnych wśród piłkarzy lat siedemdziesiątych imprez. – Często po meczach Odry wracałem piechotą ul. Oleską do mojego domku na stawku Barlickiego. Potem wychodziłem z żoną na spacer do kawiarni, aby sprawdzić czy przypadkiem nie ma tam moich piłkarzy świętujących sukces. Zdarzały się sytuacje, że chciałem wejść do tej kawiarni a bramkarz twierdził, że… jest komplet. Widziałem przez szybę, że jest pusto, a on najnormalniej w świecie starał się mnie zagadać i przytrzymać chwilę, zyskując tym samym na czasie, aby piłkarze mogli wyjść tylnym wyjściem! Potrafiłem chodzić na piechotę na Zaodrze (dzielnica Opola – przyp. red.), aby sprawdzić czy piłkarze organizują jakieś balangi i już po stojących samochodach mogłem to stwierdzić. Często widywałem takiego małego zielonego fiata… Moja postawa podobała się szczególnie kibicom, u których zyskałem dzięki temu szacunek.

Ta strategia okazała się nad wyraz skuteczna. Odra w pierwszym sezonie Piechniczka po prostu rozjechała II ligę, wyprzedzając drugiego w tabeli Piasta Gliwice o 9 punktów. W 30 meczach Piechniczek i jego ludzie wygrali 21 razy, stracili w tym czasie… 8 bramek. Piechniczek spokojnie wprowadzał do składu i mistrzów Polski juniorów z 1972 roku, i ludzi z regionu, w których od początku celowała Odra. Opolanie byli pozbawieni gwiazd europejskiego formatu, które grały w Stali Mielec, Widzewie czy Legii, za to mieli naprawdę dobrze rozumiejący się skład z trenerem stosującym nowatorskie metody.

Kwaśniewski, Tyc, Masztaler czy Józef Klose wyrabiali sobie nazwiska wraz z Piechniczkiem. Już na wejściu, w ekstraklasowym debiucie szkoleniowca i kilku jego piłkarzy, Odra rozjechała Legię 4:1. Już w 1977 roku, po kilkunastu miesiącach w elicie, Odra dokonała dwóch wręcz niewiarygodnych wyczynów. Najpierw w półfinale Pucharu Ligi, przeciw Lechowi Poznań. Do przerwy gładziutkie 0:3 z faworyzowanym rywalem. Potem fantastyczna druga połowa i wyrównanie na 3:3. W dogrywce już totalny popis, kolejne cztery gole, na które Kolejorz odpowiedział jedynie trafieniem Szpakowskiego na cztery minuty przed końcem, już na otarcie łez.

W efekcie Odra awansowała do finału, gdzie czekał już Widzew – aktualny wicemistrz Polski z Tłokińskim, Gręboszem czy Rozborskim w składzie. Ta mocarna ekipa nawet nie pisnęła – honorowego gola zdobyła w ostatniej minucie, po dobitce przy rzucie karnym. Piechniczek zdobył pierwsze trofeum w karierze szkoleniowej, a Odra zyskała prawo gry w europejskich pucharach.

Źr. Historia Odry Opole

Do klubu trafił Józef Młynarczyk, znajomy Piechniczka jeszcze z Bielska-Białej. Z Magdeburgiem w Pucharze UEFA Odra przegrała u siebie 1:2, ale na wyjeździe zremisowała 1:1. To już sporo, a przecież najlepsze nadeszło w 1978 roku, gdy Odra Opole, ten kopciuszek, który do Argentyny wysłał jedynie rodzynka Wójcickiego, został mistrzem jesieni. Pamiętajmy – to był czas gdy Wisła, Legia czy Stal Mielec wysyłały na kadrę po kilku zawodników, gdy rósł już dynamicznie Widzew, gdy wciąż mocno trzymał się ŁKS Tomaszewskiego i Terleckiego. To wtedy Odra wygrała 5:3 w Warszawie z Legią, mimo że przegrywała już 1:3. Piechniczek określił to nawet opolskim Wembley.

Nikt nie przypuszczał, że ten mecz tak się ułoży. W przerwie nie do końca wierzyłem w sukces, ale starałem się moich piłkarzy przekonać do zwiększonego wysiłku i nie poddawania się bez walki. Udało się wygrać w niemal przegranym meczu. Po meczu wysłannik Manchesteru City, który przyjechał oglądać Kazia Deynę, powiedział, że obrońców Legii zamknąłby w ciemnym pokoju, a klucze daleko wyrzucił. Radość była niesamowita po meczu. W telewizji, w programie „Niedziela sportowa”, Jan Ciszewski podsumowujący to spotkanie, podkreślił, że „Odrę” prowadził polski trener, młody, ambitny absolwent AWF-u, co mi utkwiło do dziś w pamięci. Gdybym miał porównać moją radość do tego meczu, to wybrałbym mecz w Lipsku, kiedy wygraliśmy z NRD w eliminacjach MŚ – wspominał w wywiadzie dla Historii Odry Opole.

Niestety dla Odry – wiosna nie była już tak udana, ostatecznie opolanie zajęli piąte miejsce. Piechniczek został jednak wybrany trenerem roku, a te udane miesiące stały się dla wielu piłkarzy trampoliną do dużej piłki – i nie mamy tu na myśli wyłącznie Młynarczyka, bo przecież wkrótce wyjechali do Francji też Klose czy Tyc. Co zadecydowało, że Odra nie zdołała utrzymać do końca choćby podium? Ponoć po raz pierwszy tak wyraźnie doszły do głosu pewne naturalne niedogodności gry w Opolu. Piłkarze, którzy widzieli, jakiego typu kariery budowali ich koledzy z wojskowych czy górniczych klubów, w Opolu mogli liczyć przede wszystkim na czułe i pełne sympatii uśmiechy kibiców.

źr. Historia Odry Opole

– Zabrakło u nas przede wszystkim zmotywowania zawodników. Brakowało managera, który porozmawiałby z każdym piłkarzem i przekonał go do tego, że jeśli zdobędziemy mistrzostwo Polski, to dostanie premię, albo pomożemy załatwić mu grę w zagranicznym klubie za o wiele większe pieniądze. Przegraliśmy organizacyjnie, po czym nie wyszedł nam jeden mecz, a po nim drugi. Szkoda, bo stadion wypełniał się do ostatniego miejsca, a czasami tych miejsc brakowało – szczerze punktował w wywiadzie dla Sportowego Opola sam Piechniczek.

Odra dała światu selekcjonera, wylansowała Wójcickiego, Młynarczyka, Tyca czy Klose, nie wspominając o wychowankach, którzy zasilili nie tylko opolski klub. W gablocie został Puchar Ligi, kilka niezłych sezonów w Ekstraklasie, mistrzostwo jesieni, no i oczywiście parę udanych karykatur Ałaszewskiego, jedna z nich powyżej.

55. ZAGŁĘBIE SOSNOWIEC 1971-1978

Nie zliczymy, ile anegdot słyszeliśmy o tym, jak największy kibic Zagłębia Sosnowiec w okresie PRL-u, Edward Gierek, obiecywał kibicom w całej Polsce różne drobne przysługi. Tu miał dopomóc w transferze Igreka, tam miał powstrzymać sprzedaż Iksińskiego. Tylko to jego ukochane Zagłębie coś niespecjalnie potrafiło wykorzystać pozycję ulubionego klubu pierwszego wśród obywateli. W teorii wszystko powinno być proste – Ceausescu kochał Steauę Bukareszt, więc Steaua Bukareszt za rządów Ceausescu wygrywała wszystko, co było do wygrania. Beria kibicował Dynamo Moskwa, więc Dynamo w okresie rozkwitu jego kariery nie schodziło z podium.

Tymczasem Gierek tak naprawdę ugrał dla swojego klubu tylko… utrzymanie i kilka pomniejszych transferów. Nie zdołał ściągnąć do Sosnowca żadnej z gwiazd Igrzysk ’72 czy mundialu ’74. To jednak wcale nie oznacza, że Zagłębie lat siedemdziesiątych nie znaczyło wiele na mapie polskiego futbolu, wręcz przeciwnie. Mamy jednak wrażenie, że protektorat I Sekretarza pozostawał raczej w sferze symbolicznej. Zacznijmy może od jedynego sezonu, w którym faktycznie wpływ Gierka jest dość mocno wyczuwalny. 1973/74. Zagłębie po rundzie jesiennej zajmuje ostatnie miejsce w tabeli, ma na koncie 8 punktów i 4 bramki. Właściwie nikt nie wierzy w utrzymanie, łącznie z ligowymi rywalami. Tutaj wersje się rozjeżdżają, mamy do czynienia z wpływem typu “soft” oraz wpływem typu “ręczne sterowanie”. Stefan Szczepłek twierdził w Rzeczpospolitej, że cudowna wiosna Zagłębia wynikała z wizyt różnej maści dygnitarzy w szatni rywali. Strach przed władzą miał być ponoć tak olbrzymi, że wystarczało niewinnie rzucone: “a wiecie, panowie, że towarzysz pierwszy sekretarz jest zainteresowany wynikiem” – piłkarze już wiedzieli, że ten wynik ma być pozytywny dla pierwszego sekretarza.

Jest jednak też teoria nieco delikatniejsza. Gierek miał po prostu pozwolić na otwarcie zimowego okienka transferowego – do tej pory wykluczonego przez przepis, który jasno wykazywał – jeden zawodnik może w jednym sezonie zagrać tylko dla jednego klubu. Ominięto to z pewnością w przypadku Władysława Szarzyńskiego, wyciągniętego do Sosnowca z Górnika Zabrze. Z ŁKS-u w taki sam sposób wyciągnięty został Edward Maleńki. Władysława Grotyńskiego wyciągnięto… z pierdla. Grotyński odsiadywał bowiem wyrok, który dostał za przemyt dolarów przy okazji meczów Legii Warszawa w europejskich pucharach.

Fot. Oficjalna Strona Zagłębia Sosnowiec

Wersję o cichym przyzwoleniu na nie do końca przepisowe wzmocnienia potwierdza Jacek Gmoch, który był wówczas “konsultantem” w Zagłębiu.

Sytuacja była bardzo dramatyczna, ale nikt nie załamywał rąk. Poproszono mnie, aby moja współpraca z klubem była bardziej zacieśniona. Od poniedziałku do czwartku studiowałem, a w piątek rano, a czasami nawet w czwartek wieczorem, udawałem się w podróż do Sosnowca gdzie razem ze sztabem szkoleniowym szukaliśmy pomysłu na wyjście z tej trudnej sytuacji – opowiadał w katowickim Sporcie. Pomoc Gierka? – Bzdura, kompletna bzdura. Mówiło się też o tym, że m. in.: śląskie kluby miały nam ułatwić sprawę bo taki był odgórny przykaz. Jasne, Ślązacy mieli pójść na rękę Zagłębiakom. Błagam. Takie twierdzenia nijak mają się do tego, jak to wszystko wówczas wyglądało. Owszem Gierek mógł nam pomóc w takich kwestiach jak pozwolenie na grę w Zagłębiu bramkarza Władka Grotyńskiego, o którego bardzo zabiegałem czy Stefana Klińskiego, którzy odsiadywali wówczas wyroki w więzieniu w Wojkowicach.

No dobra, odpuśćmy na moment ustalanie, na ile Gierek pomógł Zagłębiu – bardziej przykuwa uwagę fakt, że chodziło o utrzymanie Sosnowca w lidze. Nie wygląda to jak Steaua czy inne CSKA Sofia. Dlaczego właściwie o tym wspominamy? Ano dlatego, że nie można deprecjonować dokonań Zagłębia w latach siedemdziesiątych. To nie był klub, który dzwonił do towarzysza Gierka z listą zawodników, których chciałby widzieć od przyszłego tygodnia na treningach. Oczywiście, miał pewne karty przetargowe, których nie posiadały zespoły z Łodzi czy – szczególnie – z północy kraju. W zestawieniu z Legią czy Górnikiem był jednak na porównywalnej pozycji startowej. Sukces osiągnął tak jak wielu przedtem i wielu później – okiem do piłkarzy, zwłaszcza tych dość młodych.

Zdzisław Kostrzewa? Ściągnięty jako piłkarz niespełna 20-letni. Włodzimierz Mazur to wychowanek. Wojciecha Rudego wyłuskano z Gwardii Katowice jeszcze przed osiemnastką. Owszem, zaciąg ściągnięty do ratowania ligi też się przydał w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, ale pamiętajmy: największy ligowy sukces to srebro w 1972 roku. Osiągnięte jeszcze za sprawą Gałeczki czy Jarosika, weteranów z lat sześćdziesiątych, o których też trudno powiedzieć, by ktokolwiek przyniósł ich do Sosnowca w teczce, jako prezent od władzy. Jarosik wychowanek, Gałeczka wystrzelił tak naprawdę dopiero po ściągnięciu do Zagłębia, a przecież i Szmidt czy Kowalczyk to goście wykreowani właściwie w całości przez Zagłębie.

Fot. Oficjalna Strona Zagłębia Sosnowiec

Ten schemat działania – ściąganie utalentowanych nastolatków czy dwudziestolatków – przyniósł efekty w trzech falach. Pierwsza to sukcesy lat sześćdziesiątych, trzecia to końcówka lat siedemdziesiątych, gdy Gmoch zabrał do Argentyny dwóch piłkarzy Zagłębia. Ta pomiędzy to właśnie wicemistrzostwo 1972. Największym sukcesem były jednak dwa, zdobyte rok po roku, Puchary Polski. O tyle cenne, że faktycznie w epoce diabelnie silnych drużyn. W drodze po pierwsze trofeum Zagłębie odprawiło Wisłę Nawałki, Szymanowskiego, Kapki i Musiała, następnie Stal Mielec, ówczesnego mistrza Polski z Latą czy Kasperczakiem. Rok później? Najpierw popchnięty Śląsk Pawłowskiego, Sybisa i Żmudy, a w półfinale Gałeczka już w roli trenera ograł Legię Strejlaua – czyli Legię Deyny, Ćmikiewicza czy Janasa.

Lekkim cieniem na ekipie kładą się europejskie puchary, gdzie Zagłębie pchało się aż siedmiokrotnie. W poważniejszych – czyli w Pucharze Zdobywców Pucharów oraz Pucharze UEFA – wygrało jeden z ośmiu meczów (1:0 z Vitorią Setubal u siebie, po eurowpierdolu 1:6 w Portugalii). W mniej poważnych udawało się np. rozjechać Sturm Graz 6:0 czy ograć dwukrotnie Duńczyków z Holbaeku, ale to był już czas, gdy prestiż Pucharu INTERTOTO dość drastycznie się obniżył. Z drugiej strony śmiało można dodać, że Zagłębie miało u siebie króla strzelców 1977, Włodzimierza Mazura, oraz piłkarza roku 1979, Wojciecha Rudego. Wygrał pomiędzy Bońkiem (1978) i Latą (1981).

54. POGOŃ LWÓW 1930-1939

W dalszej części naszego rankingu będzie o Jagiellonii Białystok, która latami pozostawała o włos od pozbawienia mistrzostwa Legii Warszawa czy Lecha Poznań. Ale i w latach trzydziestych mieliśmy klub, z którym mógłby się utożsamiać Adam Miauczyński. Wiecznie druga była Pogoń Lwów – potęga lat dwudziestych, którą w kolejnej dekadzie kompletnie przyćmił Ruch Hajduki Wielkie.

Ale czy właściwie można się dziwić? Mariusz Kowoll, jeden z badaczy tamtego okresu w historii śląskiego futbolu, mówi wprost – Ernest Wilimowski mógł być nie tylko najlepszym polskim, ale też najlepszym niemieckim piłkarzem. – Starałem się wyliczyć mecze i bramki Wilimowskiego w czasie II Wojny Światowej. Imponująca liczba – miał prawo zgłaszać pretensje do miana najlepszego piłkarza w całej Europie. Fritz Walter, bez wątpienia wielka legenda niemieckiej piłki, był pod ogromnym wrażeniem gry i umiejętności Wilimowskiego. Otwarcie to przyznawał – mówił w rozmowie z nami Kowoll, a przekazy płynące z mediów czy ust kibiców pamiętających przedwojenny futbol potwierdzają tę tezę.

Żeby złapać odpowiednią optykę – czy możemy zarzucać Atletico Madryt, że nie wygrało Ligi Mistrzów przy Realu Cristiano Ronaldo?

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

źr. Lwowski Sport

Dlatego trzy wicemistrzostwa w latach trzydziestych to nadal ogromny wyczyn, zwłaszcza, że Pogoń równolegle dała też wówczas futbolowi aktywistów, stanowiących o sile polskiej piłki przez całe dekady. To nie jest żadna hiperbola czy przesada – weźmy choćby postać Michała Matyasa, Jeden z najlepszych napastników Pogoni lat trzydziestych, król strzelców z 1935 roku, już od pierwszych dni po zakończeniu wojny budował kolejne projekty. Najpierw jeszcze jako piłkarz Polonii Bytom, czyli bezpośredniego spadkobiercy dziedzictwa lwowskiego, następnie jako trener. Kilkukrotnie obejmował funkcję selekcjonera, prowadził pierwszą mocną Stal Mielec, z Polonią Bytom zdobył Puchar Ameryki w 1965 roku, prowadząc też klub do sukcesów m.in. w Pucharze INTERTOTO. Ważny był dla obu krakowskich klubów, prowadził Górnik Zabrze do finału Pucharu Zdobywców Pucharów.

A to zaledwie jeden człowiek przedwojennej Pogoni. Podobną historię napisał też przecież Wacław Kuchar, przed wojną trener Pogoni, po wojnie wieloletni pracownik między innymi Polonii Bytom i Legii Warszawa. Spirydion Albański, najlepszy piłkarz 1933 roku, po wojnie współpracował m.in. z rosnącym w siłę Ruchem Chorzów. Jan Wasiewicz zajął 4. miejsce na IO w 1936, dwa lata później wyłącznie kontuzja uniemożliwiła mu występ w pamiętnym spotkaniu z Brazylią na mundialu 1938. Z Pogoni w świat ruszył Niechcioł-Majowski, późniejszy selekcjoner Iranu i Norwegii, Wacław Jerzewski, wyciągnięty z ŁKS-u w 1930 roku, po wojnie wrócił do Łodzi i zajął się pracą trenerską. Praktycznie każdy z najpopularniejszych piłkarzy Pogoni lat trzydziestych kontynuował misję po wojnie, z oczywistych względów już poza ukochanym Lwowem.

Drużynowe sukcesy? Najmocniej wypada docenić wicemistrzostwo z 1935 roku. O ile te dwa poprzednie były ugrane w dość kiepskim, może nawet rozczarowującym stylu – bo przecież publika wciąż pamiętała potęgę z lat dwudziestych, czterokrotnego Mistrza Polski, o tyle w 1935 roku… Niech przemówią liczby: Pogoni zabrakło do Ruchu Chorzów jednego punktu. W bramkach? Ruch strzelił ich 37, Pogoń… 55.

Z historii sportu wynika, że Pogoń była tym kamyczkiem, który poruszył lawinę. Organizując się w latach 1907-1908 jako pierwszy samoistny klub Polski całej z zakresu piłki nożnej i lekkiej atletyki, o własnym statucie i boisku, przykładem naszym wyzwoliliśmy siły drzemiące w ówczesnym pokoleniu młodzieży małopolskiej. Zrobiliśmy to, czego potrzebę inni może podświadomie, a nawet świadomie odczuwali, lecz nie objawiali czynem. Za naszym przykładem poszedł Kraków… – wspominał prof. Rudolf Wacek, długoletni prezes Pogoni Lwów, a po 1945 twórca Polonii Bytom w Albumie 35-lecia Pogoni. Trudno się z tymi słowami przypomnianym przez oficjalną stronę Pogoni nie zgodzić – Pogoń najpierw zaraziła wirusem futbolowym całą Polskę początków wieku, następnie zaś, już po wojnie, przypomniała o tym, jak wyglądał futbol przed wojennym piekłem.

Czy musimy dodawać, że Pogoń potrafiła w tym okresie na przykład capnąć pewien włoski, dość popularny klub?

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

źr. Lwowski Sport

52. POLONIA WARSZAWA 1917-1926

Polonia Warszawa była najmocniejszym warszawskim klubem początku dwudziestolecia międzywojennego, reprezentując stolicę na arenie ogólnopolskiej. Przed powstaniem ligi centralnej dwukrotnie była wicemistrzem kraju – w 1921 i 1926. W tym drugim przypadku doszło do bezpośredniego starcia z Pogonią Lwów, które poloniści przegrali 0:2. Opowiada Paweł Gaszyński, historyk polskiej piłki, autor cyklu książek “Zanim powstała liga”: – Polonia była wtedy zdecydowanie najmocniejszą dużyną Warszawy. Na pięć edycji przed utworzeniem ligi, pięć razy reprezentowała Warszawę w finałąch. Chociaż dwukrotnie w okresie przedligowym musieli grać baraże z Warszawianką, co ciekawe o tyle, że Warszawianka to byli piłkarze niechciani przez Polonię, a którzy nie chcieli być jej rezerwą. Polonia miała dwóch kadrowiczów podczas pierwszego meczu reprezentacji Polski, który odbył się w Budapeszcie 18 grudnia 1921. Jednym z nich był obrońca Marczewski, który później skupił się na sędziowaniu. Na bramce natomiast jeden z najlepszych bramkarzy tamtych lat, Jan Loth. Co ciekawe, Loth lubił zagrać w ataku, a nawet był skuteczny, potrafił strzelić hat-tricka.

Już w 1918 zagrała z Węgierskim Magyar AC (1:5). W 1921 była pierwszym warszawskim zespołem, który odwiedził klub z innego kraju – przyjechał Ujpest i wrzucił polonistom siedem bramek. W 1921 na meczu Polonii z Cracovią obecny był nawet sam Józef Piłsudski.

O tym, jak bardzo chciano w Warszawie mocnej Polonii, mówi fakt, że zatrudniono wtedy na trenera… Anglika, George’a Kimptona, piłkarza Southampton w latach 1910-1920.

Gaszyński: – Kimpton miał jedną aferę w Gdańsku. Otóż Polonia pojechała, ale miała problem ze skompletowaniem składu – ktoś wyleciał. I Kimpton zagrał w tym meczu, żeby był komplet. Problem w tym, że on był zawodowcem i zrobiła się awantura, że gra z amatorami. W jednym z artykułów napisano, że Kimpton wyświadczył Polonii niedźwiedzią przysługę. Cytuję: “Nasze naczelne władze ligi, stojące na straży amatorstwa, który oprócz Anglii odbywa się na całym kontynencie, muszą zdusić w zarodku zakradający się do nas profesjonalizm”. Kimpton bronił się, że to był mecz towarzyski, byłoby nieuczciwością, gdyby zagrał w meczu ligowym, a tak, po prostu wystąpił. Ale klub wlepił mu 25 tysięcy marek niemieckich kary – dla porównania, Przegląd Sportowy kosztował wtedy 110 marek, czyli kara była duża.

Kimptona później zatrudniła Cracovia. Kimpton w latach trzydziestych prowadził reprezentację Francji.

Polonia nie miała wtedy jeszcze Konwiktorskiej – ta otworzyła się dopiero w 1928. Mecze rozgrywano często na Agrykoli – Warszawa miała spory problem z bazą boiskową, w prasie ukazywały się oficjalne rozpiski kiedy kto może zagrać czy potrenować na nielicznych istniejących placach.

52. JAGIELLONIA BIAŁYSTOK 2010-2019

Tak, wiemy, co aktualnie prezentuje sobą Jagiellonia Białystok. Tak, dochodzą do nas słuchy o tym, iloma językami posługuje się ta międzynarodowa szatnia. Tak, zdajemy sobie sprawę ze wszystkich ułomności podlaskiego futbolu, w tym sezonie, w sezonie ubiegłym, i w całej historii białostockiego sportu. Ale przy wszystkich wadach, przy rozmienianiu na drobne sukcesów i wiecznym braku konsekwencji przy stawianiu kropki nad i (najczęściej w wyrazie “mistrz”), trzeba przyznać – to dekada pełna sukcesów Jagi.

Dwa wicemistrzostwa i brązowy medal, Puchar Polski, jeden finał Pucharu Polski, Superpuchar. Zanim zaczniemy deprecjonować to, co ulepiono w Białymstoku, spójrzmy na chwilę, czym była Jagiellonia Białystok te dziesięć lat temu.

Otóż Jagiellonia Białystok w 2010 roku miała w Ekstraklasie całe sześć rozegranych sezonów. Cztery na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, dwa od 2007 roku. Jakkolwiek spojrzeć – to jest bilans pokroju Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski albo Amiki Wronki. 2008/09 to niby dziewiąte miejsce w tabeli, ale z zaledwie 4 punktami przewagi nad strefą spadkową. Duma Podlasia nie miała prawie nic – żadnej wielkiej przeszłości, żadnej satysfakcjonującej teraźniejszości, żadnej wybitnie optymistycznej przyszłości. Miała za to pomysł, jak na tym ściernisku zorganizować coś naprawdę fajnego.

Klucz do sukcesu? Och, tutaj był tak naprawdę cały pęk kluczy. Generalnie Jagiellonia była po prostu dobrze zarządzana. To chyba najprostsze, ale też najbardziej właściwe ujęcie tematu. Bo czy budowa nowego stadionu była jednym z kluczy do wejścia na obecny poziom? Była, bez wątpienia. Czy zaufanie do kolejnych trenerów, z Ireneuszem Mamrotem i Michałem Probierzem na czele, było jednym z kluczy do sukcesów? Oczywiście, zwłaszcza, że przecież Probierz pracował w Białymstoku w dwóch długich odcinkach. Ale czy sukcesy byłyby możliwe bez dostarczania do pierwszego zespołu wartościowych wychowanków jak Drągowski? Bez trafionych inwestycji w młodych (Klimala, Świderski), niedocenianych (Góralski, Pazdan) czy ukrytych gdzieś daleko stąd (Romańczuk, Quintana)?

Na pierwszy plan z pewnością wysuwa się ten transferowy dryg, który sprawiał, że Jagiellonia regularnie spieniężała zawodników. Przez Białystok przewinęli się (i zostawili w kasie sporą gotówkę) Grosicki, Sandomierski, Cionek, Makuszewski, Kupisz, Quintana, Pazdan, Tuszyński, Dzalamidze, Gajos, Góralski, Cernych, Frankowski czy Novikovas. Każdego z nich udało się kupić tanio i sprzedać drogo. Właściwie każdy zdołał w międzyczasie zagrać w Białymstoku kilka naprawdę dobrych spotkań. Co więcej – właściwie bezustannie podnoszona była poprzeczka – najpierw sprzedawano jako średniak, dostarczający zawodników ekstraklasowym mocarzom. Potem Jaga sama wyrobiła sobie kanały przerzutowe do innych lig, a wreszcie – zaczęła też skupować gwiazdy konkurencji, by wspomnieć Jesusa Imaza.

Zrównoważony rozwój, krok po kroku, bez jakichś ułańskich szarż, z wyjątkową konsekwencją. To przynosiło efekty. W pierwszej kadencji Probierza Puchar Polski i Superpuchar, połączone z późniejszym narzekaniem na brak lotniska po eurowpierdolu. Za drugiej kadencji zamiast tych pucharowych zrywów Probierz prowadził już Jagę celującą w mistrzostwo. Najpierw po cichu, z drugiego rzędu, trochę jako kopciuszek, a potem już normalnie, z otwartą przyłbicą, jako godny rywal dla Lecha i Legii. Na pewno bolesna była ta pierwsza porażka na finiszu, gdy Jaga zajęła trzecie miejsce za Legią i mistrzowskim Lechem.

Tak naprawdę powinienem powiedzieć dzień dobry i od razu do widzenia. To by wystarczyło za komentarz. Widziałem już obie sytuacje, dla nas powinien być rzut karny, a ręka w naszym polu karnym była przypadkowa. Nic nie mówiłem po spotkaniu sędziemu, chciałem uspokoić swoich piłkarzy, nie mamy szerokiej kadry, musimy myśleć o następnych meczach. Ten mecz to śmiech przez łzy. Mamy marzenia, chcemy je realizować, a takie rzeczy wypaczają sens piłki. Mówimy o szkoleniu, a tu się dzieją takie rzeczy. W pierwszej chwili pomyślałem o tym by zrezygnować z trenerki, zająć się menedżerką. Co powiedziałem Bartkowi Drągowskiemu po meczu? By spierdalał do szatni. Ja zaś wrócę do domu i pierdolnę whisky. Tylko to mi zostało – pieklił się na konferencji Michał Probierz, z miejsca dodając do słownika futbolowego w Polsce nowy stały zwrot. Pamiętacie jeszcze okoliczności? Ta skazywana na pożarcie Jaga wygrała pięć z sześciu ostatnich kolejek, a ten jeden jedyny mecz, który przerwał ich zwycięski marsz, był porażką w Warszawie, po dwóch kontrowersyjnych decyzjach sędziego.

A to był przecież dopiero 2015. Potem Jagę czekały jeszcze piękniejsze chwile i – niestety – jeszcze głębsze rozczarowania. Sezon 2016/17 to przecież mistrzostwo Polski po 30 kolejkach – podlaski klub tytuł stracił dopiero podczas siedmiu kolejek “pucharu maja”. Gdyby coś wpadło w końcówce, gdy Legia była już po zakończeniu swojego meczu z Lechią Gdańsk. Gdyby udało się strzelić z Legią w 35. kolejce. Gdyby, gdyby, gdyby. Po raz drugi i nie ostatni, Jadze zabrakło do mistrzostwa parunastu centymetrów. W sezonie 2017/18 znów zabrakło zwycięstwa z Wojskowymi, którzy stali się prawdziwym koszmarem Jagiellonii. Jakby mało było tych upokorzeń ze strony warszawiaków, to jeszcze zawsze zdarzał się przy tym jakiś Dominik Furman, który przypominał: “i tak Legia, panowie, i tak Legia mistrzem”.

No brakowało, nadal brakuje tej mistrzowskiej puenty. Co gorsza – zdaje się, że w najbliższych latach Jadze będzie o to o wiele trudniej, niż we wspomnianych trzech sezonach. Złota ręka do transferów ostatnio jednak trochę zaśniedziała, szatnia, która zawsze była dużym atutem białostoczan teraz jest w rozsypce. Ale nawet jeśli “prime” Jagi już dobiegł końca – i tak zasłuży na miejsce w annałach historii polskiej piłki. W dosłownie kilka lat z ciekawostki pokroju Amiki, Jaga stała się ligowym potentatem, bez kompleksów patrzącym na bogatsze i mocniejsze organizacyjnie charty z Poznania i Warszawy. Trzy razy podium, dwa razy finał Pucharu, dwa trofea. Jest o czym opowiadać wnukom.

51. AMICA WRONKI 1992-2005

Ach, Amica Wronki.

Temat rzeka, temat książka.

Pomyślmy szerzej. Ile w tym klubie kwestii dziejowych, symbolicznych dla pierwszych lat po transformacji ustrojowej, skupia się jak w soczewce. Korupcja tamtych lat, przyznajmy – panosząca się nie tylko w piłce. To była Polska układów i układzików. Skorodowany system. Biznesy potransformacyjne. Krążący nad Wronkami cień ambicji, chęci sukcesu na miarę wejścia w XXI wiek.

Oczywiście, że mówiąc Amica Wronki, myślimy o Ryszardzie Forbrichu. Dlatego osiągnięcia Amiki są trudne do wyceny. Wiadomo, że jeden jego telefon potrafił zmienić… może nie dowolny wynik w kolejce, nie przesadzajmy. Ale z całą pewnością mógł podważyć układ sił. O metodach Forbricha barwnie opowiedział nam Jarosław Szostek:

Forbrich zadzwonił i spytał kiedy przyjeżdżam na mecz. Odpowiedziałem, że koledzy dojadą samochodem z Olsztyna, a ja przyjadą pociągiem z Warszawy.

– Niech pan przekaże kolegom, żeby jechali nie do Wronek, a na noc do pałacyku w Kobylnikach. Mają zarezerwowane pokoje. Ja pana odbiorę z dworca.

– Ale ja pana nie znam.

– Ale ja pana znam.

Wysiadam w Poznaniu, podchodzi niewysoki człowieczek, łysiejący.

– Dzień dobry, Ryszard Forbrich. Zawiozę pana do Kobylnik.

Wsiedliśmy do jego czerwonego Audi80. W czasie jazdy było trochę milcząco, po jakimś czasie Forbrich mówi:

– Wie pan co, nie wiem jak z panem gadać.

– Ale o czym?

– Bo my musimy ten mecz wygrać.

– Będziecie dobrze grać, to wygracie.

– Czasami szczęściu trzeba pomóc. Ale nie wiem jak z panem gadać, bo zaciągnąłem języka o panu i słyszałem, że wóda nie, dupy nie, kasa nie.

Zacząłem się śmiać.

– Panie Ryszardzie, ja jestem normalnym człowiekiem. Moja normalność polega też na tym, że nie będę robił kwadratowych jaj. Ma pan gwarancję, że w drugą stronę też ich nie będzie.

Milczał. Dojechaliśmy do Kobylnik. Zamówił kolację.

– To co, po małym? Dwie pięćdziesiątki poproszę.

– Przecież dopiero sam pan mówił, że wie, że ja nie piję.

– To ja wypiję.

– Ale pan jedzie.

– Teraz nie jadę. Jak jadę to nie piję.

Cały Forbrich…. Trochę prostacki, ze swoistym poczuciem humoru.

Następnego dnia przyszedł zawieźć nas do Wronek. Powiedział mi, że obserwatorem mojego meczu będzie szef kolegium sędziów, Marian Środecki. Pomyślałem, że szykuje się ciężko. A on do mnie:

– Wszystko masz obcykane, tylko sędziuj dobrze.

Wiedziałem więc, że nie chodzi o układ korupcyjny, tylko układ jest gdzie indziej. Jak nie posędziuję dla Amiki, to dostanę po notach.

(…)

Kiedyś zapytałem wprost Forbricha jak to się stało, że zaczął funkcjonować w klubie. Opowiedział mi, że był fryzjerem w miasteczku, nawet pokazał mi, gdzie jego zakład we Wronkach się znajdował. Gdy miejscowy klubik grał w A-klasie, działacze zbierali na zrzutkę od wszystkich rzemieślników w miasteczku. On dał raz, drugi, a za trzecim uznał, że jak ma dawać pieniądze, to chce mieć wpływ na co to idzie. W klubie się zgodzili, został działaczem. Sam zaczął chodzić i szukać pieniędzy. Wymyślił, że pójdzie do Amiki. Zachęcił prezesa Jacka Rutkowskiego, ale ten powiedział, że jeśli wejdzie, to ma być sukces. Nie sponsoruje kopaniny, bo to za poważny zakład. W związku z tym Forbrich zaczął robić sukcesy rok po roku. Poznałem go, gdy byli w II lidze i chcieli awansować. Nie była to sytuacja wprost korupcyjna, ale poznałem mechanizm”.

A tutaj Tomasz Jagodziński:

To nie przypadek, w środowisku piłkarskim nie ma przypadków. Weźmy przykład Fryzjera. Takich „Fryzjerów” w polskiej piłce było mnóstwo. Ryśka wszyscy znali, wszyscy żyli z niego, wszyscy się z nim witali, kochali. A jak tylko został w aferze zatrzymany – nikt go nie znał. Wszyscy amnezja, włącznie z najwyższymi władzami PZPN, gdzie był stałym, częstym gościem. Jedynym, który go wcześniej próbował wyrugować, z tych lub innych powodów, był Zbigniew Boniek. (…) Forbrich był równym, fajnym gościem. Towarzyski, ciepły człowiek, zawsze uprzejmy. Zawsze miał ze sobą flachę gorzały, którą częstował wszystkich dookoła. Zapraszał na kolacyjki, raz chyba uczestniczyłem.

Tak. Wygrać na Amice było więcej niż trudną sprawą. Sam Szostek wspominał, że podsędziowywał Amice mecz, czyli gwizdał wszystkie małe kwestie pod jej stronę, zabijając spotkanie. Tak, prawie każdy arbiter w Polsce miał wtedy AGD z Wronek. Tak, niedocenianą historią jej kombinacji jest droga ku ekstraklasie, bo sześć poziomów rozgrywkowych pokonali… w cztery sezony. Tak, dopiero co wspominaliśmy mecz Amiki z Aluminium, i tak, “ciekawy” pod tym względem był też finał z Bełchatowem…

Forbrich rozgryzł system. Poznał wszystkie jego luki i potrafił go mistrzowsko wykorzystać. Celnie ujął to Szostek słowami: “chapeu bas, choć sprawa zła”. Forbrich zbudował “biuro spadków i awansów”, ale umówmy się: on nie jest żadną czarną owcą. Tacy fryzjerzy byli przy wielu klubach. Zielonego stolika nie wymyślił Fryzjer, tylko go zastał, bo działał skutecznie od wielu lat. Forbrich rozmachu dostał paradoksalnie po tym, jak atmosfera we Wronkach wokół niego zgęstniała i “poszedł na swoje”.

Ale spłycanie Amiki tylko do Fryzjera też byłoby błędem. Pamiętajmy, po pierwsze:

– Była jednym z najlepiej zorganizowanych klubów w Polsce – Jako jedna z pierwszych mocno postawiła na szkolenie, bo choć o wronieckim internacie do dziś krążą legendy – z fajerwerkami latającymi po korytarzu włącznie – tak jednak przewinęło się przez nią mnóstwo solidnych ligowców i kadrowiczów

– Bajor, Szatałow, Jurkowski, Jackiewicz, Król, Kalu, Kryszałowicz, Sobociński, Sokołowski, Kukiełka, Bieniuk, Bosacki, Matlak, Dawidowski, Zieńcczuk, Piskuła, Michniewicz, Pęczak, Mielcarz, Malarz, Cierzniak, Szamotulski, Mosór, Skrzypek, Gęsior, Podbrożny, Dembiński, Dziewicki, Mielcarski, Wojtkowiak, Bąk, Grzybowski, Dżikija, Murawski, Stasiak. Jacek Ziober wprowadzający wronczan w konsternację, bo jego żona wyprowadzała kota na smyczy… Artur Bugaj:

– Dla Jacka to też musiało być coś niemożliwego: opowiadał, że w Montpellier właścicielem był król śmieciarzy, który zapraszał na wystawne kolacje, gdzie potrafili im przygrywać Gypsy Kings. A tutaj nagle jedno piwo wypije po treningu, jeszcze do domu nie doszedł, a już dzwonią z klubu – czemu piwo pijesz!

Trenerzy? Trio Skorża-Fornalik-Młynarczyk, gdzie Waldek King jako asystent, a legendarny golkiper odpowiadał za bramkarzy. Paweł Janas, Mirosław Jabłoński czy nawet Stefan Majewski – to nie są przypadkowe postaci w polskiej piłce.

– Amica jest dwukrotnym medalistą ligi, tylko raz w swojej historii ligowej wypadła poza górną ósemkę

– raz awansowała w pucharach do fazy grupowej, potrafiła we wcześniejszych edycjach wyeliminować Brondby, Ałaniję Władykaukaz, Servette Genewa, a zmierzyć się z Atletico, Malagą czy Herthą, dziś za takie wyniki uznawalibyśmy ich za światełko w tunelu polskiego futbolu klubowego

Może nam się nie podobać obecność Amiki tak wysoko. Ale to też kwestia tego, że w jej czasach – i wokół osób z nią związanych – korupcyjna bańka zaczęła pękać i tu wiele udowodniono. Ile klubów, które znalazły się w tym rankingu, a ile z tych, które będą jeszcze dużo wyżej, ma coś za uszami? Więcej niż wszyscy chcielibyśmy przyznać. Niestety polski futbol przez pewien czas był przeżarty do cna. Gdyby mówić tylko o tych kryształowych, być może nie uzbieralibyśmy stu zespołów. Amica jest w historii polskiej piłki, choć to na pewno karta niejednoznaczna, tak też nie czarno-biała. Czarna nie tylko za Forbricha i ustawki – to przecież we Wronkach zaczęła się chwiać niejedna kariera, wielu graczy wpadło choćby w hazard podczas wypraw do Poznania.

DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ

DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ

DRUŻYNY 80-71 => TUTAJ

DRUŻYNY 70-61 => TUTAJ

CAŁY RANKING => TUTAJ

LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

14 komentarzy

Loading...