W nocy z sobotę na niedzielę polskiego czasu Anthony Joshua (22-0, 21 KO) spróbuje wykonać kolejny krok na drodze do osiągnięcia statusu wielkiej międzynarodowej gwiazdy. „Złote Dziecko” brytyjskiego boksu opuszcza strefę komfortu i po raz pierwszy wystąpi na obcym terenie. Walka w Madison Square Garden z Andym Ruizem (32-1, 21 KO) nie jest jednak tym, na co czekają kibice. Ciężko spełnić ich oczekiwania, bo sytuacja na szczycie wagi ciężkiej w ostatnich miesiącach mocno się skomplikowała. I niewiele wskazuje na to, by szybko miała się unormować…
Na ten moment zanosiło się od dawna, jednak okoliczności z pewnością nie należą do typowych. Joshua miał zadebiutować w USA z Jarrellem Millerem (23-0-1, 20 KO) – rodowitym nowojorczykiem o naprawdę niewyparzonej gębie. Już na pierwszych konferencjach prasowych pojawiły się iskry. Ważący ponad 140 kilogramów Amerykanin odepchnął nawet mistrza podczas spotkania twarzą w twarz, a wcześniej pozwalał sobie na prostackie komentarze pod adresem jego matki.
Dzięki temu cały świat mógł na moment zobaczyć inne oblicze Joshuy. Kreujący się na wzór sportowca pięściarz chwilami sprawiał wrażenie wyraźnie wyprowadzonego z równowagi. Zapowiadał, że Miller zostanie srogo ukarany w ringu, ale prędko nie wcieli w życie tej groźby. Okazało się, że uważany do tej pory za wybryk natury „Big Baby”, w ciemności błyszczy jak światełka na choince. W odstępie kilkunastu godzin trzykrotnie wpadał na dopingu – za każdym razem na innej substancji. Raz było to nawet EPO, więc klasyczna wymówka o „skażonych odżywkach” nie wchodzi w grę.
Oczywiście Amerykanin mógł przypadkiem nadziać się na brudną igłę podczas jazdy metrem, ale wszyscy wiedzą, że nic takiego nie miało miejsca. Jak przy takiej masie można wyprowadzać w każdej rundzie po 50-60 ciosów bez większych kryzysów kondycyjnych? Dlaczego Amerykanin nigdy nie dołączył do programów testów „Czysty Boks” federacji WBC? Nagle wszystkie drobne poszlaki zaczęły się składać w logiczną całość. Wiadomo też, że przy poprzednich walkach Millera testów właściwie nie było. Wpadł, gdy po raz pierwszy został poważnie przebadany – przed szansą na zarobienie kilku milionów dolarów.
Dla Joshuy ta wpadka oznaczała jednak przede wszystkim poważne kłopoty. Kilka tygodni przed walką stracił wiarygodnego rywala na amerykański debiut, który spełniał właściwie wszystkie kryteria. „Big Baby” był klasyfikowany w TOP 5 przez trzy z czterech najważniejszych federacji i potrafił zrobić wokół siebie szum. Powszechnie uważano go także za drugiego – po mistrzu organizacji WBC Deontayu Wilderze (41-0-1, 40 KO) – najlepszego Amerykanina w królewskiej kategorii.
Poszukiwania zastępcy nie były łatwe. Ze względu na krótki czas na przygotowania, rozmów nawet nie podjął Adam Kownacki (18-0, 15 KO). Z jednej strony oczywiście szkoda, ale w sumie trudno się dziwić. Polak był akurat w ojczyźnie i kompletnie nie trenował. Oczywiście mógł skorzystać z oferty zarobienia rekordowych pieniędzy, ale szanse na pokonanie trenującego od wielu tygodni Joshuy byłyby minimalnie. „Babyface” jest wysoko klasyfikowany w rankingach i młody jak na zawodnika wagi ciężkiej – prędzej czy później doczeka się szansy na naprawdę sprawiedliwych warunkach.
Innym kandydatem był Michael Hunter (17-1, 12 KO). Z jednej strony to Amerykanin, ale jednak nie ma aż tak solidnego profilu jak Miller. Poza tym w królewskiej kategorii walczy dopiero od niedawna, a jedyną porażkę poniósł w starciu z Ołeksandrem Usykiem (16-0, 12 KO) w niższym limicie wagowym, więc ciężko byłoby go przedstawić w mediach jako rzeczywiste zagrożenie dla Joshuy.
Grubasek wkracza do gry
Sam Brytyjczyk po informacji o wpadce dopingowej Millera chciał celować tak wysoko, jak to tylko możliwe. Marzył o walce z Luisem Ortizem (31-1, 26 KO) – doświadczonym Kubańczykiem, który przegrał tylko z Wilderem, ale jako jeden z nielicznych poważnie zranił amerykańskiego mistrza. Ostateczna oferta opiewała na 7 milionów dolarów – to dużo więcej niż miał zarobić Miller. Opiekunowie „King Konga” nie podjęli jednak rozmów. Jak się okazało, mieli już na horyzoncie zupełnie inne wyzwanie, ale o tym za chwilę.
Eddie Hearn – promotor mistrza – znalazł się w kropce i w poszukiwaniu rywala dla Joshuy musiał schodzić coraz niżej. Ostatecznie wybór padł na Andy’ego Ruiza (32-1, 21 KO) – Amerykanina o meksykańskich korzeniach, który 20 kwietnia zaliczył szybkie i bezproblemowe zwycięstwo nad Aleksandrem Dimitrenką (41-5, 26 KO). Przemawiał za nim głównie jeden argument – naprawdę chciał podjąć się tego wyzwania. Nie stawiał zaporowych warunków i nie robił problemów – zwyczajnie próbował się dogadać.
„Chcę zostać pierwszym w historii wagi ciężkiej mistrzem świata pochodzącym z Meksyku” – tak opisywał swoją główną motywację. Niewiele zabrakło, by już mógł przedstawiać się w ten sposób. Jedyna porażka w dorobku Ruiza budzi bowiem spore kontrowersje. W grudniu 2016 roku w Nowej Zelandii zmierzył się z Josephem Parkerem (25-2, 19 KO) o wakujący pas mistrzowski organizacji WBO. Po dwunastu rundach sędziowie nie byli jednomyślni – jeden wskazał remis, dwaj pozostali minimalne zwycięstwo gospodarza.
Nie był to może gigantyczny skandal, bo walka była bardzo wyrównana, ale nie brakowało opinii, że werdykt mógł i powinien pójść w drugą stronę. Parker dzięki tej wygranej awansował do elity współczesnych ciężkich i dostał dwie okazje na wielkie wypłaty na Wyspach Brytyjskich. W unifikacyjnym pojedynku z Joshuą przegrał, ale zapisał się w historii jako pierwszy pięściarz, który nie dał się Brytyjczykowi znokautować.
Ruiz z kolei został poważnie wykolejony. Nie miał mistrzowskiego pasa, więc nikt tak naprawdę nie palił się do walki z nim. Nic w tym dziwnego – to naprawdę zawodnik o bardzo specyficznym stylu, który można porównać do tego, co prezentuje Adam Kownacki. Do ringu wnosi zazwyczaj około 115 kilogramów, ale zdecydowanie nie wygląda na kogoś, kto nadużywa siłowni. Duży brzuch nie jest jednak dla niego problemem – Ruiz potrafi narzucić kosmiczne tempo i wyprowadza wiele ciosów. Może się również pochwalić dobrą odpornością na ciosy (nigdy na zawodowstwie nie leżał na deskach) i kondycją.
„Niech nie zwiodą was pozory – ten gruby skurwiel naprawdę potrafi walczyć” – komentował niedawno Hearn. Z marketingowego punktu widzenia sytuacja jest jednak trochę zagmatwana, bo przepaść wizerunkowa między dwoma pięściarzami sprawia, że ciężko będzie sprzedać ten pojedynek „niedzielnym” kibicom. A nie da się ukryć, że jednym z celów wyprawy do USA było właśnie podbicie nowego rynku. Za swoim faworytem z Wielkiej Brytanii ma przylecieć nawet 8-9 tysięcy fanów. Słynna Madison Square Garden będzie więc pękać w szwach, ale o wiele ważniejsza będzie liczba widzów przed telewizorami, komputerami, tabletami i telefonami.
Idol epoki cyfrowej
Amerykański debiut Joshuy będzie można bowiem obejrzeć w platformie streamingowej DAZN (w Polsce walkę pokaże TVP Sport – transmisja od 2:10 w nocy). W krótkim czasie „sportowy Netflix” zapewnił sobie na wyłączność usługi Canelo Alvareza, Giennadija Gołowkina i całej bogatej brytyjskiej stajni Hearna. Katalog nazwisk stale się powiększa, jednak powoli potrzebne są wyniki. Te ma zapewnić właśnie Joshua, ale wszyscy woleliby go pewnie zobaczyć z kimś z absolutnej czołówki.
Najbardziej naturalnym kandydatem do walki z brytyjskim mistrzem jest od dawna Deontay Wilder, który posiada ostatni brakujący do kolekcji mistrzowski pas. Do unifikacji o tytuł absolutnego króla wagi ciężkiej prędko jednak nie dojdzie. Obie strony deklarują, że zależy im na walce, ale zdecydowanie więcej działań w tym kierunku zdaje się podejmować obóz Brytyjczyka. Współpracownicy Wildera wielokrotnie podkreślali, że ciężko będzie im dogadać się z Hearnem. Promotor w mediach nie przebiera w słowach i często potrafi upublicznić szczegóły negocjacji. Może i kochają to kibice, ale biznes woli ciszę.
W ostatnich tygodniach wyszczekany szef grupy Matchroom spróbował usunąć się w cień. Walkę chciał wynegocjować John Skipper – dyrektor wykonawczy grupy DAZN, który doskonale zna rynek bokserski i telewizyjny. Wilder usłyszał kosmiczną ofertę za trzy walki na tej platformie. Dwie ostatnie miały być gwarantowanymi pojedynkami z Joshuą. Za cały pakiet trzech pojedynków miał zarobić 100 milionów dolarów. To zdecydowanie pieniądze warte grzechu, bo największa jednorazowa wypłata mistrza federacji WBC to jakieś 12-15 milionów dolarów za pojedynek z Tysonem Furym.
Mogło się wydawać, że to pieniądze nie do odrzucenia, ale to tylko pozory. Wilder po naradach ze swoimi współpracownikami wrócił do stacji Showtime, z którą jest związany od lat. Nie wiadomo, jaką ofertę usłyszał tam, ale trudno uwierzyć, by mógł liczyć na podobne pieniądze. Amerykanin mógłby zbliżyć się do nich tylko walkami na Pay-Per-View z największymi gwiazdami. Nieoficjalnie mówiło się o tym, że dogadał się na trzy walki, w których to on będzie stroną „A”, co pozwoli mu zwyczajnie rozdawać karty.
Na razie wszystko się potwierdza. Wilder kilka dni temu na otwartej antenie Showtime efektownie znokautował Dominika Breazeale’a (20-2, 18 KO) już w pierwszej rundzie, ale szybka demolka przyciągnęła tylko milion widzów. Joshua więcej sprzedaje w Pay-Per-View w ojczyźnie. W ostatnich dniach publicznie zadeklarował w stacji ESPN, że po ewentualnym zwycięstwie z Ruizem chce się spotkać twarzą w twarz z mistrzem WBC i uzgodnić warunki pojedynku bez osób trzecich.
Jak na taką deklarację zareagował Wilder? Kilka godzin później ogłosił na Twitterze, że… dogadał się na rewanżową walkę z Luisem Ortizem – tym samym, który przed chwilą odmówił rekordowej wypłaty za walkę z Joshuą. Było to jednak wyjątkowe ogłoszenie, bo brak w nim właściwie jakichkolwiek konkretów. Nie ma daty, nie ma miejsca – wiadomo tylko, że walka zostanie pokazana na Pay-Per-View. Trudno traktować tę deklarację inaczej niż jako pretekst do tego, by nie podejmować rozmów z Joshuą.
Dla polskich kibiców dobra wiadomość jest taka, że według nieoficjalnych informacji trzecią walką umowy z Showtime ma być dla Wildera pojedynek z Adamem Kownackim. Do spotkania w ringu mogłoby dojść pod koniec 2019 roku lub na początku 2020 roku. Dopiero po wypełnieniu tych zobowiązań Wilder mógłby pomyśleć o walce z Joshuą, ale niewiele wskazuje na to, by rzeczywiście miał takie plany.
W całej tej już skomplikowanej układance jest przecież jeszcze Tyson Fury (27-0-1, 19 KO). Z nim także nic nie jest oczywiste. Dopiero co zremisował w kontrowersyjnych okolicznościach z Wilderem, jednak potem nieoczekiwanie wycofał się z negocjowania pojedynku rewanżowego. Znów biznes wygrał ze sportem – Brytyjczyk podpisał umowę z grupą Top Rank, która gwarantuje mu duże pieniądze za stosunkowo bezpieczne walki w jeszcze innej części bokserskiego uniwersum. W pierwszym występie na ESPN zmierzy się z Tomem Schwarzem (24-0, 16 KO) – niepokonanym Niemcem o nadmuchanym rekordzie. Bądźmy szczerzy – nie jest to walka, która wywołuje u kogokolwiek przyspieszone bicie serca.
Coraz więcej zapowiada jednak specyficzne porozumienie ponad podziałami przeciwko Joshule. Wilder nie poprzestał na ogłoszeniu walki z Ortizem bez żadnych konkretów. Poszedł za ciosem i nieoczekiwanie potwierdził, że jednak dogadał się z Furym w sprawie rewanżu. Miałoby do niego dojść w którymś momencie 2020 roku. Obaj do tego momentu prawdopodobnie stoczą po dwie walki w ramach dotychczasowych umów z ESPN i Showtime, a potem obie platformy dogadają się i zrobią wspólne Pay-Per-View. To jednak przede wszystkim plan, który ma pokazać kibicom, że obaj pięściarze mimo braku chęci do walki z Joshuą chcą sportowych wyzwań.
Dogadanie i „ogłoszenie” dwóch dużych walk w przededniu występu Brytyjczyka trąci jednak pewną desperacją. W kolejnych miesiącach czekają nas najprawdopodobniej kolejne podchody. Trudno w nich odróżnić deklaracje od faktów, jednak najświeższa historia pokazuje, że to Joshua zrobił do tej pory najwięcej, by zostać niekwestionowanym królem. Choć jest mistrzem o ponad rok krócej niż Wilder, to zaliczył już dwie unifikacje, a Wilder żadnej. To on generuje większe przychody i jest twarzą wielkich firm – Lucozade, Land Rover, Hugo Boss i Under Armour to tylko niektóre z nich.
Ameryka w tym całym systemie naczyń połączonych to bardzo ważny i potrzebny rynek. Pięściarze z Wysp Brytyjskich nigdy nie mieli pod tym względem łatwo. Genialny „Prince” Naseem Hamed po serii imponujących zwycięstw w ojczyźnie w grudniu 1997 roku przybył do Madison Square Garden z bilansem 28-0 i łatką kolejnej wschodzącej gwiazdy. Spisywany na straty Kevin Kelley (47-1-2) napsuł mu jednak sporo krwi. Obaj raz za razem lądowali na deskach, jednak w czwartej rundzie to Hamed zdołał zastopować rywala. Choć pojedynek był porywający, to Brytyjczyk w kolejnych latach wyzwań szukał głównie w ojczyźnie.
Dla pięściarzy z Wysp jeszcze do niedawna była to mała reguła. Do USA przeważnie przybywali dopiero wtedy, gdy nie mieli innego wyjścia. W ostatnich latach Carl Froch i Kell Brook walczyli tu o mistrzowskie pasy, bo nie mieli argumentów, by ściągnąć rywali do ojczyzny. Teraz ta sytuacja się zmienia – to w Anglii jest lepsza koniunktura na boks. To nie przypadek, że w ostatnich latach na Wyspach walczyła światowa czołówka pięściarzy bez podziału na kategorie wagowe – Terence Crawford, Giennadij Gołowkin, Ołeksandr Usyk i Naoya Inoue. Pozostali dwaj – Wasyl Łomaczenko i Canelo Alvarez – jeszcze w tym roku mogą stoczyć tam duże walki na stadionach.
W boksie jednak nic nie jest do końca pewne – zwłaszcza w kategorii ciężkiej. Na razie wszystko wskazuje na to, że Anthony Joshua na te największe sportowe wyzwania będzie musiał poczekać do 2020 roku. Warto jednak dodać, że z tercetu Joshua – Fury – Wilder to właśnie ten pierwszy jest najmłodszy i czas zdaje się pracować na jego korzyść. Może się jednak okazać, że dwaj ostatni w imię ego zrobią wszystko, by spróbować zbagatelizować jego rolę w całej mistrzowskiej układance.
Żeby temat mógł wrócić, Brytyjczyk musi zrobić swoje w sobotę w ringu. Z Ruizem po raz kolejny będzie wyraźnym faworytem, ale dynamicznie bijący Amerykanin o twardej szczęce przynajmniej w pierwszych rundach może być ciekawym wyzwaniem. Na dłuższą metę powinna przeważyć siła fizyczna zdecydowanie bardziej atletycznego Joshuy. „Życzyłem Andy’emu, by dał po prostu dobrą dla oka walkę” – przyznał mistrz po ceremonii ważenia. To wydaje się przesądzone, bo Ruiz najlepiej czuje się idąc do przodu i innego boksowania właściwie nie zna. Każdy inny wynik niż zwycięstwo Brytyjczyka będzie jednak wielką sensacją.
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl