W Zawiszy powiedziano mu, że jest za niski i nic z niego nie będzie. Poszedł więc do trzeciej ligi i grę w piłkę łączył z normalną robotą. Pewnie gdyby nie twarde wychowanie na najmniej bezpiecznym osiedlu w Bydgoszczy, to dałby sobie spokój z piłką. – Gdy trzeba się bić na boisku, to „Góral” się bije – mówią o nim w Białymstoku, skąd wypłynął na szerokie wody. Dziś jest zawodnikiem Ludogorca Razgrad i reprezentantem Polski, a w pewnym momencie swojej kariery zastanawiał się, czy nie rzucić tego w cholerę i śladem ojca wyjechać do Anglii.
Bydgoskie Śródmieście to nie jest idealne miejsce na spokojne życie z dwójką dzieci i domem z ogrodem. Podczas krótkiego spaceru po tej dzielnicy częściej mijamy chaotyczne tagi Zawiszy Bydgoszcz i niezdarne bluzgi na policje wymazane na murach niż luksusowe auta. Każde duże miasto ma taki rejon – w Warszawie będzie to Praga, w Krakowie Nowa Huta, w Poznaniu Łazarz. Brud, bieda, kiepskie perspektywy. Raczej szarość starych kamienic niż kolorowe place zabaw.
– Trochę się tu zmienia, remontują kamienice, budują się sklepy. Kiedyś to wszystko było jeszcze brzydsze. Ale cywilizacja idzie. No i dobrze, przynajmniej tak ponuro nie jest. Ale nocą raczej nie ma się co tu szwendać – słyszymy od emeryta odpalającego papierosa.
Na takim osiedlu wychowywał się Jacek Góralski. Prawda, że ta smutna okolica pasuje do twardziela, którego znamy z boiska? Jeśli stereotyp kuźni charakteru mógłby mieć swój wyraz w dzielnicy, to pewnie byłby tym bydgoskim Środmieściem.
O swoim dzieciństwie opowiedział raz w życiu i – jak twierdzi – póki co mu wystarczy. Bo swoich lat młodzieńczych nie wspomina przez pryzmat świeczek na torcie u kolegów. W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” opowiadał tak: – Aniołkiem nie byłem. Koledzy z osiedla siedzą w więzieniu, wybrali emigrację albo nie żyją. „Ziemniaka” zabili we Francji, w Ajaccio. W biały dzień, na ulicy pełnej ludzi.W Bydgoszczy trudno znaleźć bardziej niebezpieczne miejsce niż Śródmieście.
Może sam by wsiąknął na dobre w to towarzystwo, gdyby nie piłka. Jako ośmiolatek wraz z bratem poszli na trening Zawiszy Bydgoszcz. Jacek nigdy nie imponował warunkami fizycznymi – zawsze był tym cherlawym, niewysokim dzieckiem z grupy. Na boisku od małego bazował na znakomitej wydolności. Nawet z podwórka schodził jako ten ostatni. Potrafił zabiegać każdego.
Przeżył rozwód rodziców, mieszkał z bratem, później wyprowadził się do babci. W juniorach Zawiszy nie był postacią wyróżniającą się. To znaczy grał dobrze, nikt go z klubu nie wyganiał, szczebel po szczeblu przechodził jako piłkarz pierwszego składu. W województwie jego rocznik prowadzony przez Roberta Tomczaka i Roberta Wójcika nie miał sobie równych. Dotarli nawet do 1/4 Mistrzostw Polski Juniorów. Góralski naturalną koleją rzeczy trafił do seniorów. I tam napotkał ścianę.
Sam twierdzi, że w tamtym Zawiszy nie stawiano na wychowanków i dlatego musiał odejść. Czuł się niepotrzebny, a nawet niechciany. Ale po prawdzie w drużynie, do której wchodził, wielu piłkarzy było stąd. Głosy są podzielone – odpadł z Zawiszy, bo nie miał cierpliwości przy przebijaniu się do składu. Odpadł, bo nie był wtedy wystarczająco dobry. Odpadł, bo być może faktycznie ówczesny trener wolał postawić na zawodników spoza Bydgoszczy. Prawdy dziś pewnie nie dojdziemy. W robieniu kariery w rodzinnym mieście przeszkadzały mu też warunki fizyczne. Nigdy nie był osiłkiem, nie wyrastał wzrostem ponad rówieśników. Raczej był tym mikrusem, którego wszędzie pełno, ale z uwagi na brak mięśni ginął w tłumie. Biegał jak oszalały, ale co z tego, skoro nie miał jak wygrać główki z rywalem o głowę wyższym? Przez nikły wzrost przechodziły mu obok nosa szanse na grę nawet w kadrze województwa. Nie mógł się z tym pogodzić. Także z tym, że z Zawiszy nie widziano w nim przyszłości.
Fakty są jednak takie, że Góralski odszedł do trzecioligowej wówczas Victorii Koronowo. Dostawał miesięcznie 200 złotych, a treningi dzielił z dorywczą pracą przy taśmie. Przez głowę przechodziła mu myśl, by śladem ojca wyjechać na emigrację i zająć się robotą na pełen etat. Po prostu dać sobie spokój z piłką. Ale w tych rozważaniach zwyciężyła ambicja, by zaistnieć w piłce. Napędzała go nie tylko determinacja, by w futbolu ugrać coś dla siebie, ale by pokazać coś tym, którzy przedwcześnie go skreślili.
***
Jeśli kogoś w CV Góralskiego dziwi transfer latem 2010 roku do Błękitnych Gąbin, to należą mu się wyjaśnienia. Nie, to nie była decyzja „zrobię krok wstecz do IV ligi, by zaraz pójść do drugoligowej Wisły Płock”. To była po prostu próba (udana) ominięcia płacenia przez płocczan ekwiwalentu za wyszkolenie. Góralski do Gąbina trafił na moment, by zaraz zostać wytransferowany stamtąd do Wisły.
– Jacek? Oj, mogę mówić tylko w samych superlatywach – uśmiecha się Marcin Kaczmarek, u którego „Góral” rozegrał blisko sto spotkań: – Chciałbym, by w piłce i w ogóle w życiu było więcej takich ludzi. Ludzi z takim charakterem, tak zaangażowanych w swoją pracę i tak szczerych wobec siebie i wobec innych osób.
Góralski u Kaczmarka zaczynał treningi po poważnym urazie. Ale szybko doszedł do formy i w badaniach przygotowania fizycznego był najlepszy w zespole. Trzeba było go jednak temperować. – Jacek potrafił biegać za trzech w meczu, ale w futbolu czasami jednak lepiej jest przebiec dwa kilometry mniej, ale być w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Dużo pracowaliśmy nad tym, by harował tak dalej, ale w efektywniejszy sposób. Zdarzało się, że zrobił trzy sprinty po kilkadziesiąt metrów, a sytuacja wymagała tego, by przesunął się ledwie parę kroków w jedną czy drugą stronę – wspomina ówczesny trener Wisły.
Czasem jednak Góralski wyhamować nie mógł. Tak jak podczas jednego z treningów w Płocku. Zespół grał w siatkonogę, a „siatkę” tworzyła banda reklamowa – w klubie pieniądze nie walały się po biurach, więc trzeba było radzić sobie w inny sposób. „Góral”, jak to on, wciągnął się w tę zabawową gierkę na całego. Szalał na swojej połowie, rzucał się do pozornie przegranych piłek, padał na boisko. Do jednej z przebitek poszedł jednak za ostro. Rzucił się szczupakiem, a upadek zamortyzowała właśnie banda reklamowa. Niestety dla Góralskiego – banda upadek przyjęła, ale nos, którym atakował piłkę, już nie. Skończyło się na krwi i złamaniu.
Przeciętny piłkarz po złamaniu nosa miałby tydzień przerwy od treningów i mecz lub dwa z głowy. Ale Góralski po wizycie u lekarza zameldował się na zajęciach i jakby nigdy nic wrócił do gry. Z gry w masce ochronnej też zrezygnował, bo ta ograniczała mu widoczność. Swoim ochraniaczem na twarz cisnął za linię boczną. Po treningach przychodził do gabinetu Kaczmarka, pukał w drzwi i mówił: – Trenerze, nos się nastawi, nie umrę od tego. Jestem gotowy. To jak? Zagram w weekend? – pytał. Chodził, męczył, pytał. No i zagrał. Ze złamanym nosem.
W Wiśle w ogóle spotkała się mocna ekipa – Góralski, Seweryn Kiełpin, Marcin Krzywicki (też wychowanek Zawiszy), Łukasz Sekulski. – Taką ekipę, którą będę wspominał przez lata, mieliśmy rok przed awansem do Ekstraklasy. Biliśmy się wtedy o miejsca premiowane awansem, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Jednak tamten zespół był bardzo ze sobą zżyty, mieliśmy naprawdę kawał fajnej drużyny – wspomina Kaczmarek.
Góralski już wtedy błyszczał na tle I ligi. Oglądał go m.in. Lech Poznań, ale najkonkretniejsza okazała się Jagiellonia Białystok. A konkretnie Michał Probierz, który chciał mieć „Górala” u siebie. Sam piłkarz zaangażował się w zbyt długo trwające negocjacje, bo rozmowach na linii Płock – Białystok trwał pat. Chodziło o kwotę odstępnego. Ale ostatecznie kluby się dogadały i Góralski przeniósł się na Podlasie.
***
Ze złamanym nosem grał już w Płocku, a podczas pierwszych tygodni w Białymstoku podczas sparingu złamał rękę. Na początku nawet nie podejrzewał, że kość nie wytrzymała, ale ból sprawił, że namówiono go na prześwietlenie. Gdy od lekarzy dowiedział się, że taki uraz trzeba leczyć przynajmniej miesiąc, to popukał się w głowę. – Żadnego gipsu. Jak potrzebujecie jakiś świstek do podpisania, że biorę to na siebie, to dajcie i mykam stąd – powiedział.
Góralski wiedział z czym się je Probierza. Że jeśli da trenerowi serce na dłoni i płuca na treningu, to będzie miał u niego pewny plac. I miał – już w pierwszej kolejce sezonu 2015/16 znalazł się w wyjściowej jedenastce. Przez kolejny rok uzbierał w Ekstraklasie ponad dwa tysiące minut. Piłkarska Polska poznała „piranię” czy „pitbulla”, jak okrzyknięto go w mediach.
Po roku z hakiem od transferu do Jagi dostał swoje pierwsze powołanie do reprezentacji Polski. Facet, który jeszcze niedawno schodził ligę niżej do Koronowa i zarabiał kilkaset złotych za grę, teraz trenował razem z Lewandowskim, Szczęsnym czy Piszczkiem. Do kadry wszedł jak do siebie – nie krzątał się po kątach, ale i wiedział na co może sobie pozwolić. Nie miał już tej swojej bujanki, o której w Bydgoszczy chodzą legendy. – Nie było w Zawiszy gościa, który chodziłby tak szeroko. Jacek nie był typem chłopaka, któremu można w kaszę dmuchać. Wiadomo, wychowywał się na Środmieściu, w życiu nie miał sielanki. Może dlatego wiedział, że musi być twardy? Zbudował sobie taką skorupę i był twardzielem. I to takim z tych najtwardszych – opowiada jeden z jego kolegów z rocznika w Zawiszy.
Było o złamanym nosie, o graniu z połamaną ręką. Ale przypadków, gdy „Góral” zaciskał zęby i z bólem biegał po boisku, było wiele. Zresztą blizny na jego ciele mówią same za siebie. Na nogach część już się pozarastała. Najbardziej widoczna jest ta na głowie, efekt kilku szwów. Ale tej nabawił się akurat poza boiskiem.
***
Gdyby nie trener Robert Tomczak, to pewnie ugrzązłby w Bydgoszczy, a pewne dałby nawet sobie spokój z grą w piłkę. Gdyby nie trener Marcin Kaczmarek, to kto wie, czy jego przejście do Ekstraklasy byłoby tak płynne. A gdyby nie trener Michał Probierz, to dziś Góralski grałby pewnie w Turcji. Albo odbił się od niej i wrócił z podkulonym ogonem.
Latem 2016 roku do Jagiellonii po pomocnika z Bydgoszczy zgłosił się Gaziantepspor. Góralski sam przyznał po czasie, że oszalał – napalił się na transfer niesamowicie, zdążył już szykować się do przeprowadzki. Ale veto postawił Probierz. Doszło do konfliktu interesów, było gorąco i „Góral” wylądował w rezerwach. Po to, by ochłonął. – Nie jestem głupi, nie skreśliłbym piłkarza będącego w formie – tłumaczył wtedy Probierz.
Góralski, zamiast do Turcji, pojechał na starcia z Huraganem Morąg i Finishparkietem Drwęca Nowe Miasto Lubawskie. Sentymentalny powrót do III ligi wyobrażał sobie pewne zgoła inaczej. Ale już w ósmej kolejce Ekstraklasy zagrał bez problemów. A wkrótce dostał to powołanie do reprezentacji.
Poza tym kwasem w związku z Gaziantepsporem Góralski i Probierz żyli w dobrych relacjach. Piłkarz był zadaniowcem trenera, a trener pomagał piłkarzowi w rozwoju. Góralski w Jadze zrobił duży progres taktyczny, ale i grał po prostu lepiej w piłkę. Więcej widział, nie był wyłącznie ryglem defensywnym, nie ograniczał się tylko do wślizgu, ale i potrafił zagrać do przodu. Choć – jak mówią w Białymstoku – gdy trzeba było się bić, to Góralski szedł się bić.
Na urodziny od Probierza dostał kajdanki. By przypiął się do kaloryfera i już nie cudował z odejściem.
***
O Zawiszy i Śródmieściu nie zapomniał. Przyjechał nawet na mecz, w którym odradzający się Zawisza awansował z B-klasy do klasy A Cieszył się razem z nimi, wspierał dopingiem podczas spotkania. – Jacek wie, że realia niższych lig są jakie są. Jak wypuszczamy „cegiełki” do wsparcia Zawiszy, to zawsze nas wesprze. Pamięta o Zawiszy, wiąże z nią dobre wspomnienia i wiem, że kibicuje nam w przywracaniu Bydgoszczy chociażby szczebla centralnego – mówi działający w SP Zawisza Marcin Łukaszewski, były kapitan drużyny.
Wśród starych znajomych bywa, gdy tylko może. Wielu z jego znajomych nadal zostało tam, skąd jemu udało się wyrwać. Ale i nie czuje urazy do klubu, w którym nie dane mu było zadebiutować. Wie, że to tam przyjął pierwsze szlify piłkarskie i to Zawisza w pewnym sensie go wychował.
Z perspektywy czasu Góralski może sam sobie pogratulować, że po odbiciu od ściany miał odwagę, by zrobić krok wstecz i miał cierpliwość, by nie rzucić tego wszystkiego w cholerę. Choć po głowie chodziła mu w pewnym momencie emigracja zarobkowa na Wyspy Brytyjskie, to został przy swoim. O grze w reprezentacji nawet nie marzył. A teraz stoi przed realną szansą wyjazdu na mundial.
DAMIAN SMYK
fot. newspix.pl i Damian Smyk
***
Sprawdź inne materiały z cyklu „Kierunek jest jeden”:
– Karol Linetty: Jeszcze nie gram w kadrze tego, co potrafię w Sampdorii
– Lodówka pełna celów. Damian Kądzior nie przestaje marzyć
– Bereszyński: Gdyby nie transfer do Legii, widzę siebie w drugiej lidze
– Piotruś został w Ząbkowicach. Rodzinne pogotowie, nagrody na zeszyt, łzy we Francji
– Najskromniejszy chłopak z najlepszą lewą nogą
– Fabiański: Wyciskam ile mogę z tego, co mi jeszcze zostało
– Sport był mu pisany. Ale na Premier League zapracował już sam