WTA Finals rozgrywa się od 1972 roku. Impreza dla najlepszych singlistek i par deblowych w kobiecym tourze przez ten czas sumiennie zapracowała na swoją renomę. I zebrała sporo ciekawych historii – począwszy od swojego debiutu, aż po czasy dzisiejsze. Kilka z nich postanowiliśmy przypomnieć. Bo przecież zawsze miło wspomnieć wygraną Agnieszki Radwańskiej i ciekawie jest przekonać się, jak kobiety grały do trzech wygranych setów.
Rok 2021 na pewno będzie historyczny
W tym sezonie istnieje spora szansa, że w WTA Finals trafią się historyczne wyniki. Zresztą już awans Marii Sakkari i Anett Kontaveit do tej imprezy stworzył historię – ani Grecja, ani Estonia nigdy wcześniej nie miały w finałach WTA swoich reprezentantek w singlu. Garbine Muguruza i Paula Badosa mogą z kolei zostać pierwszymi hiszpańskimi triumfatorkami, podobnie jak Aryna Sabalenka, która może taki sukces zapisać na konto Białorusi (i jest faworytką do końcowego triumfu). Barbora Krejcikova z kolei może pokusić się o triumf i w deblu, i w singlu.
Przez lata turnieje WTA Finals się zmieniały – ewoluował format, przybywali i odchodzili sponsorzy, rozgrywano je w różnych krajach i miastach. W tym roku tenisistki po raz pierwszy pojawią się zresztą w Meksyku, konkretniej – w Guadalajarze. Czy to tam uda się zatriumfować Idze Świątek, jak sześć lat wcześniej Agnieszce Radwańskiej w Singapurze? A może któraś z tenisistek rozpocznie – bo przecież żadna z nich jeszcze tej imprezy nie wygrała – swoje panowanie, na miarę tego Martiny Navratilovej sprzed lat?
Zapraszamy na pięć opowieści o WTA Finals.
Jak to się zaczęło. Pierwsze WTA Finals
Rozpocząć tę opowieść należałoby od roku 1968. To wtedy zakończył się podział na amatorów i profesjonalistów w tenisie, co spowodowało, że w turniejach wielkoszlemowych mogli grać (i na nich zarabiać) wszyscy. Choćby Rod Laver, jeden z największych tenisistów w dziejach, który kilka lat wcześniej zrezygnował z prestiżu Wielkich Szlemów na rzecz pieniędzy z innych imprez. Gdy rozpoczęła się tak zwana era Open, mógł obie te rzeczy ze sobą połączyć. I zrobił to szybko – w 1969 roku zgarnął drugiego w karierze Kalendarzowego Wielkiego Szlema.
Ale my o kobietach. A kobiety zarabiały na tenisie marnie. Przynajmniej w porównaniu do mężczyzn. O ile początkowo różnice nie były jeszcze tak duże, o tyle po dwóch latach faceci dostawali nawet dwanaście razy więcej! Kilku tenisistkom szczególnie się to nie podobało. Na ich czele stała Billie Jean King – do dziś jedna z najbardziej znanych i rozpoznawalnych postaci tego sportu. To ona wraz z ośmioma innymi tenisistkami – stały się potem znane jako „Original 9” – zaczęły walczyć o lepsze traktowanie i wyższe nagrody dla kobiet.
Swoje rakiety wymierzyły pierwotnie w Pacific Southwest Championships, gdzie tenisistom płacono osiem razy więcej niż tenisistkom. Jack Kramer, organizator turnieju, odmówił zmniejszenia tej różnicy. Dziewięć zawodniczek zbojkotowało więc ten turniej i zamiast tam, zagrały w imprezie, która była pierwszym turniejem spod szyldu Virginia Slims Circuit. Wkrótce stało się to tym, co dziś znamy jako WTA Tour – wystarczyło bowiem kilka miesięcy, by nagrody, ufundowane właśnie przez Virginia Slims, przyciągnęły kolejnych 31 tenisistek. I to mimo tego, że amerykańska federacja tenisa wykluczyła „Original 9” z udziału w swoich turniejach. Dzięki temu, że zawodniczek było więcej, w 1971 roku udało się rozegrać pierwszy pełny sezon VS Circuit.
W 1972 roku z kolei uznano, że najlepsze tenisistki mogłyby na koniec roku zmierzyć się w turnieju, który gościłby tylko ich grono. Imprezę zorganizowano w październiku w Boca Raton na Florydzie, a korty były zupełnie inne od tych, na jakich rozgrywa się ją dziś – przede wszystkim grano na mączce, a do tego pod gołym niebem. Inny był też format turnieju – brało w nim udział 16 zawodniczek, z czego osiem było rozstawionych. Nie było fazy grupowej, rozpoczynano od 1/8 finału.
Najlepsza okazała się Chris Evert. Wschodząca wówczas gwiazda tenisa miała niespełna 18 lat i nie była jeszcze profesjonalistką, co oznaczało, że… nie mogła przyjąć 25000 dolarów nagrody (swoją drogą to jakieś trzy razy więcej niż tenisistki dostawały za wygraną w Wimbledonie w 1968 roku), przewidzianej dla zwyciężczyni.
– Kusiło mnie, by ją przyjąć. To sporo pieniędzy, trudno było odrzucić taką sumę. Nie martwi mnie to jednak. Jestem młoda i powinnam być w stanie wygrać więcej w kolejnych latach – powiedziała Evert. I miała rację. W przyszłości stała się osiemnastokrotną mistrzynią wielkoszlemową, a w turnieju kończącym sezon WTA triumfowała jeszcze trzykrotnie.
I właśnie – sezon WTA. Już w 1973 roku Virginia Slims Circuit stało się popularniejszym tourem niż ten „oficjalny”. Wkrótce doszło więc do fuzji i powstał WTA Tour, który znamy do dziś. A kończący sezon turniej już w kalendarzu pozostał. Zmieniało się tylko miejsce jego rozegrania i… data. W latach 1975-1986 organizowano go bowiem w marcu.
Do trzech wygranych setów. Gramy po męsku
Organizatorzy WTA Finals po kilkunastu latach stwierdzili, że turniej mistrzyń może być wykorzystany do wprowadzenia pewnych zmian. Najpoważniejszą bez wątpienia było wprowadzenie systemu „best of five” – innymi słowy meczów, w których trzeba było wygrać trzy sety, by zapewnić sobie zwycięstwo. Dziś jest on kojarzony z turniejami wielkoszlemowymi, ale u mężczyzn. Od 1984 do 1996 roku grały tak też kobiety w finałach cyklu, ale tylko w meczu o tytuł.
To i tak była jednak rewolucja. Po raz pierwszy od 1901 (!) roku tenisistki miały zagrać na dystansie dłuższym niż trzy sety. Za kulisami mówiło się, że to format zapoczątkowany w odpowiedzi na poczynania Martiny Navratilovej – o której za chwilę – bo ta w tamtym okresie łatwo rozprawiała się z rywalkami, przez co mecze o tytuł często kończyły się szybko. Wprowadzenie dodatkowego seta niewiele jednak zmieniło. Pierwsze dwa finały na nowych zasadach Martina wygrała w trzech partiach.
Dopiero trzeci przyniósł czterosetowe starcie, finałowy set minął jednak szybko. Widowni nowy format też niespecjalnie się podobał, bo niekoniecznie przynosił pożądane przez organizatorów emocje, których ci się spodziewali. W kobiecym tourze w tamtym okresie często to jedna z tenisistek dominowała w danym spotkaniu, dodatkowa partia sprawiała tylko, że jej przeciwniczka otrzymywała większe lanie.
Trzykrotnie było jednak inaczej. Trzykrotnie, bo na piętnaście rozegranych finałów właśnie trzy razy zawodniczki walczące o tytuł mistrzyni WTA Finals rozegrały pięć partii.
Trzeba było na to jednak trochę poczekać, bo jako pierwsze pięciosetówkę zagrały Monica Seles i Gabriela Sabatini w 1990 roku. To był mecz dwóch zawodniczek, które z przytupem wdarły się w tamtym roku do czołówki – Seles zdobyła swój pierwszy tytuł wielkoszlemowy na Roland Garros, Sabatini kilka miesięcy później wygrała US Open.
Ich finał lepiej rozpoczęła Seles. Wygrała pierwszego seta, w drugim miała przewagę przełamania i serwowała na seta przy stanie 5:4. Ale partię przegrała, a potem Sabatini wyszła na prowadzenie 2:1 w setach. – Dopóki nie rozegramy ostatniego punktu, nigdy nie odpuszczę meczu. Jestem w stanie odwracać losy wielu spotkań, w których inne zawodniczki nawet nie spróbowałyby tego zrobić – mówiła Seles jeszcze przed finałem. A potem dokładnie to zrobiła. Czwartego seta wygrała 6:4, od początku utrzymując przewagę przełamania. W piątym była już klasą sama dla siebie – wygrana 6:2 dała jej tytuł, po trwającym 3 godziny i 47 minut meczu, który zapisał się w historii kobiecego tenisa.
Kolejna pięciosetówka przyszła pięć lat później. Zgodnie z oczekiwaniami w finale zagrała wtedy Steffi Graf – trzykrotna mistrzyni wielkoszlemowa z tamtego roku – ale nieoczekiwanie doszła do niego też jej rodaczka, Anke Huber, nierozstawiona w turnieju (nadal grało w nim 16 najlepszych zawodniczek), która najlepszy sezon w karierze miała mieć rok później, gdy doszła nawet do 4. miejsca w rankingu WTA. W 1995 nikt jednak nie spodziewał się, że zagra z Graf o tytuł w WTA Finals, a tym bardziej – że urwie jej dwa sety. Ba, w piątym długo grała ze Steffi jak równa z równą. Dopiero przy stanie 3:4 Graf przełamała jej serwis, a chwilę później zakończyła całe spotkanie.
W kolejnym sezonie w finale znów grała Steffi Graf, tym razem trafiła jednak na wschodzącą gwiazdę tenisa ze Szwajcarii – Martinę Hingis. Ta przez WTA Finals przeszła jak burza, jedynie w półfinale straciła seta, pozostałe wygrywała 6:1 lub 6:2. W meczu o tytuł też dała popis, zresztą razem z Graf – obie grały doskonały tenis, a publiczność zgromadzona w Madison Square Garden szalała przez 3 godziny i 49 minut. Bo to akurat nie był jeden z tych meczów, których rozciągnięcie sprawiało, że bardziej nudziły. Wręcz przeciwnie. Niestety, rozczarowały trzeci i ostatni set – oba wygrała Steffi, oba 6:0.
Hingis przegrała wtedy częściowo z rywalką, a częściowo ze skurczami, które dokuczały jej w drugiej połowie meczu. I tak zapracowała sobie jednak na uznanie wielkiej mistrzyni. – Martina miała nieprawdopodobny rok. Dojść do tego finału w wieku 16 lat to wielka sprawa, wspaniałe osiągnięcie. Trzeba zwrócić na nią uwagę w kolejnych sezonach – mówiła Steffi, a Martina potwierdziła potem tę opinię. W 1997 roku doszła do finałów wszystkich czterech turniejów wielkoszlemowych. Triumfowała w trzech, jedynie na Roland Garros (którego zresztą nigdy nie wygrała) lepsza okazała się Iva Majoli.
A w WTA Finals? Steffi nigdy już tego turnieju nie wygrała. Martina zrobiła to dwukrotnie – w 1998 i 2000 roku. Ten pierwszy mecz był też ostatnim w formule best of five. Szwajcarka pokonała wtedy Lindsey Davenport po czterech setach.
Impreza Navratilovej. 21 tytułów Martiny
Nikogo nie trzeba przekonywać, że Martina Navratilova jest jedną z najlepszych tenisistek w historii. W swojej karierze zdobyła… 59 tytułów wielkoszlemowych – 18 w singlu, 31 w deblu i 10 w mikście. Ostatni z nich na nieco ponad miesiąc przed 50. urodzinami, jej partnerem na korcie był wtedy Bob Bryan. Czeszka – potem grająca pod amerykańską flagą – rywalizowała z największymi postaciami tego sportu i nierzadko wychodziła z tych rywalizacji zwycięsko.
Najlepiej widać to właśnie w WTA Finals. Turniej ten nie ma bowiem większej legendy od Martiny. Spójrzmy zresztą na dwie statystyki. Najpierw zwycięstw w singlu:
- Martina Navratilova – 8 wygranych (14 finałów);
- Serena Williams – 5 wygranych (7 finałów);
- Steffi Graf – 5 wygranych (6 finałów);
- Chris Evert – 4 wygrane (8 finałów).
Martina po prostu odjechała reszcie stawki. Żadna zawodniczka nie miała więcej zwycięstw, żadna nie wystąpiła w większej liczbie finałów. W dodatku w finałach, w których Navratilova grała, pokonywała czy to Chris Evert (dwukrotnie), czy Evonne Goolalong Cawley (legendę australijskiego tenisa), czy Tracy Austin (dwukrotną mistrzynię US Open), czy też Steffi Graf w pierwszym finale Niemki w tym turnieju – jedynym przegranym.
W swoim najlepszym okresie wygrała osiem z dziesięciu rozegranych wówczas turniejów. W pozostałych dwóch była w finałach. Do meczu o tytuł po raz ostatni doszła jeszcze w 1992 roku. Na karku miała wówczas 36 lat. Jak na standardy ówczesnego kobiecego tenisa – niesamowicie dużo. Rok wcześniej po raz ostatni wygrała WTA Finals w deblu. I tu przechodzimy do statystyki z gry podwójnej.
- Martina Navratilova – 13 wygranych (13 finałów);
- Pam Shriver – 10 wygranych (10 finałów – wszystkie w parze z Martiną!);
- Billie Jean King – 4(!) wygrane (5 finałów – dwa triumfy z Martiną).
Navratilova, gdy dochodziła do meczu o tytuł w deblu, była bezbłędna. Wiadomo, że przez lata zapracowała na status najlepszej deblistki w historii. Takie liczby robią jednak niesamowite wrażenie. Tym bardziej, że niemal za każdym razem łączyła je też ze znakomitymi występami w singlu, gdzie – jak już ustaliliśmy – do finału doszła nawet więcej razy. Pomiędzy 1977 a 1991 rokiem tylko trzykrotnie zdarzyło się, że Czeszka, potem reprezentująca USA, nie zagrała w meczu o tytuł.
Trudno o lepsze statystyki.
Szczególny musiał być zwłaszcza 20. tytuł – licząc razem deblowe i singlowe. Dla Martiny był to równocześnie puchar numer 150, jaki uniosła w trakcie swojej kariery w grze podwójnej. W parze ze Shriver kłopoty miały wtedy tylko w pierwszym meczu, gdy Elise Burgin i Rosalyn Fairbank urwały im pierwszego seta. Następne dwa amerykańska para wygrała jednak 7:5, 7:5 i przeszła dalej. W półfinale oddały rywalkom dwa gemy. W finale – pięć. Dominowały. Po prostu.
I przy tym wszystkim warto pamiętać o jednym. W tamtym okresie często mieszano formatami. I choć, owszem, zdarzały się edycje z fazą grupową (na przykład w roku 1978), to ogółem raczej stawiano na drabinki. A to oznaczało, że jedno potknięcie – czy w singlu, czy w deblu – wystarczało, by z imprezy odpaść.
Skuteczność i regularność Navratilovej robią przez to jeszcze większe wrażenie.
Wygrana… bez finału. Williams z tytułem w 2001 roku
Rok 2001 pamiętany jest głównie za sprawą ponownego wybuchu talentu Jennifer Capriati. To wtedy Amerykanka – która świat zachwyciła po raz pierwszy niemal dekadę wcześniej – wspięła się na szczyty swojego tenisa, zdobywając dwa tytuły wielkoszlemowe i zostając liderką rankingu WTA. Poza tym na znakomitym poziomie utrzymywała swoją grę Venus Williams, która dla siebie zgarnęła Wimbledon i US Open. W przypadku WTA Finals nie chodzi nam jednak o starszą z sióstr (ta zresztą wycofała się z turnieju z powodu kontuzji).
To Serena miała przejść do historii, choć… nie do końca na swoich warunkach.
W WTA Finals została wtedy rozstawiona z „7”, zaczynała od 1/8 finału i meczu z Silvią Fariną Elią, który pewnie wygrała. Nieco kłopotów sprawiła jej w ćwierćfinale Justine Henin, ale Serena uporała się z nią w dwóch setach. Potem dopisało jej szczęście – w teorii w półfinale miała zmierzyć się z rozstawioną z „1” Capriati, ale ta niespodziewanie odpadła w starciu z Sandrine Testud z Francji. Dla Sereny była to znakomita wiadomość – w tamtym okresie naprawdę trudno przychodziło jej odnalezienie sposobu na swoją rodaczkę. W 2001 roku spotkały się czterokrotnie, Williams wygrała raz.
Z Testud, jak można się było spodziewać, nie miała większych problemów – oddała jej ledwie trzy gemy. I spokojnie mogła przygotowywać się do finału, gdzie miała zagrać z Lindsay Davenport. Druga z Amerykanek do meczu o tytuł weszła po długim i wymagającym spotkaniu z Kim Clijsters, wygranym ostatecznie w tie-breaku decydującego seta. I właśnie ten tie-break okazał się też przekleństwem Lindsay. W jednym z ostatnich punktów meczu odnowiła się bowiem jej kontuzja.
– To dla mnie trudny dzień. Wszystko wydarzyło się przy stanie 6:2 w tie-breaku, kiedy biegłam, żeby odegrać skrót. Gdyby uraz powstał wcześniej, pewnie od razu zrezygnowałabym z gry. Moje kolano kurowano przez całą noc, ale nic to nie dało. Nie mogę w ogóle obciążać nogi. Wolałabym wyjść na kort i przegrać ten mecz – mówiła Lindsay. Miała prawo być rozczarowana. W tamtym sezonie wygrała siedem turniejów, z czego trzy z rzędu w okresie poprzedzającym WTA Finals.
Moment, w którym Davenport doznała kontuzji od 1:43.40
Zamiast starcia Williams-Davenport, publiczność w Monachium obejrzała pokazowy mecz Sereny ze wspomnianą już w tym tekście Anke Huber. Niemka występem w Monachium, gdzie odbywały się finały WTA, kończyła wówczas karierę. – To wszystko jest bardziej dziwne niż frustrujące. Całkowicie rozumiem sytuację Lindsay – mówiła Williams. A organizatorzy, mimo że zapewnili fanom rozrywkę, zwracali też im pieniądze za bilety. Trudno było jednak winić tu Davenport – ze swoim kolanem w poprzedzających finały miesiącach faktycznie miała sporo problemów, opuściła przez nie choćby Roland Garros.
Inna sprawa, że mimo tego – a dzięki dojściu do finału WTA Finals – została numerem jeden światowego rankingu. Uważała to zresztą za… śmieszne. – Nie czuję się jedynką. To Venus jest najlepsza. Ja mogę co najwyżej być najlepszą tenisistką w hali. W tenisie liczą się turnieje wielkoszlemowe, a mój bilans w nich był w tym roku przeciętny. Wiem, że ludzie w WTA chcą, by wszystkie turnieje coś znaczyły. Ale fani i zawodniczki patrzą na to inaczej – opowiadała dziennikarzom.
Po finałach WTA z 2001 roku były więc dwie zawodniczki, które czuły, że nie do końca zasłużyły na swoje wyróżnienia. Lindsay Davenport – na pozycję liderki rankingu. Serena Williams – na puchar za wygraną. Bo w końcu nie rozegrała nawet finału. I to do dziś jedyny taki przypadek w historii.
Największy triumf Agnieszki. Wygrana Radwańskiej
Sporo było w 2015 osób, które na sukces Agnieszki Radwańskiej w WTA Finals… narzekały. Jedni twierdzili, że gdyby tylko w imprezie wystąpiła Serena Williams, to ona zgarnęłaby trofeum. Inni, że Agnieszka nie zasłużyła na końcowy triumf po swojej postawie w grupie. Jeszcze inni porównywali sukces Radwańskiej z awansem polskich piłkarzy na Euro. I zastanawiali się, co jest większym osiągnięciem.
Prawda jest jednak taka, że aż do triumfu Igi Świątek w Roland Garros był to największy sukces polskich singlistów – bez podziału na płeć.
A przecież tamten rok dla Agnieszki nie zaczął się najlepiej. Oczywiście, wraz z Jerzym Janowiczem triumfowała w Pucharze Hopmana (gdzie pokonała nawet Serenę Williams), ale rozgrywki te traktowane były w świecie tenisa jako towarzyskie. Sukces więc – choć poszedł w świat – nie był zbyt istotny, a wygrana nad Amerykanką nie została Radwańskiej nawet oficjalnie zapisana w statystykach. To, co ważniejsze, działo się w imprezach wielkoszlemowych. A tam było gorzej. W Australian Open w 1/8 finału odprawiła ją Venus Williams. We French Open Polka rozegrała tylko jeden mecz – lepsza okazała się po trzech setach Annika Beck z Niemiec.
W innych imprezach też z trudem dochodziła nawet do ćwierćfinału. Wyjątek stanowił choćby turniej w Katowicach, ale i w nim nie udało jej się zadowolić fanów – przegrała w półfinale. Jej wyniki były na tyle kiepskie, że ze sztabu Agnieszki wkrótce odeszła Martina Navratilova, która pomagała Polce. Dopiero wyjazd na trawę ożywił Radwańską, która doszła na Wimbledonie do półfinału, ulegając Garbine Muguruzie. W US Open jednak już nie poszło jej zbyt dobrze – odpadła w trzeciej rundzie.
Zabójczą miała jednak końcówkę sezonu. Przed cyklem turniejów w Azji Agnieszka sugerowała nawet, że nie myśli o WTA Finals zupełnie. Bo po prostu nie spodziewała się, że może tam awansować. Nagle jednak coś w jej grze przeskoczyło – wszystko zaczęło funkcjonować po prostu o niebo lepiej. Radwańska wygrała turniej w Tokio, w Pekinie doszła do półfinału, a potem triumfowała też w niedużej imprezie w Tiencinie. Ta ostatnia okazała się jednak najważniejsza – dzięki niej weszła do WTA Finals.
Jeszcze w sierpniu była 15. w rankingu WTA – tak niskiej lokaty nie zajmowała od 2008 roku. Kilka miesięcy później znalazła się w gronie najlepszych zawodniczek świata i rywalizowała o najważniejszy – po turniejach wielkoszlemowych – tytuł, jaki tenisistka może zdobyć.
W WTA Finals nie szło jej jednak dobrze. Grupę rozpoczęła od przegranej z Mariją Szarapową, ale – co potem okazało się niesamowicie istotne – urwała Rosjance seta. Potem w dwóch setach pokonała ją Flavia Pennetta, sensacyjna triumfatorka US Open z tamtego roku. Przed ostatnim meczem stało się jasne, że Agnieszka awansować może tylko w przypadku jednego scenariusza – jeśli sama wygra z Simoną Halep (i to do zera), a Szarapowa pokona Pennettę.
Starcie z Halep było niesamowite. Zwłaszcza pierwszy set. Obie tenisistki doszły wtedy do tie-breaka, ale w tym fenomenalnie grała początkowo Halep. Prowadziła już 5:1 i wydawała się być o krok od triumfu w secie i przybliżeniu się do awansu do półfinału. Tyle tylko, że wtedy Agnieszka rozluźniła rękę i zaczęła ryzykować. W kort wpadało jej wszystko. Wygrała kolejnych sześć punktów, a wraz z nimi tie-breaka. Ona sama tylko się takim obrotem spraw napędziła, Rumunka przygasła. W drugim secie Radwańska oddała jej ledwie jednego gema. Pomogła też Szarapowa – w dwóch setach pokonała Pennettę.
Agnieszka była w półfinale.
Tam trafiła na Garbine Muguruzę, która w tamtym roku wybitnie Polce nie leżała – spotkały się wcześniej czterokrotnie, zawsze lepsza była Hiszpanka. Ich mecze zwykle były jednak zacięte i Radwańskiej do zwycięstwa nie brakowało wiele. W tym przypadku też tak było – Agnieszka po trzech znakomitych setach pokonała Garbine, która w grupie wygrała wszystkie swoje mecze. Już po zakończeniu turnieju fani zdecydowali, że półfinałowy mecz Polki z Hiszpanką został najlepszym spotkaniem całego sezonu WTA.
Dla Agnieszki nie był jednak najważniejszy. Kluczowy był bowiem pojedynek finałowy z Petrą Kvitovą. Co ciekawe, Czeszka przeszła przez fazę grupową… z takim samym bilansem jak Radwańska. Też wygrała ledwie jedno spotkanie, też awansowała, bo potrafiła urwać seta triumfatorce swojej grupy – Muguruzie. Z Radwańską również wygrała jedną partię. Ale na więcej nie było jej stać. Może przez to, że grała z urazem uda (choć i Agnieszka miała obandażowaną nogę), a może po prostu Polka była już wtedy nie do zatrzymania. W każdym razie Isia pokonała wówczas trzy z rzędu tenisistki z TOP 5 światowego rankingu. Wcześniej, w 2015 roku, miała z nimi bilans 0:6.
– Bardzo ważny był serwis. W najważniejszych momentach robiłam to, co do mnie należało. W sumie nieważne jak, ważne, że wygrałam – mówiła Radwańska. I w sumie trzeba się z nią zgodzić. Szkoda tylko, że jako pierwsza od dekady triumfatorka WTA Finals, która nie miała w dorobku tytułu wielkoszlemowego, nie poszła drogą poprzedniej – Amelie Mauresmo. Ona, po wygranej w kończącym sezon turnieju, w kolejnym roku wygrała w Australian Open i Wimbledonie.
Agnieszce, niestety, nigdy się to nie udało. Ale jej sukces z Singapuru i tak został zapamiętany.
SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj także:
- Billie vs Bobby. Najważniejszy mecz w historii tenisa
- Chris Evert. Tenisistka wykuta z lodu, która kruszyła opór rywalek
- Cios, który zmienił wszystko. Monica Seles i jej dwie kariery
- Dwa Wielkie Szlemy, sześć straconych lat i kort własnego imienia. Historia Roda Lavera
Fot. Newspix