W listopadzie 1967 roku Kazimierz Dejmek wystawił w Warszawie spektakl “Dziady”, który przeszedł do historii – komunistyczne władze uznały go za antyradziecki i antysystemowy, i po jakimś czasie zdjęły z afisza, co stało się przyczynkiem do słynnych studenckich protestów przeciw cenzurze. 58 lat później, co prawda nie w teatrze, a na stadionie przy Łazienkowskiej 3, widownia miała okazję oglądać Dziady w nowej, zupełnie innej odsłonie – piłkarskiej. Ich poziom zupełnie nie nawiązywał do wielkich aktorów sprzed lat, bo Legia zagrała – co za niespodzianka! – kolejny tragiczny mecz. Dzięki jej beznadziejnej formie Bruk-Bet Termalica Nieciecza przełamała passę 10 ligowych spotkań bez wygranej.

To był 21. mecz Marcina Brosza w roli trenera przeciwko Wojskowym. Nie pamiętamy poprzednich, ale w ciemno strzelamy, że żaden nie zakończył się tak efektownie – bramką na 2:1 w ostatniej akcji! Zdobył ją Andrzej Trubeha, a chwilę potem po trybunach, po raz nasty tego popołudnia, zaczęło się nieść “Legia grać, kurwa mać!”.
Legia Warszawa – Bruk-Bet Termalica Nieciecza 1:2. Kolejna kompromitacja Wojskowych
Frustracja kibiców jest całkowicie zrozumiała – przychodzą na stadion, aby obejrzeć produkt premium, a zamiast niego regularnie otrzymują marnej jakości podróbkę. Gdyby Legia brała udział w mistrzostwach świata w grze w poprzek boiska w jednostajnym tempie, wtedy owszem, można byłoby ją uznać fajny zespół. Ale jednak w piłce chodzi o co innego, mianowicie dawanie ludziom frajdy poprzez granie w sposób ładny dla oka i – przede wszystkim – strzelanie goli.
Dziś przy Łazienkowskiej próbowali to robić głównie Urbańscy – Kacper i Wojciech – ale bez większego efektu. Obaj lubią się z piłką, obaj szukają gry kombinacyjnej, ale ich chęci nie szły w parze z wieloma konkretami.
Najbliżej trafienia do siatki był eks-piłkarz Bolonii, który po dośrodkowaniu Pawła Wszołka uderzył głową minimalnie obok słupka. Nad całą resztą drużyny Inakiego Astiza w ofensywie trzeba by spuścić zasłonę milczenia. Trzeba by, ale my tego nie zrobimy, bo jako Weszło lubimy pisać, co myślimy.
No więc tak: po Juergenie Elitimie nie został choćby ślad zawodnika, który brylował w początkowej fazie sezonu. Ruben Vinagre i jego wrzutki to jakiś nieśmieszny żart, podobnie jak ofensywne próby Antonio Colaka czy – szok! – Milety Rajovicia. Jako tako dawał sobie jeszcze radę Ermal Krasniqi – to po jego strzale i rykoszecie od Gabriela Isika Legia wyrównała, ale na litość boską – w spotkaniu przeciwko tak zwanym Słonikom trzeba jednak jako całość pokazać duuużo więcej.
Tymczasem niecieczanie byli dziś zespołem, który przyjechał do stolicy z myślą o tym, że sukces jest możliwy do osiągnięcia. Kiedy w 22. minucie Arkadiusz Kasperkiewicz uderzył z dystansu w stylu przypominającym bardziej… Juninho niż obrońcę Termaliki, uznaliśmy, że może być wesoło. I faktycznie – chwilę potem stoper gości spisał się znakomicie. Tym razem nie strzelał, tylko wrzucał na głowę Krzysztofa Kubicy, który dał Bruk-Betowi prowadzenie.
Jeśli ktoś spodziewał się w tym momencie huraganowych ataków Legii, musiał być zahibernowany w ostatnich miesiącach. Gospodarze byli przewidywalni w swojej beznadziei – tkali te niekończące się, jednostajne ataki pozycyjne, z których nic nie wynikało.
Mogło być 3:0 dla Termaliki!
Tymczasem zawodnicy Brosza mogli na początku drugiej połowy strzelić dwa gole! Po uderzeniu rezerwowego Rafała Kurzawy Tobiasza uratowała poprzeczka, po strzale Kamila Zapolnika – jego imiennik, Piątkowski, który jakimś cudem wybił zmierzającą do bramki piłkę.
Termalica miała dziś swój pomysł na ten mecz, toteż gdy Legia wyrównała za sprawą wspomnianego Krasniqiego wcale nie mieliśmy wrażenia, że stołeczni to spotkanie wygrają. I nie dość, że tego nie zrobili, to zaliczyli chyba największą kompromitację sezonu, a umówmy się, poprzeczka była tu zawieszona na tyle wysoko, że mógłby ją strącić sam Armand Duplantis.
Zmiany:
Legenda
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Klęska Legii, Astiz wściekły: Każdy latał, gdzie chciał
- Bilans wstydu Legii. Kolejny żenujący rezultat
Fot. Newspix.pl