Reklama

Jelena Rybakina. Talent wypuszczony przez Rosję może wygrać Wimbledon… bez Rosjan

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

08 lipca 2022, 20:44 • 16 min czytania 11 komentarzy

Choć korzenie ma stuprocentowo w Rosji, to reprezentuje Kazachstan. Jej gra zdaje się być idealna na korty trawiaste, a trwający Wimbledon tylko to potwierdza. Możliwe, że wielkie sukcesy odnosiłaby już w 2020 roku, ale jej najlepszy okres w karierze zahamowała pandemia. Jeden z trenerów nazwał ją „praworęczną Petrą Kvitovą” i dodał, że od Czeszki lepiej porusza się po korcie. Jelena Rybakina zagra jutro przeciwko Ons Jabeur o pierwszy w karierze wielkoszlemowy tytuł. 

Jelena Rybakina. Talent wypuszczony przez Rosję może wygrać Wimbledon… bez Rosjan

Najważniejsza decyzja

Zaczęła grać w tenisa, gdy miała sześć lat. Przez ojca, który uwielbiał ten sport i zabrał ją na korty.

Wcześniej uprawiałam gimnastykę i jazdę na łyżwach razem z siostrą. Jednak szybko rosłam i trenerzy powiedzieli mi, że nie będę mogła robić tego profesjonalnie. Mój tata stwierdził: „Okej, w takim razie spróbuj tenisa”, bo sam go kochał. Próbował nawet grać, gdy miał 20 lat. Poszłam na korty i sama szybko ten sport pokochałam. Od razu mi się spodobał, do dziś go uwielbiam i nie myślę o nim jak o pracy – wspominała Rybakina.

Reklama

Początkowo grała jednak głównie dla zabawy. Nie myślała o tym, że mogłaby zrobić z tego karierę. Ale szło jej coraz lepiej, wygrywała lokalne turnieje, w końcu wylądowała na poziomie międzynarodowym, przechodząc przez kolejne kategorie wiekowe. Trafiła nawet do młodzieżowych reprezentacji Rosji. Gdy została juniorką, stosunkowo szybko weszła do najlepszej setki rankingu.

Wtedy – wraz z rodzicami – stwierdziła, że coś może z tego być.

Myślę, że wszystko zmieniło się, gdy zaczęłam grać w juniorskich turniejach wielkoszlemowych. W niższych kategoriach młodzieżowych szło mi dużo gorzej. Moi przyjaciele z grup treningowych – z których wielu już dziś nie gra w tenisa – dochodzili do półfinałów, nawet finałów. Ja odpadałam w pierwszych rundach. U mnie wszystko się zmieniło, gdy wygrałam mały turniej ITF, w którym przechodziłam przez kwalifikacje. Zyskałam nieco pewności siebie i cały rok zakończyłam na trzecim miejscu w juniorskim rankingu.

Coraz częściej dochodziła daleko w juniorskich imprezach. W jednej z nich – Trofeo Bonfiglio – w finale ograła nawet Igę Świątek, wracając od stanu 0:1 w setach i 5:6 (z przełamaniem) w gemach. Choć warto tu zaznaczyć, że Iga jest od niej o dwa lata młodsza, a to w rozgrywkach juniorskich często ma ogromne znaczenie. Zresztą nawet korzystając z przewagi wieku nad wieloma rywalkami, Jelenie nigdy nie udało się wygrać w juniorskich Wielkich Szlemach. Najdalej doszła w Australian i French Open, gdzie przegrywała w półfinałach. Trenerzy w Spartaku Moskwa, w którym zaczynała karierę, widzieli jej talent.

Dostrzegali go też inni – dlatego w 2018 roku, gdy była notowana w piątej setce w rankingu WTA, dostała dziką kartę do kwalifikacji turnieju w Sankt Petersburgu. Tam potwierdziła potencjał. Przeszła przez kwalifikacje, a później pokonała Timeę Bacsinszky (byłą dziewiątą rakietę świata) i Carolinę Garcię, która zajmowała wtedy 4. miejsce w rankingu WTA.

Pamiętam ten turniej bardzo dobrze. To mój pierwszy wielki wynik. To był rok, w którym zaczęłam pracować z własnym trenerem i specjalistą od przygotowania fizycznego [wcześniej trenowała wyłącznie w grupie, którą opiekowały się trzy osoby – przyp. red.]. Dla mnie to była wielka zmiana. W Sankt Petersburgu dostałam dziką kartę do kwalifikacji i byłam za to bardzo wdzięczna. Przed tamtym turniejem nie myślałam, że mogę rywalizować z najlepszymi zawodniczkami na świecie. Próbowałam jedynie pokazać swój najlepszy tenis. A po dwóch wygranych z tak doskonałymi przeciwniczkami zorientowałam się, że wszystko jest możliwe – wspominała.

Reklama

W tamtym okresie skończyła też szkołę. Zwykłą, nigdy nie chodziła do sportowej, która ułatwiłaby jej łączenie nauki z treningami. Sama wspomina, że jako juniorka właśnie z powodu szkoły nie trenowała tak dużo, w tygodniu maksymalnie pięć godzin dziennie, z czego trzy tenisa, zwykle po lekcjach. Kiedy coraz częściej wyjeżdżała na turniejach, regularnie zdarzało jej się odrabiać zadania po meczach, gdy już i tak była zmęczona tym, co działo się na korcie. Jakoś udało jej się jednak to wszystko ogarnąć, bo chcieli tego jej rodzice.

Pytanie brzmiało: co dalej?

Ścieżek kariery do wyboru miała kilka. Mogła zaryzykować i zostać profesjonalną tenisistką, rzucając dalszą edukację. Ale jej rodzice raczej ją od tego odwodzili. Ojciec polecał wyjazd od jednego z amerykańskich college’ów, bo Jelena miała z nich sporo propozycji. Gdy zbliżał się termin podjęcia decyzji, nagle zgłosili się Kazachowie, którzy chcieli by utalentowana Rosjanka grała dla nich.

To był bardzo dobry timing. Ja szukałam pomocy, oni zawodniczki. Uwierzyli we mnie. Sprawili, że było możliwe, bym dalej grała i poprawiała swoje umiejętności. Dostałam wszelkie warunki ku temu, by trenować i się rozwijać. Zmieniłam swoje obywatelstwo, bo przekonali mnie tym, jak bardzo we mnie wierzyli. Kiedy składali swoją ofertę, nie byłam przecież uznaną zawodniczką, a jedynie tenisową nadzieją.

CZYTAJ TEŻ: ILE KOSZTUJE WYCHOWANIE TENISISTY? 

Przejście do Kazachstanu faktycznie dało jej mnóstwo możliwości – na czele z zatrudnieniem trenera, który stale jej towarzyszy i zorganizowaniem wokół siebie całego teamu osób odpowiedzialnych za przygotowanie jej do kolejnych występów. Wcześniej nie miała takiego komfortu i cierpiała na tym jej gra. Dlatego przyjęła ofertę Kazachów.

I choć Rosjanie, którym tenis jest bliski, oburzyli się na utratę takiego talentu, to już nic mogli zrobić. Musimy się w tym miejscu jednak zatrzymać i zapytać: jak to w ogóle możliwe, że taka sportowa potęga – w dodatku z dużymi tenisowym tradycjami w osobach Jewgienija Kafielnikowa, Marata Safina, Marii Szarapowej i wielu innych – jak Rosja oddaje swoich zawodników sąsiadom?

Gdzie są pieniądze, tam są zawodnicy

Przede wszystkim – Rybakina nie jest pierwsza. Cały proces zaczął się tak naprawdę w 2007 roku, gdy Bułat Utemuratow, kazachski miliarder, fan tenisa, mający bliskie związki z ówczesnym prezydentem kraju, został głową Kazachskiej Federacji Tenisowej i postanowił w ten sport mocno zainwestować. Zrobił to jednak na skróty – bo poza budową infrastruktury postawił też na naturalizację tenisistów i tenisistek.

Traf chciał, że wszystko zbiegło się w czasie z powolnym upadkiem podstaw rosyjskiego tenisa. W kwietniu 2007 roku zmarł bowiem Borys Jelcyn, były prezydent Rosji, prywatnie fan tenisa, za sprawą którego w dużej mierze kraj ten stał się jedną z największych potęg na światowych kortach.

Po przejściu Jelcyna na emeryturę, a potem jego śmierci, z roku na rok spadało jednak zainteresowanie sponsorów – którzy wcześniej poprzez tenis chcieli wkraść się w łaski prezydenta – a Rosjanie znacznie bardziej postawili na inne dyscypliny, zwłaszcza te, które mogły przynieść wiele medali na igrzyskach (co, jak wiemy, osiągali często w nieczysty sposób). Tenis stracił więc wiele źródeł finansowania i powoli osuwał się na dno.

Nie widać tego było na samej górze drabiny – tam rosyjscy zawodnicy, wychowani za czasów Jelcyna, nadal zdobywali trofea. Jednak kolejnym coraz trudniej było przebić się trenując w ojczyźnie. Nawet w Moskwie, nawet najlepszym z nich. Między innymi dlatego z kraju szybko wyjechali Daniił Miedwiediew i Andriej Rublow – ten pierwszy do Francji, drugi do Hiszpanii – i zamieszkali z dala od Rosji, którą jednak nadal reprezentowali.

CZYTAJ TEŻ: MAJĄ TRZY WIELKIE TALENTY I… SPORE PROBLEMY. ROSYJSKI TENIS W 2020 ROKU

Na ich sytuację z ciekawością spoglądali jednak też sąsiedzi. Kazachowie mieli bowiem pieniądze i chcieli zainwestować w tenis, za sprawą którego pragnęli się promować na świecie (zresztą nie tylko nim, wystarczy wspomnieć kolarski Team Astana, w którym po powrocie z emerytury jeździł Lance Armstrong). Zaczęli więc „podkradać” Rosjanom zawodników. Początkowo głównie tych z dołu drabinki, których sytuacja finansowa zmuszała do szukania innych możliwości rozwoju.

Tak do Kazachstanu trafili choćby Michaił Kukuszkin czy Jarosława Szwiedowa. I od razu przyszły z nimi sukcesy. Ten pierwszy przez lata rywalizował na poziomie okolic najlepszej „50” rankingu ATP, wygrał też jeden turniej na najwyższym poziomie – w… Sankt Petersburgu i to pokonując Michaiła Jużnego, reprezentanta gospodarzy. Druga została dwukrotną mistrzynią wielkoszlemową w deblu. Do tego byli też Andriej Golubiew, Jewgienij Korolew czy Sesil Karatanczewa, czyli – co ciekawe – Bułgarka.

Wszyscy trafiali tam w okolicach 20. roku życia, będąc jeszcze niezbyt znanymi zawodnikami. Z kazachskimi pieniędzmi (choć władze tamtejszego tenisa zaprzeczały, by miały wypłacać tenisistom dodatkowe stypendia, to jednak zakłada się, że te istniały i były duże) oraz możliwościami infrastrukturalnymi szybko się rozwijali.

Bez pomocy Kazachstanu nigdy nie wygrałabym tak dużo. To nie tylko moje wygrane, ale też wygrane całego Kazachstanu. Jestem im niezmiernie wdzięczna – mówiła Szwiedowa. Do dziś co jakiś czas ktoś korzysta z takiej drogi – zrobili to choćby Aleksander Bublik (w 2016) czy Julia Putincewa (2012). Co ważne, wielu z tenisistów, którzy tam trafili, podkreślało, że ich pierwszym wyborem było pozostanie w Rosji. Ale w tamtejszej federacji nikt się nimi nie interesował, a i warunki były bardzo złe.

Mówiła o tym choćby sama Rybakina, jeden z ostatnich „nabytków” Kazachów, już teraz wydaje się, że najważniejszy ze wszystkich.

– Rok wcześniej nawet na turnieje organizowane w Rosji jeździłam bez trenera. Sama. Teraz wszędzie wyruszam ze swoim własnym szkoleniowcem i z rodziną. Mam zapewniony pełen okres przygotowawczy na Florydzie. Różnica jest ogromna, nie chodzi tylko o pieniądze. Zapewniono mi znakomite warunki do rozwoju i treningów. Ludzie się o mnie troszczą. Wcześniej tak nie było.

Sam Kazachstan przed 2008 rokiem właściwie nie miał tenisowych tradycji. Gdyby wybrał typową ścieżkę rozwoju i próbę zbudowania czegoś od zera, pewnie potrwałoby to 20, może 30 lat, zanim pojawiłby się na stałe na tenisowej mapie. Obierając tę drogę, zrobił to w kilka lat. Czy to jednak dobra rzecz? Trudno powiedzieć, sporo osób krytykowało i Kazachów, i Rosjan. Z drugiej jednak strony – dzięki tamtejszym pieniądzom wielu zawodników i zawodniczek dostało szansę na rozwój swojej kariery. Wszyscy z nich powtarzali, że w Rosji właściwie nikt się nimi nie interesował. W Kazachstanie wręcz przeciwnie.

Jak widać na przykładzie Rybakiny, może jednak warto było się zainteresować.

Gdyby nie pandemia…

Sezon 2019 był pierwszym pełnym, w którym grała z kazachską flagą przy nazwisku. I gołym okiem dało się dostrzec, że robi postępy. Przede wszystkim chodziło o pozycję w rankingu – szybko weszła do najlepszej setki, zaskakując ostatecznie nawet samą siebie. Bo za cel postawiła sobie wtedy osiągnięcie najlepszej „80” rankingu. Rok kończyła jednak jako… 37. zawodniczka świata.

To – jak sama mówiła – przede wszystkim zasługa tego, że wreszcie miała trenera, który dbał tylko o jej wyniki. Tym stał się Stefano Vukov, były chorwacki zawodnik, który prowadził wcześniej kilka innych zawodniczek.

Zmieniłam podejście do treningów. Bardziej skupiam się na tenisie, uczę się wielu nowych rzeczy. Najpierw pracowaliśmy nad techniką, którą bardzo poprawiliśmy, teraz dbamy o detale związane z taktyką. Dla mnie to bardzo ważne, że mam szkoleniowca, który jest ze mną cały czas. Zwłaszcza, że nadal jestem młodą zawodniczką bez wielkiego doświadczenia. Stefano pomógł mi bardzo, nie tylko na korcie, ale i poza nim – mówiła już po sezonie.

Nowe środki, związane ze zmianą narodowości, pozwoliły jej też spróbować rozwiązań, o których wcześniej nie było mowy. Pod koniec 2019 roku wybrała się na przykład do Rzymu, by tam trenować z uznanymi szkoleniowcami z kilku akademii. W dodatku swoją bazę treningową założyła w Bratysławie, ale trenowała też w Miami, Kazachstanie i innych miejscach. Zadbała o opiekę trenerów od przygotowania fizycznego, dietetyka i innych.

Efekty było widać choćby w turniejach w Nanchang, gdzie doszła do finału, i w Bukareszcie, gdzie wygrała pierwszy tytuł rangi WTA. I to na mączce, czyli nawierzchni, która w teorii pasuje jej najmniej. Ale to tylko dodatkowo ją motywowało. – Chciałam pokazać trenerowi, że potrafię grać nie tylko na najszybszych nawierzchniach, ale też i na mączce. On myślał inaczej, gdy zaczęliśmy współpracę! – mówiła z uśmiechem po triumfie.

Przed kolejnym sezonem – jak sama powtarzała – właściwie pierwszy raz w życiu przeszła przez pełen okres przygotowawczy z trenerem i w komfortowych warunkach. Efekt? Po pierwszych dwóch miesiącach była zawodniczką z największą liczbą zwycięstw w tourze i zagościła w finałach czterech turniejów. Jeden z nich – w Hobart – zresztą wygrała. Gdy Simona Halep pokonała ją w meczu o tytuł w Dubaju, chwaliła właściwie każdy element gry Rybakiny.

Zresztą robiła to zdecydowanie słusznie – powszechnie zgadzano się, że poza Sofią Kenin (która wygrała wtedy Australian Open), to właśnie reprezentantka Kazachstanu miała najlepszy początek sezonu. Wydawało się, że w kolejnych miesiącach powinna wygrać znacznie więcej i wejść do pierwszej „10” rankingu.

A potem przyszedł COVID.

Lockdown był dla mnie trudny. Przebywałam w Moskwie z rodziną, restrykcje były tam spore. Przez dwa i pół miesiąca właściwie nie wychodziłam z mieszkania. Ani razu nie trzymałam wtedy rakiety. Starałam się pracować nad przygotowaniem fizycznym, trzymałam się diety, rozmawiałem z trenerem przez telefon. Oglądaliśmy kilka moich starych meczów, analizowaliśmy detale. Gdy restrykcje zelżały, poleciałam do Kazachstanu i tam powoli wracałam na kort. Pojawiła się jednak druga fala i ona też utrudniła przygotowania, więc przeniosłam się do Bratysławy – wspominała Rybakina.

Pandemia zdecydowanie zahamowała jej momentum. Po powrocie do rywalizacji nie grała już na takim poziomie, miała też sporo problemów – dopadło ją kilka urazów, męczyła się z chorobami, do tego doszła nawet kwestia… alergii. To wszystko wybijało ją z rytmu i denerwowało. Nawet tuż przed Wimbledonem powtarzała, że nie sądzi, by była przygotowana tak dobrze, jak mogłaby i powinna być. I to właściwie powtarzający się u niej motyw z ostatnich dwóch lat. Zawsze jej czegoś brakowało, bo z różnych przyczyn nie mogła trenować na sto procent.

Fakt, że mimo tego utrzymywała się w szerokiej światowej czołówce, też sugerował, że potencjał ma ogromny. Od czasu do czasu go zresztą prezentowała – na Roland Garros 2021 odpadła w ćwierćfinale po niezwykle zaciętym meczu z Anastasiją Pawluczenkową. Po pandemii dwukrotnie grała jeszcze w finałach turniejów – w Strasburgu (2020, przegrała z Eliną Switoliną) i Adelajdzie (w tym roku, przegrała z Ash Barty). Z Wieroniką Kudiermietową zagościła też w deblowym finale Indian Wells 2021.

Przebłyski więc były. Ten największy nadszedł teraz. Na Wimbledonie.

Trawa będzie jej?

Nie ma wątpliwości, że Jelena Rybakina jest wręcz zbudowana pod grę na trawie. Mierzy ponad 180 centymetrów – a u kobiet to naprawdę sporo – gra agresywnie, lubi atakować zarówno z linii końcowej, jak i z okolic siatki. Do tego dysponuje piekielnie mocnym i skutecznym serwisem (regularnie osiąga prędkości w okolicach 190 km/h) oraz znakomitym forehandem. – Dla mnie to naturalne. Robię to bez wysiłku, nie muszę pracować nad tym na siłowni – mówiła, gdy pytano ją o sekret jej mocnych uderzeń.

Jej gra bywa zerojedynkowa, choć w ostatnich latach nauczyła się hamować i czekać z zadaniem ostatecznego ciosu na lepszą okazję. Wcześniej potrafiła atakować właściwie z każdej piłki. Czasem dawało to punkt, czasem sprawiało, że punkt traciła po niecelnym zagraniu. Teraz – gdy lepiej panuje nad sytuacją na korcie – jest dużo groźniejsza. Na tyle, że Adriano Albanesi, uznany w świecie kobiecego tenisa trener, nazwał ją „praworęczną Petrą Kvitovą”. A Czeszka na Wimbledonie triumfowała dwukrotnie.

Wie doskonale, jak siać zniszczenie uderzeniami z końca kortu, dokładnie tak jak Petra. Ale porusza się lepiej od niej. […] Gdy zobaczyłem ją pierwszy raz – na początku 2019 roku – od razu mi zaimponowała. Spodziewałem się, że szybko poprawi swoją grę, ale nie że zrobi to aż tak sprawnie! Wtedy brakowało jej jeszcze koordynacji, miała braki w poruszaniu się po korcie. Dziś jest znacznie bardziej kompletną, świadomą zawodniczką. Do tego uderza piłkę mocniej i szybciej od większości tenisistek. W tym momencie jest w stanie wygrać z każdym. Problemy sprawić powinny jej tylko rywalki, które potrafią mieszać uderzeniami i korzystać z ich różnorodności – mówił Włoch.

I to ostatnie zdanie z jego wypowiedzi jest naprawdę istotne. Taką zawodniczką, korzystającą z różnorodności zagrań, jest bowiem Ons Jabeur, z którą Rybakina spotka się w finale Wimbledonu. Obie grały ze sobą do tej pory trzykrotnie. W 2019 roku lepsza była Jelena, ale pozostałe dwa spotkania – w poprzednim sezonie – wygrała już Tunezyjka. Tyle że od tamtego czasu w postawie zawodniczki z Kazachstanu da się dostrzec jeszcze jedną ważną zmianę.

Ona nigdy w siebie nie wątpi. Nie wydaje się zestresowana, nie okazuje emocji. Myślę, że tym sposobem zachodzi za skórę wielu rywalkom, które nie potrafią przeczytać języka jej ciała. Na korcie jest bardzo inteligentna, również w aspektach poza wymianami – to słowa Annabel Croft, byłej brytyjskiej tenisistki, dziś komentatorki. Sama Rybakina wielokrotnie powtarzała, że jej idolem był Roger Federer. I może to stąd właśnie to wzięła – bo przed laty Roger też pokazywał w trakcie meczów naprawdę niewiele emocji.

Tych emocji Rybakina nie pokazała ani przez moment choćby w półfinale, gdy udowodniła, że komplementy Simony Halep z początków 2020 roku nie były na wyrost i w dwóch setach ograła właśnie Rumunkę, wchodząc tym samym do finału Wimbledonu. Finału, którego… nie dało się przewidzieć.

Bo to że jej gra pasuje pod trawę, to jedno. Ale przed startem turnieju Rybakina wzięła udział w dwóch turniejach na trawie. Zagrała trzy mecze, przegrała dwa z nich. Sama mówiła, że zupełnie nie spodziewała się sukcesu.

Nie sądziłam, że dojdę tu do drugiego tygodnia. A finał? Tego szczególnie. Wierzę jednak, że moja gra pasuje do tego, by w turniejach wielkoszlemowych dochodzić daleko. I wierzę, że mogę taki wygrać. Może pomogło to, że przyjechałam tu zrelaksowana, bo przed turniejem miałam sporo kłopotów i nie nastawiałam się na wielki wynik? Po prostu cieszyłam się tym, że mogę grać na Wimbledonie – mówiła po półfinałowym triumfie.

Grać, dodajmy, znakomicie. Simonę Halep rozniosła w sposób, którego nikt się nie spodziewał. Mistrzyni londyńskiego turnieju z 2019 roku była po prostu bezradna, a przecież w pięciu wcześniejszych meczach nie straciła nawet seta. Rybakina awansowała do finału pokazując, że Ons Jabeur – po odpadnięciu Igi Świątek główna faworytka turnieju – nie będzie miała łatwo.

CZYTAJ TEŻ: ONS JABEUR TWORZY HISTORIĘ. PATRZY NA NIĄ CAŁY ARABSKI ŚWIAT

Paradoksalnie przez to wszystko Rybakina… nieco ośmieszyła organizatorów. Bo przecież Jelena to – nawet jeśli występuje pod kazachską flagą – Rosjanka. Tam się urodziła, tam do dziś ma rodzinny dom (choć mówi, że jej domem jest dziś tour, zważywszy na to, ile przemieszcza się w ciągu roku). Z Kazachstanem nic ją nie łączy poza tym, że tamtejsi oficjele pomogli i nadal pomagają jej w tenisowej karierze, przez co od kilku lat właśnie ten kraj reprezentuje. Po kolejnych zwycięstwach na Wimbledonie pytano ją zresztą o to, czy czuje się bardziej Rosjanką czy Kazaszką.

Trudne pytanie. To była długa podróż. Dla Kazachstanu grałam na igrzyskach [zajęła czwarte miejsce – przyp. red.], reprezentowałam też ten kraj w Pucharze Federacji. Dostałam mnóstwo wsparcia. Sama nie wiem do końca, co czuję w tej chwili. Ban dla rosyjskich i białoruskich sportowców? Każdy chce rywalizować, zwłaszcza na Wimbledonie. Oni nie wybrali miejsca, gdzie się urodzili. Przykro mi z ich powodu, mam nadzieję, że za rok tu zagrają. Chcę by wojna się zakończyła i nastał pokój – mówiła.

Możliwe więc, że – choć dla Kazachstanu – to jednak Rosjanka wygra singlowy Wimbledon po finale, który będzie starciem dwóch debiutantek na tym szczeblu turnieju tej rangi. Inna sprawa, że gdyby jej się to udało… to w pewnym sensie może Rosję zaboleć nawet bardziej niż zakaz gry jej zawodników. Bo przecież mieli wielki talent, który wypuścili z rąk. Choć znając tamtejszą propagandę – znajdą sposób, by z opcjonalnego sukcesu Rybakiny zrobić ich własny sukces.

Nie zmienia to jednak faktu, że w finale Wimbledonu Jelena będzie grać przede wszystkim dla siebie.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

11 komentarzy

Loading...