Miałem być wczoraj na meczu Włochy – Szwajcaria w Rzymie. Pokazać miasto, bawiących się Włochów przyklepujących wyjście z grupy, poczuć klimat kolejnego kraju, który gości Euro. A odbywam właśnie długą podróż na linii Sankt Petersburg – Kaliningrad – Warszawa – Wrocław – Malaga – Sewilla.
Powód?
Domyślcie się.
Nie, spokojnie – to nie tak, że utknąłem na jakiejś granicy albo odbiłem się gdzieś od bramki. Ale owszem, w mojej logistyce namieszał koronawirus. Mój lot z Petersburga do Rzymu (z przesiadką w Stambule) został odwołany. A w czasach pandemii odwołane loty to może nie codzienność, ale regularna praktyka, którą trzeba wliczać w koszta. Trudniej znaleźć dziennikarza, który powie „nie odwołali mi żadnego lotu”, niż takiego, który miał jakąś kraksę logistyczną. Ze względu na szereg problemów po Europie lata znacznie mniej osób niż zwykle, a jeśli linii lotniczej nie opłaca się organizować lotu, nie będzie patrzyła na to, że jej decyzja burzy twój plan.
Dla mnie była to właśnie kraksa. Być może pamiętacie moją pracę reporterską podczas mundialu w Rosji (jeśli tak – miło mi). Podczas obecnego turnieju miałem identyczne założenie, mianowicie – pokazać tyle, ile się da, obejrzeć mecze z możliwie dużej liczby miejsc. Nie być tylko przy Polakach (zwłaszcza, że to średnia rozrywka), ale i sprawdzić, jak się bawią w Rzymie, Kopenhadze czy Budapeszcie.
Logistycznie miałem wszystko zaplanowane – tak mi się wydawało – idealnie. Podróż jak w zegarku – start w Petersburgu, tam dwa mecze, później lot do Rzymu, stamtąd podróż do Sewilli, gdzie – zamiast bezpośredniego lotu do Rosji – zabukowałem sobie samolot do Kopenhagi (gdzie Dania zagra z Rosją) i stamtąd do Petersburga. Podróż jak po sznureczku, po tych logistycznych wygibasach odpaliłem z dumą piwko i tylko czekałem na to, aż coś pójdzie nie tak.
No i poszło. Kilka dni czekałem na to, by dowiedzieć się, że do Rzymu jednak nie polecę i zostaję z biletami na trasie Rzym – Sewilla jak Artur Płatek z kontraktem Rafała Kurzawy. A za chwilę doszła kolejna słaba informacja – lot z Kopenhagi do Petersburga też został odwołany.
I cały plan…
No, wiecie, zrujnował się.
***
I dlatego musiałem kombinować, kołować na szybko inne loty – w miarę możliwości bezpośrednie, nie kosztujące bimbaliony i bez przesiadek w krajach, które – nazwijmy to – mogą być problematyczne covidowo. Właśnie stąd taka podróż – dwudniowa, nieco zagmatwana, ale na szczęście skuteczna.
Doleciałem do Malagi, dziś transportuję się do Sewilli.
Nie piszę tego po to, by ponarzekać. Piszę po to, by pokazać wam, że logistycznie to naprawdę ciężki turniej. Niby dziennikarz ma możliwość akredytowania się na każdy mecz fazy grupowej (i na zdecydowaną większość tych spotkań jego wniosek zostanie rozpatrzony pozytywnie), ale… co mu po tym, skoro nie da rady na nie dotrzeć?
Podobną perspektywę mają kibice. Trzy lata temu, będąc w Moskwie, można było oglądać mecze niemalże codziennie. A to właśnie w Rosji – kiedy na przykład spędzałem dobę w pociągu z Moskwy do Kazania, a takich przejazdów trwających dobę miałem cztery – myślałem, że na każdym innym turnieju będzie już łatwiej, bo przecież nie ma już większego kraju. A jednak. Pamiętam, że wtedy organizatorzy zrobili wszystko, żeby ułatwić życie kibicom. Podstawiali specjalne pociągi, którymi posiadacze biletów mogli kursować za darmo pomiędzy miastami – było ich bardzo dużo, generalnie każdy, kto zapisał się na przejazd z odpowiednim wyprzedzeniem, skorzystał. Nie wymagam, by UEFA teraz podstawiała samoloty dla kibiców czy dziennikarzy – byłoby to szaleństwo. Ale, nie ma co kryć, ta logistyka jest czymś, co zabija klimat. I widać to po meczach, bo nie na wszystkich stadionach – nawet mimo faktu, że na każdy z nich, poza Budapesztem, wejdzie tylko ileś tam procent – oglądamy komplety.
Euro w takich okolicznościach jeszcze jestem w stanie zrozumieć. Ale mundial? Bez szans. Ktoś miałby przylatywać z Ameryki Południowej na jeden mecz i wracać? Albo latać po całej Europie za swoimi, wpędzając się w ogromne koszta?
Oby UEFA i FIFA już nigdy nie wpadały na podobne pomysły. A nie, przepraszam… Mistrzostwa świata w USA, Kanadzie i Meksyku także – pod kątem logistycznym – zapowiadają się całkiem, całkiem.

***
Przepisy wjazdowe do Hiszpanii są bardzo lajtowe. Okazanie negatywnego wyniku testu nie jest wymagane dla tych, którzy…
- przyjęli szczepionkę i są 14 dni po ostatniej dawce,
- mogą udokumentować to, że są ozdrowieńcami.
Dokumenty pokazuje się przy odprawie lotniskowej, po której dostajemy do ręki czerwony znacznik, dzięki któremu możemy przejść dalej. Swoją drogą, dokumenty na granicach nie są szczególnie wnikliwie prześwietlane. A dowodem jedna z rozmów, jeszcze w Rosji:
– Przerobiłem stary test w PDF-ie i przeszło. Celniczka tylko rzuciła okiem, coś tam zapisała, ale wystarczyło jej, że zgadzała się data i wynik.
Polak potrafi, prawda? Choć do podobnego procederu oczywiście nie zachęcam – po coś te testy w końcu są.
***
Moja podróż i tak zajmie 2,5 dnia, ale mogę powiedzieć o sobie, że miałem farta. Plan był taki, by po wyjściu z samolotu w Kaliningradzie wracać autem z dziennikarzami innych redakcji. Ci jednak mieli stłuczkę w drodze na lotnisko i spóźnili się na samolot. W efekcie – docierali do Kaliningradu na raty, cała operacja logistyczna przedłużyła się o długie godziny, a jako jeden z jej elementów pewnie utknąłbym i ja.
Ale… miałem farta.
– Do you speak English? – spytało mnie dwóch kibiców, gdy próbowałem rozczytać na rozkładzie jazdy, czy przystanek, na którym stoję, poprowadzi mnie do autobusu podążającym w kierunku lotniska.
Po krótkiej rozmowie wyszło, że nie tylko mówimy tym samym językiem, ale i jedziemy na to samo lotnisko, wsiadamy w ten sam samolot, a później docieramy w to samo miejsce (do Warszawy). Po jakichś dwóch minutach znajomości rzuciłem:
– A może zabralibyście mnie do Warszawy?
– A w sumie dlaczego nie? – odpowiedzieli.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że moja zaplanowana logistyka za chwilę może może wyrżnąć w ścianę – spytałem tylko dlatego, że podróż bezpośrednio do Warszawy byłaby szybsza niż do Gdańska (i stamtąd pociągiem).
Trochę mi się przyfarciło. I myślę, że to najfajniejszy przykład atmosfery turniejowej. Podczas takiej imprezy, wszyscy – my, Polacy – jesteśmy razem. Gdy potrzeba pomocy, ta zawsze się znajdzie. Ja wiem, że ludzie są z natury dobrzy i funkcjonuje coś takiego jak Blablacar, więc nikogo nie dziwi zabieranie obcych osób do samochodu. Ale sami powiedzcie – czy w innej sytuacji, nie na Euro, ktoś po dwóch minutach znajomości pod przystankiem zdecydowałby się na zabranie kogoś przez granicę, na której czyhają rosyjscy celnicy?

Droga do granicy, Google Translate wjechał za mocno.
***
– Nikt od ciebie by nie chciał jechać? – pyta mężczyzna w autobusie przewożących pasażerów samolotu z Sankt Petersburga do Kaliningradu, rozmyślając, co zrobić z biletami na mecz ze Szwecją.
– A po co ktoś miałby jechać? – słyszy w odpowiedzi.
Inny zagaduje: – Miałem jechać z kumplami, ale już powiedzieli, że zostają w domu. Chyba przyjadę, bo podoba mi się Petersburg, wezmę żonę i syna, zobaczą miasto.
Jest dziewiąta rano. Za nim długa noc – tak długa, że jego koledzy musieli długo negocjować wpuszczenie go na pokład. Polacy ruszyli po meczu w miasto i bawili się na smutno. I tak jak przed pierwszym meczem – w rozmowach z kibicami – można było wyczuć ogromny entuzjazm, tak o wyjeździe Sewilli czy powrocie do Petersburga mówią: – Mamy zabukowane loty, hotele, szkoda, by przepadło.
Szkoda, by przepadło – to hasło, usłyszane kilkukrotnie, będzie powracać w mojej głowie jako symbol kompletnego odarcia Polaków z wiary. Jadą dlatego, że już wrobili się w kupno biletów. Nie mówię rzecz jasna o wszystkich, a o tych, którzy byli świeżo po dramacie ze Słowacją oglądanym na żywo, który musiał odcisnąć swoje piętno na psychice. Nie przypominam sobie turnieju, podczas którego nastroje siadłyby tak drastycznie już po pierwszym meczu. A przecież schemat „mecz otwarcia – mecz o wszystko” powtarzał się i w Korei, i w Niemczech, i w Austrii, i w Polsce, i w Rosji. Bilety na trzeci mecz Polaków wciąż można dostać w oficjalnym obiegu, a wielu z tych, którzy są już posiadaczami wejściówek, zastanawia się, czy ich nie opchnąć po promocyjnej cenie. Na różnych grupkach bez problemu można znaleźć bilety.
POLSKA ODPADNIE W 1/8 FINAŁU EURO 2020? KURS: 5,50 W FUKSIARZU!
Już podczas meczu ze Słowacją na trybunach zasiadło tylko 12 tysięcy widzów (mogą wejść 34 tysiące!). Smutno się patrzyło na te wolne nie tylko krzesełka, ale i miejscami całe sektory. I trochę boję się, jak – pod względem kibicowskim – będzie wyglądał ten trzeci mecz. To, że obejrzy go mniej niż dziesięć tysięcy widzów, jest niemalże pewne. O Sewillę nie ma co się bać – Hiszpanie zapełnią obiekt do ostatniego krzesełka.

***
Pierwsze wrażenia z Hiszpanii? Czuję się, jakbym przeniósł się do innego świata. Jeśli czytacie moje wpisy, to wiecie, że w Rosji nikt za bardzo nie przejmował się wirusem. A tutaj? Maseczki noszone w przestrzeniach otwartych. Na lotnisku tysiąc informacji o COVID-19. Rejestrowanie swojego przyjazdu online, gdzie trzeba podać swoją historię wcześniejszych podróży, wszelkie dane, plany, jakie mamy na przyjazd do Hiszpanii. Pani na lotnisku, która po obsłużeniu klienta dezynfekuje ręce. Przed wejściem do Ubera też trzeba zaznaczyć deklarację, że będzie się w maseczce. A i w samym mieście panują wciąż obostrzenia – knajpy otwarte do 24, dyskoteki również ograniczone czasowo, z limitem miejsc.
Raz mówię, że pandemia nie zmieniła mistrzostw, za chwilę, że pandemia dużo utrudnia. I chyba to najlepszy dowód na to, że jednak nie jest idealnie. Cały czas szukam momentów klasycznego turnieju – i znajduję je. Wśród bawiących się kibiców, na stadionie śpiewającym z pompą hymn Rosji, w barwach narodowych, które towarzyszą w ogródkach przy obiedzie.
O momenty i szeroko pojętą atmosferę święta w Hiszpanii jestem spokojny.