Miedź po pięciu meczach miała jeden punkt na koncie. Mecz z Lechią miał być idealnym momentem na przełamanie złej passy i tak się rzeczywiście stało. Beniaminek Ekstraklasy zagrał bardzo dobry mecz w defensywie, a z przodu kluczowe bramki strzeliły najnowsze nabytki klubu: Narsingh i Naveda. Choć Miedź przez 2/3 spotkania musiała grać w dziesiątkę, Lechia tylko biła głową w mur. Albo w ogóle do niego nie dochodziła, kręcąc się po boisku bez pomysłu, albo odbijała się od wyjątkowo dobrze dysponowanego bramkarza gospodarzy.
Miedź Legnica – Lechia Gdańsk 2:1. Z nieba do piekła
Trzeba przyznać, że ten mecz nie mógł zacząć się lepiej dla Miedzi. To zespół, który w obecnej sytuacji potrzebuje pozytywnych wydarzeń jak tlenu, jak punktów, których na starcie sezonu trochę brakuje. Dlatego, gdy Santiago Naveda, nowy nabytek beniaminka, strzelił gola, legniccy kibice choć na chwilę mogli odetchnąć. Patent z golem strzelonym po rzucie z autu to już kultowa rzecz. Skoro korzystają inni, korzysta i Miedź.
Przez to, co zdarzyło się później, w przypadku Miedzi można było użyć stwierdzenia “trafili z nieba do piekła”. Konkretnie Naveda, który popełnił nieodpowiedzialną, dość pechową interwencję przed polem karnym. Najpierw czysto wybił piłkę sprzed nóg Dominika Steca, ale nie zdążył schować wyprostowanej nogi. Skasował rywala tak, że sędziowie na wozie VAR nie mieli wątpliwości – należała się czerwona kartka. W tym momencie można było prześmiewczo powiedzieć, że mistrz 1. ligi zbiera w Ekstraklasie więcej czerwonych kartek niż punktów. To było już trzecie wykluczenie w szóstym meczu.
Lechia chciała wykorzystać ten moment, ale nie za bardzo potrafiła zmontować składną, zabójczą akcję. Nie miała pomysłu, grała za wolno. Najwięcej działo się po stronie Durmusa, ale w pierwszej połowie z jego dośrodkowań wynikało niewiele. A jeśli już goście zagrażali Miedzi, to po strzałach sytuacyjnych, które świetnie bronił Lenarcik. Odkąd Miedź grała w dziesiątkę, to był najjaśniejszy punkt zespołu do 45. minuty u boku Domingueza. Lechia była lepsza, ale nie potrafiła tego przekuć na gola. Gdyby nie czerwona kartka, można by powiedzieć, że beniaminek bronił się wyjątkowo dobrze. Ktoś mógł stwierdzić, że wynik jest dobry, ale byłoby w tym trochę naiwności, z którą nie można było liczyć na wiele w drugiej połowie.
Miedź broniła Legnicy, Lechia szukała pomysłu
Obie drużyny wyszły na drugą połowę tak, że w ciągu dwóch minut władowały sobie po golu. Wymowne. Najpierw Narsingh pokazał, dlaczego trochę pograł na wysokim europejskim poziomie, a kilka chwil później, kiedy Miedź przy wyniku 2:0 mogła wreszcie realnie pomyśleć o zwycięstwie w Ekstraklasie, gola strzelił Gajos. Po dośrodkowaniu Durmusa, który tym razem mógł być ze swoich działań usatysfakcjonowany. Piłkarze obu drużyn mogli podać sobie ręce i powiedzieć “cholera, przespaliśmy gwizdek na drugą połowę”.
Potem… cóż, można było się spodziewać się takiego obrazka. Miedź broniła nie Częstochowy, a Legnicę. Lechia natomiast robiła chyba wszystko, co się da, żeby tego meczu nie wygrać. Grała przewidywalnie, bez polotu, a wisienką na torcie jej planu na atak pozycyjny był moment około 80. minuty, gdy Terazzino podał krótko do Durmusa, a ten oddał futbolówkę w aut zupełnie nieatakowany.
Trzeba też przyznać, że Lechia trafiła na kapitalnie dysponowanego Pawła Lenarcika. Bramkarz Miedzi zagrał prawdopodobnie jeden z najlepszych meczów w swojej karierze. Miał sporo trudnej roboty, tak jak cała linia defensywna beniaminka, która zdała egzamin na piątkę. Ale wciąż – mimo że baboli brak, nadal ktoś wylatuje z boiska. Jeśli Miedź chce regularnie punktować, nie może myśleć, że takie mecze będzie wygrywać za każdym razem.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Największe problemy Miedzi na starcie sezonu w Ekstraklasie
- Klimek: Mamy możliwość wykupienia Bartosza Mrozka za realną dla nas kwotę
- Napędzany przez złość, dynamit w nogach. Skąd wziął się Jakub Myszor
Fot. Newspix