Luis Diaz nie dostąpił jeszcze zaszczytu wysłuchania dedykowanej sobie przyśpiewki na Anfield, ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że to kwestia czasu, a liverpoolscy fani zgromadzeni na Kop Stand zaryczą na jego cześć. Jeśli jeszcze nie pokochaliście tego rezolutnego dwudziestopięcioletniego gwiazdora The Reds, to najpewniej pokochacie go w najbliższych latach.
Kiedy pierwszy raz zobaczył go Gary Neville, najpierw oniemiał z zachwytu nad jego kunsztem technicznym, a zaraz – pół-żartem, pół-serio – przyznał, że cieszy się z zawieszenia butów na kołku i oddaniu się ciepełku posady eksperta telewizyjnego, bo jako były boczny obrońca w mig potrafi rozpoznać skrzydłowego, którego niemiłosiernie kręciłby nim na murawie. Euforię po inicjacji Diaza na brytyjskich boiskach podkręcał też Jürgen Klopp, który po spotkaniu z Leicester zakrzyknął, że debiut jego nowej kolumbijskiej perełki był „jednym z najlepszych, jakie widział w swojej karierze zawodowej”. Od tamtych słów trochę czasu minęło, a Luis Diaz nieustannie rozpycha się łokciami i nogami w świecie wielkiego futbolu.
PARTNEREM PUBLIKACJI O LIDZE MISTRZÓW JEST KFC. SPRAWDŹ OFERTĘ TUTAJ
Luis Diaz i Liverpool. Nie być piątym kołem u wozu
Kolumbijczyk kosztował 45 milionów euro. Liverpool zapłacił za niego więcej niż wcześniej za Diogo Jotę (44 miliony euro), Mohameda Salaha (42 miliony euro), Sadio Mane (41,2 milionów euro) i Roberto Firmino (41 milionów euro), z którymi miało mu przyjść rywalizować i wobec których miał prawo czuć pewnego rodzaju respekt. Niełatwo bowiem wbić się do trójki podstawowych atakujących jednej z najlepszych drużyn ostatniej dekady i prawdopodobnie najlepszej ofensywy świata, a do tego jeszcze kupić wszystkich przebojowością swojego niepodrabialnego stylu, kiedy wielcy konkurenci wcale nie próżnują i nie składają broni w geście jakiejś niezrozumiałej czołobitności (stan na 27 kwietnia 2022 roku):
- Salah – 43 mecze, 30 goli, 12 asyst we wszystkich rozgrywkach,
- Mane – 43 mecze, 19 goli, 3 asysty we wszystkich rozgrywkach,
- Jota – 46 meczów, 21 gole, 5 asyst we wszystkich rozgrywkach.
Mało? Odkąd na Anfield zawitał Luis Diaz trochę strzelecko ogarnął się nawet krytykowany i trapiony kontuzjami Roberto Firmino, którego trafienia okazały się kluczowe dla losów dwumeczów z Interem i Benfiką w Lidze Mistrzów. Jeszcze mało? W samym kwietniu, tylko na ligowych boiskach, tercet Salah-Mane-Jota wrzucił piąty bieg – Egipcjanin ma na koncie dwa gole i trzy asysty, Senegalczyk i Portugalczyk legitymują się dwoma bramkami i jednym ostatnim podaniem.
Klopp dostaje kolejną perełkę. Co Luis Diaz może dać Liverpoolowi?
Jaki jest powód takiej zwyżki formy? Nie doszukujmy się drugiego dna, to wielcy piłkarze i nic w tym dziwnego, że grają na miarę własnych umiejętności i talentów w kluczowych momentach sezonu, ale niewątpliwie cała liverpoolska wielka czwórka wie, iż gdzieś w międzyczasie wyrósł jej groźny konkurent – Luis Diaz, który od samego początku swojej przygody w Wielkiej Brytanii nie godził się na rolę piątego koła u wozu układanki Jürgena Kloppa.
Przyjęcie w derbach i inne dziwy na niebie
Luis Diaz to „highlights maker”. Po każdym z jego dotychczasowych występów w barwach Liverpoolu można było wyciąć gęstą i smaczną kilkuminutową składankę pokazów futbolowej fantazji. I to niezależnie, czy strzelił gola, czy zaliczył asystę, czy dał konkret. Na niego po prostu dobrze się patrzy, koniec i kropka. Chyba sam Jürgen Klopp nie mógł nadziwić się, z jaką łatwością Kolumbijczyk wparował na murawy Premier League, bo po zauroczeniu się jego debiutem z Leicester błyskawicznie zabezpieczył się słowami, że aklimatyzacja wciąż trwa i nowy nabytek klubu potrzebuje jeszcze trochę czasu, żeby na dobre odnaleźć się w nowych warunkach.
Chwilę wcześniej The Reds ubiegli Tottenham i wyciągnęli go z FC Porto, żeby zwiększyć konkurencję w ataku i uczynić zespół ciut bardziej nieprzewidywalnym. I tak, „nieprzewidywalny” to słowo, które chyba najtrafniej oddaje piłkarski charakter Diaza. Odkąd dwudziestopięciolatek przywdziewa czerwone barwy, nie wystąpił tylko w dwóch spotkaniach – z Burnley i z Watfordem. Poza tym dostał szansę w osiemnastu meczach, w których strzelił cztery gole i zaliczył trzy asysty, choć – tak jak wspomnieliśmy – w jego przypadku liczby bywają niewierne boiskowej prawdzie. Dość powiedzieć, że z nim w składzie Liverpool przegrał tylko raz – z Interem w Lidze Mistrzów, kiedy Diaz rozegrał zaledwie siedem minut.
Diaz wniósł nadzwyczajny luz w system Liverpoolu. Drybluje ze skutecznością na poziomie 61%, choć w każdym meczu podejmuje prawie trzy próby dryblingu. Jego rajdy skrzydłem mają zupełnie inny charakter niż ofensywne wycieczki Andrewa Robertsona i Trenta Alexandra-Arnolda. Jego ścięcia do środka prezentują się zupełnie inaczej niż podobne ruchy w wykonaniu Salaha, Mane czy Joty.
Może w efekcie świeżości, a może w klasycznej dla siebie nonszalancji zawiera „indywidualny element wow”, którego w przeszłości – krótszymi lub dłuższymi – momentami trochę brakowało w prawie doskonałym ofensywnym systemie Liverpoolu z ostatnich kilku lat. Zapiera dech w piersiach jego viralowe przyjęcie z powietrza w meczu z Evertonem. Robi wrażenie spokój, z jakim wozi sobie zawodników Manchesteru City, którzy niezwykli mierzyć się z przeciwnikami, którzy z taką łatwością wyswobadzają się z ich szalonego pressingu. Luis Diaz jest inny niż Diogo Jota, Mohamed Salah, Sadio Mane i Roberto Firmino. Nie kopiuje gotowych rozwiązań. Wyróżnia się własnym stylem. I w tym jego siła.
Układ doskonały
Napastnicy Liverpoolu mają swoje historie z gatunku „started from the bottom, now we’re here”.
Roberto Firmino wywodzi się z ubogiej i pełnej bandytyzmu dzielnicy malowniczego brazylijskiego Maceio, wciśniętej gdzieś między zanieczyszczone jezioro a ubogą favelą, z miejsca regularnie wymienianego wśród najbardziej brutalnych w Kraju Kawy, gdzie jego dawny dom zamieniony został na budkę z hot-dogami. Sadio Mane na świat wydała szkółka AS Generation Foot, którą odwiedziliśmy w 2018 roku, żeby na własne oczy przekonać się, że to istny koniec świata i miejsce pośrodku niczego, gdzie nie można kupić nawet gazety, a można wychować i wypromować przyszłą gwiazdę Liverpoolu. Mohamed Salah nazywany jest królem Egiptu, również dlatego, że nigdy nie zapomniał o swojej rodzinnej miejscowości Nagrig, której sfinansował chociażby oczyszczalnię ścieków, czym przyczynił się do zwiększenia dostępu mieszkańców do czystej wody.
Nie można tam kupić gazety, można nowego Sadio Mane
Nawet w tym aspekcie Luis Diaz nie jest gorszy od swoich sławniejszych i bardziej utytułowanych kolegów. Karierę zaczynał w swoim rodzinnym mieście – Baranquilli. Przyszedł na świat w jednym z najbiedniejszych regionów Kolumbii. Brakowało jedzenia i wody. Dzieci umierały z głodu lub z pragnienia. Jego pierwszy profesjonalny klub zdecydował się dać mu szansę, ale trenerzy szybko zauważyli, że młody piłkarz jest strasznie chudy i dlatego też wielu skautów patrzyło na niego z lekceważeniem i z dystansem.
To wtedy wdrożono plan pracy na siłowni i specjalistyczną dietę, które miał go ukształtować i poprawić jego sylwetkę. Tę samą, która najpierw nie sparaliżowała rozwoju jego talentu technicznego i pozwoliła mu błyszczeć w FC Porto, a teraz przydaje mu się w niezwykle fizycznej lidze, jaką bez dwóch zdań jest Premier League. Cóż, wystarczyło kilka lat i Luis Diaz nie przewraca się już pod wpływem każdego silniejszego podmuchu wiatru, a zamiast tego sam ten wiatr generuje. I próbuje wyczarować sobie miejsce w panteonie największych magików europejskiego futbolu.
Czytaj więcej o Lidze Mistrzów:
- Od 40 fajek dziennie po Złotą Piłkę. Sceny z życia Andrija Szewczenki
- Cud na Riazor. Jak Deportivo rzuciło Milan na kolana
- Krzynówek, Dudek, Warzycha. Najlepsze mecze Polaków w Lidze Mistrzów
- Narodziny „The Special One”, czyli o przygodzie Mourinho w FC Porto
- Czy Villarreal ma szanse z Liverpoolem?
Fot. Newspix