“Mam swoje zdanie i się z nim zgadzam” – to jedno z ulubionych powiedzonek Jana Tomaszewskiego. I rzeczywiście – Tomaszewski ma wyrobioną opinię na każdy temat. Niezmiennie pozostaje gotowy do wygłoszenia płomiennej tyrady, w trakcie której odpali co najmniej dziesięć zdań nadających się do nagłówka. Zawsze jest ostry. Zawsze jest czymś głęboko zbulwersowany, zawsze żąda czyjejś dymisji, zawsze jest szalenie rozjuszony. Nawet jeżeli ledwie kilka tygodni wcześniej również był rozjuszony, ale w zupełnie odwrotnym kierunku.
Smudę nazwał prostakiem bez szkoły, Latę menelem, Jezierskiego alkoholikiem, Listkiewicza cwaniakiem, Perquisa piłkarskim śmieciem. Sousę “smagał rózgą”, Piszczka uznał za przestępcę niegodnego orzełka na piersi, a Janasowi zarzucał, że “nietrzeźwo” patrzy na świat. Generalnie – jeśli jesteś znaczącą postacią polskiego futbolu i nie nazywasz się Kazimierz Górski, prawdopodobnie przynajmniej raz Jan Tomaszewski wziął cię na celownik i zrugał od góry do dołu jak burą sukę. Ten typ po prostu tak ma. Jednocześnie stanowi całkowite zaprzeczenie miałkich ekspertów, którzy niemiłosiernie smęcą, jak i stoi w opozycji do ekspertów merytorycznych, ważących słowa.
Trudno sobie wyobrazić bez niego naszą piłkarską scenę. Spróbujmy zatem namalować pełny portret Jana Tomaszewskiego. Piłkarza, trenera, działacza, eksperta. Krytyka.
Jan Tomaszewski – historia legendy reprezentacji Polski
Trener krótkodystansowy
Trenerka w Polsce robiona jest na wariackich papierach. Na Zachodzie trener martwi się tylko o jedną rzecz i za nią jest odpowiedzialny – jak przygotować faceta do wysiłku i wkomponować w zespół, a u nas… Przychodzi się na trening, i od razu słychać: „Kurwa jego mać, znowu pieniędzy nie wypłacili!”. Jest frustracja i tyle
Jan Tomaszewski na łamach “Playboya”
Naturalnie nie mamy zamiaru grać kartą, która zakłada, że nie wolno kogoś/czegoś krytykować, jeśli samemu nie potrafi się zrobić lepiej, bo to zwyczajnie głupie – można nie umieć gotować, a jednocześnie narzekać w restauracji, jeśli kucharz utopi solniczkę w zupie.
Natomiast!
Trenerska kariera Jana Tomaszewskiego jest tak ciekawa, że warto już na wstępie poświęcić jej więcej uwagi. Tym bardziej że sam Tomaszewski przecież poświęca naprawdę wiele uwagi rozmaitym trenerom i selekcjonerem. Oczywiście nie jest to ten typ ciekawej kariery, kiedy święci się kolejne triumfy, słyszelibyście o pucharach wywalczonych przez pana Jana. Jest to typ, jakby to powiedzieć… anegdotycznej przygody z trenerką.
Otóż Tomaszewski jako szkoleniowiec zdecydowanie był krótkodystansowcem. Weźmy jego podejście do ŁKS-u z sezonu 1994/1995. „Tomek” zmienił na stanowisku pierwszego trenera łodzian Ryszarda Polaka, który miał dla klubu wiele zasług. Powiódł ŁKS do brązowego medalu mistrzostw Polski, był w finale pucharu, zagrał dwumecz z Porto w Europie. No i ostatecznie to doprowadziło do jego zwolnienia, bo nie jest żadną nowością, że trener pada ofiarą własnych sukcesów. Jak na ŁKS – to były osiągi ponad stan, ale we wspomnianym sezonie 1994/95 nikt o tym nie pamiętał. Mimo że drużyna zajmowała przyzwoite siódme miejsce po rundzie jesiennej, a na wiosnę wykręciła sześć punktów w czterech meczach, Polak – decyzją nowego właściciela, Antoniego Ptaka – został zwolniony. Ptak tłumaczył: – Jest to potrzeba świeżej krwi. Polak ze wszystkich trenerów był najdłużej w jednym klubie i trzeba było wprowadzić coś nowego.
Źle odebrali to piłkarze, bardzo źle przyjęli to kibice. Debiut Tomaszewskiego z Rakowem w Częstochowie rozgrywany był w dość kuriozalnych okolicznościach, bo fani ŁKS-u byli na „Tomka” po prostu wściekli i dawali temu dosadny wyraz. W efekcie… Tomaszewski wytrzymał na stołku 45 minut.
Marek Chojnacki opowiada: – Janek tak naprawdę był trenerem tylko przez 45 minut. Już w przerwie nam zakomunikował, że to jest jego pierwszy i ostatni mecz, bo rezygnuje. Pierwszy raz się spotkałem z taką sytuacją. Nie pamiętam, jak zareagował zespół, ale to na pewno było dla nas wielkie zaskoczenie. Był trener i nie ma trenera. Może wpłynęło na niego to, że przegrywaliśmy do przerwy i kibice ogólnie byli niezadowoleni?
Rafał Pawlak dodaje: – Utkwiło mi w pamięci to, że zagrałem w swojej karierze ponad 400 meczów na różnych poziomach, a Jan Tomaszewski był tym, który mi dał jedyną zmianę powrotną. Dzisiaj jest to dla mnie wydarzenie humorystyczne, ale wtedy byłem bardzo rozgoryczony. Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego mam nie grać, a jak mnie wpuścił i zdjął… Uważałem to za dramat piłkarski. To, że Tomaszewski zrezygnował już w przerwie, świadczyło o jego rozchwianiu psychicznym na tamten moment. Trener Tomaszewski… Bardziej trener bramkarzy, raczej tak go postrzegam. Ciężko coś powiedzieć o tym coś pozytywnego, jeśli w przerwie komunikuje, że odchodzi.
Mecz z Rakowem skończył się wynikiem 1:1, ale to tak naprawdę didaskalia.
Załóż konto w Fuksiarz.pl i sprawdź ofertę zakładów!
Tomaszewski pewnie nawet po zwycięstwie 5:0 nie mógłby zostać jako trener, tak duża była złość fanów. W rozmowie pomeczowej tłumaczył: – Będę najkrócej pracującym trenerem w Polsce. Ja powiedziałem chłopakom w szatni, żeby zagrali dla Ryśka Polaka. Ta drużyna jest poukładana i scementowana tylko dzięki duetowi Polak – Pyrdoł. Mogę przyrzec, że nie dołożyłem palca do tego, by Rysiek odszedł z zespołu. Zadecydował o tym właściciel, do czego ma pełne prawo. (…) Dziś składam rezygnację. Dlaczego? Dlatego, że kibice ŁKS-u, dla których się gra, będą mi przeciwni, co było widać w Częstochowie. Fani przyjęli mnie bardzo negatywnie. Przepraszam ich za to, że przyjąłem tę trzydniową posadę, ale myślałem, że będzie to inaczej odebrane.
Na ten brak „dołożenia palca” nieco inny pogląd zdaje się mieć Chojnacki. Jak mówi: – Janek był zagorzałym doradcą Antoniego Ptaka w tamtym okresie. Jako kapitan drużyny jeździłem do centrum treningowego, bo na przykład pan Ptak potrzebował zasięgnąć jakiejś informacji. Janek już tam był. On otwierał biuro, był zawsze na kawce. I jak to on, miał swoje przemyślenia, ustalenia, jak on by to zrobił. Nie wiem, podejrzewam, że może w końcu wpadło – „wezmę ŁKS, wtedy będzie grał jak z nut!”. Ale to już moje spekulacje.
No cóż – nie wypaliło.
Taktyczny heretyk
Sport nauczył mnie jednej rzeczy, ważnej także później w polityce. Każdy głupi potrafi wygrać, prawdziwą sztuką jest z honorem przegrać
Jan Tomaszewski na łamach “Rzeczpospolitej”
Nie była to pierwsza próba Tomaszewskiego w roli szkoleniowca w ŁKS-u. Już w sezonie 1980/81 w duecie z Jerzym Sadkiem poprowadził łodzian w – a jakże! – jednym meczu. Na koniec sezonu z Szombierkami. Po tym spotkaniu ogłoszono, że Tomaszewski wstępuje do sztabu szkoleniowego jako asystent trenera, co później przyniosło współpracę z Leszkiem Jezierskim. Remek Piotrowski, historyk zajmujący się ŁKS-em, nazwał ten pomysł „szatańskim”.
Dlaczego? Wyjaśni się za moment.
A zanim o tym, trzeba jeszcze wspomnieć o innej łódzkiej przygodzie Tomaszewskiego, to znaczy o objęciu Widzewa w sezonie 1989/90. Wówczas Tomaszewski przejął stery na dłużej, ale znów nie był to maraton. Trzy mecze. Tyle wytrzymał na stanowisku. Widzew miał wówczas masę problemów, co chwilę zmieniał trenerów, ostatecznie spadł z ligi. Tomaszewski nie pomógł drużynie, nie wyciągnął jej z dołka.
Tomasz Łapiński wspomina: – Dobrze pamiętam mecz ze Stalą Mielec, bo dałem wtedy ładną asystę idąc lewą stroną, biorąc paru zawodników na zamach. Nie wiem, co ja robiłem na tej lewej stronie. I właśnie – Tomaszewski naprawdę dziwnie zestawił ustawienie taktyczne na to spotkanie. Janek, wydaje mi się, miał poczucie misji, wymyślenia czegoś nowego w trenerce. To go chyba zgubiło. Na treningach kazał nam dośrodkowywać spod linii bocznej zewnętrzną częścią stopy na wślizgu. My jechaliśmy na tyłkach, ale żeby lewą nogą zewnętrzną częścią stopy dośrodkować na wślizgu, to trzeba chyba magika zatrudnić. Nie wiem, czego Janek szukał. Oryginalności, nowości? Zawodnicy trochę patrzyli na niego jak na wariata.
Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?
– Usiłował błysnąć i sposobem treningu, i ustawieniem taktycznym. Wspomniany mecz w Mielcu. Jacek Bayer, wysoki napastnik, dobrze grający głową. Założenie taktyczne: grać długą piłkę na Jacka, a Jacek zgrywa na boki. On to robił przez cały mecz, ale na tych bokach nigdy nikogo nie było. Mimo że graliśmy na dwóch prawych i dwóch lewych pomocników! W środku było pusto. Stal przechwytywała piłkę i leciała tym środkiem. To był tak dziwny mecz, jeden z najdziwniejszych, jakie pamiętam pod kątem taktycznym. Herezja. Przegraliśmy 1:4, a Stal nie była żadnym hegemonem.
Łagodniejszy dla Tomaszewskiego jest Jacek Bayer: – Mieliśmy wtedy paru trenerów w trakcie rundy, bardzo dużo zmian. Trener Tomaszewski przyszedł w trudnym momencie. Jeśli chodzi o jego warsztat, to trudno wiele powiedzieć, dla mnie to była legenda, podziwiałem go w telewizji. Widać było, że chce wytworzyć dobrą atmosferę. Na krótkim zgrupowaniu w Spale zabierał nas na spotkania po kolacji, przy kawie opowiadał różne historie. No, gawędziarzem był zacnym. Nie wspominam źle tej współpracy. Strzelałem wtedy bramki. Może zabrakło mu czasu, by wprowadzić swoją myśl?
Puentę oddajmy Łapińskiemu: – Janek nie rządził twardą ręką. To był gawędziarz i dalej, podejrzewam, jest. Miał dużo do opowiedzenia, przedstawiał różne teorie. Ale nie w taki sposób, jak zwykle robią to trenerzy, którzy rozmawiają z zespołem. To był trochę bajarz, który zaplątał się w drużynę piłkarską.
Łowca talentów
Polska liga jest w wieloletniej pandemii, której niestety nie widać końca
Jan Tomaszewski na łamach “Polska Times”
Cóż, rola pierwszego trenera chyba nie była Tomaszewskiemu pisana. Był też trenerem bramkarzy czy to w reprezentacji za Strejlaua, czy to w Widzewie. Chyba sądził, że będzie potrafił wychować pokolenia golkiperów. Na przykład gdy do Łodzi trafiał Norbert Tyrajski, Tomaszewski mówił: – Nauczę Tyrajskiego porządnie bronić, bo w Lechu nikt nie potrafił tego zrobić. Nie wiem, z kim tam pracował! Ja zrobię z niego reprezentanta Polski. Nieszczególnie pamiętamy te mecze Tyrajskiego w kadrze. W każdym razie wtedy odpowiadał Zbigniew Pleśnierowicz, jawnie urażony takim lekceważącym podejściem Tomaszewskiego.
Mówił: – Nie chodzi tylko o mnie. Przede mną Norbertem zajmował się w Lechu Andrzej Dawidziuk, a wcześniej Józek Młynarczyk. Chyba nikt nie wątpi, że mają odpowiednie kwalifikacje. Janek bronił w jeszcze w czasach, gdy były drewniane słupki i chyba zbyt mocno uderzył się w jeden z nich i dlatego plecie takie głupoty. Takie stwierdzenia tylko o nim świadczą, bo nie ocenia się pracy swoich poprzedników. A Tomaszewski już dawno udowodnił, że trenerem jest żadnym. Nigdy nie odniósł żadnych sukcesów, nikogo nie wychował. Chwali się, że trenował Zbyszka Robakiewicza, a to przecież tak doświadczony bramkarz, że już niczego nowego nauczyć go nie można
Tomaszewski miał więc spore ambicje, jeśli chodzi o trenerkę, ale niewiele z tego wyszło.
Nie spełnił swojego marzenia, którym była… kadra. – Moim życiowym celem jest prowadzenie reprezentacji – przyznał niegdyś. O warsztacie Tomaszewskiego mówi nam jeszcze Pawlak: – Z tego co widziałem go jako trenera bramkarzy, to była taka stara szkoła. Postawić bramkarza przed sobą i oddać mu sto strzałów. Taki to warsztat. I co drugi strzał mówić „brawo”. Trudno powiedzieć, by jakiś golkiper rozwinął się pod jego okiem.
Mądrzejszy od “Napoleona”
W tym burdelu, jakim jest polski futbol, nic mnie już nie dziwi
Jan Tomaszewski na łamach “Dziennika”
No dobra, to o co chodziło z tym “szatańskim” planem, by Jan Tomaszewski w latach 80. współpracował w sztabie trenerskim z Leszkiem Jezierskim, powracającym wówczas do ŁKS-u Łódź po paru sezonach spędzonych na ławce Ruchu Chorzów? Żeby dobrze to zrozumieć, trzeba się jeszcze odrobinę cofnąć w czasie. Konkretnie – do 1976 roku, kiedy Jezierski po raz drugi w karierze został mianowany szkoleniowcem ŁKS-u. I przejął drużynę gotową do odniesienia sukcesu, pełną gwiazd polskiego futbolu, żeby wymienić takie nazwiska jak Mirosław Bulzacki, Marek Dziuba, Ryszard Polak, Henryk Miłoszewicz czy Stanisław Terlecki. Wydawało się niemal pewne, iż “Napoleon” powiedzie tę kapelę do naprawdę znaczących osiągnięć.
Ale z jednym gwiazdorem ŁKS-u znany z twardych metod Jezierski nie potrafił sobie poradzić. Naturalnie chodziło o “Tomka”.
O sezonie 1976/77 do dzisiaj wśród sympatyków ŁKS-u mówi się z goryczą, mimo że z pozoru nie ma przesadnie czego żałować. Rzut oka na końcową tabelę rozgrywek nie sugeruje bowiem, jakoby łodzianie liczyli się w grze o mistrzowski tytuł. Zajęli dopiero siódme miejsce w stawce i stracili sporo punktów do lokat gwarantujących występ w europejskich pucharach, a co dopiero mówić o najwyższym stopniu podium. Natomiast jeszcze jesienią wszystko wskazywało na to, że naszpikowany gwiazdami zespół pozamiata konkurencję. ŁKS po rundzie zajmował pierwszą pozycję w tabeli i imponował formą. A potem, niczym w sławetnej tyradzie Zbigniewa Stonogi, coś się popsuło. Wiosną drużyna zanotowała serię tak okropną, że to aż niewiarygodne – siedem porażek z rzędu. Jak wyjaśnić tak drastyczny spadek formy? Najpopularniejsza teoria jest taka, że ŁKS został po prostu rozsadzony od środka przez konflikt Jezierskiego z Tomaszewskim.
Charyzmatyczny “Tomek” miał już wówczas za sobą Wembley, więc był w zasadzie grającą legendą polskiego futbolu. I oczekiwał, że jego opinia będzie w zespole ważyła co najmniej tyle samo, jeśli nie więcej, co opinia szkoleniowca. Pragnął władzy. To nie podobało się paru innym zawodnikom, choćby Stanisławowi Terleckiemu. A przede wszystkim nie potrafił tego zaakceptować sam Jezierski, który uchodził za futbolowego zamordystę, trenera-despotę. Wiele się mówiło zwłaszcza o zimowych obozach przygotowawczych, podczas których nieprzejednany “Napoleon” wyciskał ze swoich zawodników siódme poty.
Załóż konto w Fuksiarz.pl i sprawdź ofertę zakładów!
“Dopóki nie złamałeś nogi, możesz biegać” – brzmiała jego dewiza. Słabe ogniwo pęka, mocne przetrwa. Tymczasem Tomaszewski o tego rodzaju podejściu do zawodników po latach opowiadał tak: – Jakie my mieliśmy przygotowania? Ruskie. Biegaliśmy i biegaliśmy po górach, nie wiadomo po co. A trenerzy byli jak kaprale w wojsku, czyli rządziło hasło: „Ja wam, kurwa, pokażę”. Kto dał większy wycisk, ten niby był lepszym szkoleniowcem. Dobrze, że z batem nie stali. Rozstawiali szeregowców. A wiadomo – jak były tylko zakazy, działało to na młodych chłopaków tak, że natychmiast szukali dróg, by je obejść.
Trudno więc o bardziej niedobraną parę niż tandem Jezierski – Tomaszewski. W efekcie ŁKS, choć miał ku temu wszelkie argumenty, nie osiągnął niczego ani w 1977, ani w 1978 roku. W końcu działacze stracili do Jezierskiego cierpliwość, a on wkrótce wywalczył tytuł mistrza kraju, ale jako trener Ruchu. – To był cud, że nie zdobyliśmy mistrzostwa. Ale skoro ma się w drużynie specjalistę od cudów… – wymownie skonstatował Jezierski w wywiadzie dla “Piłki Nożnej” jeszcze w 1977 roku. Później dodał: – Komuś nie pasowało, gdy było za dobrze. Muszę przyznać, że praktycznie zawsze rozbijało się wszystko o jednego człowieka. Albo jako zawodnik robił co się dało, żebym nie zdobył tego mistrzostwa, albo podjudzał zarząd do działań, które rozwalały dotychczasową pracę.
Co ciekawe, “Napoleon” dostał wymarzony pretekst, by pozbyć się z drużyny “Tomka”. Zimą 1978 bramkarz zanotował bowiem sporego kalibru wpadkę dyscyplinarną. Na zgrupowaniu ŁKS-u Tomaszewski, Marek Dziuba i Henryk Miłoszewicz wyszli wieczorem z ośrodka. Miłoszewicz miał akurat urodziny. – Pamiętam, że wróciliśmy około północy. Oknem – opowiadał po latach „Tomek”. – Następnego dnia pojechałem na wywiad do telewizji, a jak wróciłem, to Heniek z Markiem siedzieli załamani. Wyrzucili naszą trójkę. Poszedłem do kierownictwa i powiedziałem, że jeśli mają kogoś wyrzucić, to mnie. Bo wiedziałem, że to wszystko jest rozgrywką przeciwko mnie. Pozostali nieugięci, więc wyjechaliśmy we trzech.
Ostatecznie Jezierski za namową zarządu przywrócił do składu Dziubę i Miłoszewicza, ale w temacie Tomaszewskiego długo nie chciał słyszeć o zmianie decyzji. Tym bardziej że w wewnętrznym głosowaniu za wyrzuceniem golkipera z drużyny opowiedziała się większość składu. Trener miał więc poparcie i mógł pokazać moc, co byłoby zresztą dla niego typowe. No ale summa summarum wymiękł – działacze przekonali go, że po sezonie Tomaszewski i tak odejdzie z klubu, więc nie ma sensu podsycać konfliktu. Zespół z wściekłością przyjął niekonsekwencję w postępowaniu na ogół tak przecież twardego “Napoleona”. Komu więc przyszło do głowy, że para Jezierski – Tomaszewski w latach 80. stworzy skuteczny duet na ławce trenerskiej ŁKS-u, ten chyba musiał przedawkować środki odurzające.
O krok od mistrzostwa, czyli nie do końca złote lata GKS-u Katowice
Panowie oficjalnie współpracowali przed dwa sezony (1982/83 i 1983/84), a zespół w tym czasie uwikłał się nawet w walkę o utrzymanie w najwyższej klasie rozgrywkowej mimo zupełnie przyzwoitego składu. Afera goniła aferę, konflikt gonił konflikt. Wspomniany już Remek Piotrowski cytuje nam nawet słowa jednego z badaczy, który stwierdził, że: “wielokrotnie dochodziło do kompromitujących dla Jezierskiego i Tomaszewskiego scen”. W wydanej kilka lat później książce (“Czy mogłem zostać mistrzem świata?”) “Tomek” przedstawił zresztą Jezierskiego jako, co tu dużo mówić, alkoholika. Ale po latach dowodził już z niezmąconym przekonaniem, że “Napoleon” był doskonałym kandydatem na selekcjonera drużyny narodowej, a stadion ŁKS-u powinien nosić jego imię. – Nie został trenerem kadry, bo nie miał układów polityczno-towarzysko-propagandowych – przekonywał. – Myślę, że poradziłby sobie w tej roli. Zasłużył na to.
Bohater po przejściach
Jeśli mógłbym powiedzieć, że ktoś mi uratował życie, sportowe, ale także to normalne, właśnie był to ŁKS. Ja wiem, że Łódź to jest Piotrkowska i te domy, które się na niej nie zmieściły, ale dla mnie to najwspanialsze miasto świata.
Jan Tomaszewski na łamach “Piłki Nożnej”
W sumie w barwach ŁKS-u Tomaszewski grał w latach 1972-1978 (plus epizodzik w 1982 roku). Nie wygrał z łódzką ekipą ani jednego trofeum. Ale nie ma wątpliwości, że to ŁKS uratował jego karierę. Przyznaje to zresztą sam “Tomek”. – Wszyscy odpowiadali, że zadzwonią, ale telefon milczał. Wtedy właśnie pomocną dłoń wyciągnął do mnie Łódzki Klub Sportowy. Plułem krwią na treningach i po prawie dwóch latach udało mi się wrócić do reprezentacji.
Dlaczego jednak Tomaszewski na początku lat 70. znalazł się na aż tak ostrym zakręcie? Urodzony we Wrocławiu (choć z korzeniami sięgającymi Wileńszczyzny) zawodnik karierę zaczynał naturalnie w klubach ze swojego miasta – Gwardii i Śląsku Wrocław. W 1971 roku trafił zaś do Legii Warszawa. Legii, która w tamtym czasie była klubem o gigantycznych możliwościach – w 1969 i 1970 roku zdobyła mistrzostwo, udało jej się też dotrzeć do półfinału Pucharu Europy. Co tu dużo mówić, od zawodników “Wojskowych” kibice oczekiwali absolutnie najwyższego poziomu. Tymczasem Tomaszewski kompletnie się spalił. 19 października 1971 roku Legia w katastrofalnym stylu przegrała 0:4 z Rapidem Bukareszt w 2. rundzie Pucharu UEFA. “Tomka” trzeba było zdjąć z boiska po trzydziestu minutach.
Rumuni strzelili mu trzy gole w ciągu siedmiu minut. Nie udźwignął tego mentalnie.
Sytuacja była dla Tomaszewskiego tym trudniejsza, że dopiero co zanotował on również blamaż w narodowych barwach. 10 października golkiper po raz pierwszy wystąpił w seniorskiej drużynie biało-czerwonych, walnie przyczyniając się do porażki 1:3 z reprezentacją Niemiec na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie.
– Miałem 23 lata. Wchodziłem do wielkiej piłki i właśnie po tamtym spotkaniu stałem się najpopularniejszym człowiekiem w Polsce. Pół kraju chciało mnie powiesić, pół tylko wysłać na banicję – opowiadał po latach Tomaszewski dla “Rzeczpospolitej”. – Nie było dla mnie miejsca w piłce, zostałem stłamszony. Grałem w Legii, najbardziej znienawidzonym klubie w Polsce. Gdybym grał na przykład w Górniku obwiniono by mnie za porażkę z Niemcami i tyle, a że byłem zawodnikiem z warszawskiego klubu, to byłem skończony. Powiedziałem wtedy, że będę krwią pluł, a pokażę wszystkim, że potrafię bronić i wrócę do kadry. Ta porażka dała mi olbrzymią motywację. Kiedy wyciągnięto do mnie rękę w Łodzi, postanowiłem zrobić wszystko, by ŁKS nigdy nie pożałował tej decyzji. Bo ja z Niemcami nie przegrałem sam, zawaliłem tylko trzecią bramkę. Jednak zapomniano, że albo wszyscy wygrywamy, albo wszyscy przegrywamy.
Swoje odejście z Legii w 1972 roku bramkarz wręcz wymusił. Działacze stołecznego klubu początkowo nie chcieli wyrazić na nie zgody, rozważano nawet zdyskwalifikowanie Tomaszewskiego za podjęcie negocjacji z ŁKS-em bez wiedzy klubu, ale ostatecznie machnięto na sprawę ręką. Tomaszewski publicznie wyraził skruchę i wspaniałomyślnie pozwolono mu opuścić Legię. No bo kto by chciał się szarpać o tak fatalnie ocenianego wówczas zawodnika?
To doprawdy niezwykłe, że niemal dokładnie dwa lata po tak przykrych przeżyciach, 17 października 1973 roku, Tomaszewski zyskał status bohatera narodowego i na stałe zapisał się w pamięci nie tylko polskich, ale i angielskich kibiców. Stał się legendą za życia. “Człowiekiem, który zatrzymał Anglię”. Zremisowane przez reprezentację Polski starcie wyjazdowe z ekipą “Synów Albionu” to bez wątpienia najsłynniejszy mecz w całych dziejach naszej drużyny narodowej. Żadne zwycięstwo nie jest wspominane tak często, jak ten (nieco fartowny w sumie) remis. O fenomenalnych paradach Tomaszewskiego opowiadać się będzie bez końca.
Załóż konto w Fuksiarz.pl i sprawdź ofertę zakładów!
Kazimierz Górski sporo ryzykował, stawiając w eliminacjach do mistrzostw świata właśnie na Tomaszewskiego, któremu wciąż pamiętano dawne wpadki. W finale Igrzysk Olimpijskich w Monachium, gdzie biało-czerwoni wywalczyli złote medale, między słupkami stał jeszcze Hubert Kostka, a jego naturalnym następcą wydawał się Marian Szeja z Zagłębia Wałbrzych, który później zrobi wielką karierę w Auxerre. Górski zadecydował inaczej i czas przyznał mu rację. Tomaszewski nie tylko wybronił (przy sporej dozie szczęścia, jasne) remis na Wembley, ale z kapitalnej strony pokazał się również na mundialu. – Szczerze? To Szeja powinien bronić w pamiętnym meczu na Wembley. Decyzja Kazimierza Górskiego o postawieniu na mnie, a nie na niego, była irracjonalna – przyznał skromnie “Tomek”.
Złotousty Brian Clough nazwał Tomaszewskiego klaunem. Dzisiaj wielu kibiców, śledząc medialne popisy byłego bramkarza, pewnie z przekąsem przyznaje Anglikowi, że miał trochę racji. Ale wielkiego odrodzenia “Tomka” w kadrze lekceważyć nie wypada. W latach 1973-74 on naprawdę mógł uchodzić za jednego z najlepszych bramkarzy globu. Wystąpił też potem na mistrzostwach świata w Argentynie. Był w dobrej formie, lecz kadra nie spełniła pokładanych w niej nadziei.
Po porażce 0:2 z gospodarzami stracił miejsce w wyjściowym składzie. – Wszedłem do szatni. Pogratulowałem Kaziowi Deynie setnego spotkania i przeprosiłem całą drużynę. Wydawało mi się, że zawaliłem. Że pierwszą bramkę strzelili mi z trzech, czterech metrów. Myślałem, że powinien wyjść do tej piłki. Mieliśmy powtórki ze środka boiska, które robili nasi filmowcy. Tak to wyglądało. Później okazało się jednak, że bramka została zdobyta z dziewięciu, dziesięciu metrów. Raczej nie miałem szans. Czułem się winny. Kiedy przed odprawą w dniu meczu z Peru szliśmy po ścieżce zdrowia, podeszła do mnie osoba z banku informacji. „Chodź, pokażę ci, jak grają rywale”. A ja powiedziałem, że przecież i tak nie gram. Przekonywali mnie, że analizowali tę bramkę, że to nie moja wina. Uległem. Ale szliśmy po tej ścieżce, Gmoch poszedł po zeszyt, podał skład, ja byłem na ławce. Tak wyszło. Nie miałem żadnych pretensji. Po meczu z Peru przyszli do mnie dziennikarze i pytali się, jak moja kontuzjowana ręka. Podobno zapytali Gmocha, dlaczego nie grałem, a on odpowiedział, że doznałem kontuzji.
Jedynką w kadrze Tomaszewski nie był już nigdy. A numerem dwa za Józefem Młynarczykiem być po prostu nie chciał.
Dezerter
Kazimierz Górski był geniuszem, papieżem polskiego futbolu. Każda jego decyzja była słuszna i właściwa
Jan Tomaszewski na łamach PAP
Nie brakuje głosów podważających bramkarską klasę Tomaszewskiego. Zarzuca się mu, że nawet na Wembley był wyjątkowo elektryczny na przedpolu i w gruncie rzeczy, to miał wówczas więcej szczęścia niż rozumu. My trzymać się będziemy jednak stanowiska, że Tomaszewski wielkim bramkarzem był i basta. Aczkolwiek nie ma co ukrywać, że miał on pewne problemy z odpornością psychiczną w momentach kryzysu. Andrzej Szarmach wprost nazywał go tchórzem.
Zdania ,,Diabła’’ bronią pewne fakty, a szczególnie tajemnicze wydarzenia z finału Igrzysk Olimpijskich z 1976 roku, w którym Polska mierzyła się z reprezentacją NRD. Mecz odbywał się na dziwnych warunkach. Zaczął się z dwugodzinnym opóźnieniem, lał deszcz, Jerzy Gorgoń zgłosił kontuzję po rozgrzewce, a faworyzowani biało-czerwoni wyglądali, jak gdyby nagle stracili pięćdziesiąt procent swojego potencjału. Tomaszewski bardzo się stresował i po dwóch wpuszczonych golach krzyknął w stronę ławki rezerwowych, że chce opuścić boisko. Że już nie ma ochoty dłużej tego ciągnąć, bo kiepsko się czuje. Kazimierz Górski ponoć początkowo nawet tego nie zauważył. Sam targany był negatywnymi emocjami, ponieważ czuł, że jeśli przegra finał, to będzie musiał zrezygnować z prowadzenia kadry. Opinia publiczna nie była mu bowiem wówczas szczególnie przychylna. Selekcjonera oprzytomniła dopiero reakcja ławki.
„Przyszedłeś do Zabrza. Wiesz po co? W Zabrzu trzeba zrobić mistrza Polski”
Górski przeklął i, chcąc nie chcąc, dokonał zmiany. – To wszystko było deprymujące. Wychodzimy na rozgrzewkę, przygotowujemy się do meczu, a Jasiu biega z termometrem i rozpacza, że ma gorączkę. W końcu trener Górski mówi: „Jasiu, to schodź do szatni, nie będziesz grał”. Ale on stwierdził, że jednak wystąpi i po dwudziestu minutach gry poprosił o zmianę. Wszedł za niego Piotrek Mowlik. Roztrzęsiony, jak gdyby nigdy wcześniej w piłkę nie grał. Nie podziałało to na nas najlepiej. W finale nie wystąpił też Jurek Gorgoń, filar naszej obrony. Zagrał za niego Heniu Wieczorek. Też świetny zawodnik, ale nie tej klasy co Gorgoń, z całym szacunkiem. Tak czy owak – przegraliśmy ten finał na własne życzenie – przyznaje Henryk Wawrowski.
– Prawda, że mecze kontrolne przed turniejem nam nie wychodziły, krytykowano trenera Górskiego i cały zespół, ale my byliśmy przekonani, że obronimy złoty medal i w ogóle nie będzie dyskusji. Tym bardziej szkoda finałowego starcia z Niemcami, bo naprawdę powinniśmy byli je gładko zwyciężyć – dodaje.
Górski porażkę w finale przypłacił utratą posady. To musiało być dla Tomaszewskiego szczególnie bolesne.
W sumie można by było uznać, że to czysty przypadek. Może faktycznie bramkarzowi przytrafiło się gorsze samopoczucie, choroba, jakieś zatrucie pokarmowe? Problem w tym, że w karierze Tomaszewskiego tego rodzaju przypadków uzbierało się całkiem sporo. Wspomniany Szarmach pisał na przykład w swojej autobiografii: – Chłopaki z Mielca opowiadali, jak kiedyś, w sezonie 1973/74, przyjechał do nich ŁKS z Tomaszewskim w bramce. W piątej minucie strzelił mu gola Domarski, w szóstej Lato, w 22. z karnego Sekulski. W 27. minucie Janek krzyknął w stronę stojącego przy linii trenera Pawła Kowalskiego:
– Schodzę!
– Stoisz – odpowiedział Kowalski.
– Nie!
– Tak!
– Schodzę! – powtórzył Tomaszewski, zdjął buty i na bosaka zszedł z boiska.
Zostawił pustą bramkę. Uciekł. Kowalski go później usprawiedliwiał, mówił, że był całkowicie zdruzgotany. Ale fakt jest faktem. Janek nie wytrzymał ciśnienia. Zastąpił go wtedy Ławicz. Stal wygrała 7:0. Po meczu Grzesiek Lato podszedł do Janka i zapytał, co mu strzeliło do głowy. Na co on tylko cmoknął: “Ja wpuściłem trzy, młody cztery”. Zawsze taki był. Tchórz.
Grzegorz Lato grzmiał natomiast: – Nie ma dobrych bramkarzy, tylko są źle trafieni. Mogę mu przypomnieć, jak uciekał z bramki. W Mielcu na przykład, stan był 3:0, a on po 15 minutach zszedł z bramki i poszedł do szatni. Myśmy grali na pustą bramkę, wyobraża pani sobie? Albo jak uciekł z meczu finałowego w Montrealu. Dwie szmaty wpuścił i mówi, że się źle czuje. O czym to świadczy?
Ano chyba o tym, że trzymanie ciśnienia nigdy nie było zatem specjalnością “Tomka”. Ani między słupkami, ani na ławce trenerskiej, ani przed kamerami telewizyjnymi. On po prostu idzie na żywioł.
Wróg selekcjonerów
Mamy selekcjonera, który obiecał, że maturę doniesie, ale nie doniósł, bo niby skąd miał donieść? Z jakiej niby szkoły? Chciałbym, żeby PZPN odpowiedział na pytanie – czy trener reprezentacji narodowej uzupełnił, zgodnie z umową, wykształcenie, czy nie? Za reprezentację Polski odpowiada w tej chwili duet prostaków – Franciszek Smuda i Grzegorz Lato
Jan Tomaszewski na łamach Weszło
Jeśli otworzyć losowy wywiad z Janem Tomaszewskim, na 99% możemy założyć, że pojawi się tam krytyka. Tomaszewski krytykuje wszystkich i wszystko, w krytyce jest niezwykle biegły, na palcach jednej dłoni można policzyć osoby, którym nigdy od „Tomka” się nie dostało. A niewykluczone, że właściciel tej dłoni nie uważał przy odpalaniu petard na sylwestra. Z czystą kartą kojarzymy tylko Kazimierza Górskiego, a dalej – różnie to bywało.
Tomaszewski najchętniej zabiera głos na temat reprezentacji, zapewne dlatego, że to z reprezentacyjnymi sukcesami jest najbardziej kojarzony. W piłce klubowej nie osiągnął zbyt dużo, toteż trudno do niego dzwonić, by zapytać się o opinię – załóżmy – na temat Ekstraklasy. To się oczywiście zdarza, ale rzadziej. W każdym razie: jeśli chodzi o reprezentację, Tomaszewski ma najczęściej jedną receptę. Zwolnić. Tego czy tamtego, w każdym razie zwolnić. Co najmniej.
- O Bońku po jego rezygnacji: – Zbyszek postąpił po męsku, ale za późno. Od początku mówiłem, że był on znakomitym piłkarzem i że jest równie znakomitym organizatorem i menedżerem. Jednak nie ma papierów na trenera. Nie nadaje się do tego. Oczekuję, że zrezygnuje również Michał Listkiewicz.
- O Janasie przed startem eliminacji do mundialu: – Przegraliśmy 1:5, trudno – to zupełnie nieistotne. Powinien jednak powiedzieć: “Przepraszam, przerosło mnie to, nie mam żadnej koncepcji, nie wiem, co robić dalej”. (…) Natychmiast, ale to natychmiast zwalniamy Janasa! Oddajemy kadrę w ręce dwóch awaryjnych selekcjonerów – Henryka Kasperczaka i Jerzego Engela. Następnie na bazie Wisły Kraków wystawiamy jedenastkę na mecze z Irlandią Północną i Anglią. Kasperczak i Engel są jedynymi ludźmi z autorytetem w naszym futbolu.
- O Beenhakkerze: – Najpierw trzeba się dowiedzieć, czy PZPN ostatecznie pozwolił Beenhakkerowi na objęcie jakiejkolwiek funkcji w Feyenoordzie. Jeśli tak, to należy natychmiast wprowadzić kuratora do PZPN, a jeśli nie, to selekcjoner powinien być dyscyplinarnie zwolniony. Ja sobie nie wyobrażam, żeby on miał łączyć pracę z reprezentacją z doradzaniem jakiemukolwiek klubowi. Przecież kiedy będzie grała liga polska, Beenhakker będzie miał obowiązek obserwować mecze w Polsce. A on w tym czasie będzie patrzył jak gra Feyenoord.
- O Smudzie, to klasyka: – Jego nie można zwolnić. Jego trzeba po prostu wypierdolić dyscyplinarnie.
- O Fornaliku: – Zawsze Waldkowi życzyłem dobrze, ale z drugiej strony od dawna jestem zwolennikiem wariantu koreańskiego. Czyli główny trener z zagranicy, otoczony Polakami w roli asystentów. Spójrzmy, co się stało w Korei. Wzięli Hiddinka, zrobił im czwarte miejsce na mundialu, i potem tamtejsi trenerzy kontynuowali jego dzieło. Już kiedyś nawet podałem konkretne nazwiska. Sven-Goran Eriksson, Avram Grant albo Berti Vogts, a przy nich Skorża, Probierz lub właśnie Fornalik.
- O Brzęczku: – Zwolnienie Brzęczka to był jedyny sensowny ruch.
- O Sousie: – Sto procent winy przy okazji tematu baraży ponosi Paulo Sousa. To kompromitacja selekcjonera. Uważam, że powinien zostać zdymisjonowany. Trzeba mu podziękować, zapłacić, rozliczyć się z nim.
Załóż konto w Fuksiarz.pl i sprawdź ofertę zakładów!
Od czasów holenderskiego szkoleniowca upiekło się w zasadzie tylko Nawałce, reszta mniej lub bardziej nadawała się do zwolnienia. Ktoś powie – z drugiej strony Tomaszewski miał rację na przykład ze Smudą. Wszak już w 2011 roku mówił: – Czy ze Smudą będzie lepiej? Nie, lepiej już nie będzie! To jest ostatni dzwonek, żeby wziąć jakiegoś normalnego trenera, który spróbuje wyprowadzić to na prostą. Smuda jest traktowany jak Dyzma. Nie przeze mnie, ale przez zawodników. Na śniadanie mówi co innego, na obiad co innego i na kolację co innego. I potem efekt jest, jaki jest. Takie rezerwy Litwy to powinniśmy ograć nawet grając na pięćdziesiąt procent. Ale zawodnikom nie jest z Dyzmą po drodze.
To fakty, tyle tylko, że przy okazji namawiania do zwolnienia Beenhakkera natrafiamy na takie zdanie, które padło z ust Tomaszewskiego: – Oczywiście, że mamy w Polsce trenerów mogących zastąpić Beenhakkera. To Heniek Kasperczak i Franek Smuda. Trudno więc Tomaszewskiemu bić pokłony, że rok przed Euro chciał zwalniać Smudę, skoro też on chciał go zatrudniać. To jest dość prosta zależność. Jeśli w dziesięciu przypadkach będziemy mówić o czymś, czy o kimś źle, w końcu trafimy, ba, może nawet ta skuteczność będzie wysoka. Ale jednocześnie nie ma się czym podniecać, jeśli w końcu „wpadnie”.
Zresztą smakowitym kąskiem jest też pierwsza reakcja Tomaszewskiego na zatrudnienie Paulo Sousy: – Sousa jest doskonały. To pierwszy profesjonalista, którego widzę w reprezentacji Polski. Powiedział jedną niezwykle istotną rzecz – w każdy meczu będziemy grali o zwycięstwo.
Już kilka tygodni później Tomaszewski z kanistrem w ręku chciał tego “profesjonalistę” palić na stosie.
Bestia medialna
Podczas Euro 2012 będę kibicował Niemcom. A meczów z udziałem drużyny Smudy i Laty oglądać nie będę
Jan Tomaszewski dla TVN24
Jak aktywność medialną Tomaszewskiego odbierają nasi rozmówcy?
Łapiński: – Janek, mam wrażenie, idzie najprostszą drogą, by być dostrzeżonym. Krytykuje bez wahań i bez wątpliwości. Jego wypowiedzi są nastawione na krzyk, a nie na treść, wiele z tego nie wynika.
Chojnacki: – To jest taki sposób życia. Jeśli ktoś jest w mediach, to im bardziej zdecydowanie, tym lepiej dla oglądalności – nie tylko w piłce. To nie musi być nawet oparte na faktach. Taka jest nasza rzeczywistość. Jest ostro, jest dobrze.
Bayer: – Jego wypowiedzi są czasem bardzo ostre. A czy zawsze ma rację? Tego bym nie powiedział, ale każdy dla siebie coś wyczyta, poza tym każdy ma też prawo do swojego zdania.
Pawlak: – Wydaje mi się, że odniósłbym to szerzej do osób, które komentują piłkę. Najlepiej być w kontrze do wszystkiego i wyrażać kontrowersyjne opinie. Z wszystkim się nie zgadzać. Prędzej czy później ktoś będzie chciał tego słuchać, taka osoba będzie zapraszana do programów, udzielać wywiadów. Ludzie żyją takimi wypowiedziami. Natomiast trzeba podkreślić, że Jan Tomaszewski jest zasłużonym piłkarzem i ma prawo do swojej opinii.
Czachowski: – To jest objaw głębokiej prawdy. On zawsze to, co mu leży na sercu, mówi. Wypowiada się pod każdym kontekstem. Na pewno wiele rzeczy go boli jako człowieka, który przeżył dużo w futbolu, zdobywał medale mistrzostw świata i Igrzysk Olimpijskich.
Szansa… Aj Jezus Maria. Opowieść o reprezentacji Andrzeja Strejlaua
Trzeba Tomaszewskiemu oddać to, że w swoich wypowiedziach jest barwny. Gdyby krytykował, ale stylistycznie na jedno kopyto, zapewne nie byłby aż tak poczytny, szczególnie w bulwarowej prasie. Tomaszewskiego stać jednak na ciekawe porównania i, by tak rzec, wycieczki intelektualne. – Mnie nauczyła mówić moja pierwsza żona. Poprawiała błędy. I dzięki niej nie używam już sformułowań w stylu: „ja rozumie”, „ja nie umie” – przyznał sam “Tomek”. – Piłkarze na ogół nie są zbyt wyrafinowanymi mówcami, bo muszą szybko gadać. Podłapują sporo boiskowej gwary. Winni są też dziennikarze. Przecież wszystko zależy od ich pytań. „Co pan czuł, jak pan strzelił bramkę?” No, kurwa, co czułem? Zamknąłem oczy, pierdolnąłem! I wpadła.
Weźmy przykładowe cytaty o aferze korupcyjnej i generalnie o PZPN-ie. Wtedy pan Jan naprawdę przeżywał swoje powiedzonkowe Wembley.
- “Afera Rywina to będzie przy tej jak, za przeproszeniem, spłuczka klozetowa przy wodospadzie Niagara”.
- “Ja już mówiłem, że w sprawie korupcji nie mamy do czynienia z jedną czarną owcą, tylko z całym stadem baranów zarażonych BSE”
- “Powinni zmienić nazwę na Polski Związek Piłki Nienormalnej”
- “Skoro Grzegorz Lato uważa, że trzeba przebaczyć klubom za grzechy sprzed 2005 roku, to w takim razie niech wrócą do pracy skorumpowani sędziowie i piłkarze. Chociaż piłkarze i tak mają wszystko i wszystkich w dupie z PZPN na czele”
- “Żeby burdel zaczął dobrze funkcjonować, nie maluje się ścian, tylko wymienia panienki”
- “Michał Listkiewicz na konferencji powiedział, że dla polskiej piłki kupę zrobił i kupa mu jeszcze została do zrobienia”
Można przeczytać analizy psychologiczne, że zajadła krytyka to obrona własnego ego, a, jakkolwiek spojrzeć, Tomaszewski jest na futbolowym aucie. To znaczy – może mówić i ludzie chcą go słuchać, natomiast nie ma wpływu na piłkarską rzeczywistość. On, jeden z bohaterów ery Górskiego. Może boleć.
Nie wchodźmy w to głębiej, żadni z nas psychologowie, zakończmy natomiast ten wątek nieco optymistyczniej – mimo wszystko trudno Tomaszewskiemu zabierać to, że on chyba po prostu chce dobrze. Wyraża to często w kuriozalny i niepoprawny sposób, ale na końcu zależy mu, by polska piłka rosła w siłę, byśmy wygrywali.
To cenne, są przecież ludzie, również byli piłkarze, którzy mają to kompletnie w dupie. Tomaszewski wciąż walczy. – Ogromnie cierpię, gdy widzę degrengoladę naszego futbolu – przyznał. – Wielu ludzi twierdzi, że tylko raz w Polsce narodziło się pokolenie piłkarzy, którzy potrafili nawiązać walkę ze światową czołówką, a potem Pan Bóg nas pokarał i rodzili się sami nieudacznicy. Jestem odmiennego zdania i uważam, że obecnie mamy bardziej utalentowaną młodzież niż kiedyś. Niestety, po kilku latach, już jako seniorzy ci sami zawodnicy przegrywają mecz za meczem, kompromitując nas i siebie.
Whistleblower
O czym ja bym pisał, gdyby w PZPN-ie byli normalni ludzie? Gdyby nie było mumii bez żadnych propozycji dla kibiców? Kto by mnie wtedy czytał?
Jan Tomaszewski na łamach Playboya
Tomaszewski w 2005 roku został szefem Komisji Etyki Polskiego Związku Piłki Nożnej. Data to oczywiście nieprzypadkowa, polski futbol wchodził wówczas w korupcyjny zakręt. Michał Listkiewicz uznał zatem, że Tomaszewski może być właśnie tym, który ze swoją bezkompromisowością pomoże naszej piłce wyjść na prostą. A przy okazji prezes PZPN przyciągnął w ten sposób do związkowego obozu jednego ze swoich najzajadlejszych oponentów. Parafrazując znane powiedzonko: nie możesz go uciszyć, więc spraw, by się do ciebie przyłączył. „Listek” mówił: – Komisja będzie się natychmiast zbierać w tego typu sytuacjach, wyjaśniać zjawiska, badać je i formułować wnioski dla władz związku oraz współpracować z prokuraturą. Będzie miała prawo rozmawiać i prosić o wyjaśnienia dowolnego członka PZPN, począwszy od prezesa, a skończywszy na piłkarzu drużyny klasy C.
Trzeba oddać „Tomkowi”, że do pracy rzeczywiście miał zapał. Co chwila podrzucał nowe pomysły, co chwila też groził, że jeśli jego rozwiązania nie zostaną przyjęte, to odejdzie. Raz były to idee lepsze, raz gorsze, ale generalnie – działo się.
Tomaszewski domagał się na przykład oświadczeń majątkowych sędziów. – Każdy arbiter będzie musiał wpisać swoje dochody i majątek jaki posiada. Żeby później nie okazało się, że skromnie opłacany urzędnik mieszka w willi i jeździ luksusowym autem. Chciał deklaracji od sędziów, że nigdy nie ustawili spotkania. – Jeśli takiego nie podpisze, nie będzie brany pod uwagę przy ustalaniu obsady na mecze ligowe. Sędziowanie nie jest przymusowe, jeśli ktoś nie chce dostosować się do naszych reguł, może robić coś innego. Oczekiwał telefonu w ciągu dwóch godzin, jeśli ktokolwiek wpadnie na choćby korupcyjny cień. – Ta propozycja ma dwa cele. Po pierwsze sprawi, że działacze będą bali się wpływać na arbitrów, a po drugie pozwoli na dokonywanie prowokacji bez udziału prokuratury. Na przykład ktoś ze związku poprosi zaprzyjaźnionego działacza o telefon do sędziego. Jeśli ten nie powiadomi PZPN, natychmiast zostanie odsunięty.
Oświadczenia majątkowe udało się nawet wprowadzić, natomiast im dalej w las, tym bardziej Tomaszewski na tym stanowisku stawał się niewygodny. Komisję założono w czerwcu, a już we wrześniu Listkiewicz kręcił nosem. Tomaszewski cały czas uderzał choćby w Bońka, zarzucając mu na przykład, że ten złamał prawo przy procesie licencyjnym Widzewa w sezonie 2004/05 (Boniek potem wygrał proces o zniesławienie). Co gorsza dla PZPN-u, Tomaszewski nieustannie walił też w sam związek, zarzucając mu choćby niegospodarność. Trzeba było się go pozbyć. Listkiewicz wymyślił zatem kolejny fortel – sam zwołał posiedzenie Komisji Etyki, bez Tomaszewskiego, ale reszta członków się pojawiła. Przegłosowano rozwiązanie tego tworu, mniej więcej pół roku po jego założeniu.
Tomaszewski grzmiał o zdradzie, lecz tyle mu pozostało. Przez lata pozycjonował się medialnie jako bezkompromisowy whistleblower, ostatni sprawiedliwy polskiego futbolu i bardzo szybko do tej roli powrócił. Po prostu zmienił obiekt ataków – z Mariana Dziurowicza, a potem “Listka”, przerzucił się na Latę.
Załóż konto w Fuksiarz.pl i sprawdź ofertę zakładów!
Choć, co dość ciekawe, odpuścił Bońkowi. Jeszcze na początku XXI wieku się z nim procesował i poświęcał mu lwią część swojej medialnej aktywności, oskarżając o rozmaite przekręty, a nawet obwiniając o porażkę reprezentacji Polski na mistrzostwach świata w Korei i Japonii. Ale po latach całkowicie zmienił front i zaczął traktować Bońka jako wielkiego wybawcę polskiego futbolu. – Dla niego mógłbym być nawet listonoszem – zdarzyło mu się rzucić. Wydaje się, że dał tu o sobie znać po prostu spryt byłego już prezesa PZPN-u, który przyciągnął “Tomka” do swojego obozu, oddał mu należne honory, no i w efekcie miał z nim święty spokój. – Janek jest jaki jest i on się już nie zmieni. Możliwości są dwie: można to zaakceptować albo zerwać z nim wszelkie kontakty – skwitował “Zibi”.
Zawsze na kontrze
Byłem wierny tylko pierwszej miłości, czyli piłce
Jan Tomaszewski na łamach “Wprostu”
Kontrowersyjne posunięcia Tomaszewskiego można wyliczać jeszcze długo. W 1982 roku wstąpił on do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego, oficjalnie popierając tym samym wprowadzenie w Polsce stanu wojennego. I, co również interesujące, akurat w tej sprawie zdania nie zmienił. – Chryste Panie, a czy ja kiedyś ukrywałem, że byłem w PRON-ie? – pieklił się w wywiadzie dla “Wprostu”. – Ba, ja publicznie poparłem stan wojenny. Byłem w Hiszpanii i widziałem więcej niż wy tutaj w Polsce. Tam w telewizji mówili, że na granicy Polski stali żołnierze Związku Radzieckiego. Nie Europejczycy, tylko Azjaci. Rozwiązałem kontrakt w Hiszpanii i przyjechałem do Polski, bo tu była moja rodzina. Do dzisiaj nie mam jasnej odpowiedzi w sprawie stanu wojennego. Jak dzisiaj słyszę tych mędrców, którzy mówią, że stan wojenny był niepotrzebnie wprowadzony, bo nie groziła nam inwazja…
Jechali po złoto, wrócili z rozczarowaniem
W 2011 roku Tomaszewski dostał się do parlamentu z ramienia Prawa i Sprawiedliwości. Piał wówczas z zachwytu nad politycznym kunsztem Jarosława Kaczyńskiego. Kilka lat później był już w Platformie Obywatelskiej i rozpływał się nad Ewą Kopacz. Zresztą “Tomek” z właściwą sobie prostolinijnością przyznał “Wprostowi”, że stałość uczuć nawet w życiu prywatnym nie była jego mocną stroną. – Prowadziłem swoje prywatne życie na własnych zasadach. Byłem samotnym, białym żaglem. Nie było mnie w domu dwieście dni w roku. Miałem trzy żony, wspaniałe kobiety, ale one wyszły za marynarza. Wyjeżdżałem bez przerwy, mieszkałem w hotelach, a one siedziały w domu i czekały. Niczego nie żałuję. Zdawałem sobie sprawę od samego początku, jak będą wyglądać moje związki. Spędziliśmy wspaniałe chwile, ale później wszystko się rozmyło. I nawet nie mam do siebie pretensji, bo to nie przeze mnie, ale przez piłkę.
Jednego możemy być więc stuprocentowo pewni – pan Jan, który wczoraj skończył 74 lata, polskiej piłki nie porzuci nigdy. Za bardzo mu na niej zależy. I chyba po prostu nie potrafiłby z dala od niej żyć.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
PAWEŁ PACZUL
CZYTAJ TAKŻE:
- Jean-Michel Aulas. Instytucja większa niż klub
- Przetrwać trudną zimę. Jak to jest być czerwoną latarnią?
- Wywiad z Przemysławem Szymińskim
Fot. FotoPyk & Newspix