W wieku 81 lat zmarł Orest Lenczyk, jeden z najwybitniejszych polskich szkoleniowców, a przy okazji jedna z najniezwyklejszych postaci całego piłkarskiego środowiska w naszym kraju. Cześć jego pamięci. Przypominamy reportaż Michała Kołkowskiego i Pawła Paczula, którzy przed czterema laty drobiazgowo prześledzili trenerskie losy trzykrotnego mistrza Polski.
***
„Nie wspominam Lenczyka dobrze. Dla mnie jest bardzo słabym trenerem i niesympatycznym człowiekiem”.
„Trener-legenda. Mogę o nim mówić w samych superlatywach”.
„Jeśli ma się złego trenera, a mój trener w Śląsku jest naprawdę bardzo zły, sytuacja jest trudna”.
„Jest niezwykle inteligentnym człowiekiem, przez co czasem nierozumianym”.
Tak, zdecydowanie można powiedzieć, że Orest Lenczyk w czasie swojej trenerskiej kariery budził różne, często skrajne emocje. Jedni lubili z nim pracować i do dziś oddają mu szacunek. Doceniając, że doprowadził ich do czasem i jedynych sukcesów w karierze, żeby wspomnieć wicemistrzostwo kraju z Bełchatowem i mistrzostwo ze Śląskiem. Inni jednak z trudem zmuszają się do nazywania Lenczyka trenerem. Bywa określany „panem od WF-u”, który przedziwnymi ćwiczeniami na salce gimnastycznej godzi w imię piłkarza, a jego stosunek do dobrego wychowania bywa cholernie upierdliwy.
Jakim więc trenerem naprawdę był Orest Lenczyk?
***
Marcin Komorowski: – Nie chodzi o to, że trener na mnie nie stawiał. Chodzi o podejście do młodszych piłkarzy oraz o wiedzę na temat taktyki. Jedno, co trzeba mu przyznać, to fakt, że potrafił przygotować do sezonu. Czuje to. Na tym bazował i dzięki czemu odniósł sukces.
Rafał Grodzicki: – Moje wspomnienia z trenerem są bardzo miłe. Dzięki niemu mogłem zadebiutować w Ekstraklasie, przeżyć tę całą długą historię w lidze. Bardzo dużo mu zawdzięczam. To jest człowiek, od którego można czerpać wiele wzorców.
Grodzicki i Komorowski pod komendą Lenczyka spotkali się w Bełchatowie. Aż niewiarygodne, jak diametralnie różni się ich opinia o tym samym człowieku. Wiadomo – jeden grał więcej, drugi nie grał w ogóle. Jak wspominał Paweł Magdoń, gdyby Lenczyk miał do wyboru masażystę albo Komorowskiego, to w wyjściowej jedenastce bełchatowian zagrałby masażysta. Natomiast trudno powiedzieć, że odbiór jednego szkoleniowca może się tak różnić tylko z uwagi na czas spędzony na boisku. Wiele było przecież przypadków piłkarzy, którzy wypowiadali się sympatycznie o swoich trenerach nawet pomimo tego, że ci na nich nie stawiali. Zresztą: Grodzicki to też nie był żaden wierny żołnierz Lenczyka. W wicemistrzowskim sezonie zagrał tylko nieco ponad połowę meczów. A jednak trenera niezwykle ceni i zachował o nim dobre wspomnienia.
Mówi: – Imponował mi podejściem do życia, takim bardzo spokojnym. To wszystko było dla mnie czymś nowym, kiedy zetknąłem się z Bełchatowem i trenerem. Trenerem-legendą. Wcześniej mogłem go oglądać tylko w telewizji. Okazał się niezwykle inteligentny. Miał indywidualne podejście. Nie tylko do piłkarzy, bo do każdej osoby z klubu starał się inaczej podchodzić. Zgłębić charakter nie tylko zawodnika, ale na przykład także asystenta. To sprawiało, że potrafił zbudować drużyny z sukcesami. Mówię o Śląsku, o Bełchatowie, czy o Zagłębiu, z którym doszedł do finału Pucharu Polski.
Jak z kolei widział to Komorowski? Dokładnie inaczej.
Oddajmy Marcinowi głos: – Lenczyka cechował brak jakiejkolwiek komunikacji i podejścia psychologicznego do młodych zawodników. Może to była ta stara szkoła, nie mam zielonego pojęcia. Ja nigdy nie dostałem od niego szansy i nigdy nie czułem, jako młodszy zawodnik, który wchodził do drużyny, wsparcia. Stwierdzenia w stylu: „Spokojnie, czekaj, przyjdzie ten moment, dostaniesz swoją szansę”. Dlatego – dzięki Bogu! – zdecydowałem się na odejście z Bełchatowa i chyba to była bardzo dobra decyzja.
– Ze swojej inicjatywy trener w ogóle ze mną nie rozmawiał i tylko co chwilę miał jakieś uszczypliwe uwagi – dodaje Komorowski. – A wręcz był wulgarny i chamski. Wszystkie pretensje zawsze kierował podczas treningów, nieważne czy robiłem coś dobrze czy źle. Nigdy sam jako trener nie poprosił mnie na rozmowę, żeby wytłumaczyć, zmobilizować, pomóc. I to nie tylko do mnie miał niezrozumiałe pretensje, również do innych chłopaków. Podam przykład, który ze względu na chamskie zachowanie utkwił mi wyjątkowo w pamięci. Byliśmy na obozie na Cyprze, Kuba Tosik w sparingu stracił piłkę. Poszła z tego kontra i straciliśmy bramkę, ale od tego są przecież gry kontrolne, żeby próbować różnych założeń taktycznych i ustawień. Tymczasem Lenczyk wstaje z krzesła i krzyczy: „Tosik, ty kutasie, co robisz!?”. Trener z klasą i na poziomie raczej się tak nie zachowuje.
Orest Lenczyk podczas zgrupowania Bełchatowa. (fot. NewsPix.pl)
Komorowski ma również poważne zastrzeżenia do wiedzy taktycznej Lenczyka. Opowiada: – Dla mnie nie miał zielonego pojęcia o taktyce. Totalne nieporozumienie. Improwizował. Podam przykład. Mamy odprawę, którą prowadzi Marek Zub i on rzeczywiście miał pojęcie. Wiedział, co chce powiedzieć. Jednak nagle przerywa mu Lenczyk i mówi: „Stop, stop, stop”. Wtedy grał na stoperze Darek Pietrasiak z Edkiem Cecotem. Lenczyk zakrył buzię, wszyscy czekają, chwila konsternacji i Lenczyk przemawia:
– Pietras… Jak Edek ma piłkę, to ty powinieneś mu na obieg iść, żeby on miał możliwość zagrania!
– Każdy się po sobie patrzył, no bo jak? Jeden stoper ma iść drugiemu na obieg?! – dziwi się Komorowski. – Czy on nas wypuszcza, czy mówi na serio? Ale trener kontynuował swoje złote myśli, więc wiadomo było, że nikogo nie wypuszczał. On to mówił na serio!!! Myślę, że tym przykładem zakończymy jakiekolwiek rozmowy dotyczące wiedzy pana Lenczyka na temat taktyki.
A co z podejściem Lenczyka do tak zwanego dobrego wychowania? Wszyscy wiemy, że trener przykładał do tego bardzo dużą wagę, w XXI wieku wręcz niespotykaną. Kiedy w 2011 roku pojawił się pierwszy raz w szatni Śląska Wrocław, kazał piłkarzom wstać i powiedzieć chórkiem: „Dzień dobry, panie trenerze!”. Gdy usiedli, odparł: „Dzień dobry, kochani piłkarze!”.
Znowu – Grodzicki z Komorowskim mają do tego dwa różne podejścia.
Pierwszy twierdzi: – Myślę, że obecnie brakuje mi tego w szatni. Jest dużo młodzieży, ale ona nie jest wychowana. Nie wiedzą o tym, że jeśli wchodzi trener do szatni, to się wstaje i mówi dzień dobry. Że nie podaje się starszej osobie ręki jako pierwszym. Bo tak nie wypada. Wypada natomiast do każdego starszego człowieka mieć szacunek i przede wszystkim tego uczył trener. Pamiętam, że graliśmy sparing z KSZO Ostrowiec. Sędziował nam najlepszy w ówczesnych latach polski arbiter, pan Granat. Była sporna sytuacja i Marcin Komorowski zaczął się wykłócać z sędzią, a sam przyszedł do Bełchatowa z czwartej ligi. Lenczyk zaraz ściągnął go z boiska. Zwrócił mu wtedy uwagę, czy on nie wie, kto to jest. Życzył sobie, by jego zawodnik miał do takiego arbitra szacunek. Dla mnie to była abstrakcja, ale ta sytuacja uczyła wychowania, pokory i podejścia.
Komorowski zapamiętał to nieco inaczej: – Podczas gry nie zgadzałem się z decyzją sędziego Granata i coś mu powiedziałem. Lenczyk chyba to zauważył i dobrze zapamiętał, ponieważ po meczu woła mnie do siebie, oczywiście stoi już z Granatem i mówi: „Wiesz, kto to jest?! Wiesz co to jest za sędzia?!”. Ogromne miał do mnie pretensje, że miałem czelność nie zgodzić się z decyzją arbitra i wyraziłem swoje niezadowolenie. Potem wszyscy zobaczyliśmy, kim był ten sędzia…
I dalej Komorowski: – Najlepsze u Lenczyka było cmokanie, jak kogoś wołał albo coś chciał, to po prostu cmokał, tak jak się cmoka na psa, żeby do nas przyleciał. Po jakimś czasie, nie wiem zupełnie czemu, wszyscy na to reagowali. Była zresztą jedna zabawna sytuacja odnośnie cmokania. Wyjechaliśmy na obóz na Cypr, Lenczyk zabrał ze sobą żonę z córką i wnuczkiem albo wnuczką, nie pamiętam już. Idziemy plażą, bo przed meczem mieliśmy rozruch, rodzina z przodu, potem cała drużyna, no i Lenczyk ze sztabem szkoleniowym na końcu. Lenczyk chciał zawołać jakiegoś zawodnika, żeby pogadać z nim przed meczem, więc zaczął cmokać. Chyba nie sposób się nie domyślić, kto zareagował pierwszy. Najwidoczniej to cmokanie stosował do wszystkich, nie tylko na ludzi, z którymi pracował.
Tak naprawdę panowie zgadzają się w jednym. Lenczyk umiał przygotować zespół, mimo stosowania dość dziwnych metod.
Grodzicki: – Mnie wcale nie przerażały jego metody treningowe. Teraz, kiedy sam zagłębiam się w trenerkę, inaczej się pracuje, ale zasadniczo bazą tych treningów nadal są zajęcia trenera Lenczyka. I doktora Wielkoszyńskiego, z którym Lenczyk współpracował. Ja uważam, że oni wyprzedzili rzeczywistość co najmniej o dekadę. Okej, można się było z tego śmiać, myśmy też się śmiali w Bełchatowie. Przewroty, unoszenie materacy – był ubaw. Do momentu, w którym zauważyliśmy, że jesteśmy bardzo dobrze przygotowani fizycznie i swobodnie się czujemy na boisku, wygrywając mecz za meczem. Kiedy przyszły pozytywne rezultaty, każdy zaufał w stu procentach trenerowi Lenczykowi. Można zresztą wymienić naprawdę wielu podopiecznych trenera, którzy zaistnieli w futbolu.
LENCZYK, CZYLI WYCHOWAWCA
„Wychodzimy na mecz, w pierwszej minucie sami strzelamy sobie gola, osiągamy jednocześnie dwa cele. Po pierwsze – głupią bramkę mamy już za sobą. Po drugie – zostaje nam nie godzina, ale osiemdziesiąt dziewięć minut na wyrównanie strat.”
Wydanie „Sportowca” z 1978 roku wyraźnie wskazuje, że już w tamtych czasach Orest Lenczyk miał cięty język i ciekawe pomysły taktyczne w zanadrzu. Ale nie ma co tutaj za bardzo ironizować, ponieważ osiągnął wówczas wielki sukces i to już na samym początku swojej szkoleniowej kariery. Prowadzona przez niego Wisła Kraków w sezonie 1977/78 sięgnęła po mistrzostwo kraju, na które czekała dwadzieścia osiem długich lat. „Tempo” chwaliło w tamtym czasie Lenczyka przede wszystkim za odważne wprowadzanie do składu utalentowanej młodzieży, co jest dość paradoksalne w zestawieniu ze wspomnieniami Marcina Komorowskiego czy słynnym ściągnięciem z boiska debiutującego Filipa Jagiełły z Zagłębia Lubin już w trzydziestej minucie spotkania.
O tym, jak odważnie Lenczyk w Krakowie inwestował w młodzież wie najlepiej Marek Motyka, który w zespole „Białej Gwiazdy” pojawił się przed rundą wiosenną i zdążył dołożyć cegiełkę do mistrzowskiego tytułu. Szkoleniowiec krakowskiej ekipy obdarzył wtedy Motykę wielkim zaufaniem, choć w zespole Wisły aż roiło się od zawodników o uznanym dorobku, którzy krzywili się na widok „Marcysia” w wyjściowe jedenastce.
– Wisła miała bardzo mocną ekipę, również w defensywie. Na mojej pozycji był przecież Antoni Szymanowski. Dalej – Płaszewski, Maculewicz, Musiał, Budka. Trudno było dwudziestoletniemu chłopakowi z Hutnika przebić się do wyjściowej jedenastki w takim towarzystwie, klub walczył wówczas o mistrzostwo Polski – wspomina Motyka. – Tak naprawdę, to byłem już dogadany z Ruchem Chorzów z uwagi na tę konkurencję w Krakowie, ale właśnie trener Lenczyk zapewnił, że widzi mnie w zespole i będzie na mnie stawiał. U niego zadebiutowałem w barwach Wisły. Brakowało mi wtedy ogrania, wchodząc do drużyny byłem spięty, stremowany. Lenczyk był dla mnie trochę takim trenerem-ojcem. Wiedziałem, że cały czas mam jego wsparcie. Przesunął Antka Szymanowskiego na środek obrony, żeby dla mnie zrobiło się miejsce na prawej stronie bloku defensywnego. Zacząłem regularnie występować i niedługo potem świętowaliśmy już w Krakowie mistrzostwo Polski.
Wisła zwyciężyła wówczas minimalnie, wyprzedzając o punkt Śląsk Wrocław i o dwa oczka Lecha Poznań. Wielki sukces trenerski już na starcie pierwszoligowej kariery Lenczyka stał się rzeczywistością. Trudno o lepszy start w zawodzie.
Motyka kontynuuje opowieść: – Lenczyk to już wtedy był człowiek bardzo charyzmatyczny, choć niełatwy. Niezwykle inteligentny. Kiedy się z nim pierwszy raz zetknąłem w Wiśle, był w zasadzie bardzo młodym trenerem, ale swoją wiedzę już miał. Przede wszystkim jednak – nie przeszkadzał nam. Zdawał sobie sprawę, że dostał do dyspozycji mocny zespół. Na każdej pozycji – reprezentant Polski. Albo seniorski, albo młodzieżowy. Wielki potencjał. Budka, Lipka, Nawałka, Wróbel, Jałocha, Iwan – to byli wszystko młodzi chłopcy z mojego rocznika, w których Lenczyk odważnie inwestował. Nie musieliśmy długo czekać na szansę regularnej gry. Można tylko ubolewać, że taka drużyna zdobyła tylko jedno mistrzostwo kraju. To duży niedosyt, bo z tą drużyną powinniśmy byli zdobywać mistrzostwo co roku przez cztery, pięć sezonów. Potencjał nie został do końca wykorzystany.
Niewiele brakowało, a Lenczyk w spektakularnym stylu poszedłby z Wisłą za ciosem.
Polska drużyna świetnie radziła sobie bowiem w Pucharze Europy. Wówczas już w pierwszej rundzie rozgrywek można było wylosować naprawdę wymagającego przeciwnika i właśnie tak trafiła „Biała Gwiazda”, skojarzona przez los z Brugge KV. Trzeba wiedzieć, że Belgowie stali w tamtym momencie dużo wyżej niż teraz, skoro ledwie w poprzednim sezonie doszli do samego finału Pucharu Europy, gdzie minimalnie ulegli mocarnemu Liverpoolowi. Wisła była więc skazywana na pożarcie.
Pierwszy mecz – planowo w papę, choć nisko. 1:2 po golu w końcówce Kapki. A rewanż? Szok. 3:1 do przodu po trafieniach Kmiecika, Lipki i Krupińskiego. Legendarny Ernst Happel, który wówczas prowadził Brugię, wprost nie mógł w to uwierzyć.
Mówił: – Wisła sprawiła nam, nie ukrywam… przykrą niespodziankę. Po przerwie, gdy zdobyliśmy wyrównującą bramkę i krakowianie sprawiali wrażenie zespołu, który już zrezygnował z walki. Takie pozorne ich zachowanie sprawiło, że mój zespół został „uśpiony”. W efekcie wykazał w ostatniej fazie meczu słabą koncentrację – i stąd sukces Wisły. Aktualna drużyna Brugii gra, niestety, o wiele słabiej niż przed rokiem. Muszę Wiśle pogratulować zwycięstwa i życzyć jej powodzenia w dalszych bojach o Puchar Europy. Nie będę chyba zarozumiały, jeśli powiem, że pokonali trudną, bardzo wysoką przeszkodę. Uwzględniając nawet fakt, że moja drużyna nie błyszczy taką formą jak przed rokiem, to i tak prezentuje wysoki poziom i cieszy się dobrą marką na międzynarodowej arenie. Wygranie z Brugią to wyśmienita wizytówka dla drużyny, która przeciera sobie międzynarodowe szlaki.
Co na to Lenczyk? – Cieszę się, to zrozumiałe, ze zwycięstwa. Uważam, że ono się nam należało. Moi podopieczni walczyli do końca bardzo ambitnie i zagrali lepiej od swoich słynnych rywali. W tej sytuacji należy wybaczyć nam drobne błędy. W piłce nożnej liczą się przede wszystkim bramki, a tych my zdobyliśmy w sumie więcej. Chciałbym wylosować teraz też markową drużynę. Ucieszę się, gdy będzie to Real Madryt.
Wisła Kraków 3:1 KV Brugge (Puchar Europy 1978/79).
Wymarzonego Realu ostatecznie nie było. Wiśle trafiła się Zbrojovka Brno, którą też udało się odpalić. Następnie – w ćwierćfinale – „Biała Gwiazda” skonfrontowała się ze szwedzkim Malmö FF. No i niestety, tym razem to Wisła po zwycięstwie w pierwszym meczu 2:1, pokpiła rewanż tak jak Brugia. Wyleciała z Europy po porażce 1:4 w rewanżowym starciu. „Zaćmienie Białej Gwiazdy”. „Szczęście było blisko…”. Tak pisała prasa i są to zrozumiałe tytuły, skoro od stanu 1:1 w 20 ostatnich minut Wiślacy przyjęli trójkę.
Motykę do dziś boli tamta klęska: – Oczywiście wtedy w Wiśle trener Lenczyk był jeszcze bardzo młodym szkoleniowcem. Miał prawo popełniać błędy i popełniał je. Ale trafił na grupę niezwykle utalentowanych piłkarzy, więc jego ewentualne pomyłki często nie niosły za sobą aż takich konsekwencji jak mogłoby to być w jakimś innym klubie. Pierwszy sezon – od razu mistrzostwo. Zagrał na wysokich nutach. W pucharach byliśmy naprawdę blisko awansu do półfinału Pucharu Europy. Straciliśmy wtedy życiową szansę na wielki sukces w starciu z Malmö FF, półfinał był naprawdę na wyciągnięcie ręki. Niedługo potem w Lublinie przegraliśmy też finał Pucharu Polski, prowadząc do przerwy 1:0. Skończyło się 1:2. Powtarzam – nie wykorzystaliśmy potencjału.
Kilka potwornych błędów w tamtych arcyważnych dla klubu spotkaniach popełnił bramkarz „Białej Gwiazdy, Stanisław Gonet. Który niedługo potem zakończył zresztą karierę. Według Motyki – nie wytrzymał presji, zeżarło go poczucie winy. Lenczyk też zadręczał się porażkami swoich podopiecznych.
– Lenczyk się po porażkach nie wściekał. Przeciwnie – zamykał się w sobie – uważa „Marcyś”. – Przez jakiś czas w ogóle się do nas nie odzywał. Wszystko sobie gdzieś tam w głowie analizował, siedział smutny z boku. Nie rozmawiał z nikim. Kiedy już przerywał milczenie i omawiał z nami porażkę, jego słowa były bardzo wyważone. Nigdy nie próbował się wyładowywać czy w jakiś sposób odreagowywać złego wynik na zawodnikach. Był częścią zespołu, jechaliśmy wszyscy na jednym wozie. Ale porażkę ze Szwedami naprawdę ciężko było przełknąć. I trenerowi, i nam. Graliśmy znakomity mecz, mieliśmy ich na kolanach. Oni już zwiesili głowy, nie wierząc w odrobienie strat. Prezentowaliśmy się świetnie. Tylko co z tego? Sami sprokurowaliśmy sytuacje dla przeciwnika i przegraliśmy, do dziś nie rozumiemy zresztą dlaczego. Ten mecz był arcyważny. W półfinale czekała na nas Austria Wiedeń, w finale zagralibyśmy z Nottingham Forrest. Rywale, z którymi można było powalczyć. Puchar Europy naprawdę był w zasięgu.
Cóż, Lenczyk przygodę z Wisłą zakończył w 1979 roku, ale do klubu miał wrócić jeszcze trzy razy.
– Pamiętam, że w sezonie 1984/85 mieliśmy mecz Pucharu Zdobywców Pucharów, rywalem była drużyna z Islandii – opowiada Marek Motyka. – Ja w rewanżu nie mogłem wystąpić, złapałem kontuzję. U siebie zresztą wysoko wygraliśmy, więc nie było potrzeby się forsować. Mimo to, strasznie żałowałem, że ucieknie mi wyjazd do tak ciekawego kraju jak Islandia. Bo przecież każdy trener w takiej sytuacji wziąłby dodatkowo zdrowego zawodnika, a kontuzjowanego zostawił w kraju. Ale nie trener Lenczyk. On powiedział: „Zasłużyłeś sobie całokształtem swojej pracy na ten wyjazd”. I rzeczywiście, poleciałem z drużyną na to spotkanie. Byłem mu bardzo wdzięczny, bo zaliczyłem piękną wycieczkę. Trener na odprawie zrobił wtedy również inny numer. Wisła miała dwóch równorzędnych bramkarzy – Zajdę i Gaszyńskiego. Bronił ten, który miał akurat dobrą passę. W pierwszym meczu z Islandczykami między słupkami stanął Jurek Zajda. Więc spodziewaliśmy się, że w rewanżu będzie podobnie. A trener Lenczyk w szatni przed meczem stwierdził, że o obsadzie bramki zadecyduje rzut monetą. Powiedział: „Gaszyński orzeł, Zajda reszka”. Wypadło na orła, więc zagrał Gaszyński. Wiadomo, dwumecz był już w zasadzie rozstrzygnięty, rywal dość słaby. Ale zachowanie trenera i tak nas zaskoczyło. Zapamiętam to do końca życia.
Orest Lenczyk. (fot. NewsPix.pl)
Takich sytuacji z udziałem Lenczyka, które Motyka zapamięta do końca życia, było o wiele więcej. Już na pierwszym etapie swojej trenerskiej pracy ówczesny szkoleniowiec Wisły zasłynął jako miłośnik wprowadzania do zespołu piłkarzy młodych, nieopierzonych. Lenczyk często wyżej cenił takich niedoświadczonych nastolatków niż graczy z dziesiątkami występów w reprezentacji kraju na koncie.
Co oczywiście było zarzewiem licznych konfliktów. Starszyzna chciała grać, a nie oglądać na boisku żółtodziobów.
Znowu Motyka: – Ulubieńcem trenera może nie byłem, ale rzeczywiście czułem jego sympatię. Prawda jest taka, że go po prostu na boisku nie zawiodłem. Dał mi szansę, co było bardzo ważne, ale ja z tej szansy potrafiłem skorzystać. Lenczyk nikogo nie ciągnął za uszy. Aczkolwiek nie zaprzeczam, że czułem nie tylko wsparcie. Również szacunek trenera. On wiedział, że ja nie piję, nie palę, że studiuję. Generalnie – dobrze się prowadzę. Na treningach solidnie się przykładałem, a Lenczyk zawsze takie rzeczy doceniał. Choć potrafił mnie sprowadzić na ziemię, gdy zaszła potrzeba. W pewnym momencie poczułem się w drużynie bardzo pewnie – okrzepłem na prawej obronie. Wiedziałem, że u trenera mam bardzo wysokie notowania. No i Lenczyk szybciutko mnie naprostował. Najpierw na prawej obronie ustawił Targosza, później Lipkę. Ja przez prawie pół sezonu nie grałem w ogóle. Siedziałem na ławie w każdym meczu. To mnie brutalnie sprowadziło na ziemię, bo przecież już mi się zdawało, że konkurencja w zespole mi nie grozi! Trener to zauważył i uznał, że Motyka musi nabrać z powrotem pokory, bo Wisła bez Motyki jak najbardziej może grać. To mi udowodniło, że z Lenczykiem nie ma żartów.
– Byłem na niego bardzo zły, gdy mnie odsunął – dodaje. – Nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi. Chodziłem nawet trochę nadąsany. Na treningach orałem za trzech, a trener jak gdyby tego nie zauważał, nie wystawiał mnie w składzie. Dopiero po latach odważyłem się go o to zapytać, bo sprawa naprawdę nie dawała mi spokoju. A on mi po prostu chciał pokazać, jak ważny jest klub. I że w Wiśle nie tacy zawodnicy jak Motyka mogą wylądować na ławie. Miał dar przekonywania. Potrafił świetnie się wypowiadać i wszystko umiał udowodnić, dlatego trudno było z nim polemizować.
Takie metody wychowawcze Lenczyk stosował na całym etapie swojej kariery.
Sławomir Chałaśkiewicz zetknął się z trenerem w Widzewie Łódź (1987/88). On też pochopnie uznał, że trener już mu w pełni zaufał: – Na początku nie grałem, nawet nie pojechałem na pierwszy mecz z drużyną, wskoczyłem do kadry dopiero w drugiej kolejce. Powiem szczerze, że było ukłucie frustracji, ponieważ podczas okresu przygotowawczego wyglądałem i czułem się dobrze. Wręcz spodziewałem się, że dostanę szansę. Ostatecznie Widzew w pierwszym spotkaniu wypadł słabo, więc trener szukał nowych rozwiązań i w kolejnym meczu już wystąpiłem. Też mnie to trochę zdziwiło, bo wyszła taka huśtawka. Zagrałem wtedy parę udanych spotkań, kolejnym miały być derby z ŁKS-em. Wiadomo – na takie starcia się czeka. Chciałem się – jako młodziak – pokazać w tak prestiżowym meczu. A tu co? Trener znowu mnie posadził na ławkę. Dlaczego? Nie chciał, żebym za bardzo obrósł w piórka.
– Różnie zawodnicy mogą na takie decyzje reagować. Jeden się wścieknie. Bo jak to – cały czas grałem, raptem nie gram, co się dzieje? Chyba mnie ten trener nie lubi. – zauważa Chałaśkiewicz. – Ale ja tego tak nie traktowałem, brałem decyzje trenera jako impuls do dalszej pracy. Na pewno Lenczyk nie lubił zawodników, którzy pozwalali sobie na wejście z nim w jakąś dyskusję. Za takimi sytuacjami nie przepadał. Zawodnicy mieli go słuchać, realizować polecenia. Piłkarze, którzy mieli za dużo do powiedzenia byli odsuwani. Najpierw ze składu, a potem w ogóle z drużyny. Trener nie znosił nieposłuszeństwa.
W podobnym tonie wypowiada się Łukasz Surma, który z Lenczykiem zderzył się po raz pierwszy w Ruchu Chorzów w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Trafił do Chorzowa z Wisły Kraków i liczył na pierwszy plac. Miał dwadzieścia jeden lat, chciał robić postępy. Szkoleniowiec „Niebieskich” momentalnie przypomniał mu, kto w klubie rozdaje karty.
– Nam, młodym zawodnikom, trener na początku wydawał się… Powiem szczerze, dziwny – mówi Surma. – To było moje pierwsze wrażenie na temat pracy z trenerem Lenczykiem. Czym jednak byłem starszy, tym więcej jego z pozoru dziwnych zachowań zacząłem uznawać za normalne, a wręcz bardzo efektywne. Po jakimś czasie byliśmy już gotowi za trenerem pójść w ciemno, zapracował sobie na nasze zaufanie. Trzeba było się mocno postarać, żeby zyskać uznanie w jego oczach. Efekt był taki, że bardzo się tę szansę otrzymaną od trenera doceniało. Dzisiaj się właściwie zastanawiam, czy taki właśnie był jego plan. I myślę, że tak. Trener Lenczyk specjalnie stawiał przed nami tak wysokie wymagania, żeby potem ta wewnętrzna satysfakcja ze zrealizowania jakichś swoich ambicji była jeszcze większa.
– Moja ocena trenera Lenczyka się zmieniała. Kiedy przyszedłem do Ruchu, to mało u niego grałem, więc byłem właściwie trochę na niego obrażony, że mnie nie dostrzega. Jednak wraz z moim wiekiem, ocena jego pracy coraz bardziej wzrasta. Widzę w jego decyzjach celowość, logikę i mądrość. A przede wszystkim, bardzo go szanuję jako człowieka. Pamiętam na przykład taką sytuację pomeczową – dodaje Surma. – Mariusz Śrutwa strzelił wtedy dwie bramki, zwyciężyliśmy 2:0. Wiadomo, jak to w drużynie wygląda – wszyscy czekają na jakąś pochwałę od trenera za dobrze wykonaną pracę. Jest zwycięstwo z czystym kontem, więc byliśmy z siebie zwyczajnie zadowoleni. Co powiedział nam Lenczyk po meczu? Jedno zdanie: „Cieszcie się, że macie Śrutwę w drużynie”. Pamiętam to jak dziś. Jak na takie słowa zareagować? Można się obrazić, że trener nie docenia naszej pracy, bo przecież wygrywa cała drużyna, a nie tylko jeden Śrutwa. Ale można też podejść do tematu jak profesjonalny piłkarz. Mnie to zmotywowało. Bo sobie uświadomiłem, że ja na razie wcale nie jestem taki dobry. Że ktoś inny ciągnie naszą drużynę, a ja jestem tylko jednym z wielu. Poczułem taką wewnętrzną motywację, żeby się rozwijać i też stać wiodącą postacią w zespole. Taki był właśnie trener Lenczyk. Potrafił rzucić jakąś krótką uwagę, czasem jedno zdanie, ale człowiekowi zostawało to w głowie i dawało materiał do przemyśleń.
Zdaniem Tomasza Łapińskiego, który pod wodzą Lenczyka najpierw zadebiutował w Widzewie, a potem za jego kadencji się z klubem pożegnał, trener lubił współpracować z młodzieżą, ponieważ czuł, że ma na nią większy wpływ niż na zawodników doświadczonych, z poukładanym spojrzeniem na futbol i na życie w ogóle.
– W Widzewie paru starszych zawodników wylądowało na ławce, niektórzy wylecieli poza kadrę meczową. Trochę scysji w zespole z tego powodu było. Lenczyk wierzył niemal wyłącznie w młodych. Starszych zawodników trochę nawet z automatu traktował jako zgnuśniałych, którzy dawno osiedli już na laurach, nie potrafią się w stu procentach zaangażować. Świadczą też o tym moje relacje z trenerem – mówi Łapiński. – Na pewno Lenczyk mnie ukształtował. W błyskawicznym tempie zyskałem dzięki niemu olbrzymie doświadczenie, które potem zaprocentowało. Było ewenementem, że jako nastolatek rozegrałem już w swoim debiutanckim sezonie mnóstwo spotkań w ekstraklasie, ówczesnej pierwszej lidze.
„Łapa” dodaje: – Trener Lenczyk kompletnie się nie obawiał ryzyka, jakie niosło za sobą stawianie na takiego dzieciaka jak ja. Pamiętam, że parę środkowych obrońców tworzyłem niekiedy z Krzyśkiem Cuchem, który był ledwie o rok starszy ode mnie. Śmialiśmy się z tego często, bo graliśmy mecze przeciwko takim weteranom, którzy mieli na karku tyle wiosen co my dwaj razem wzięci. Myślę, że trener zawsze chętniej pochylał się nad zawodnikami młodszymi. Starsi gracze zazwyczaj mieli z nim trudniej, pod górkę. Taka była prawidłowość, gdziekolwiek by Lenczyk akurat nie pracował. Zgrzyty wynikały z tego, że piłkarzami o jakimś dorobku i doświadczeniu trudniej było sterować. Oni już swoje widzieli, mieli jakieś tam sukcesy, nie na wszystko się zgadzali. Trener cenił sobie takie… niedoświadczone spojrzenie na piłkę. On najchętniej pracowałby z drużyną, w której każdy zawodnik byłby mentalnie na poziomie wchodzącego do świata wielkiej piłki osiemnastolatka. Bo młody piłkarz każdą decyzję szkoleniowca przyjmuje bezrefleksyjnie. Jest niedoświadczony, nic nie rozumie, nic nie wie. Co innego piłkarz, który od piętnastu sezonów gra na najwyższym poziomie. Taki nawet podświadomie zaczyna oceniać ruchy trenera. Zastanawiać się, dlaczego tak, a nie tak. Lenczyka to denerwowało.
LENCZYK, CZYLI EKSCENTRYK
Niektórzy mają do niego o to pretensje, inni sądzą natomiast, że taki był jego urok. Niemniej – właściwie każdy uważa Lenczyka za – w najlepszym wypadku – ekscentryka, a w najgorszym za kompletnego, nieznośnego dziwoląga. Sam trener zwykł twierdzić, że w środowisku wyróżniało go przede wszystkim unikanie alkoholu i handlu meczami. – Jak jesteś porządny, to zacznij się bać, bo dookoła ciebie więcej jest tych nieporządnych – mawiał.
Jednak dziwacznych cech Lenczyka można naliczyć znacznie więcej.
Pierwszą było na pewno wspomniane już cmokanie na piłkarzy. Wspomina o tym praktycznie każdy zawodnik, który był kiedyś przez Lenczyka prowadzony. Nawet Motykę doprowadzało to do szewskiej pasji. – Pamiętam, jak pierwszy raz mnie to spotkało. Gram sobie, a tu nagle… za plecami słyszę cmokanie. Ktoś tu, kuźwa, cmoka na mnie. Odwracam się, patrzę, a to, cholera, Lenczyk cmoka i coś mi pokazuje. Muszę powiedzieć, że jak się otrząsnąłem z szoku, to trochę się zdenerwowałem. Przecież ja nie jestem koniem. Czemu nie zawoła, tylko na mnie cmoka?! Ponoć była w tym jego cmokaniu pewna filozofia. Chodziło mu o to, że gdyby coś na cały głos krzyczał, to trener drużyny przeciwnej mógłby usłyszeć i zareagować. A kiedy tak cmoknął, to my się już po jakimś czasie nauczyliśmy, że trzeba lekko zbiec do linii i wysłuchać jakiejś uwagi czy korekty taktycznej. Lenczyk nie lubił krzyczeć, machać rękami. Nie był nigdy trenerem, który z boku boiska dyrygował zawodnikami, coś im co chwilę pokazując. Wychodził z założenia, że na trening był czas w tygodniu, a podczas spotkania trzeba się zachowywać w sposób stonowany. Stąd cmokanie, którego kibice nie mogli usłyszeć. Ale nie ukrywam, że mnie to po prostu denerwowało.
– To było takie trochę sprzeczne z tym wizerunkiem człowieka dbającego o pozory, o kindersztubę – zauważa Łapiński. – Z jednej strony dbałość o zasady, z drugiej cmokanie na piłkarza jak na psa. Dowcipy zdarzały mu się generalnie bardzo sporadycznie. Trener Lenczyk miał kilka takich swoich dziwolągów, które go wyróżniały, choć raczej trudno uznać je za żart. Właściwie, to nie przypominam sobie nawet jakiejś próby żartu z jego strony. Ja go generalnie lubię, choć oczywiście nie ma między nami jakiejś relacji przyjacielskiej – dodaje „Łapa”. – Myślę, że trener Lenczyk niewiele takich więzi w trakcie swojej kariery zawiązał. On zachowywał dystans, zdecydowanie nie szukał bliższej relacji z drużyną. Był szefem – zarządcą, który wiele wymagał, oceniał, pewne rzeczy zdarzało mu się narzucać. Nie przytulał swoich podopiecznych po porażkach, nie zbliżał się do nich.
Wręcz legendarne stały się sceny powitań z Lenczykiem. Kto pierwszy wyciągnął do niego dłoń, ten narażał się na upokorzenie. To jeszcze twarde zasady, stara szkoła, czy już perfidna arogancja i zupełnie niepotrzebna chęć udowadniania czegoś na każdym kroku? Szkoleniowcy umoczeni w proceder korupcyjny też nie mieli ponoć z Orestem łatwej przeprawy. – Ja chcę mówić o różach, a nie pokrzywach – twierdził.
– Kiedy wyciągnąłeś do trenera rękę na powitanie, to nigdy w życiu jej nie uścisnął. To on decydował, z kim się przywita. Kiedyś nawet była taka sytuacja, że Franciszek Smuda wyciągnął do niego rękę na powitanie, a Lenczyk podniósł ze stołu talerzyk z herbatnikami i go poczęstował – wspomniał Piotr Ćwielong, który z Lenczykiem zdobył mistrzostwo Polski w 2012 roku. Zawodnik Śląska Wrocław zasłynął wówczas, nazywając sędziwego już szkoleniowca „panem od WF-u”. – Fakt był taki, że trener Lenczyk miał trochę inną wizję piłki niż część piłkarzy Śląska. Bywało tak, że w ciągu tygodnia nie mieliśmy prawie w ogóle żadnych zajęć z piłkami. Jednego dnia był trening judo na matach, drugiego zajęcia z piłkami lekarskimi, trzeciego siłownia i sztangi. I miało to swój skutek – umówmy się, że gdyby nie trener, to byśmy w 2012 roku mistrzostwa Polski nie zrobili. Miał w ten tytuł swój duży wkład. Ale, powiem szczerze, wielu zawodników na jego treningach cierpiało, nawet jeżeli nie wszyscy mówili to głośno.
– Specyficzny człowiek – dodaje „Pepe”. – Marek Gancarczyk przed Śląskiem Wrocław grał jakiś czas w MKS-ie Oława. Kiedyś trener Lenczyk do niego zagaił i mówi tak: „Oława? Byłem tam dwadzieścia pięć lat temu. Słuchaj, tam w centrum koło ronda cały czas stoi to drzewo, co kiedyś stało, czy już je ścięli?”. No miał takie swoje dziwne pytania, że człowiek nie wiedział, w jaki sposób ma zareagować.
Henning Berg i Orest Lenczyk. (fot. FotoPyk)
– Trener na zajęciach improwizował. Zobaczył kawałek złamanego drzewa, to kazał nam skakać nad drzewem. Czasami graliśmy w piłkę nożną leżąc – ręce i nogi musiały dotykać podłoża. Lenczyk wymyślał ćwiczenia na poczekaniu – opowiada Sebastian Dudek, inny członek mistrzowskiej drużyny z 2012 roku. Jeden z tych zawodników, którzy często podkreślają wkład, jaki w zdobyciu tytułu miał Ryszard Tarasiewicz, poprzednik Lenczyka na stanowisku trenera wrocławskiej ekipy. „Taraś” w oczach niektórych piłkarzy uchodzi do dziś za architekta sukcesu. Lenczyk? Przyszedł na gotowe i wszystkiego nie zepsuł. – Wiadomo, że przy tym wszystkim pracują mięśnie, jakaś wydolność jest wypracowywana, no ale to były raczej metody z poprzedniej epoki, gdy na siłowniach nie było dziesiątek różnych przyrządów, na których można pracować nad konkretnymi partiami mięśniowymi. W Spale w ogóle nie mieliśmy kontaktu z piłką. Inne zespoły wyjeżdżały do ciepłych krajów, trenowały na zielonych boiskach, a my harowaliśmy na lekkoatletycznej bieżni i skakaliśmy przez płotki.
– Podczas obozu w Wiśle narysował na tablicy talerz, a potem zaznaczył gdzie powinno się kłaść widelec, gdzie nóż… – wspominał widzewskie czasy Wiesław Wraga. – Tak jakby miał do czynienia z prostakami, chłopkami. Jakby pan sprawdził gdzie Lenczyk pracował, to wszędzie po nim została spalona ziemia. Dziwaczny człowiek. Znajdzie pan osoby, które będą go chwalić, ja nawet wiem jakie: te, które tańczyły i skakały jak zagrał, bo za to miały większe pieniądze i lepszą pozycję w szatni.
Tomek Łapiński, który na pierwszym etapie współpracy z Lenczykiem w Widzewie uchodził właśnie za jednego pupilków trenera, ma znacznie szerszą refleksję w kwestii ekscentryzmu trenera.
– Lenczyk komunikował się z zawodnikami w sposób diametralnie odmienny od pozostałych trenerów, którzy funkcjonowali w polskim środowisku piłkarskim. Reszta szkoleniowców wyrażała się jednak według pewnych schematów. Jasna, precyzyjna formułka, dość typowa treść wypowiedzi. Następnie odpowiedź i reakcja, znowu standardowa. Lenczyk był po prostu inny. Nie posługiwał się takim typowym łańcuchem: pytanie – odpowiedź. U niego było: pytanie, pytanie, pytanie, pytanie, pytanie. Próbował zmusić zawodnika, żeby ten samodzielnie oceniał pewne sytuacje – mówi Łapiński. – Dlatego rozmowa z nim przybierała taki nietypowy tok. Tylko, że ja to wiem dzisiaj i dzisiaj to rozumiem. Wtedy też nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Nie był trenerem prostolinijnym. Nie było takiej sytuacji, że brał zawodnika na rozmowę i mówił: „Sytuacja wygląda tak i tak, ty zrobiłeś to i to, a powinieneś postąpić inaczej. Koniec, kropka, rozmowa zakończona”. Tak komunikacja z trenerem Lenczykiem zdecydowanie nie wyglądała. Stąd często rodziły się problemy. Niektórzy piłkarze nie wiedzieli, o co trenerowi właściwie chodzi, nie potrafili go rozgryźć, dostosować się. Aczkolwiek dziś jestem wręcz przekonany, że Lenczyk robił to z premedytacją. Bardzo uważnie przyglądał się swoim zawodnikom. Na bardzo wielu płaszczyznach. Począwszy oczywiście od fizyczności, a skończywszy na takim ogólnym, powiedziałbym, ludzkim postępowaniu.
– Wydaje mi się, że był człowiekiem z misją – dodaje „Łapa”. – Ten specyficzny sposób konstruowania wypowiedzi, wyraziste poglądy na różne tematy… Widać było, że trener Lenczyk chce ze swoich podopiecznych uczynić nie tylko świetnych piłkarzy, ale i rozsądnych, wartościowych ludzi.
36-krotny reprezentant Polski należy do wąskiego grona szczęśliwców (a może pechowców?), którzy z Lenczykiem mieli okazję współpracować zarówno w młodym, jak i piłkarsko podeszłym wieku. Jako się rzekło, Lenczyk prowadził Łapińskiego w Widzewie zarówno w 1987, jak i w 2000 roku. Obrońca mógł się zatem na własnej skórze przekonać o różnicy w podejściu, jaką Lenczyk stosował wobec nieopierzonych i doświadczonych piłkarzy. – Oczywiście, że miałem z nim scysje. U mnie największym problemem było to, że Lenczyk… chciał, żebym ja odszedł. Widzew był w 2000 roku na skraju bankructwa, wszyscy w klubie wiedzieli, że jeśli ja nie odejdę, to Widzew padnie. Odejście moje było ratunkiem dla klubu. Problem leżał w tym, że mnie się do przeprowadzki nie paliło. Lenczyk został zaangażowany w tę zakulisową walkę, która miała mnie przekonać do opuszczenia drużyny. A co mógł zrobić trener, żeby mnie zmusić do odejścia? Uprzykrzyć mi trochę życie. Wiele jego ruchów w ten sposób odbierałem. Nie można było mnie odsunąć od składu, bo to uderzyłoby w wyniki sportowe klubu, więc Lenczyk sam oberwałby rykoszetem. Sporo przeprowadziliśmy jednak takich rozmów, gdy próbował wpłynąć na moją decyzję.
– Czy był szkoleniowcem konfliktowym? – zastanawia się Łapiński. – Moim zdaniem on nigdy celowo nikogo nie zaczepiał i z premedytacją nie wywoływał kłótni wewnątrz klubu. Tworzył natomiast w zespole napięcie, zatem w tym sensie powodował też i konflikty. Aczkolwiek nie sądzę, by robił to naumyślnie. Konfliktowe sytuacje wynikały raczej z braku zrozumienia. To były problemy komunikacyjne.
Wielu zawodników zapamiętało natomiast Lenczyka jako trenera pamiętliwego, a nawet mściwego.
– Była jeszcze jedna historia z Markiem Gancarczykiem – mówi Ćwielong. – Pojechaliśmy na mecz pucharowy z Łokomotiwem Sofia. Na rozgrzewce przed tym spotkaniem graliśmy długie piłki, Marek zrobił niezbyt udany przerzut. Piłka niefortunnie ustrzeliła trenera Lenczyka w żebra. Nic się wielkiego nie stało, właściwie sprawa szybko poszła w zapomnienie. Minął rok. Trener ustalił z zarządem klubu, że już Marka w drużynie nie potrzebuje. Marek do niego wtedy poszedł, pogadać, pożegnać się. A Lenczyk do niego mówi: „To, że mnie kiedyś uderzyłeś piłką, to nie jest główny powód naszego pożegnania”. Rok minął, a on dalej ten incydent pamiętał.
Dalej były skrzydłowy Śląska: – Lenczyk na obozy zawsze jeździł ze swoją żoną. Kiedyś przychodzi do mnie i mówi tak: „Zdajesz sobie sprawę, że jesteś w tym zespole tylko dlatego, że moja żona cię uwielbia?”. Ja trochę zbaraniałem, ale dobra. Za chwilę gadam z Markiem Gancarczykiem i okazuje się, że on to samo usłyszał. Ostatnio grałem z kolei w Ruchu Chorzów, gdzie spotkałem się w jednej szatni z Miłoszem Przybeckim. On z trenerem Lenczykiem pracował w Zagłębiu Lubin. I jemu też trener sprzedał ten sam tekst!
Motyka podkreśla natomiast, że z Lenczykiem na pieńku mieli przede wszystkim ci, którzy rozrabiali. Reszta mogła spać spokojnie. – Był fajnym człowiekiem, o ile grało się z nim czysto. Wymagał uczciwego podejścia. Mogę podać przykład Jasia Karweckiego i naszego tournée po Australii. Lenczyk dzień przed wylotem usiadł z Karweckim w autokarze, którym jechaliśmy z Krakowa do Warszawy. Całą drogę mu tłumaczył, żeby Jasiu nie narobił żadnych głupot. Na drugi dzień, niestety, Jasiowi ciężko było wstać. Gdzieś tam w nocy z kumplami za długo posiedział, coś tam wypili. Na zbiórce pojawił się nieświeży. Trener Lenczyk to wyczuł, kazał Jasiowi spakować się z powrotem do autokaru, którym Karwecki wraz z kierowcą wrócił do Krakowa. Na tournée z nami nie poleciał, stracił wyjazd życia. Sydney, Melbourne, Adelaide. Przepiękny wyjazd, trochę grosza tam żeśmy zarobili. Ale jak ktoś przegiął, to trener Lenczyk był po prostu bezwzględny. Jasiu sam się o to niestety prosił.
– W Australii trener też trzymał nas krótko. Jak ktoś się wychylał, to miał miał przerąbane. Lenczyk był w swoich działaniach bardzo konsekwentny, bardzo twardy. Jak ktoś raz podpadł, to trudno mu było wrócić do łask – dodaje „Marcyś”.
Wisła w późnych latach siedemdziesiątych dysponowała taką ekipą, że początkujący Lenczyk miał pewne problemy ze zbudowaniem autorytetu. Być może dlatego postawił na tak żelazną dyscyplinę i zaprezentował się ze strony twardziela. Pozwoliło mu to okiełznać kilka trudnych charakterów, z którymi mógłby sobie nie poradzić, przyjmując pozę „dobrego wujka”. – Starszyzna początkowo traktowała go z uśmiechem na twarzy. Kiedy Lenczyk przedstawiał się zespołowi w szatni, to rzucił takie stwierdzenie, że on nie jest tylko teoretykiem, bo sam również grał w piłkę. No to któryś z reprezentantów Polski zapytał go: „Tak, a gdzie pan grał?”. Więc Lenczyk przyznał zgodnie z prawdą, że w Sanoku, w trzeciej lidze. Na to usłyszał: „Panie trenerze, z całym szacunkiem. Jak pan rozegra ze sto meczów w pierwszej lidze, to możemy powiedzieć, że pan w piłkę grał. Pan po prostu kopał”. Lenczyk się trochę zmieszał, ale nie obraził się. Choć wiem skądinąd, że sobie to zapamiętał – śmieje się Motyka.
LENCZYK, CZYLI ABSTYNENT
Przechlapane u Lenczyka zawsze mieli zawodnicy, którzy – nomen omen – lubili sobie chlapnąć. Zwłaszcza w czasach PRL-u, gdy kultura spożywania alkoholu wyglądała jednak trochę inaczej niż dzisiaj, a Polacy – w tym sportowcy – bardzo często spożywali trunki wysokoprocentowe. No wódkę pili, mówiąc bez ogródek.
Orest po kieliszek nie sięgał nigdy.
Motyka, który między innymi swoją abstynencją przypadł od razu trenerowi do gustu, opowiada: – Lenczyk był bardzo uczulony na imprezowiczów. Nie znosił takich grup, które się lubiły zabawić. A w Wiśle młodzi zawodnicy zazwyczaj bardzo lubili poszaleć, pewnie dlatego przepadło nam kilka mistrzowskich tytułów. No i między innymi z tego powodu Lenczyk musiał odejść z Wisły za pierwszym razem. Dokręcał śrubę, więc kolejni piłkarze zaczęli szukać ratunku u działaczy. A wiadomo, jak to jest. Działacz zawsze opowie się po stronie zespołu, nie trenera. Doszło do zmiany. Wcześniej jednak trzeba było bardzo uważać. Lenczyk dowiadywał się, kto w drużynie pije i brał takiego zawodnika na rozmowę, mówiąc mu wprost: „Jeśli się przydarzy wpadka, drugiej szansy nie dostaniesz”. I rzeczywiście się tego trzymał. Wielu piłkarzy nie traktowało jego słów poważnie i kończyło poza klubem.
– Czasami przeginał. Bywał za ostry – przyznaje „Marcyś”. – Przesadnie zasadniczy, drobiazgowy. Nie ukrywam – zdarzało się, że mieliśmy tego dość. Nie chodziło o to, że traciliśmy do niego respekt, bo w Wiśle naprawdę wszyscy go szanowali. Ale Lenczyk nigdy nie odpuszczał, co na dłuższą metę było trudne do zniesienia. Wiadomo, jak to jest z młodymi zawodnikami. Chciałoby się trochę luzu, odrobinę swobody. Tymczasem trener trzymał żelazną dyscyplinę bez względu na wszystko.
Orest Lenczyk. (fot. NewsPix.pl)
Dalej Motyka: – Był taki chłopak w Wiśle, nazywał się Robert Puchara. Niezwykle utalentowany, wielki potencjał na świetnego środkowego pomocnika. Miał jedną wadę – dużo pił. Lenczyk o tym wiedział. Zabrał kiedyś tego Pucharę na zgrupowanie pierwszego zespołu i wziął go pod skrzydła. Chciał do niego jakoś dotrzeć, może nawet wkrótce wstawić do składu. Naprawdę wierzył w jego talent, zresztą nie on jeden w klubie. Niestety, ten Puchara nie był w stanie się powstrzymać od alkoholu nawet podczas zgrupowania. Którejś nocy Lenczyk wszedł do niego do pokoju, odsunął kołdrę, a tam chłopak leży jak trup, wypity tak, że koniec świata. I koniec, trener go pożegnał. Definitywnie. Bo Lenczyk potrafił wyciągnąć rękę, lecz tylko do pewnego momentu. Jeżeli ktoś tego nie zrozumiał w porę, na drugą szansę nie miał co liczyć. Musiał odejść z Wisły.
– Niby się przytulał, niby zawodnika do siebie przyjacielsko przyciągał, poklepywał. A tak naprawdę to człowieka zwyczajnie obwąchiwał. Jak wywęszył, że ktoś jest wczorajszy, to na treningu dawał mu tak wiele dodatkowych przewrotów do zrobienia, aż się ten skacowany chłop w końcu porzygał – wspomina „Marcyś”. – Nie było wyjścia. Po czterdziestu przewrotach z rzędu, raz przód, a raz tył, to chyba nawet i trzeźwy by nie wytrzymał, a co dopiero przepity. Ale takie sytuacje zdarzały się niezwykle rzadko, bo podstawowa konsekwencja była jedna – ława w najbliższych miesiącach, a później wyjazd z zespołu. Lenczyk cenił sobie ludzi prostolinijnych. Tępił cwaniaków.
Zasadnicze podejście do tego typu kwestii było jednym z powodów, dla których z Lenczyka w 1979 zrezygnowano w Krakowie. Wówczas nieprzejednany szkoleniowiec trafił do Śląska Wrocław, gdzie udało mu się jednak przetrwać tylko trochę dłużej niż jeden sezon. Powodem zwolnienia był… pijacki incydent z udziałem jego podopiecznych.
Wrocławianie w sezonie 1979/80 zajęli wysokie, trzecie miejsce w pierwszej lidze. Zapewniło im to szansę występu w Pucharze UEFA. Występu, który zakończył się totalnym blamażem. Śląsk trafił w pierwszej rundzie rozgrywek na ekipę Dundee United. U siebie polski zespół zremisował 0:0, na wyjeździe się natomiast skompromitował. Przerżnął 2:7. Lenczyk został kozłem ofiarnym. – Ja pamiętam trenera Lenczyka jako świetnego trenera, innowatora. Wprowadził w Śląsku wiele ciekawych rozwiązań. Bardzo cenił dyscyplinę Fajnie się to układało aż do meczu z Dundee United – opowiada Tadeusz Pawłowski, gwiazda tamtej ekipy. – Kiedyś się na mecze wyjazdowe w pucharach latało z Warszawy. Niestety, paru zawodników nie podeszło do tego wyjazdu sportowo. W warszawskim hotelu odbyła się impreza, nazajutrz nie wszyscy doszli do siebie. W Szkocji straciliśmy dwa szybkie gole, krótko przed przerwą zdobyłem jednak bramkę kontaktową. Jak dziś pamiętam motywację w szatni, że w drugiej połowie ruszamy, że odrabiamy straty. Ale nie mieliśmy już sił. Przegraliśmy 2:7. To w ogóle nie była wina trenera Lenczyka, tylko paru piłkarzy nieodpowiednio do meczu przygotowanych.
Po straszliwej wpadce Lenczyk ze skutkiem natychmiastowym wyleciał z roboty. O dobrych wynikach w lidze nikt nie pamiętał. Pawłowski, który współpracę z trenerem bardzo sobie cenił, zwołał nawet kolegów z zespołu na naradę i zaproponował, by drużyna zaprotestowała przeciwko zwolnieniu szkoleniowca. Nikt go nie poparł. – Po tym dwumeczu straciłem pracę w Śląsku i przekonałem się, jak jedno spotkanie może zmienić życiorys trenera – przyznał Lenczyk.
Zniknął wtedy z ligowej piłki na dwa lata. Pracował fizycznie w Stanach Zjednoczonych.
Motyka: – Miał epizod, gdy wyjechał do Stanów Zjednoczonych, ciężko pracując na wysokościach. Nie było dla niego pracy w Polsce, a pieniądze trzeba było zarabiać. Lenczyk już wtedy był zresztą człowiekiem o bardzo wszechstronnych zainteresowaniach i wielu talentach. W domu sobie wszystko potrafił zrobić. Boazerie, nie boazerie. Nie potrzebował fachowców, lubił majsterkować. Nawet gotował nieźle. Gdyby z piłki odszedł, to z głodu by nie umarł. Jest od zawsze bardzo rodzinnym człowiekiem. Wspaniała żona, trójka dzieci. Wiem, że jeden z jego synów miał duże problemy zdrowotne. Dla niego trener latał więc po całej Europie, radził się rozmaitych specjalistów. Oczywiście w domu bywał niekiedy ciężki do zniesienia. Te wszystkie problemy z klubu – porażki, konflikty, napięcia – potrafił wyładowywać po powrocie, w obecności rodziny. Po prostu reagował nerwowo, jak każdy człowiek. Ale dzieci wychował perfekcyjnie, był świetnym ojcem.
– Opowiadała mi o tym wszystkim jego żona. Bywał nie do zniesienia – kontynuuje „Marcyś”. Dlatego, że wszystko próbował w sobie za wszelką cenę tłamsić, a jednak czasami nie dawał rady i niekiedy okazywał te emocje, które usiłował ukryć. To były takie krótkie wybuchy – podniesiony głos w stosunku do dzieci i tak dalej. Żona miała do niego trochę żal, bo rodzinny dom miał być przecież oazą, na którą nie mają wpływu problemy w pracy. On ją naprawdę bardzo kocha i szanuje, dlatego po prostu się zmienił. Złagodniał z biegiem lat. Choć futbolu z głowy nie potrafił wyrzucić nigdy. Zawsze najwięcej czasu poświęcał na analizowanie siebie. Na roztrząsanie swoich decyzji i błędów.
Błędów zdarzało mu się wiele, co zresztą nieuniknione przy takim stażu pracy. W Śląsku szatnia nie zaprotestowała przeciwko jego zwolnieniu, kilka lat później piłkarze po prostu zwolnili go z Widzewa. Mieli dość.
– Spotkaliśmy się z prezesami i powiedzieliśmy, że nie chcemy tym panem współpracować. Widzew słynął z charakteru, walki, nie odpuszczania, a on przyszedł i już młodego nie można było kopnąć. Nie mówię, że specjalnie, ale w treningu podczas przepychanki. Wtedy zaczęło się ucinanie korzeni widzewskiego charakteru. Zaburzył naturalną hierarchię szatni. Gdzie nie szedł, zawsze na początku uderzał w tych, którzy coś w szatni znaczyli. W Łodzi zaczął ode mnie. Przecież sam siebie nie zrobiłem kapitanem, drużyna mnie wybrała. A on bez słowa mnie z tego stanowiska zdegradował. Wybrał kilku ludzi, którzy mogli wszystko, w dodatku którym więcej płacił, bo to Lenczyk dzielił pieniędzmi, na przykład premiami – wspomniał Wiesław Wraga w rozmowie z Leszkiem Milewskim. – Na koniec mu powiedziałem: „Wie pan, że dwa i pół roku pan tu był, a ja raz dostałem pełną premię?”. Odpowiedział mi: „Ty znowu coś wymyślasz”. To mówię: „Chodźmy na dół”. Na dole pani Kolasińska, która księgową Widzewa jest od stu lat, rozwieje wątpliwości. Nawet za mecz z Motorem, który wygraliśmy 4:1, gdzie strzeliłem bramkę, a dwie zrobiłem, dostałem połowę premii jego pupilków.
LENCZYK, CZYLI MOTYWATOR
Na konferencjach prasowych Orest zasłynął jako złotousty, choć niezbyt porywający mówca. Swoje myśli zwykł konstruować powoli, każde słowo dokładnie analizował, zanim wypuścił je z ust. A jak to wyglądało, jeżeli chodzi o przemowy w szatni?
– Czasami Lenczyk przed meczami wywoływał sztuczne konflikty – przypomina sobie Motyka. – Zdarzało nam się zbyt lekceważąco podchodzić do niektórych meczów, wiadomo jak to jest. Na rozgrzewce przedmeczowej i w szatni śmichy-chichy, wszyscy wyluzowani. Co robił trener? Wpadał nagle do szatni, brał sobie kogoś na cel i strasznie, ale strasznie go rugał. Jak skończył, to wszyscy tylko po sobie patrzą: „Kurwa, temu co się stało, o co poszło?”. A on to robił celowo, żeby nas obudzić i przywołać do porządku. Zwłaszcza tych nieopierzonych zawodników.
Czasami udawało się w ten sposób trenerowi odmienić losy spotkania. Jednak najsłynniejszy z come-backów z udziałem jego drużyny miał miejsce w innej Wiśle niż ta z 1978 roku. Dwadzieścia dwa lata później „Biała Gwiazda” – prowadzona przez Lenczyka po raz czwarty – w nieprawdopodobnych okolicznościach uporała się w pierwszej rundzie z Realem Saragossa.
Na wyjeździe? 1:4 w plecy. Do przerwy u siebie? 0:1 w tyłek. Efekt końcowy? Awans po rzutach karnych.
Maciej Żurawski wspomina: – Różnie nam się układało, ale ogólnie mam z trenerem dobre skojarzenia. Gdy on prowadził Wisłę, to ja przychodziłem z Lecha, ten transfer był wysoki, natomiast on mimo tego nie do końca widział mnie w składzie. A jak już mnie widział to na pozycji bocznego pomocnika, dlatego nie było nam do końca po drodze. Źle to wyglądało więc na boisku, natomiast poza nim nie mieliśmy większych problemów, szanowałem go i szanuję nadal. To był człowiek, który miał swoją wizję, tego się trzymał i nieważne, czy ktoś dużo kosztował, czy nie. To na niego nie działało. Ceniłem go za przygotowanie fizyczne. Myślę, że kiedy on był trenerem, to drużyna była przygotowana do sezonu. Wiadomo, miał swoje specyficzne treningi, na hali graliśmy trzech na trzech z materacami na głowach, walczyliśmy o manekina, kto go przetoczy na własną stronę. Dla nas to było dziwne, ale też jednocześnie: coś innego. W każdym razie mogłem dużo i szybko biegać. A jeśli chodzi o taktykę, to cóż, tu już wyglądało to gorzej.
I ten pamiętny dwumecz z Realem Saragossą Wisła zaczęła oczywiście źle. Wszyscy myśleli, że jest po ptakach, skoro w rewanżu Baszczyński walnął samobója w piątej minucie, a Lenczyk dokonał w przerwie trzech zmian, ściągając Moskalewicza, Czerwca i kapitana Kulawika. Kazimierz Moskal wspominał: – W przerwie panowała kompletna cisza. Cóż mógł nam powiedzieć trener, skoro przed meczem uczulał nas, że najgorsze co może nam się zdarzyć to szybko stracona bramka?! Pewnie nawet nie wyobrażał sobie, że może to być trafienie samobójcze… Przeprowadził tylko trzy zmiany i wróciliśmy na boisko.
Z kolei Maciej Żurawski dodaje: – Nam trudno było pokładać wielką wiarę w to, że można odwrócić ten wynik i awansować. Też myślę, że trener stwierdził: dam pograć reszcie chłopaków, skoro jeszcze jesteśmy w tych rozgrywkach przez 45 minut. Nikt się nie spodziewał, że to tak wszystko wyjdzie.
Natomiast sam Lenczyk miał powiedzieć: – Nie mam pojęcia, co się będzie działo w drugiej połowie.
A stało się to, że Wisła odwróciła losy tego spotkania i awansowała do następnej rundy. Żurawski mówi, że Lenczyk przekornie po meczu stwierdził: – No to sami zrobiliśmy sobie problem!
Motyka, który był na tym meczu jako kibic, zna jeszcze inną wersję całej historii. – Po meczu siedziałem zszokowany, chyba przez dziesięć minut. Myślę: „Co ten człowiek powiedział w szatni zawodnikom, że oni uwierzyli w możliwość odwrócenia losów meczu i z takim nastawieniem wyszli z powrotem na boisko?!”. Nie dawało mi to spokoju, wydawało mi się to niesamowite. Więc zacząłem zawodników wypytywać o tę przemowę motywacyjną. A piłkarze Wisły mi mówią, że Lenczyk w szatni stwierdził tak: „Panowie, ten mecz mamy już z głowy. Nie ma co się łudzić. Zrobię trzy zmiany, bo w niedzielę mamy ważny mecz ligowy, nie ma co ryzykować. Trzeba tylko jakąś bramkę strzelić, żeby nie było blamażu”. No i co? I zadziałało. Zawodnicy odblokowali się psychicznie, na luzie zaczęło im wszystko wychodzić. Absolutny fenomen.
Orest Lenczyk w roli trenera Wisły Kraków. (fot. NewsPix.pl)
Jak pamiętamy, kolejnego dwumeczu nie udało się już zakończyć zwycięsko, zbyt mocne okazało się FC Porto. Chociaż znana jest anegdota, według której Lenczyk miał niezwykły pomysł na pokonanie Portugalczyków. Otóż wyciął podobizny przeciwnika z papieru i kazał się wpatrywać swoim piłkarzom w tę piękne plastyczne dzieła. Cóż, mieli lepiej poznać rywala, na którego przyjdzie im grać. Zdziwić musiał się Tomek Frankowski, który patrzył i patrzył, ale zaczął jako rezerwowy.
A wracając do sportu: dwumecz bez historii. 0:0, 0:3 i do widzenia.
Jeśli zaś chodzi o ligę, było już lepiej, ale nie do końca: mianowicie Lenczyk został mistrzem Polski, lecz pożegnano go już w kwietniu. Drużyna była na pierwszym miejscu w tabeli, ale zarzucano jej siermiężną grę, co przy takim składzie było nie do przyjęcia. Maciej Żurawski rozważa: – Drużyna była bardzo dobrze przygotowana, ale coś nie funkcjonowało w podejściu taktycznym. To było chyba dosyć widoczne w meczu i to mogło być czynnikiem, że gra prezesom się nie podobała. To nie była krakowska piłka, nie cieszyła oka.
Natomiast gdy Lenczyk wrócił do Krakowa i wygrał z Wisłą 4:2, to nie celebrował kolejnych bramek, bo jak przyznawał, byłoby mu głupio skakać z radości na Reymonta, gdy akurat nie prowadzi Białej Gwiazdy.
Być może w Wiśle Kraków nie poradził sobie ze względu na swoje zamiłowanie do gry defensywnej i swego rodzaju przedmeczowy pesymizm, który z biegiem lat został zawarty w wielu anegdotach. Lenczyk ostatecznie uchodził często za typowego przedstawiciela polskiej myśli szkoleniowej, ale w tym pejoratywnym tego sformułowania znaczeniu. Długie piłki, dośrodkowania, ostra walka. Przyświecała mu przede wszystkim idea gry na zero z tyłu, tymczasem Bogusław Cupiał marzył o ofensywnej machnie i spektakularnych triumfach.
– Miał takie swoje słynne zdanie, które zawsze nam powtarzał przed trudnymi meczami: „Pamiętajcie, że przed meczem jest zero do zera” – opowiada Łukasz Surma. – Dla nas w Ruchu to działało na wyobraźnię. Powiedzmy, że grało się z mocniejszym przeciwnikiem, na przykład na Legii. Człowiek się trochę tego przeciwnika obawiał. A tu nagle uświadamiał sobie – cholera, faktycznie, na razie jest 0:0. Oni muszą nam przecież strzelić bramkę, żeby dziś wygrać. To my jesteśmy w łatwiejszej pozycji, bo swój wynik właściwie już teraz mamy, a oni muszą się dopiero postarać.
– Bez dwóch zdań – to była jego żelazna zasada, że drużynę się buduję od obrony. Wajcha była przesunięta w stronę defensywy. Zespól prowadzone przez Lenczyka bardzo rzadko grały atakiem pozycyjnym. To był przez całą karierę trener, którego ekipy koncentrowały się na solidnej obronie i wyprowadzaniu kontrataków – mówi Łapiński.
Pretensje o zbyt defensywny styl gry mają też do Lenczyka zawodnicy Śląska Wrocław. Choć taktyka w gruncie rzeczy okazała się słuszna – drużyna najpierw sięgnęła po drugie, a potem po pierwsze miejsce w ligowej tabeli. Ale jakaś forma żalu pozostała, że trener nie dał się na boisku wyszumieć.
– Trener miał swoją wizję gry, swoje założenia. Starał się to nam tłumaczyć, ale nie do końca wszystko rozumieliśmy. Na pewno podstawą była dla niego defensywa – Przede wszystkim mieliśmy nie tracić bramek – wspomina Sebastian dudek. – I właściwie to nieźle wychodziło, bo wygrywaliśmy mnóstwo meczów po 1:0, zdobywając zwycięskie gole po stałych fragmentach gry. Próbowaliśmy te założenia wcielać w życie, ale umówmy się – gra w piłkę nożną ma cieszyć, ma sprawiać przyjemność. My byliśmy przez trenera ustawiani tak nisko, że trochę nam to doskwierało. Marnowaliśmy nasz potencjał piłkarski i techniczny. Nie mogę powiedzieć, że nie słuchaliśmy poleceń trenera, no ale czuliśmy się pewnie na boisku, więc siłą rzeczy zdarzało nam się grać ładniej i ofensywniej niż chciał trener. Lenczyk na nasze wyniki miał oczywiście wpływ, lecz ogromne znaczenie miało też zżycie całego zespołu. Mieliśmy świetny team spirit. Nie pałaliśmy do siebie nawzajem niechęcią, Nawet ci piłkarze, którzy regularnie nie grali, dobrze się czuli w tej grupie. Wewnętrzna rywalizacja w zespole była świetna, atmosfera z pewnością stanowiła podstawowy fundament naszych sukcesów.
Ćwielong: – My w Śląsku za trenera Lenczyka zawsze na boisko wychodziliśmy ustawieni defensywnie. Najważniejsza była obrona. Mieliśmy zacząć mecz trochę wycofani i liczyć na kontrataki. No i to wypaliło, choć trzeba pamiętać, że drużyna była naprawdę pełna jakości. Dlatego to co trener zaplanował tak skutecznie funkcjonowało. Czasami się męczyliśmy w tej defensywnej taktyce, ale naszą siłą było to, że zaraz po odzyskaniu piłki potrafiliśmy przenieść grę pod pole karne przeciwnika. Świetnie nam się grało szybkimi podaniami, co zaskakiwało rywali. No i z przodu zawsze coś wtedy wpadało, więc wygrywaliśmy kolejne mecze. Mieliśmy bardzo mocny zespół pod względem charakterologicznym. Mieliśmy naprawdę scaloną szatnię. Opinia na temat treningów u Lenczyka była w zasadzie taka, że nie bardzo nam się chciało wierzyć, że to może pójść w dobrą stronę. No ale potem wychodziliśmy na boisko i wygrywaliśmy.
– Trudno było to zrozumieć, ale te dziwaczne metody trenera Lenczyka dawały efekt w postaci regularnie zdobywanych punktów, a o to przecież w tym wszystkim chodzi – zauważa z rozbawieniem Piotr. – Czasem było tak, że mieliśmy odprawę przedmeczową, którą prowadził jeden z asystentów, a trener Lenczyk po prostu sobie siedział na krześle i spał. Dzisiaj to wszystko się wydaje śmieszne, wtedy czuliśmy się trochę dziwnie. Ale efektem końcowym było zdobycie mistrzostwa Polski, więc ciężko czegoś więcej oczekiwać.
LENCZYK, CZYLI FACHOWIEC
Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że Lenczyk – choć pod koniec kariery przypięto mu łatkę trenerskiego dinozaura i mordercy futbolu – pod wieloma względami wyprzedził swoje czasy. Był taki okres, gdy bez kozery można go było określić mianem trenera ligowego najlepiej przygotowanego do swojej pracy pod względem merytorycznym. To wszystko za sprawą bliskiej współpracy, a w zasadzie to wręcz przyjaźni z doktorem Jerzym Wielkoszyńskim.
Panowie doszli do wspólnych wniosków, że w futbolu – wbrew temu, co przez lata przyjęło się sądzić – szybkość ważniejsza jest od wytrzymałości. Obmyślili treningowe metody, które dziś wydają się oczywiste, ale przed dekadami były rewolucyjne.
– Lenczyk na katowickim AWF-ie poznał doktora Jerzego Wielkoszyńskiego i wiele się od niego nauczył – mówi Marek Motyka. – Ta znajomość miała wielki wpływ na jego warsztat i sposób przeprowadzania treningów. Oni się ciągle przekomarzali, dyskutowali. Ta nieustanna wymiana poglądów bardzo rozwijała Lenczyka. Prowadził drużynę nowocześnie. Robiliśmy badania na rowerach, byliśmy dokładnie posprawdzani. Zawodnicy byli kwalifikowani albo do grupy wytrzymałościowców, albo szybkościowców. Trener wraz z doktorem starali się jak najbardziej indywidualizować obciążenia treningowe. Ja się dopiero po latach sam przekonałem, już jako szkoleniowiec, jak wielką wiedzę miał doktor Wielkoszyński. Przed moim pierwszym samodzielnym obozem zimowym skonsultowałem z nim swoje plany treningowe, a on od razu powiedział: „Synu, ty zrób z tego połowę, a będzie dobrze”. Doktor przede wszystkim dbał o to, żeby piłkarzy nie przeciążyć, Lenczyk od niego przejął tego rodzaju podejście.
– Dzięki tej współpracy Lenczyk stał się specjalistą od zajęć ogólnorozwojowych – dodaje Motyka. – Uwielbiał robić nam ćwiczenia na matach, trenowaliśmy tam razem z judokami. W klubie był mistrz Europy w judo, Wojciech Dworczyński. Trener zapraszał go na nasze zajęcia, a on demonstrował nam różne chwyty, pady i przewroty. Trzeba się było mocno nagimnastykować. Lenczyk był w tym wszystkim bardzo kreatywny – organizował różne formy rywalizacji na matach. Kto stracił punkty, ten robił pięćdziesiąt pompek. Efekt był taki, że myśmy na tych treningach sami z siebie ostro harowali i porządnie sobie w dupę dawali, a nie byliśmy tego nawet świadomi. Niby trening w formie zabawy, a kończyliśmy zajechani. Robota wykonana z uśmiechem na twarzy – to było credo Lenczyka.
Co ciekawe – nie zawsze tak było.
Łukasz Surma wspomina: – Kiedyś trener Lenczyk przyznał nam to nawet osobiście, że na początku swojej kariery trenerskiej był tak zwanym katem, u którego obozy przygotowawcze były naprawdę trudne do zniesienia. Ale potem odwróciło się to u niego w drugą stronę. Lenczyk pod wpływem kolejnych doświadczeń i nowej wiedzy diametralnie zmienił swoje podejście do treningów. Potrafił wyciągać wnioski, cały czas dopracowywał ten proces treningowy. Kiedy ja z nim współpracowałem, zajęcia były na pewno bardzo specyficzne, ale czy szczególnie ciężkie? Nie, tak bym tego nie ujął.
– Powiedzmy, że trener miał zaplanowany trening szybkościowy. Co robiliśmy na takich zajęciach? Na przykład zdarzało się, że pchaliśmy kulą. Normalnie, jak kulomioci – śmieje się Surma. – Wie pan – młodemu chłopakowi dość trudno jest zrozumieć, że tego rodzaju trening ma dla jego rozwoju piłkarskiego jakąś ukrytą wartość. Chciało się grać w piłkę, po prostu. Ale rozwijaliśmy się, nabieraliśmy wiedzy, dowiadywaliśmy się coraz więcej o sporcie, o funkcjonowaniu organizmu sportowca. Metody Lenczyka zaczęły do nas przemawiać. Zwłaszcza, że widać było pozytywne efekty tych nietypowych zajęć. Dlatego postrzegam trenera Lenczyka jako innowatora. Człowieka stale poszukującego nowych rozwiązań.
Jeszcze trudniej było te pomysły zaakceptować wiślakom w latach siedemdziesiątych. Tym bardziej że Lenczyk zaczął swoją pracę w klubie bardzo typowo – doprowadzając swoich zawodników do skrajnego wyczerpania podczas wielokilometrowych biegów. Dopiero później Wielkoszyński wyperswadował mu te metody z głowy.
– Przeżyłem za Lenczyka najcięższy trening w karierze – opowiada Motyka. – Pojechaliśmy do Władysławowa, nad morze. Tam od jednej morskiej latarni do drugiej było dziewięć kilometrów. I proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Śnieg po kolana. Mamy po plaży biec dziewięć kilometrów w ciągu, jesteśmy wypuszczani równo co minutę. Czyli każdy ma jednego zawodnika o minutę przed sobą, a drugiego o minutę za sobą. Kto zostanie zdublowany, ten musi zapłacić stówkę kary. Lenczyk stanął na starcie, jego asystent na mecie. Mnie wyprzedziło siedmiu. Powiem szczerze, że wtedy miałem po prostu ochotę rzucić to wszystko, spakować się i wrócić do Krakowa. Lenczyk uwielbiał robić nam takie konkursy. Był bardzo uparty. Długo trwał przy różnych swoich teoriach, nawet jeśli Wielkoszyński przekonywał go, że jest w rzeczywistości odwrotnie. Często się sprzeczali. Ale to nie były kłótnie, raczej ożywione dyskusje, gdzie obaj sobie pewne rzeczy udowadniali. Dzięki temu trener Lenczyk stał się bardzo nowoczesnym, solidnym trenerem. Gdziekolwiek się nie pojawił, tam potrafił doskonale przygotować zespół do rundy.
Lenczyk w Śląsku Wrocław. (fot. FotoPyk)
Dalej Motyka: – Lenczyk zaskoczył nas pewnym wyjazdem na obóz. To było już po tym, jak wszedł w komitywę z doktorem Wielkoszyńskim i nauczył się słuchać rad tego człowieka. Jechaliśmy do Limanowej. Bite dwa tygodnie pracy nad formą przed startem rundy. Piękna hala, siłownia, góry. Załadowaliśmy do autokaru tak: materace, płotki, gumy, piłki lekarskie. Co tam się tylko dało. No i dobra, autokar zapakowany, możemy właściwie ruszać. Wszystko zapięte. Nagle chłopaki krzyczą: „Trenerze, stop! Musimy zawrócić. Przecież piłek do grania nie zabraliśmy”. A Lenczyk na to: „Piłki nam nie będą potrzebne”. Wie pan, co to znaczy dla piłkarza pojechać na dwa tygodnie obozu i być przez cały ten czas bez kontaktu z piłką? Zaręczam, że nie wie pan. Nie ma pan prawa tego wiedzieć. Po tygodniu atmosfera była już grobowa. Dziesiątego dnia skakaliśmy sobie do gardeł przy byle pretekście. Tak nam tej piłki brakowało, że nie mogliśmy wytrzymać. Lenczyk chciał w ten sposób zbudować w nas głód piłki. Dlatego pierwszy obóz zrobił motoryczny, a drugi typowo piłkarski. Jak żeśmy się wtedy dorwali do piłek, to chcieliśmy je pożreć.
Motyka wspomina tego typu wymysły Lenczyka z pewnego rodzaju rozrzewnieniem, Surma nawet z delikatnym podziwem. Dudek i Ćwielong natomiast z mieszaniną zgrozy i rozbawienia.
– Te treningi kompletnie się różniły od tego, co przeżyłem u innych szkoleniowców – zapewnia Dudek. – Ciągłe zajęcia gimnastyczne w hali, jeździliśmy również na salę zapaśniczą. Wcześniej nie miałem z takimi rzeczami do czynienia, a trochę tych trenerów w swojej karierze przeżyłem. Nawet gierki treningowe, jeśli się już zdarzały, były wyjątkowe. Trener Lenczyk kazał nam grać na dwie piłki – jedna była napompowana, a druga sflaczała. Powstawał z tego na boisku totalny chaos. Nie wiem, jaki był cel tego rodzaju ćwiczeń. Nie tylko Piotrek uważał trenera za „pana od WF-u”. Dużo było napiętych sytuacji podczas pracy z Lenczykiem. Choć właściwie nie pamiętam, żeby ktoś mu wprost odpyskował. Zwykle się człowiek odwracał i dusił to wszystko w sobie, nawet kiedy trener ostro się wypowiadał o nas w prasie. No ale szacunek do starszego trzeba było zachować, więc w obecności trenera trzymało się język za zębami. To też jest jakaś nauka, żeby przetrwać taką współpracę.
– Robiliśmy takie ćwiczenia, że na obozach nas czasem zawodnicy innych drużyn nagrywali telefonami, tak ich to śmieszyło. Pamiętam jedną sytuację podczas treningu w ośrodku, gdzie były trzy boiska ulokowane obok siebie. My mieliśmy przeprowadzić zajęcia na środkowym. No i jedno z ćwiczeń polegało na tym, żeby biegać z piłką przy nodze dookoła kolegi, trzymając jednocześnie nad głową krzesło ogrodowe. Dla ludzi z innych drużyn to był szok, że piłkarze profesjonalnego klubu mogą takie rzeczy na treningach robić. Albo graliśmy w tenisa bez rakiet. To znaczy… udawaliśmy, że gramy – mówi z kolei Ćwielong. – Na pewno nie mogę jednak powiedzieć, że niczego się od trenera Lenczyka nie nauczyłem, byłaby to nieprawda. „Wuefistą” nazwałem go w emocjach, tak to wtedy czułem, byłem w dość trudnej sytuacji. Podam przykład. Ostatnio miałem bardzo ciężką kontuzję, musiałem jakoś powrócić do formy. No i podczas przygotowań stosowałem oczywiście metody trenera Lenczyka. Wiadomo, że jak byłem młodszy to chciałem jak najczęściej pracować z piłką. Dzisiaj trochę inaczej na to patrzę. Jedno jest pewne, że po obozach przygotowawczych z Lenczykiem zawsze czułem się świetnie dysponowany fizycznie. Dlatego w kolejnych klubach trzymałem się tej filozofii. Stara szkoła doktora Wielkoszyńskiego.
– Łapiński opowiada o końcówce lat osiemdziesiątych: – W tamtych czasach wielu trenerów działało na nosa. Za Lenczyka wyglądało to inaczej. Dobierane przez niego obciążenia treningowe w gruncie rzeczy w ogóle nie były duże. Oczywiście zdarzały się takie zajęcia w okresie przygotowawczym, gdy trzeba było popracować na większej intensywności, było to jednak rzadkością w porównaniu do wielu innych ligowych szkoleniowców. A na boisku drużyny Lenczyka wyglądały w tamtych czasach świetnie pod kątem przygotowania fizycznego. Co zadawało kłam popularnej w piłkarskim środowisku teorii, że czym więcej na treningach potu, czym więcej kilometrów zrobionych z obciążeniami w górach, tym lepiej potem zawodnik wygląda w lidze na boisku. My potrafiliśmy cały mecz wybiegać od pierwszej do ostatniej minuty, a nawet w okresach przedsezonowych nie trenowaliśmy nigdy do zarżnięcia organizmu. Trener Lenczyk zachowywał balans między wytrzymałością a szybkością.
– Wiem, że do Lenczyka było wtedy sporo pretensji o zbyt wielką rotację w składzie – wspomina „Łapa”. – Było wielką rzadkością, byśmy dwa razy z rzędu wyszli na mecz ligowy identycznie złożoną jedenastką. Lenczyk ciągle coś zmieniał, brał pod uwagę wszystko. Oszczędzał zawodników. Nie miał takiego podejścia, że ze względu na wynik najlepszy zawodnik ma grać, nawet gdyby miał urwaną nogę. Takich trenerów jest coraz mniej. Lenczyk był jednym z niewielu moich trenerów, może nawet jedynym, który dobro zawodnika stawiał zawsze powyżej dobra klubu. Powyżej dobrego wyniku.
LENCZYK, CZYLI NIEDOSZŁY SELEKCJONER
Prawdą jest, że Orest Lenczyk miał momenty, w których myślał mocniej o reprezentacji. Chciał się sprawdzić, zostać najważniejszym trenerem w Polsce i osiągnąć sukces, którego mu brakowało. Miał przecież mistrzostwa Polski, miał przecież niezłe przygody w Europie, bo dojść do ćwierćfinału Pucharu Europy to w naszych warunkach, jak wejście na K2 zimą. W klapkach. Nawet w latach siedemdziesiątych, kiedy nie odpadaliśmy z… No, aż brak porównań. Z każdym.
Mówił kiedyś na spotkaniu z wrocławskimi studentami: – Liczyłem na to, że poprowadzę ją podczas Euro w naszym kraju. Mam babcię na cmentarzu na Ukrainie i myślałem, że przy okazji turnieju ją odwiedzę. Niestety, czas minął. Dla mnie to temat zamknięty. Miałem kilka razy propozycje prowadzenia kadry, ale na tym się kończyło. O tym, kto zostanie selekcjonerem, decyduje pewne towarzystwo, gremium. Do żadnej partii nigdy nie należałem, wódki nie piłem, papierosów nie paliłem i może dlatego jestem teraz w miejscu, w którym jestem.
Przed Euro 2012 selekcjonera wybierali Grzegorz Lato i spółka. Presja społeczna na wybranie Franza selekcjonerem była ogromna, Jerzy Engel – wówczas dyrektor sportowy PZPN-u – przekonywał, że Smuda cieszy się 80-procentowym zaufaniem w kraju. Była to głupia argumentacja, co niestety wyszło na turnieju.
Lato mówi: – Nie było tematu Lenczyka w reprezentacji. Zresztą, to wy, dziennikarze, pialiście: tylko Smuda, Smuda czyni cuda i tak dalej. Rozważaliśmy tylko Smudę i Kasperczaka. Myśleliśmy też o trenerze z Niemiec, ale po ostatnich wyczynach Beenhakkera stwierdziliśmy, że musi być Polak. I proszę: od tamtego momentu selekcjonerami byli tylko Polacy. Powiem panu, panie redaktorze, że teraz można się zastanawiać, czy wybraliśmy dobrze, ale po fakcie każdy jest mądry.
Natomiast Michał Listkiewicz też nigdy nie zdecydował się powierzyć kadry Lenczykowi. Tłumaczy dlaczego: – Nigdy nie myślałem, by zrobić z trenera Lenczyka selekcjonera, tak samo, jak nie myślałem o Smudzie. A w tym drugim wypadku byłem wielokrotnie namawiany, żeby powierzyć Smudzie kadrę. Uważałem jednak, że obaj panowie są zbyt autorytarni w swojej pracy, że nie potrzebują sztabu, tylko chcą o wszystkim decydować sami. A praca z kadrą polega na czymś innym. Może gdyby to były czasy wcześniejsze, gdy selekcjoner jak w latach siedemdziesiątych miał kilka tygodni z reprezentacją na jedno zgrupowanie? Wtedy bym o tym pomyślał. Nie zrobiłem z trenera Lenczyka selekcjonera i akurat tego nie żałuję, choć go doceniam. Mogę dodać, że żałuję innej decyzji: braku nominacji dla Henryka Kasperczaka. Ta decyzja powinna w pewnym momencie przyjść.
Zdaniem Motyki, Lenczyk w końcowej fazie kariery wręcz wyczekiwał na nominację.
– Jego ostatnim, największym marzeniem była praca z reprezentacją Polski – twierdzi „Marcyś”. – Jeżeli polską ligę uznamy za uniwersytet, to trener Lenczyk był w nim dziekanem. Na polu ligowym wszystko osiągnął. Zdobywał mistrzowskie tytuły, zdobywał puchary. Prowadził wielkie kluby, wielkich zawodników. Notował słynne występy w europejskich pucharach. No i pracował też w PZPN-ie, zresztą często egzaminował młodych szkoleniowców, wyrabiających trenerskie licencje. Wiele lat działał w związku. I myślę, że ma żal do ludzi z PZPN-u, że nie pozwolono mu podsumować kariery epizodem reprezentacyjnym. Sądzę, że na to zasłużył. Powiem więcej – on na to czekał. Miał ogromny żal, gdy wybierano innych kandydatów, a on był pomijany. Szkoda.
No właśnie – zasłużył czy nie?
– Przyglądając się sposobowi pracy Lenczyka, odniosłem wrażenie, że on jest typem trenera-wychowawcy – twierdzi Łapiński. – Człowieka, który potrzebuje codziennego kontaktu z zawodnikami, na co z oczywistych względów nie może liczyć selekcjoner kadry. Wydaje mi się, że w reprezentacji byłoby mu dość trudno. Z paru względów. Przede wszystkim – to o czym wspomniałem. Miałby krótszy kontakt z piłkarzami. A dwa – zastanówmy się, na czym polega praca w kadrze? No na komunikacji! To jest podstawowa kwestia, którą musi mieć opanowaną selekcjoner reprezentacji Polski. Patrząc na specyfikę trenera Lenczyka, wydaje mi się, że pracując w kadrze miałby duże problemy. Choć z drugiej strony, diabli wiedzą. Był niezwykle inteligentnym człowiekiem. Być może uświadomiłby sobie błędy i zmieniłby niektóre ze swoich metod.
Orest Lenczyk i Zdzisław Kręcina. (fot. NewsPix.pl)
– W jego przemowach dało się wyczuć inteligencję, erudycję – zapewnia Łapiński. – Miał jednak dość zabawny nawyk straszenia nas każdym kolejnym przeciwnikiem, właściwie bez względu na jego rzeczywistą wartość sportową. Czasami się nawet podśmiewaliśmy z tego. Pamiętam taki mecz ligowy z Wisłą Płock. My byliśmy w czołówce tabeli, oni walczyli o utrzymanie. Lenczyk przez tydzień wieszał w szatni zdjęcia jakichś chłopaków z Płocka i straszył nas, a myśmy właściwie w ogóle tych piłkarzy nie znali. Domyślam się, że to była próba utrzymania nas w koncentracji, ale w drużynie te zachowania były odbierane jako zdecydowanie przesadna obawa przed przeciwnikiem. Dowcipów krąży na ten temat sporo. Przy tych swoich rotacjach w składzie Lenczyk powtarzał często: „Ty dzisiaj siądziesz, bo tak dobrze tydzień temu zagrałeś, że drugi raz z rzędu na pewno ci się to nie zdarzy”.
– Wielki trener. A że w środowisku oprócz przyjaciół miał też zaciekłych przeciwników? To tylko potwierdza, jak znaczącą trener był i jest postacią w świecie polskiego futbolu – zauważa Surma. – Ludzie dużego kalibru w ten sposób właśnie funkcjonują, wywołują niekiedy skrajne emocje. Ja na pewno należę do grupy zwolenników trenera Lenczyka. Czy możemy wskazać innego trenera, który swoje pierwsze mistrzostwo kraju zdobył po trzydziestce, a kolejne bodajże w wieku siedemdziesięciu lat? Czy to nie jest ostateczny argument świadczący o jego wielkości? Przecież futbol cały czas się zmienia. W ogóle świat idzie do przodu, pojawiają się nowe technologie, kolejne pokolenia młodych ludzi prezentują zupełnie inną mentalność. A trener Lenczyk przez te wszystkie lata trzymał poziom. I potrafił wygrywać. Moim zdaniem nie ma nawet o czym dyskutować, wielka postać.
– Bycie trenerem to troszeczkę jest też bycie aktorem. Myślę, że Lenczyk czasami właśnie grał. Robił wszystko, żeby pociągnąć za sobą zespół – dodaje Łukasz. – Czasem można było pozwolić sobie na trochę luzu. Pamiętam na przykład Puchar Intertoto, gdzie doszliśmy do finału. Mieliśmy w drużynie takiego kierownika, Leszka Osadę, który świetnie śpiewał. I jak nam tak dobrze szło w tych pucharach, to po każdym zwycięskim meczu cały autobus śpiewał razem z panem Leszkiem. Trener Lenczyk też się włączał. To było bardzo sympatyczne, że w takich momentach trener na chwilę zapominał o tym całym dystansie, jaki zwykle zachowywał względem zawodników i nagle stawał się po prostu jednym z nas, gdy wspólnie sobie śpiewaliśmy. Widziałem nawet z przodu autobusu jego rękę, uniesioną w górę z radości.
– Miał swoich pupilków, nie ma co ukrywać – twierdzi Chałaśkiewicz. – Na niektórych zawodników spoglądał łaskawszym okiem. Z niektórymi piłkarzami potrafił się dogadać niezależnie od okoliczności, zawsze ten wspólny język udawało się znaleźć. A z innymi nigdy. Pewnych zawodników brał sobie na cel i taki delikwent miał trudno.
– Było kilka nieprzyjemnych sytuacji. Poczuliśmy się zdradzeni, kiedy trener w konfliktowych sytuacjach stawał po stronie kibiców, a nie zespołu – wspomina Dudek. Aczkolwiek zarzeka się, że pretensji i żalu nie ma, a wszelkie niesnaski już dawno puścił w zapomnienie. Ćwielong też podkreśla, że wszystkie nieporozumienia nie mają już dla niego wielkiej wagi. – Nie jest to przyjemne. Ale nie sądzę, żeby trener robił nam na złość. On po prostu tak rozumował i tak działał, nie było w tym premedytacji. Brakowało mu jednak takiego ludzkiego podejścia do piłkarzy. Tego brakowało najbardziej. Nie mówił pewnych rzeczy prosto w oczy, a one później dziwnym trafem wyciekały do prasy.
LENCZYK, CZYLI… KTO?
Tak naprawdę trudno jednoznacznie stwierdzić, jakim trenerem był Orest Lenczyk. Dobrym, złym? Ile ludzi, tyle opinii. Jedni są w niego wpatrzeni jak w obrazek, drudzy doceniają, ale dostrzegają też wyraźne minusy, trzeci widzą głównie negatywy. Z pewnością możemy powiedzieć, że Lenczyk w czasach swojej trenerskiej kariery był inny. Miał swoje pomysły, chodził własnymi ścieżkami i cóż, osiągał sukcesy.
I chyba to, a nie opinie, jest najważniejsze.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
PAWEŁ PACZUL
Źródła: własne, historiawisly.pl
Fot. Newspix