28 marca 2021. Pierwszy mecz z Andorą, drugi Paulo Sousy w roli selekcjonera. Zapamiętaliśmy go głównie z lekkich męczarni biało-czerwonych i kontuzji Lewandowskiego, po której rozgorzała dyskusja „czy nasz kapitan powinien grać ze słabeuszami?”. Do tej pory był to też jedyny rywal, z którym kadra pod wodzą Portugalczyka zagrała na zero z tyłu. Ale to już nieaktualne.
Z Andorą zaliczyliśmy wówczas czyste konto, ale po tym meczu ruszyła lawina. Chociaż… pierwsze osunięcie obserwowaliśmy już w pierwszym meczu z Węgrami. Tak jak za Jerzego Brzęczka reprezentacja grała pragmatycznie, przez co często przepychała zwycięstwa, tak Sousa rozpoczął od prawdziwego roller-coasteru. Z dzisiejszej perspektywy można stwierdzić, że to 3:3 na wejście było wiernym zwiastunem tego, co oglądamy w pełnej wersji biało-czerwonego serialu. Co było potem? Rosja i Islandia ładowały nam w sparingach. Anglia – wiadomo. Euro? Średnia dwóch straconych goli na mecz. Dalsza faza eliminacji? Trzy mecze z bramką w plecy, którą potrafiło nam wbić nawet San Marino.
DEFENSYWA, ZAŚLEPIENIE 3-5-2, TRUDNY CHARAKTER. O KLĘSKACH PAULO SOUSY
Przełamanie przyszło – o zgrozo – właśnie z Sanmaryńczykami na Narodowym. W Tiranie poszliśmy za ciosem, rozgrywając prawdopodobnie najlepszy mecz w defensywie za Portugalczyka (Albania nawet nie pisnęła w ofensywie – chyba że na trybunach). Fakty są jednak takie, że na ten moment NIE MA DRUŻYNY, KTÓRA NIE STRZELIŁABY KADRZE SOUSY GOLA. Bo pamiętajmy, że z Albanią, Andorą i San Marino rozgrywaliśmy dwumecze.
I sami nie wiemy, czy postrzegać to jako szerszy problem, czy uznać za niewiele znaczącą ciekawostkę. Jeśli chcemy, potrafimy zagrać naprawdę przekonująco w tyłach. Wspomniane spotkanie z Albanią jest tego najlepszym przykładem, ale też choćby z Anglią na Narodowym zaprezentowaliśmy się więcej niż solidnie. Anglicy strzelili nam gola, owszem, ale sprzed pola karnego. Wicemistrzowie Europy męczyli się z upierdliwie grającymi Glikiem, Bednarkiem czy Dawidowiczem, którzy wybijali im futbol z głowy. Stuprocentowe sytuacje? Nie było ich.
A więc można.
Z Anglią można, z Andorą nie można.
Teoretycznie powinniśmy już zapomnieć o wczorajszym meczu, bo przecież spełniliśmy wszystkie założenia. Mieliśmy przyklepać awans do barażów? Przyklepaliśmy. Lewy miał dołożyć liczby do śrubowania rekordów? Dołożył. Zadebiutował Matty Cash? Zadebiutował. Nie popsuliśmy sobie humorów? Nie popsuliśmy. Bez kontuzji? Bez kontuzji. Wszystkie najważniejsze założenia zostały spełnione, a nawet Grzegorz Krychowiak zdołał się wykartkować, na co przecież usilnie pracował.
ANALIZA PROBLEMÓW REPREZENTACJI POLSKI W DEFENSYWIE
A jednak ten gol dla Andory trochę nas uwiera. Gdyby to nie był powtarzający się problem kadry Sousy, pewnie łatwiej byłoby nam kupić wymówkę „wypadek przy pracy”. Ale skoro podobne wypadki przy pracy pojawiają się w zasadzie co mecz, to ciężko brać tę teorię na poważnie.
Czy gol dla Andory był przypadkowy? No… trochę tak, abstrahując oczywiście od niepotrzebnego faulu Rybusa na boku boiska. Cervos nie zaliczył wybitnej wrzutki, ot, zrobił wszystko zgodnie ze sztuką bicia stałych fragmentów gry – tak, by ktoś mógł tę piłkę przeciąć i jednocześnie tak, by szła prosto do bramki na wypadek, gdyby nikomu się ta sztuka nie udała. Vales musnął piłkę, ale nie zmienił nawet jej kierunku, więc ciężko stwierdzić, że swoim „uderzeniem” zmylił Szczęsnego. Z drugiej strony – za takie bramki zwykle rozgrzesza się bramkarzy, którzy czekają do końca, a później niewiele są w stanie zrobić.
Przypadek. Pech. Zrządzenie losu. Niepozorna akcja, po której nie należy wyciągać wniosków.
Problem w tym, że takich akcji jest więcej. Po pierwszym meczu z San Marino mogliśmy uderzać w podobną retorykę – Piątkowski nie do końca dogadał się z Helikiem, pewnie zawinił brak koncentracji, ale przecież koniec końców ta bramka o niczym nie świadczy, nic nie znaczy. Pierwsza bramka ze Szwedami? Kuriozalny flipper, na który nasi nie mieli wpływu. Ostatnia bramka ze Szwedami? Efekt tego, że Polacy poszli do przodu. Pierwszy gol ze Słowacją? Abstrahując od absurdalnej akcji defensywnej duetu Bereszyński – Jóźwiak, Mak strzelił niecelnie, bo w słupek, ale piłka odbiła się od pleców Szczęsnego. A więc też trochę pech. I tak dalej, i tak dalej.
To wszystko sprawia, że…
Polska jako pierwsza reprezentacja w historii straciła gola w tym samym roku kalendarzowym zarówno z San Marino jak i z Andorą.
— Michał Sagrol (@michalchojnice2) November 12, 2021
Wiadomo, to tzw. statystyka z czapy, satyryczna, bo przecież niewiele ekip miało okazję sprawdzić się na przestrzeni roku i z San Marino, i z Andorą. Niemniej – trochę wstyd. Bramki tracone przez Polaków często są wynikiem indywidualnych błędów, ale równie często można je skwitować komentarzem „co więcej można zrobić?”. Prawda życiowa głosi, że jeśli pech się powtarza, to może wcale nie być pechem, a szerszym problemem. W przypadku kadry Sousy możemy już o nim mówić. O ile Andora powtarzającego się pecha nam wybaczy, o tyle przeciwnicy w barażach do mundialu już niekoniecznie.
CZYTAJ TAKŻE:
- Od Engela do Beenhakkera. Najlepsze eliminacje Polaków
- Matty Cash i reszta – historie naturalizowanych reprezentantów
- Zakuć, zdać, zapomnieć. Oceny po meczu Andora – Polska
Fot. FotoPyK