Reklama

Artur Sarnat: “Na Camp Nou czułem się jak w mrowisku”

Szymon Podstufka

Autor:Szymon Podstufka

07 czerwca 2020, 08:17 • 23 min czytania 14 komentarzy

Kilka dni po ślubie, którego udzielał kapelan Cracovii zamienił „Pasy” na Wisłę. Trafił do klubu, w którym brakowało na wodę, gdy zaś odchodził, opuszczał zespół, jakiego zazdrościła „Białej Gwieździe” cała piłkarska Polska. Doświadczył na własnej skórze (i portfelu) przemiany, jaką zafundował klubowi z Reymonta 22 Bogusław Cupiał. Był w klubie Mirosława Stasiaka. Trenował u Łazarka, Smudy, Lenczyka, Nawałki. Bronił przeciwko Parmie, Interowi, Barcelonie. Wygrywał Wiśle karne z Saragossą z kontuzją barku. Ale ma też w swoim życiu epizody mniej chlubne. Na czele z wzięciem pieniędzy za to, że jego Polonia przegrała w lidze ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki. Artur Sarnat opowiada nam o tym wszystkim w ogromnej, przekrojowej rozmowie. Nie przedłużając – zapraszamy.

Artur Sarnat: “Na Camp Nou czułem się jak w mrowisku”

– Każdy syn chciałby iść w ślady taty. Mnie się akurat udało. W sumie też chciałem strzelać bramki jak on, ale… no stało się inaczej. Wszedłem między słupki przez przypadek.

To znaczy?

– Kończyłem wiek trampkarza jeszcze jako napastnik. Parę meczów do końca sezonu, zachorowało nam dwóch bramkarzy. Nie miał kto bronić i mnie, jako największego z zawodników z pola, trener wysłał na bramkę. „Weź, spróbuj”. Jak już zagrałem 2-3 mecze, poszło dobrze, to do wieku juniora przechodziłem już jako bramkarz. Żałowałem później strasznie. Wiadomo, bramkarz nic nie umie, zawsze poobijany, musi się rzucać, ma się pozdzierane łokcie, kolana, biodra. No ale, jak widać, przetrwałem.

Ojciec mógł pana nauczyć czytania napastników. Przekazać wiedzę tajemną, jak oni to robią, że oszukują tego między słupkami.

– Trenowaliśmy z tatą nie raz, zawsze coś w tym temacie podpowiadał. Więc pewnie efekt końcowy to też i jego zasługa.

Nim trafił pan do Wisły, z którą odnosił największe sukcesy, spędził pan rok w Cracovii.

– Po skończeniu służby wojskowej poszedłem do Błękitnych Kielce. Tam byłem bodaj pół roku. Nie odpowiadało mi tam jednak, akurat trafiła się oferta z Cracovii, powrót do mojego miasta. Miałem tam też kontakt z moją obecną żoną, szczypiornistką Cracovii.

Reklama
A potem, śladami ojca, zamienił pan Cracovię na Wisłę. I to nie w byle jakich okolicznościach, bo kilka dni po weselu, na którym była masa ludzi związanych z Cracovią.

– Wesele było huczne, w końcu piłkarka ręczna i piłkarz tego klubu się żenią. Ksiądz, kapelan z Cracovii. Fajna atmosfera. Ale w klubie na mnie jakoś bardzo nie stawiali, więc zdałem sobie sprawę, że trzeba będzie szukać czegoś innego. Akurat trafiła się Wisła, więc skorzystałem. Pozostałem w Krakowie, przy żonie, która co prawda trenowała nadal za miedzą, ale nie było elementu rozłąki. Byliśmy z tego powodu bardzo zadowoleni.

A kibice?

– Powiem szczerze, że ani ja, ani żona tego szczególnie nie odczuliśmy. Na paru meczach były docinki wobec mojej osoby, no ale trudno. Kibice mają do tego prawo. Zawodnicy mają inne priorytety, kibice inne.

Pan do Wisły przychodził w czasach, gdy tej wiodło się mocno średnio. Finanse? Słabiutkie. Jak to wtedy wyglądało od kulis? Choćby Mateusz Miga w swojej książce pisał, że brakowało podstawowych rzeczy, o terminowych wypłatach nie wspominając.

– Przyszedłem w 93, pograliśmy rok w ekstraklasie i zlecieliśmy. Dwa lata tułaliśmy się w drugiej lidze. Była po drodze taka afera, że umieścili nas w grupie zachodniej, więc najbliższy wyjazd to był Wrocław za trzy stówy. Długie wycieczki, ogromna liczba przebytych kilometrów. Organizacyjnie też nie eldorado, pamięta się czasy, kiedy raz były wody na treningu, raz nie. Jeździliśmy biednymi autokarami, trzy bułki do torby i taki to był posiłek po meczu.

Jedynymi argumentami miało być, że dany mecz gracie w nowym komplecie strojów, że wychodzicie w nowych butach.

– Tak jak mówiłem wcześniej, nie raz nie było na wodę. Ale atmosfera między nami była świetna i to nas trzymało przy życiu.

Jeszcze przed przyjściem Bogusława Cupiała tak naprawdę nie było wiadomo, czy Wisła dokończy sezon 1997/98.

– Prezes Cupiał przyszedł zimą 1997. Do tamtej pory żyło się z dnia na dzień. Raz się tę wodę miało, raz nie. Raz się stypendium dostało – wtedy premii jeszcze nie było – raz nie. Chwała prezesowi, że podjął rękawicę i dzięki niemu zaistnieliśmy w piłce w Polsce. A myślę, że też i w Europie.

Jaki był rozstrzał pensji przed i po przyjściu Cupiała?

– Zmiana była kolosalna. Sam dostałem nową umowę wyższą jakieś siedem, osiem, czy nawet dziewięć razy. Przepaść. Z piekła do nieba.

Reklama
Gdy trener Łazarek po raz pierwszy powiedział, że przyjdzie nowy właściciel i obsypie was pieniędzmi, to uwierzyliście?

– Akurat trener Łazarek miał to do siebie, że dużo mówił. Wcześniej też nam coś obiecywał, truł, więc traktowało się to z dystansem. Ale w zimie, po zakończeniu rundy, jak uzgadnialiśmy nowe warunki kontraktów, zaczęło to nabierać kształtów. Ogarnęliśmy, że się na nas liczy. Efekt przyszedł z pierwszą pensją, pierwszą rundą wypłat. Wszystko na czas, żadnych poślizgów. Ile na umowie, tyle w kieszeni.

Panu też dostał się wtedy kontrakt na siedem lat, jakie miał w zwyczaju oferować Cupiał?

– No niestety, ja dostałem „tylko” sześcioletni. Ale wiadomo, prezes lubił się kręcić wokół tej siódemeczki. Cały czas powtarzał: najlepszy prezent, jaki możecie mi dać, to 7:0. No niestety, nie udało się za moich czasów. Najbliżej było przy 6:0 z Widzewem.

Jak wspomina pan pracę z trenerem Łazarkiem?

– Bardzo go lubiłem, świetnie się słuchało jego opowieści. Ale nie przepadałem z kolei za jego odprawami. Potrafił gadać i półtorej godziny. Ale czasami palnął coś takiego, że wszyscy pokładali się ze śmiechu. Pamiętam, jak już za trenera Smudy przegraliśmy 1:2 z Parmą na wyjeździe. Trener Łazarek komentował mecz w telewizji. Bogdan Zając strzelił bramkę dla Wisły po zagraniu Daniela Dubickiego. Centra na siłę, ale okazała się idealna. Redaktor zapytał Łazarka, czy to wypracowany gol, czy przypadek. „Panie redaktorze, przypadkiem, to tylko tramwaje się zderzają. Następnego dnia włączam wiadomości: „Dwa tramwaje zderzyły się w Łodzi”.

A jeśli chodzi o jego metody treningowe?

– Zajęcia monotonne, długie. Wolałem treningi krótkie, silne, dynamiczne. Trzeba było się dostosować. Szanować coś, co było dla nas dobre.

Prezes Cupiał na początku bardziej się angażował, czy od pierwszego dnia był raczej wycofany?

– Prezes nie miał wejścia do szatni. Tylko kilka razy był, pogratulował. Ale żeby rządził tym, co się tam dzieje? Nie, nie miałem takiego wrażenia.

Premiował dodatkowo wysokie zwycięstwa, jakieś pojedyncze osiągnięcia?

– Nie, tylko to, co mieliśmy na papierze. Ale to były rewelacyjne pieniądze na ten czas i każdy to szanował. Jedyny warunek – wygrywanie. Bywało i tak, że widząc, że przed nami 15 meczów, chciał żebyśmy zdobyli 45 punktów.

A jak podchodzili do was zawodnicy innych klubów? Musieli zazdrościć regularnych, wysokich pensji.

– Przez pewien czas byliśmy na topie. Wygrywaliśmy dużo, byliśmy zwartą grupą. Musiała być pewna zazdrość, bo każdy chciał gra w Wiśle. Choćby dla pensji płaconych na czas. Dziesiąty to dziesiąty, tyle. Choć nie spotkaliśmy się z tym, żeby ktoś inaczej się do nas przez to odnosił.

Zwarta grupa, atmosfera. To też chyba wtedy była waszą wielką siłą.

– Zawodnicy, wyniki, gwiazdy – to wszystko może, ale nie musi, zbudować atmosferę. Nie wiadomo, kiedy drużyna „zaskoczy”. Różnie to bywa. Nam akurat trafiła się świetna grupa ludzi, zjednoczona do takiego stopnia, że łaziliśmy za sobą jak Kargul za Pawlakiem. Często chodziliśmy do lokalu „Akwarium”. Każdy po treningu wypił piwko, jak ktoś nie chciał piwka, to sok. Ale zawsze razem. Siedzieliśmy, dyskutowaliśmy, tam rozwiązywało się problemy boiskowe.

Które postaci były w szatni Wisły wiodące? Kto pierwszy mówił: „Idziemy na miasto”?

– Naszą siłą było to, że nie musiało takich zawodników być. Każdy wiedział, gdzie spotykamy się po treningu i tyle. Rozumieliśmy się bez słów.

Po trenerze Łazarku przyszedł trener Smuda. Kolejny szkoleniowiec, który z czasem odszedł do lamusa, nie przetrwał próby lat.

– Trener Smuda był taki, a nie inny. Ale ja sobie pracę z nim chwaliłem. Pozwalał na przykład pić piwo, ale tylko, gdy robiło się to przy nim. Jak trener tego zabrania, to piłkarz pójdzie do sklepu, kupi czteropak i wypije po kryjomu. A tak wypije jedno, dwa otwarcie i kulturalnie pójdzie spać. Alkohol jest dla ludzi, piłkarze lubią piwo. Nawadnia, rozluźnia. Nie wierzę, że ktoś w tamtych czasach nie pił piwa, więc trener zrobił świetny ruch. „Słuchajcie, jeśli pijecie, to ze mną”. Wieczorem po kolacji wszyscy siadali z trenerem, każdy zamawiał sobie piwo. A że byliśmy zwykle strasznie zmęczeni, to jedno piwo i spać, bo nie było siły na więcej.

Tym bardziej, że treningi u Smudy słynęły z intensywności. Było podlewanie tui?

– Czasem było (śmiech). Czasami ktoś zgubił się w lesie i trzeba było wysyłać akcję ratunkową. Czasem ktoś po zajęciach ledwo dochodził do gabinetu masera i wołał: „Maser, ratunku!”. Ale wytrzymywało się. Ja to nawet lubiłem, bo wspominałem już – wolę krótkie, intensywne treningi niż długie. Smuda takie właśnie miał. Godzinka, godzinka z kwadransem, ale na ogniu i zjazd do bazy.

Kto zgubił się w lesie?

– Przyszedł do nas jeden chłopak, to był jego pierwszy taki bieg w Wiśle. On dwa miesiące nie trenował, nie wytrzymał tempa, zgubił się. Maser pojechał po niego na rowerze, ale na szczęście się znalazł.

Pan miał chyba u Smudy duże zaufanie. W Wiśle był obok pana niezwykle obiecujący Jakub Wierzchowski, a jednak to pan był pewniakiem.

– Pamiętam dwa takie mecze, kiedy pokazał do mnie duże zaufanie. Pierwszy – na Polonii Warszawa, kiedy Kuba obronił dwa rzuty karne, a ja akurat leczyłem kontuzję po meczu Pucharu UEFA, skręconą kostkę. Ale przyszła następna kolejka i znów broniłem ja, mimo że Kuba został bohaterem. Drugi raz, to było przed spotkaniem z Barceloną. Wygrywaliśmy 2:1 na Widzewie i przegraliśmy 2:3, a ja zapieprzyłem dwa gole w końcówce. Byłem załamany, bo wiedziałem, że po takich babolach to koniec. Trener mnie nie wystawi na Barcelonę. Nie wierzyłem w to. A wiadomo, jak prestiżowy to był mecz, jak chciało się zmierzyć z takimi sławami.

Całą drogę z Łodzi myślałem, co to będzie. Dojechaliśmy do Krakowa i pierwszym, co powiedział do mnie trener Smuda było: „Proszę do mnie, na górę”. Godziłem się, że każe mi na ławce odpokutować za błąd. Ale nie, powiedział: „Ty się nie martw, ty broń. I z Barceloną będziesz bronić”. Adrenalina we mnie zabuzowała, efekt był piorunujący. Złapałem niesamowitą formę, już w następnym meczu ligowym w Zabrzu wyłapałem karnego. Smuda miał podejście do zawodników, potrafił zmotywować.

 

Do meczu z Barceloną jeszcze wrócimy, ale chciałem zacząć rozmowę o pucharach waszą pierwszą przygodą. Na lot do Walii dostaliście garnitury, ale bez pasków do spodni.

– No tak, musieliśmy kupić po drodze albo wsadzić swoje (śmiech). Dla wszystkich to było coś nowego, dla prezesa Cupiała też. W ogóle dzień przed meczem w Walii wszyscy strzelali na treningu tak, że myślałem, że ich rozwalimy. Chłopaki ładowali tak, że nie mogłem nic złapać. A na meczu nic nie chciało wejść. Dla Walijczyków ogromny sukces, wyciągnęli 0:0. W rewanżu już było zupełnie inaczej.

Później był wyjazd do Trabzonu, gorące warunki.

– Ze cztery dychy na termometrze, jak nie więcej! Warunki potworne, upał niebywały. Dzień przed meczem w hotelu wyłączono nam klimatyzację. Co ciekawe, już po spotkaniu, gdy spaliśmy w tym samym hotelu, wszystko działało normalnie (śmiech). Było wręcz przeraźliwie zimno. Turcy robili, co tylko mogli, by z nami wygrać. Ale efekt końcowy był jednak na naszą korzyść.

Potem przyszedł dwumecz z Parmą i incydent z „Miśkiem” i Dino Baggio. Mogło was to bardzo wiele kosztować, mowa była nawet o pięciu latach wykluczenia z pucharów.

– Mecz z Parmą to był nasz pierwszy kontakt z europejską piłką na tak wysokim poziomie. Parma miała wtedy multum sław, Dino Baggio, Crespo, Buffon, to była praktycznie reprezentacja świata. Śmialiśmy się, że jak tam przychodziły powołania, to klub był zamykany, bo i tak nikt nie zostawał w Parmie. Ale na boisku chcieliśmy zawalczyć. Jak padła w pierwszej minucie bramka dla nich, to myślałem, że nas pięknie pociągną. Ale z czasem wyglądało to coraz lepiej, wyrównaliśmy.

Z mojego miejsca na boisku nie widziałem tego rzuconego noża, dopiero potem zacząłem się dowiadywać od kolegów, co się stało. Przykre to było, bo Ryśka Czerwca zawieszono za odrzucenie noża w trybuny. On był wtedy w życiowej formie i w rewanżu bardzo by się nam przydał. No ale nic, tak postanowiono. Kibice ukradli nam rok. Ten zespół mógł bardzo dużo osiągnąć.

Z Parmą walczyliście jak równy z równym. Nikt później w tamtej edycji nie rozegrał tak wyrównanego pod względem wyniku dwumeczu z Włochami.

– Trzymaliśmy za nich później kciuki, fajna świadomość, że odpadliśmy nie z byle kim, a z finalistą. Teoretycznie w Parmie to my strzeliliśmy dwa gole, a oni jednego. Tylko że Bogdan Zając raz trafił do mojej siatki. Później się śmiał: „Patrz, strzelałem dwóm najlepszym bramkarzom świata: Buffonowi i Sarnatowi”.

Co pan myślał, gdy okazało się, że później „Misiek” długimi latami funkcjonował w zasadzie w strukturach klubu?

– Przez niego ucierpiał cały klub. Żałuję tego roku strasznie, mogliśmy bardzo wiele zyskać. Przez to, co zrobił, graliśmy w tamtym sezonie bez wielkiej motywacji. Wiedzieliśmy, że nic nie da nam awansu do Europy, bo i tak jesteśmy zawieszeni.

Po Smudzie trenował was między innymi Orest Lenczyk. Kolejny oryginał.

– Trener Lenczyk miał swoje metody, jego odprawy były bardzo specyficzne. Kiedyś wchodzi do szatni, bierze kartkę, długopis i coś rysuje. Wszyscy się zastanawiają, co to będzie. Skład? Taktyka? A on przykleja kartkę do tablicy i mówi: „Tu jest skrzyżowanie Alei z Czarnowiejską, tędy jechałem swoim Mercedesem i tutaj miałem wypadek” (śmiech). Albo pamiętam, jak przeszliśmy Saragossę po 1:4 na wyjeździe. W przerwie rewanżu, gdy przegrywaliśmy 0:1 po samobóju „Baszcza”, zrobił trzy zmiany. „Słuchajcie panowie, niech wszyscy sobie zagrają”. Jeden gol, drugi, trzeci, czwarty. Poszło. Dogrywka, wygraliśmy karne. Na drugi dzień losowanie, trafiliśmy FC Porto. Lenczyk wchodzi do szatni: „No i po co wam to było?”.

Przed meczem z Porto Lenczyk podobno wycinał wam też zdjęcia zawodników rywali.

– Nie on sam, tylko drugi trener, Andrzej Iwan. Kazał powycinać mu z gazet główki piłkarzy i powiesił je na tablicy, żebyśmy się napatrzyli na nich, zapamiętali, kto gdzie gra. I tak tydzień gapiliśmy się na graczy Porto. No ale nie pomogło. Byli poza naszym zasięgiem. W Porto pierwszy raz w życiu widziałem taką trawę na boisku. My przygotowani siłowo, żeby mocno kopać, a oni dosłownie muskali piłkę i ona sunęła po rosie. Nie byliśmy do czegoś takiego przyzwyczajeni. Grali fantastyczną piłkę. Ale i tak w tamtej edycji jako pierwszy polski zespół wyeliminowaliśmy Hiszpanów. Mimo porażki z Porto, przeszliśmy do historii.

A pan został bohaterem, bo złapał jednego karnego.

– Jednego złapałem, jednego oni przestrzelili. Żaden tam bohater!

W serii jedenastek bronił pan z kontuzją.

– Tak, rywal wjechał mi wślizgiem w bark i musiałem być opatrywany, więc karne broniłem na pół gwizdka. Jakbym był zdrowy, to jeszcze jeden bym złapał! Ale z barkiem było kiepsko. Gdyby trener Lenczyk w przerwie nie wystrzelał się ze zmian, to pewnie by skorzystał. Po opatrzeniu trochę ból przeszedł, ale i tak to było raczej „ratujmy co się da”.

Maciej Szczęsny powiedział kiedyś o Lenczyku, że to trener, który boi się sukcesu. Im bliżej jego osiągnięcia, tym dziwniejsze i bardziej nerwowe decyzje podejmuje.

– Możliwe. Pierwszy raz to słyszę, ale Maciek potrafił bardzo trafnie określać ludzi. Coś w tym było.

Tamten sezon kończył z wami nie Lenczyk, a Nawałka. Jak pan wspomina pracę z przyszłym selekcjonerem?

– Mistrz motywacji. Bardzo dobry trener, choć posadził mnie na ławce, wolał Maćka Szczęsnego. Maćkowi poszło średnio, ni to dobrze, ni to źle. Ale trener postanowił wpuścić mnie na Legię. Wygraliśmy tam 2:1, zostaliśmy mistrzami Polski. Maciek po raz piąty.

Z czwartym klubem.

– Dokładnie.

Pan zszedł w ostatnim meczu sezonu z boiska i dał Szczęsnemu wejść na końcówkę. Symbolicznie.

– Podszedłem do Maćka i powiedziałem: „Zasługujesz na to, tyle w życiu wygrałeś, mistrzostwa Polski, może się zmienimy?”. Porozmawialiśmy z trenerem, nie miał z tym żadnego problemu. Maciek zasłużył, by być na murawie i cieszyć się tamtym zwycięstwem.

Piotr Leciejewski powiedział kiedyś, że nie mógłby mieć za kumpla rywala do miejsca w bramce. Jak pan do tego podchodził?

– Wręcz przeciwnie. Nie miałem problemu z zakumplowaniem się. Do tej pory przyjaźnimy się z większością bramkarzy, z jakimi grałem. Maćka uwielbiam, z Wierzchowskim, Piekutowskim też się dogadywaliśmy. Może oni mieli coś do mnie, ale nie sądzę. Na boisku jest rywalizacja, jasne, ale rywalizacja czysta. Nie było żadnych docinek, podkopów.

Nawałka już wtedy ustawiał wszystko i wszystkich w klubie po swojemu?

– Nie, to się chyba dopiero u niego kształtowało. Było to, co było i tak trenowaliśmy, nie kazał wymieniać stołów z prostokątnych na okrągłe, nic takiego. Trener był od trenowania, chyba dopiero później się tego nauczył, tej organizacji.

Odszedł jednak zaraz po zdobyciu mistrzostwa. Pamięta pan okoliczności rozstania?

– Naprawdę, nie wiem, czemu odszedł.

Odchodząc pozbawił się szansy zagrania przeciwko Barcelonie. Będąc bramkarzem, co się czuje wychodząc na mecz, gdy w zespole przeciwnym są Rivaldo, Overmars, Kluivert…?

– Siedzi to w głowie. Ale tylko przed meczem. Pierwszy gwizdek i zapominasz. Ja powiem szczerze, że nigdy podczas meczu nie wiedziałem, kto strzelił mi gola. Nie zwracałem na to uwagi. Dopiero potem się dowiadywałem. Nie miałem takiego kontaktu z rywalami, jak piłkarz z pola biegający koło nich. Bramkarz skupia się na piłce, nie patrzy, czy strzela Kluivert, Rivaldo, czy może Podbrożny.

Był pan po ostatnim gwizdku jednym z tych, którzy gonili za koszulkami?

– Jasne, wymieniałem się z bramkarzami, z Buffonem, z Toldo. Taką pamiątkę zawsze warto mieć, choć nie podchodziłem do tego na zasadzie: za wszelką cenę. Z Buffonem pogratulowaliśmy sobie po meczu, zapytałem, czy się wymienimy koszulkami. Powiedział: „Okej, w szatni”. Dalej nie drążyłem. Nie stałem i nie czekałem pod szatnią Parmy, żeby dostać koszulkę. Poszedłem do naszej, po czym widzę, że wchodzi Buffon i idzie do mnie z meczówką. Ja dałem mu swoją, podaliśmy sobie rękę. Tak samo było z Toldo, też przyszedł do szatni, wręczył mi koszulkę, zbiliśmy piątkę. Nie jestem zawodnikiem, który chciał wymiany za wszelką cenę, ale jak Buffon przychodzi do twojej szatni… (śmiech)

Co pan czuł wychodząc na Camp Nou przed meczem, rozejrzał się, zobaczył kilkadziesiąt tysięcy osób?

– Nogi się ugięły. Jak wyszliśmy tam na trening, to byliśmy pełni podziwu dla tego obiektu, ale dzień meczowy to jest coś zupełnie innego. Tylu ludzi, człowiek czuje się malutki. Czułem się jak w mrowisku. Już na rozgrzewce jak się człowiek wsłuchał w odgłosy stadionu, to słyszał rozmowy ludzi. Jak w ulu.

Wspominając pucharowe starcia, jaki był napastnik, przeciwko któremu grało się panu najtrudniej?

– Myślę o Rivaldo. Skurczybyk potrafił tak zakręcić, że nie do wiary. Trudno było wyczuć, co zrobi. Strzelił mi bodaj dwa gole na Wiśle. Niesamowity, podziwiam go, bo widziałem na żywo, ile potrafił. Klasa wyżej, trzeba się było na niego szczególnie sprężać.

Czemu miał pan w pewnym momencie w szatni ksywkę „Karol Krawczyk”.

– A to przez chwilę. Grzesiek Pater był „Norkiem”, to ja byłem „Krawczykiem”. Wtedy „Miodowe Lata” były bardzo popularne, Grzesiek był mały, niski, kumplowaliśmy się mocno, więc tak wyszło.

Ale brzucha jak u Krawczyka nie było?

– Nie, nie, tylko wzrostowo się zgadzało (śmiech). Ja wyższy, większy, Grzesiek malutki, chudziutki. Do tej pory taki jest.

Czytałem, że do szatni Wisły przychodziło się na długo przed treningiem, bo już wtedy zaczynała się beczka ze wszystkiego i wszystkich. Jakieś dowcipy wspomina pan do dziś?

– Wiedzieliśmy, że gdy jest jakaś kontuzja, masażysta wbiega na boisko z ciężką torbą, a lekarz bierze tylko napoje. Chcieliśmy to wyrównać, więc wsadziliśmy mu do torby z napojami dwie cegły. No i biegł z tą ciężką torbą, nie wiedział, co się dzieje.

Grzesiowi Paterowi, wracając do „Miodowych Lat” nakleiliśmy na tablicę rejestracyjną „Norek”, jeździł tak po Krakowie.

Po meczach z Barceloną, z Interem, pan, Olgierd Moskalewicz i Bogdan Zając popadliście w niełaskę. Pan i Moskalewicz wylądowaliście w Turcji. Co takiego się stało?

– Dokładnie nie wiem. Widocznie na nas nie liczyli, to nas puścili. Wiadomo, jaki był „Olo”. Udzielił wtedy dużego wywiadu, pewnie powiedział dwa słowa za wiele, coś o „nieprofesjonalistach” i stąd ta banicja.

W kogo uderzał w tamtej rozmowie?

– W prezesów Wisły. Nie w Cupiała, tylko w innych prezesów. Że to nieprofesjonaliści. I od tego się zaczęło.

To dlaczego pan też został wysłany do Turcji?

– Właśnie nie wiem! Może też powiedziałem za dużo, ale nie dotarł do mnie żaden taki sygnał. Potraktowałem to z pokorą. Można było zaistnieć w innym kraju, ale Turcja to nie był dla mnie dobry kierunek.

Co tam było nie tak?

– Byłem tam bodajże sześć tygodni, podobnie „Olo”. Inna kultura, wszystko inne, ciężko było przywyknąć. Szczęśliwie Turcy nie zapłacili za nas Wiśle i klub wysłał faks, że prosi o natychmiastowy powrót. Nie powiem, ulżyło mi. To była głęboka Azja, Diyarbakir, 200 kilometrów od Syrii. Lot z Warszawy do Stambułu to były 2 godziny 20 minut, a potem przesiadka i kolejne 2 godziny w stronę Azji. No i baza – nad głowami latały nam bombardiery, śmigłowce. Czuliśmy się jak w Rambo!

Jakie tam były w 2001 roku warunki do treningów?

– Mieliśmy jedno boisko główne i pół treningowego, więc nie powiem, że to było jakieś eldorado.

Wrócił pan do Wisły, w klubie pojawił się też trener Henryk Kasperczak. I z miejsca postawił na innego bramkarza, Angelo Huguesa.

– Niestety, ostatni mecz sezonu z Legią, gram w pierwszym składzie i kontuzja na rozgrzewce. Trawa się oderwała, łękotka strzeliła, koniec. Lekarze wyjęli mi rok z życiorysu, trener Kasperczak sprowadził Angelo na szybkości. On bronił, ja pauzowałem.

Jak ocenia pan go jako bramkarza?

– Fajny chłopak, niesamowicie szybki, sprawny. Tylko miał jeden problem. Nie umiał bronić. Nie umiał się rzucić. Nadrabiał szybkością. Przed polem karnym zawsze zdążył do napastnika, był mały, a szybki.

To prawda, czyścił świetnie, ale gdy trzeba było wyjść do górnej piłki – pożar. Gra w siatkówkę.

– Dokładnie. Tak go odbierałem na treningach, to się potwierdziło w meczach. Ale prywatnie – śmieszny gość. Mówi mi raz: „Artur, jakbyś był w Paryżu, to mam super knajpę dla ciebie. Musisz tam iść”. „Ale gdzie?”. „Słuchaj, jak idziesz Champs-Elysées i widzisz Łuk Triumfalny, to po prawej stronie jest taki wielki napis, naprawdę super miejsce”. „No dobra, a jak się nazywa?”. „McDonald’s”. To był taki aparat. Także jakby był pan kiedyś w Paryżu, to mam knajpę do polecenia.

Po tamtym sezonie zgłosiła się Polonia, to był koniec pana długiej przygody z Wisłą.

– Rok czasu stracony przez kontuzję, byłem ciekaw, czy jeszcze podołam. Czy kolano wytrzyma. Trafiła się oferta z Polonii, więc postanowiłem skorzystać.

Skoro Polonia, to nie mogę nie spytać o aferę korupcyjną. Przyznał się pan przed sądem do stawianych zarzutów odnośnie przyjęcia łapówki przed meczem ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki.

– W sumie nie mam sobie nic do zarzucenia. Broniłem normalnie, jak w każdym innym meczu, wręcz starałem się zrobić więcej. Miałem bowiem na pieńku z trenerem Januszem Wójcikiem. Byłem raz u niego na kadrze, przed meczem ze Słowacją powiedział: „Słuchajcie, jest mecz taki i taki, wszyscy zagrają”. Okej, to jak wszyscy, to wszyscy. No i niestety, każdy z ławki się podniósł, tylko nie ja. Wtedy miałem ofertę z Francji. Warunkiem wyjazdu był jednak choć jeden mecz rozegrany w kadrze. No i się nie udało, moje losy potoczyły się inaczej. Stąd w meczu ze Świtem broniłem z podwójną motywacją.

Przyznał się pan jednak do winy przed prokuraturą, więc skoro nie ma pan sobie nic do zarzucenia, to skąd to przyznanie się do winy?

– Spytano mnie: „Dostał pan pieniądze?”. „Tak”. To co, miałem się nie przyznać? Tak było, no. I tyle.

W jakich okolicznościach dostał pan pieniądze?

– Po meczu. Przed spotkaniem kontaktowaliśmy się telefonicznie. Negowałem, mówiłem, że absolutnie nie wchodzę w coś takiego. Przyszło do meczu, Świt wygrał 2:1 i tak się to potoczyło, a nie inaczej.

Czyli mówi pan, że bronił normalnie, ale po meczu dostał „nagrodę”, bo wynik był taki, jaki miał być?

– No tak. Naprawdę chciałem za wszelką cenę ten mecz wygrać. Ale niestety, nie udało się. Tak się złożyło, jak się złożyło. Spotkaliśmy się potem, rzucili pieniądze i koniec.

Może nie trzeba było ich brać?

– Może. Wie pan, to jest różnie… Dziś postąpiłbym inaczej. Na pewno wiedziałbym, co powiedzieć kumplowi, który wtedy do mnie dzwonił. Na pewno mądrzejszy o doświadczenia dziś bym takich błędów nie popełnił. I nie mówię tutaj tylko o tej sytuacji, ale też o wielu innych, w jakich się w życiu znalazłem. Czasu nie da się cofnąć. Życie toczy się dalej. Trudno, trzeba tę gorzką pigułkę przełknąć i żyć dalej.

Po Polonii trafił pan do KSZO, gdzie właścicielem był jeden z najbardziej ekscentrycznych ludzi polskiej piłki. Mirosław Stasiak.

– Ekscentryczna postać. Gdy widzieliśmy, że szykuje się do wejścia na boisko, to robiliśmy wszystko, by nie było żadnej przerwy w grze. Byle tylko go nie wpuścić. Stoi przy linii, a my gramy od jednego do drugiego.

Jak się z nim pan dogadywał?

– Prezes okej, w porządku. Oprócz tego, że zrobił mnie w bambuko.

Co to znaczy?

– Poszedłem do KSZO, klub mówił mi od początku „chcemy cię tylko na pół roku”. Ale półrocznych kontraktów nie można było wtedy podpisywać, taki był przepis PZPN-u. Więc Stasiak mówi: „Chcemy cię na pół roku, zimą nie będziemy cię na siłę trzymać, jak będziesz chciał odejść”. Może nie będziemy zadowoleni, może podłapiesz inny temat. Zgodziłem się, podpisaliśmy umowę. Znalazłem sobie Koronę Kielce, która chciała awansować do ekstraklasy. I nagle Stasiak mówi, że mnie nie puszcza. Moje życie mogło się potoczyć inaczej, gdyby nie powiedział „nie”.

Grałem kolejne pół roku w KSZO, a Korona ściągnęła Maćka Mielcarza. A ja podpisałem jeszcze przed Nowym Rokiem kontrakt z Koroną od nowego sezonu, namówili mnie. Wyszła z tego wielka afera. Pan Jan Tomaszewski z Komisji Etyki powiedział, że nieetyczne jest podpisanie takiej umowy ponad pół roku przed odejściem. Z tym, że nie wiedział, na co się ze Stasiakiem umawialiśmy. Po zakończeniu gry dla KSZO przeszedłem do Korony, ale trenerem był już Ryszard Wieczorek, który mnie nie trawił. Tak się złożyło, że byłem przez rok w rezerwie.

Kibice z Ostrowca bardzo długo pamiętali panu występ w meczu z Koroną. Miał pan już podpisaną umowę, że przechodzi do Kielc, przegraliście z Koroną 0:3. Nie zrobił pan podobno za wiele przy straconych bramkach.

– Chwilę temu mówiłem, że chciałbym parę rzeczy w swojej karierze zmienić. To jedna z nich. Wcześniej wyleczyłem ciężką kontuzję. Po czasie się w ogóle dowiedziałem, że byłem leczony na co innego niż mi dolegało. Zaczęła się liga i dopiero po pierwszym meczu lekarz mnie właściwie zdiagnozował. Wyleczył mnie, ale byłem zupełnie bez formy. Zacząłem trenować, dopiero tydzień zajęć za mną i przychodzi mecz z Koroną. Słynny prezes KSZO namówił mnie jednak na grę. Mówiłem: „Nie dam rady, nie jestem gotowy”. A prezes: „Co ty, dasz sobie radę!”. Omamił mnie, niestety się zgodziłem, przegraliśmy 0:3. Przy dwóch golach nie mogłem nic więcej zrobić, ale względem jednego mam do siebie ogromne pretensje. Jeśli prezes Stasiak to przeczyta, to dziękuję mu bardzo za namówienie mnie wtedy do gry.

Gdziekolwiek później się pojawiała wzmianka o panu, od razu atakowali kibice z Ostrowca. Że oni nie zapomną.

– Jak poszedłem do Kmity Zabierzów i akurat graliśmy w Ostrowcu, to przez 90 minut na mnie nadawali. Ale taka rola kibica.

Mówi pan, że zmieniłby w swojej karierze kilka rzeczy. Co jeszcze?

– Wie pan, nie wracajmy do tego. Proszę następne pytanie.

Kiedy poczuł pan, że skończyło się dla pana poważne granie w piłkę?

– Przeszedłem do Zabierzowa, zagrałem kilka meczów w drugiej lidze i postanowiłem, że czas oddać miejsce młodszym. Zdrowie zaczęło szwankować, widać było, że dłużej dochodzę do siebie po wysiłku. Później zacząłem trenować bramkarzy w Zabierzowie, przejście było dość płynne.

Kariera jako całość – spełnienie czy niedosyt?

– Fantastyczne wspomnienie. Gdybym miał wybierać, wybrałbym taki sam tor. Tylko, jak wspomniałem, z dużymi zmianami. Człowiek wiedziałby, jak się zachować w konkretnych sytuacjach.

Mądry Polak po szkodzie.

Dokładnie. Nie żałuję mojej przygody, bo była fantastyczna. Z wypadkami, jasne. Ale trzeba się cieszyć z tego, co się przeżyło i co się ma.

Mam przed sobą książkę Mateusza Migi o Wiśle Kraków, o której już wspominałem. Widzę złotą jedenastkę, najlepszą w czasach Bogusława Cupiał. W bramce – Sarnat. Zdaniem pana to oznacza, że był pan bardzo dobrym bramkarzem, czy Wisła miała słabych golkiperów? Bo i tak się mówiło?

– Kurczę, no nie wiem, ale myślę, że słabych bramkarzy nie mieliśmy. I Adam Piekutowski, który bronił w lidze. I Kuba Wierzchowski, który bronił w lidze, Maciek Szczęsny, który był mistrzem świata w Polsce. Moim zdaniem Wisła nie miała słabych bramkarzy. A czemu akurat mnie wytypowali na tą pozycję – no nie wiem, ale cieszę się z tego bardzo.

Czym dziś się pan zajmuje?

– Z Krzyśkiem Bukalskim byliśmy jeszcze w Garbarni, potrenowaliśmy rok. Potem skończyłem na dobre przygodę z piłką. Dziś mam knajpkę i tak zarabiam.

Jak sobie poradziła w czasach pandemii?

– Było dużo zamówień na dowóz. Jakoś udało się ogarnąć.

Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA

fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

14 komentarzy

Loading...