Reklama

Polski Real i potęgi na kolanach. Finał rankingu polskich drużyn wszech czasów!

redakcja

Autor:redakcja

24 maja 2020, 15:01 • 55 min czytania 32 komentarzy

Milion dolarów oferowane przez Real za Włodzimierza Lubańskiego. Widzew Łódź w kilkanaście lat przechodzący od czwartej ligi do pokonania Liverpoolu, jednej z najlepszych drużyn w historii futbolu. Deyna z Gadochą siejący postrach na murawach Europy. Ernest Wilimowski jako kandydat do najlepszego piłkarza świata swoich czasów. Wyrabiający 577% normy przodownik pracy Wiktor Markiefka decydujący o losach Gerarda Cieślika. Niewykorzystany w kadrze mistrz rozegrania Leszek Pisz i jego Legia w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Wisła Bogusława Cupiała, która grając piękną piłkę potrafiła zapędzić w kozi róg wypchane gwiazdami potęgi.

Polski Real i potęgi na kolanach. Finał rankingu polskich drużyn wszech czasów!

Zapraszamy was na ostatni odcinek rankingu polskich drużyn klubowych wszech czasów. Miłej lektury.

***

10. LEGIA WARSZAWA 89-98

Zdajemy sobie sprawę, że Legia z okresu transformacji i Legia z Ligi Mistrzów, a także ta tuż po niej – w sumie trzy Legie. Legia przed Romanowskim, Legia z Romanowskim i Legia bez Romanowskiego, która wciąż potrafiła pokazać wiele, choć została rozkupiona. Ale uznaliśmy, że pod względem lat tego czasu nie dzieli tak wiele, a wciąż są postacie, które te zespoły wiążą.

Reklama

Na pewno trzeba podkreślić zasadniczą kwestię: półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów osiągnięty przez Legię w sezonie 90/91 jest chyba mimo wszystko osiągnięciem niedocenianym. Tak wysoko w pucharowych rozgrywkach nie dotarł od tamtej pory żaden klub. Ba, nikt nie wygrał od tamtej pory wiosną choćby pucharowego dwumeczu.

A przecież pokonana Sampa była wtedy fenomenalna. W tym samym sezonie sięgnęła po scudetto. Więcej – od 23 stycznia do końca sezonu lidze nie przegrała ani jednego meczu. Milan finalnie odstawiła o pięć oczek, a wtedy wygrana była za dwa punkty. Rok później ta Sampdoria dotarła do finału Pucharu Mistrzów.

A jednak Legia, paradoksalnie w tym samym czasie słaba w lidze, dała im radę. Wojtek Kowalczyk wspominał w swojej biografii: „Dzień dobry, nazywam się… – powiedziałem w 19 minucie meczu, gdy minąłem trzech makaroniarzy i nie dałem szans Piagluce na interwencję -… Wojtek Kowalczyk – dodałem zaraz po rozpoczęciu drugiej połowy, gdy ukłułem ponownie. Poszło dośrodkowanie z prawej strony, od Leszka Pisza. Nie wiem, czy ta piłka była adresowana do mnie. W każdym razie… przyjąłem ją ręką. To znaczy bardziej ona mnie trafiła, bo nie wykonałem żadnego ruchu. Sędzia nie zareagował, a ja miałem przed sobą tylko bramkę i bramkarza. Nie miałem wątpliwości, że będzie gol. Głupio by wyglądało, gdybym zaczął cieszyć się przed strzałem, ale w zasadzie mogłem mając tyle wiedziałem, że trafię. Tak! Wojciech Kowalczyk tego dnia przestał być anonimowym młokosem z wąsem. – Rany boskie, przecież to wszyscy oglądają! Tata, mama, koledzy z osiedla! 20 marca to moje piłkarskie urodziny”.

Kowal wspominał zresztą, że gdy drużyna poszła spytać działaczy o premie za wyeliminowanie Sampy, ci tak bardzo nie wierzyli w awans, że w ogóle się nie targowali. To zmieniło się przed Manchesterem United, ale tutaj już Czerwone Diabły okazały się minimalnie lepsze. Ciekawe, że Maciej Szczęsny miał wtedy ofertę z Old Trafford, mógł trafić do United zamiast Petera Schmeichela. Przeciw niemu było jednak brytyjskie prawo pracy: zawodnik, aby zagrać w Anglii, musiał mieć mnóstwo występów w kadrze. Tego problemu nie miał nieco wcześniej Roman Kosecki, którego oficjlanie chciał Arsenal, ale klub uparł się na Galatę, bo ta dawała więcej…

Klub zarazem finansowo nie domagał, nie mogąc się do końca odnaleźć w nowej rzeczywistości. Był moment, kiedy kierownik Bogusław Łobacz z własnej kieszeni wykładał na kanapki. To zmienił Janusz Romanowski, który wszedł w Legię w 1992. Były pieniądze na duże transfery. Legia mogła sobie pozwolić na wiele. Odzyskała tytuł mistrza Polski, którego ani razu nie udało się zdobyć w latach osiemdziesiątych. Później udało się wyważyć bramy raju, czyli Ligi Mistrzów. Wspomina Ryszard Staniek:

Reklama

Wszystkie mecze Champions League to było coś wyjątkowego. Wielkie wrażenie robiły stadiony, choćby gdy pojechało się na Blackburn. U nas, powiedzmy sobie jasno, to był wtedy kurnik a nie stadion. Blackburn nawet do szatni nie chciało wejść. Po rozruchu pojechali do hotelu, powiedzieli, że w takim syfie nie będą się kąpać. Wtedy na Legii były z tyłu takie baraki, sześć pryszniców, z czego dwa działały. Jednego żałuję, że wtedy nie było takich pięknych stadionów jak dzisiaj.

Legia wyszła z grupy, dotarła do ćwierćfinału, a tu stoczyła wyrównane boje z Panathinaikosem. Kiedy polski klub znowu zagra w ćwierćfinale Ligi Mistrzów? Jeśli za naszego życia już czegoś podobnego nie doświadczymy, nikt nie powinien być zdziwiony.

Była szansa na więcej? Znowu Staniek:

Nie ma o czym mówić, skoro zagraliśmy na wysuszonym stawie. To było błoto pomieszane razem z solą. Tak śmierdziało, że nie dało się oddychać w ogóle. Zremisowaliśmy 0:0, tam się nie dało grać w piłkę. W rewanżu sędzia nas pokręcił, wyrzucił Jałochę w trzydziestej minucie… Marcin faulował, ale nie na czerwoną kartkę. Za chwilę strzelili nam gola i było po meczu. Podobnie było później w Turcji, gdzie też przekręcili nas jak baranów.

Kto wie co by się stało, gdyby Legia chociaż mogła dograć rewanż w pełnym składzie? Niestety, choć te pretensje sędziowskie mogą komuś brzmieć jak tania wymówka, tak istotnie, z Grekami coś często akurat zdarzały nam się takie przeboje… To spotkało później również Polonię i Wisłę Kraków, właśnie w starciach z Panatą. Przypadek? Być może. Ale byłby to dziwny przypadek.

Dobrze, że chociaż Legia wzięła później w Pucharze UEFA rewanż na Panathinaikosie po dramatycznym, arcyciekawym spotkaniu. O tej wygranej opowiada Dariusz Solnica:

Ten mecz to historia Legii i cieszę się, że miałem zaszczyt dołożyć swoją cegiełkę. Panathinaikos to była wówczas europejska czołówka. Gorący mecz w Grecji, gdzie strzeliliśmy dwa gole… niby nieźle, ale i tak mówiono, że wszystko zgodnie z planem, łatwo przegramy. W szatni przed meczem trener powiedział, żebyśmy zagrali odważnie, bo nie mamy nic do stracenia. Czuliśmy, że wszystko w naszych rękach, nogach, a w głowach mieliśmy spokój. Zagraliśmy 3-5-2, ja nabiegałem się na prawej pomocy za wszystkie czasy. Widowisko przednie, Czarek Kucharski na 2:0, przechodzimy. Najpiękniejsza chwila w Legii. Tego się nie zapomni do końca życia. Euforia, cały stadion w ekstazie. Nasz płacz w szatni. Ale też płacz Krzysztofa Warzychy, którego Żyleta lżyła cały mecz.

Tamta Legia nierozerwalnie kojarzy się z wieloma piłkarzami, którzy ławą jeździli na kadrę, ale najbardziej chyba z Leszkiem Piszem. Postacią zupełnie niewykorzystaną w reprezentacji Polski, choć stanowił wtedy klasę samą w sobie. Staniek:

Na pewno rada drużyny miała wiele do powiedzenia. Przekonał się o tym Janas w Goteborgu, jak Leszka Pisza posadził na ławę. Podobno był to pomysł Jabłońskiego, że będą grali górną piłkę, to po co nam Leszek w środku pola. Największy idiotyzm jaki w życiu słyszałem. Nasza gra nie istniała, Leszek wszedł jeszcze w pierwszej połowie, strzelił bramkę, jeszcze głową, a my znowu wyglądaliśmy jak drużyna. Dla mnie Leszek Pisz to był zawodnik klasy światowej. Mieliśmy w meczach ligi polskiej siedemdziesiąt procent posiadania piłki, ale dopóki nie strzeliliśmy gola, było ciężko, bo rywale stali na szesnastce. Piszczyk zwykle znajdywał klucz: to gol z wolnego, to trafił kogoś z wolnego i się zaczynało. Wspaniale się z nim grało.

Z drugiej strony, w tamtej Legii dokonywała się też zmiana pokoleniowa i trochę kulturowa. Idolem, wręcz rodzajem celebryty, był młody Marcin Mięciel. Wszyscy wiedzieli, że jego pasją są motory, później jeszcze furorę robił osławiony plaster… Mięciel:

Pierwszy motor kupiliśmy z kumplem za pieniądze jakie dostałem z Lechii. Jakaś „Emzetka”, ale poskładana, bo ledwo dojechaliśmy do domu, już się zepsuła. To była wtedy wielka załamka. Więcej żeśmy ją naprawiali niż nią jeździli. Ale jak już odpaliła, jak się jechało… coś pięknego. W Legii, gdy uzbierałem trochę pieniędzy, kupiłem jedno Kawasaki, potem drugie. W tamtych czasach każdy patrzył się na motor, mało kto go miał. Aczkolwiek po wypadku Sagana odechciało mi się jeździć. Wpłynęło to na mnie, człowiek bardziej zrozumiał jakie są zagrożenia. Jeździłem wcześniej bardzo szybko. Zdarzało się, że jechałem 250 km/h. To przecież kamień, dziura, cokolwiek i mogło mnie nie być. Kompletnie nieodpowiedzialne. Raz przede mną samochód się rozwalił. Miałem problem z wyhamowaniem. Musiałem instynktownie lawirować pomiędzy autem, a TIR-em – dalej był jeszcze pas zieleni… Stresujący moment. Gdzieś mi to przeszło. Co prawda ostatnio myślałem o skuterze, ale gdy widzę jak ludzie jeżdżą, jak przypadkowa rzecz może zaważyć na zdrowiu, życiu – nie ciągnie mnie już.

W 1998 furorę robił Kenneth Zeigbo, który czarował przewrotkami i piękną grą. Mówiło się wtedy głośno, że za chwilę zrobi wielką karierę – faktycznie zarobił na duży transfer, ale jego kariera, gdzie w magazynie „World Soccer” sąsiadował z Tottim na liście największych talentów świata, aż tak się nie rozwinęła.

Nawet, gdy Romanowski zabrał zabawki, wciąż Legia była na wysokim poziomie, potrafiąc stawić czoła Widzewowi, a nawet – co tu kryć – prowadzić z nim do ostatniej prostej. Legia lat dziewięćdziesiątych to mimo meczów takich jak Łazienkowska 2/3, czy wiadomego finiszu sezonu 92/93 bez względu na jego interpretację, zdecydowanie więcej powodów do radości i dumy.

9. RUCH CHORZÓW 1950-1956

Koniec lat czterdziestych to bardzo ciężki czas dla całej chorzowskiej piłki. AKS był wręcz sekowany jako emanacja niemieckich wpływów, Ruch z kolei najpierw utracił jak reszta Polski swoją przedwojenną nazwę (narzucono mu „Unię”), a następnie trenera Fogla, który nie otrzymał zgody PZPN-u na prowadzenie zespołu. Kariery zakończyli pożegnalnymi występami przedwojenni mistrzowie, Gerard Wodarz i Teodor Peterek. Swoje wsparcie drastycznie zredukowała Huta Batory, przedwojenny patron klubu. W 1949 roku Ruch, wielokrotny mistrz i jeden z najbardziej zasłużonych przedwojennych klubów, walczył o utrzymanie w lidze.

Trudno wyróżnić jakikolwiek decydujący moment. Czy to była chwila, gdy Teodor Wieczorek uratował Gerarda Cieślika od łagrów? Może jednak te komunistyczne unifikacje, które pozwoliły na nieco przychylniejszą postawę lokalnego przemysłu? Może trener Koncewicz, może zasady wpojone młodym chorzowianom przez legendarnego Wodarza rok wcześniej, może dobre szkolenie młodzieży?

Zapewne prawdziwą odpowiedzią będzie: wszystko zgrało się idealnie. Sam fakt, że w jednej drużynie można było zebrać doświadczonych weteranów jak Cebula czy Alszer oraz młodych wilków pokroju Szymkowiaka świadczy o tym, że wbrew pozorom chorzowianie nie trafili złotego pokolenia – zwłaszcza, że przecież dziesięć lat później faktycznie takie zdarzenia będą miały miejsce, gdy mistrzostwo w 1960 roku zdobędzie czternastu ludzi, z czego jedenastu z Chorzowa i okolic.

A Ruch lat pięćdziesiątych? Kurczę, to chyba po prostu bardzo dobra, rzetelna i solidna robota ludzi, którzy obudowali Cieślika ludźmi godnymi jego talentu. Jerzy Zmarzlik, legendarny redaktor Przeglądu Sportowego, widział w życiu setki piłkarzy, pisał wprost: Cieślik „wykazuje formę i klasę, jakiej nie oglądaliśmy po wojnie u żadnego jeszcze piłkarza w Polsce. Klasa tego piłkarza stawia go już dziś na pierwszym miejscu wśród wszystkich napastników polskich”. To był 1946 rok, Ruch jeszcze nawet nie uczestniczył w lidze, która wracała do normalności w bardzo umiarkowanym tempie.

– Na każdym treningu byłem za bramką, żeby podawać piłki. Kopnąć taką skórzaną, a nie szmaciankę, to było naprawdę coś. Święto. W 1939 roku kierownik drużyny trampkarzy, Pan Gorol powiedział mi, że jeśli strzelę gola z rzutu karnego zostanę przyjęty do Ruchu. Poszczęściło się i ostatnie miesiące przed wojną trenowałem w zespole trampkarzy „Niebieskich” – wspominał w książce Andrzeja Gowarzewskiego i Joachima Waloszka. Cieślik ponoć nie miał żadnych problemów z trafianiem w dowolny cel. Poprzeczka? Proszę bardzo. Spojenie? Raz, drugi, trzeci. Dziś trudno odsiać rzeczywistość od legend na jego temat, ale nawet jeśli jest w nich przynajmniej kilka ziarenek prawdy – mieliśmy do czynienia z człowiekiem wyprzedzającym epokę. Dlatego tak ważne było optymalne wykorzystanie jego umiejętności.

Obraz może zawierać: w budynku

źr. Historia Ruchu

Wodarz, Koncewicz, Cebula, Niemiec. Kwartet trenerów, z których każdy miał wizję na to, jak wykorzystać Cieślika, dla Wodarza i Niemca był to zresztą były kolega z boiska, o wiele młodszy, ale jednak – doskonale znany. W bramce Wyrobek i Szymkowiak, czyli kolejni zawodnicy, którzy potrafili między słupkami wpuszczać gole rzadziej, niż Cieślik pakował po drugiej stronie boiska. W 1952 roku Ruch wysłał na Igrzyska Olimpijskie aż pięciu piłkarzy. Do tego jeszcze ta… Hm. Dobre określenie to chyba „sytuacja organizacyjna”. Zacytujmy fragment naszego archiwalnego tekstu.

W przypadku, gdy chciała go Legia, sprawa nie zależała już jednak od jego decyzji. Powołanie do wojska to powołanie, zaprotestujesz pójdziesz pod sąd. Piłkarz miał już nawet ustaloną datę dojazdu na zgrupowanie „Wojskowych”. Ale wtedy sprawy w swoje ręce wziął Wiktor Markiewka, poproszony o wstawiennictwo przez działaczy Ruchu. Przodownik pracy wyrabiający w kopalni 577 proc. normy. Innymi słowy: persona, z którą w tamtych latach musiał liczyć się każdy. Miał wówczas ponoć pojechać do Warszawy, a podczas spotkania z premierem Cyrankiewiczem powiedzieć: – nie będzie Cieślik groł w Ruchu, nie bydzie wągla!

Węgiel oczywiście być musiał, więc i Cieślik cieszył fanów Ruchu bez przerw na jakieś wojskowe wygibasy.

Już w 1950 Ruch zdobył wicemistrzostwo. Rok później Puchar Polski, który wówczas gwarantował również tytuł mistrza. Lata 1952-1954 to potwierdzenie dominacji – Cieślik został dwukrotnie królem strzelców, Ruch dorzucił do swojego dorobku kolejne dwie gwiazdki. W 1954 roku też zresztą zabrakło niewiele – gdyby chorzowianie w ostatnim meczu z Gwardią Warszawa strzelili jednego gola więcej, to oni zostaliby mistrzem. Remis oznaczał tytuł dla Polonii, Cieślik i spółka musieli zadowolić się brązem. Ogółem pierwsza połowa lat pięćdziesiątych to ich dominacja, a i potem potrafili dorzucić do dorobku wicemistrzostwo. Największe minusy? Chyba te, które nie zależały w żadnym stopniu od samego Ruchu, czyli fakt, że europejskie puchary dopiero raczkowały.

Ale pomimo braku występów na arenie międzynarodowej, trudno powiedzieć, by gwiazdy z Chorzowa nie zostały zweryfikowane na arenie międzynarodowej. Tak, tak, zmierzamy trochę okrężną drogą do absolutnie kultowego zdarzenia, które jest wymieniane jednym tchem z Wembley 1973. Chodzi o historyczne starcie z ZSRR, prawdziwym piłkarskim mocarstwem, w którego bramce fruwał Lew Jaszyn.

Z trybun Stadionu Śląskiego zwycięstwo nad ówczesnymi mistrzami olimpijskimi i bez wątpienia jedną z najsilniejszych reprezentacji ówczesnego świata oglądało prawie sto tysięcy kibiców, którzy właściwie przez całe spotkanie głośno manifestowali niepodległość Polski. Dla piłkarzy to spotkanie też miało szczególne znaczenie – w końcu wielu z nich Sowietów kojarzyło z nie tak odległych przecież czasów wojny i bynajmniej nie były to najprzyjemniejsze wspomnienia.

Faworyzowani piłkarze ZSRR musieli być w ciężkim szoku, gdy Polacy równo z pierwszym gwizdkiem rzucili się im do gardeł, nie zostawiając choćby metra wolnej przestrzeni na boisku. Na bramkę legendarnego Lwa Jaszyna sunął atak za atakiem. Po raz pierwszy biało-czerwoni do radzieckiej siatki trafili tuż przed przerwą. Po akcji Edwarda Jankowskiego piłkę przejął Edward Kempny, podał do Gerarda Cieślika, a ten celnym strzałem zaskoczył Jaszyna. Drugiego gola napastnik Ruchu dołożył pięć minut po przerwie, tym razem pokonując bramkarza rywali głową po doskonałej centrze Lucjana Brychczego.

To jest perła w koronie Ruchu tamtych lat. Choć nie oszukujmy się – nawet i bez meczu przeciw ZSRR, z samym ligowym dorobkiem bramkowym, za którym stała wyjątkowa pracowitość i skromność, Ruch Cieślika zasługuje na najwyższe miejsca w historii polskiego futbolu. Nie możemy się oprzeć przed jeszcze jednym cytatem z naszego archiwalnego tekstu.

Obraz może zawierać: 3 osoby, ludzie stoją i na zewnątrz

Fot. Historia Ruchu

– Żywo legynda! – powiedział o nim jeden z kibiców Ruchu, wyrażając tym samym opinię wszystkich fanów „Niebieskich”. Niech najwięcej o szacunku, jaki mają do niego w Chorzowie powie spotkanie zorganizowane na jedną z uroczystości jubileuszowych. – Wstawać! I żeby mi przypadkiem któryś nie ważył się usiąść, zanim siądzie pan Gerard – instruował kibiców ich przywódca. Na sali panowała cisza jak makiem zasiał, gdy tylko pan Gerard przemówił.

Sam Cieślik jednak z dystansem podchodził do takich określeń. – Legenda? Nie lubię tego słowa. Piłka nożna to sport zespołowy – podkreślał za każdym razem. Nawet o meczu z ZSRR mówił przez pryzmat tego, jak dobrze grali jego koledzy. Nie chciał chwały, zauważał, że po prostu jego rolą boiskową było strzelanie bramek, inni mieli swoje funkcje, nie mniej ważne, choć mniej rzucające się w oczy.

Jego pomnik w Chorzowie to najbardziej naturalna rzecz w historii planowania przestrzennego.

8. POGOŃ LWÓW 1921-1926

Pogoń Lwów była jednym z założycieli ligi polskiej w 1927. Jej największe triumfy przyszły jednak wcześniej: między 1921 a 1926 zdobyli cztery mistrzostwa kraju. Prowadzili też w niedokończonych rozgrywkach sezonu 1920.

Paweł Gaszyński, autor cyklu książek „Zanim powstała liga”: – Pogoń była wtedy najlepsza. Potęga tamtych lat. A byli faworytem również w 1921, wtedy zawiedli zdecydowanie. Pogoń miała piorunującą ofensywę, z wybitną trójką: Kuchar, Garbień, Batsch. Każdy z nich w tamtych latach sięgnął po króla strzelców mistrzostw Polski. Pogoń w 1923 w swoich rozgrywkach, w A-klasie, potrafiła wygrać 21:1 ze Stanisławowem. Takie były dysproporcje. Czasami mówiono na nich „Klub Kucharów”, bo cała jego rodzina działała przy klubie – Wacław był postacią najważniejszą, ale Mietek grywał na bramce, Władysław w obronie, Tadeusz w pomocy.

Na stronie „SportowcyDlaNiepodległej” czytamy o klanie:

„Rodzina Kucharów była dość majętna: ojciec założył pierwszą we Lwowie salę kinową. Zachęcony sukcesem, otworzył też salę w Krakowie – słynne przez dziesięciolecia kino Wanda. Kolejne dwa kina powstały we Lwowie. Zarówno Ludwik, jak i Ludwika chętnie wspierali sport i nie szczędzili na niego pieniędzy. W 1907 r. stali się swego rodzaju patronami klubu stworzonego z dwóch innych, który odtąd zyskał nazwę Lwowski Klub Sportowy „Pogoń” (niektóre źródła podają, że nazwę wymyślił Kuchar senior). Podobno Ludwik w tajemnicy przed żoną dofinansowywał klub. Ludwika zaś w tajemnicy przed mężem robiła to samo. Tadeusz, brat Wacława i członek zarządu, wiedział o wszystkim, jednak dla dobra sprawy nie pisnął słowa żadnemu z rodziców”.

Szczególną postacią był na pewno grający w Pogoni do 1936 roku Wacław Kuchar, pokazując jak inne to były czasy. Zupełnie niebywałe osiągnięcie: Kuchar odnosił sukcesy w dziewięciu dyscyplinach, poza piłką także w hokeju, łyżwiarstwie szybkim czy lekkoatletyce. Został pierwszym zwycięzcą plebiscytu na sportowca roku „Przeglądu sportowego”. Na 50-lecie PZPN wybrany trzecim najlepszym polskim piłkarzem w historii – tylko za Cieślikiem i Brychczym. Można zastanawiać się naturalnie i tutaj gdzie jest „Ezi” Wilimowski, ale wiadomo, że wyróżnienie tego geniusza byłoby politycznie niepoprawne. Kuchar w swojej karierze zagrał w 1126 meczach i zdobył aż 1065 bramek, wystąpił też na igrzyskach w Paryżu.

Symboliczna zmiana warty w polskiej piłce przyszła w 1921 – Pogoń ograła Cracovię 3:0, pierwszego mistrza, po spektakularnym meczu. „Sport Polski” pisał:

„Pogoń zadała Cracovii rekordową, porażkę. Cracovia może grać 1 : 1 (Wisła), 0 : 1 (Makkabi), 3 : 2 (Jutrzenka), bo nie jest to zeszłoroczna Cracovia. Ale mimo wszystko zwycięstwo 3 : 0 z Cracovią dziś jeszcze żadna polska drużyna nie uzyska. W każdym bądź razie ostatnie wyniki naszego mistrza wykazują nie tyle spadek formy w drużynie Cracovii, ile powolne równoważenie się poziomu gry drużyn polskich”.

Źródło: „WikiPasy”

Ciekawa jest historia dwóch graczy Pogoni, Emila Gorlitza i Józefa Słoneckiego, którzy w latach dwudziestych wyjechali do Włoch i podpisali kontrakty piłkarskie w Triescie. Zostali tym samym pierwszymi oficjalnymi zawodowcami w historii polskiego futbolu.

Trzeba tu też docenić wkład Pogoni w rozwój polskiego futbolu. Raz, że to stąd – najstarsza Lechia, drudzy najstarsi Czarni – wywodzi się futbol na ziemiach polskich. Tłumaczy Gaszyński: – Lwów przed pierwszą wojną światową był stolicą Galicji. Tam znajdowało się namiestnictwo, był głównym miastem polskim na terenie zaboru austriackiego. Tam odbywały się pierwsze udokumentowane mecze, tam najszybciej złapano piłkarskiego bakcyla, chociaż już Puchar Żeleńskiego w 1912 pokazywał, że siła drużyn z Krakowa jest podobna. Pierwsze mistrzostwa Galicji też wygrała Cracovia. We Lwowie powstawało dużo drużyn, istniały trzy rozbudowane klasy rozgrywkowe, grano w prowincjonalnych miastach jak Stryj, Sambor, Stanisławów czy Przemyśl – w tym ostatnim samych drużyn żydowskich było w 1921 trzy.

Ale dwa, że lwowiacy odcisnęli potężne piętno na polskim futbolu nawet wtedy, gdy Lwów przestał znajdować się na mapie Polski. Pogoniarze ze Lwowa zakładali Pogoń szczecińską, Piasta Gliwice, Polonię Bytom, Odrę Opole czy Odrę Wodzisław. Wacław Kuchar i Michał Matyas byli selekcjonerami reprezentacji Polski. Wielu graczy Pogoni ruszyło potem do różnych miast kraju, z sukcesami tłumacząc o co w ogóle w tej piłce chodzi. Pod tym względem, krzewienia dyscypliny, Pogoń to być może najbardziej WPŁYWOWA drużyna w historii.

7. POLONIA BYTOM 1958-1965

Panathinaikos Ateny. Crvena Zvezda Belgrad. Sampdoria Genua. Lens. Schalke Gelsenkirchen. Ferencvaros. West Bromwich Albion. Trudno będzie znaleźć w polskiej historii drugą ekipę, która w tak niedługim okresie zdołała pokonać aż tyle zasłużonych europejskich klubów. Można się czepiać, że to „tylko” Puchar INTERTOTO oraz Puchar Ameryki, że to w sumie prawie mecze towarzyskie, że jednak to nie to samo co Puchar Europy. Ale to były zupełnie inne czasy. Niektóre mecze towarzyskie wspomina się latami, niektóre z nich żyją własną legendą, a co dopiero turnieje towarzyskie, w dodatku tak mocno obsadzone jak te amerykańskie rozgrywki, mające na celu promocję „soccera” wśród mieszkańców USA.

Polonia Bytom to wszystko wygrała. To być może jedyna polska drużyna, która nie musi wspominać półfinałów, ćwierćfinałów czy dobrych występów w fazie grupowej, bo po prostu zdobyła dwa międzynarodowe trofea.

Oprawienie 6:1 Crvenej Zvezdy Belgrad? Bardzo proszę. Reportaż Wyborczej o tym spotkaniu przywołuje relacje dziennikarzy, naocznych świadków, którzy przekonywali, że mogło dojść do dwucyfrówki, ale przy stanie 0:4 goście z Jugosławii zaczęli łapać za koszulki, spodenki i co tylko się dało, byle powstrzymać rywali, choćby i z rażącym naruszeniem przepisów. Jaka to była Zvezda? Cóż, rok wcześniej w Pucharze Miast Targowych pokonała w 1/8 finału Barcelonę, w ćwierćfinale odpadła z Romą po wyrównanym dwumeczu – u siebie belgradzcy piłkarze wygrali 2:0. Ale to był ledwie początek, w tej edycji Polonia doszła do finału, gdzie poległa ze Slovnaftem Bratysława.

Najlepszy pucharowy lot to sezon 1964/65. Bytomianie rozjechali wówczas 6:0… Schalke Gelsenkirchen. Tak, to niemieckie, które do przyjazdu do Polski miało w nazwie cyferki „04”, po wizycie na Górnym Śląsku podmienione na 06.

Wtedy na drodze bytomian stanęły aż trzy niemieckie zespoły i praktycznie każdy dwumecz miał swoją niezwykłą historię. Najpierw w grupie udało się zająć pierwsze miejsce przed szwedzkim Degerfors, francuskim RC Lens i Schalke dzięki lepszemu stosunkowi bramek, wypracowanemu w meczu właśnie z Niemcami (6:0 w Bytomiu). To pozwoliło na ćwierćfinałowe starcie z SC Karl Marx Stadt, gdzie po pierwszym spotkaniu (0:2 na wyjeździe) większość kibiców spisała już Polonię na straty. Jak się okazało – zupełnie bezpodstawnie, bo bytomianie wygrali 4:1, robiąc z efektownych comebacków swój znak rozpoznawczy.

No bo jak wygrali w półfinale? Najpierw przyjęli 0:1 w Liege, by u siebie ograć belgijskie RFC 3:1. Finał? To już w ogóle popis Polonii. Najpierw musiała przełknąć gorycz porażki 0:3 w Lipsku, by ledwie tydzień później ten sam niemiecki zespół pogonić w Bytomiu, przy 30 tysiącach wierzących w sukces kibiców aż 5:1 i to mimo konieczności gonienia od stanu 0:1 już po 20 minutach.

1965a43_dPuchar Karla Rappana, trofeum w Pucharze Intertoto, fot. Polonia Bytom

Triumf w Pucharze INTERTOTO, w dodatku tak efektowny, gdzie po drodze zdarzało się rozjechać Schalke czy odrobić 0:4 w decydującym spotkaniu, to bez wątpienia jeden z dwóch największych sukcesów. Ale to właśnie jest w tej Polonii piękne – to nie był jakiś jednorazowy wyskok, trochę defensywnego murowania a’la Grecja 2004 i drugie tyle szczęścia. Jeszcze nie opadł kurz po świętowaniu zwycięstwa w Pucharze Karla Rappana, a Polonia ruszyła na podbój USA.

W Pucharze Ameryki wygrała w bodaj jeszcze mocniejszej stawce, bo poza West Bromem i Kilmarnock do USA poleciał Ferencvaros – obrońca trofeum Pucharu Miast Targowych oraz mistrz Węgier. W składzie między innymi Albert i Varga, co stanowi najlepszy dowód ówczesnej siły budapesztańskiego klubu – rok później, na angielskim mundialu w 1966 roku, Ferencvaros miał aż sześciu przedstawicieli. W finale Polonia ograła Duklę z Josefem Masopustem.

– Po meczu biegaliśmy wokół murawy, a miejscowa Polonia chciała nam wrzucać do pucharu dolary. Tylko że wieczko się nie otwierało. Napychali więc kieszenie, a wieczorem w hotelu każdy wyciągał dolary i liczył. Pamiętam, jak kibice w Nowym Jorku zaśpiewali „Mazurka Dąbrowskiego”, a potem „Rotę”. Dla tych ludzi to było wielkie przeżycie – opowiadał Anczok, cytowany przez portal Retrofutbol.

O tym, jaka to była zgrana paka, świadczą nawet kariery poszczególnych z nich. Ci powoływani do wojska służyli, ile im wyznaczył CWKS, po czym wracali do domów w Bytomiu. Kempny, Trampisz, Liberda, Szymkowiak, Banaś, Anczok, Faber – właściwie co pozycja, to legenda polskiej piłki. Zresztą, pokazali klasę nawet w Pucharze Europy – najpierw przechodząc Panathinaikos, potem twardo walcząc z Galatasaray.

Zainteresowanie kibiców? A, takie tam powitanie po powrocie z USA.

Piłkarze prezentują zdobyte trofea

Fot. Polonia Bytom

Studiowałem dziennie, bo my trenowali po południu, piłkarze Polonii przestali pracować, jak zdobyli w ’65 roku Puchar Ameryki. Prezydent miasta uściskał dłonie ciepłą rączką i wrzucił piłkarzy na tzw. lewe etaty, na kopalnię. Inne drużyny już cztery lata wcześniej tak dobrze miały, ale my nie byliśmy oparci o kopalnię, tylko o magistrat i rzeźnię, co dawało taką korzyść, że jak który piłkarz do domu szedł, to mu w kieszeń wcisnęli dwa kilo mięsa. Myśmy zawsze byli biedni, trochę też na własne życzenie, bo kopalnie proponowały nam pieniądze, ale wtedy musielibyśmy nazywać się Górniczy Klub Sportowy. A nasi rdzenni działacze nie chcieli słyszeć o tym, to górnictwo by im przez gardło nie przeszło. To chodziło o honor – opowiadał w rozmowie z Magazynem Futbol Kazimierz Trampisz.

Właściwie jedyny niedosyt tamtej legendarnej drużyny to… rozgrywki ligowe. Z taką paczką, regularnie ogrywającą mocne europejskie drużyny, Polonia miała potencjał na wieloletnią dominację w lidze. Trafiła jednak najgorzej jak tylko mogła – na okres wielkiego Górnika Zabrze, który w dodatku był jeszcze na kilka lat przed pucharową gorączką i mógł spokojnie skupiać się na lidze. Lata 1958-1962 to tylko jedno mistrzostwo i aż trzy srebrne medale. Co ciekawe – w latach 1963-1965, czyli w okresie największych sukcesów międzynarodowych, Polonia w lidze zajęła dwukrotnie piąte miejsce.

6. WISŁA KRAKÓW 1998-2006

Pokolenie, które obecnie dyktuje ton dyskusji o futbolu, tę drużynę traktuje z wyjątkowym szacunkiem i, czasem może nawet przesadnym, podziwem. To był symbol wyjścia z wieków ciemnych, to był symbol zerwania z bylejakością i korupcyjną przeszłością. Stworzył się mały dream team, stworzył się klub z ambicjami europejskimi, stworzył się zespół, w którym było dość funduszy, by utrzymać etatowych reprezentantów Polski w każdej z formacji.

Być może ta historia nie byłaby tak nośna, gdyby nie te kompleksy z lat dziewięćdziesiątych. Co druga firma na końcu nazwy miała brzmiącą w dość europejski (albo i amerykański!) sposób końcówkę -ex, ewentualnie -ax. Zbyszexy, Poltexy i inne Drutexy rosły pod niebiosa, wizyta w McDonaldzie była jak święto, „zachodnia” odzież i chemia była pachniała jak fiołki. Tylko piłka nożna coraz mocniej rozjeżdżała się z Europą. Od 1986 roku nie byliśmy na żadnej dużej imprezie seniorskiej. Po medalach z Igrzysk Olimpijskich 1992 nastąpiła dekada totalnej posuchy na rynku reprezentacyjnym. Kluby jeszcze jakoś się bujały w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, ale ostatnim wielkim wyczynem były chyba widzewskie występy na kredyt w 1996 roku, które zresztą klub bezskutecznie spłacał jeszcze i w XXI wieku.

Ludzie, którzy pamiętali jeszcze polskie medale na mundialu patrzyli ile różni taki Manchester United Fergusona od polskiego podwórka i po prostu nie dowierzali. W środku tej beznadziei, w chwili, gdy zaczynaliśmy już obskakiwać pierwsze eurowpierdole, nagle pojawił się on. Bogusław Cupiał. Człowiek już z zupełnie innej epoki, z zupełnie innego świata, z innym zestawem możliwości i ambicji. To nie był typowy polski działacz lat dziewięćdziesiątych. To nie był nawet typowy polski biznesmen tego okresu. To była nasza szansa wkroczenia na europejskie salony, nasza szansa na wyrwanie z tej bylejakości, na zaleczenie tych kompleksów, których nabieraliśmy nawet wobec zespołów, które do tej pory były w naszym zasięgu.

Ileż świeżości dała tamta Wisła Kraków. Dziś wymieniamy jednym tchem jako legendy Wisły Kamila Kosowskiego, Macieja Żurawskiego, Tomasza Frankowskiego, Marcina Baszczyńskiego, Arkadiusza Głowackiego. Ale przecież żaden z nich w Krakowie się nie wychował, żaden z nich na Reymonta nie trafił jako nastolatek. Wręcz przeciwnie, Wisła działała jak Bayern Monachium, bezpardonowo, bez żadnych sentymentów wykupiła sobie połowę ligowej konkurencji. Właściwie od początku Cupiał działał w sposób mocarstwowy.

To, co działo się wokół Wisły w tych ostatnich 18 latach, było czymś absolutnie wyjątkowym. Pan Cupiał ze swoimi wspólnikami z miejsca rzucili na stół 2,5 miliona dolarów. To były kwoty, jakie wcześniej w polskiej piłce się nie pojawiały. Zbigniew Koźmiński twierdzi, że z Wisły się wręcz śmiano. To był klub, który nie negocjował warunków, działał szybko i z rozmachem. Od razu przystawał na kwoty, jakich oczekiwali zawodnicy. Oferował lepsze pieniądze niż np. kluby w Belgii. (…) Gdy Andrzej Pawelec potrzebował pieniędzy, bo Widzew mu się sypał, przyjechał do Krakowa i w czasie trwania jednego meczu ustalił warunki transferu Szymkowiaka. Załatwiało się tam najróżniejsze sprawy. Co śmieszniejsze, Cupiał koniecznie chciał, żeby wszyscy pili to samo, co on. Nie można było się wyłamać. Jak ktoś się wyłamał, był podejrzany, więc przez lata wszyscy pili gin z tonikiem. Niektórym do dzisiaj się odbija… – opowiadał w rozmowie z Weszło Mateusz Miga, autor książki „Sen o potędze”, opowiadającej o Wiśle Cupiała.

Projekt Cupiała w naszym rankingu podzieliliśmy na dwa okresy. O ile ten drugi to już raczej stopniowy rozkład, z pojedynczymi wystrzałami, o tyle ten pierwszy jest właściwie pasmem zwycięstw, już zwłaszcza w meczach domowych, w których Wisła ani razu nie przegrała od 2001 do 2006 roku (71 spotkań).

Od czego tu właściwie zacząć? Może najbardziej oczywista rzecz – Biała Gwiazda totalnie zdominowała krajowe podwórko. W 1999 roku mistrzostwo, 17 punktów przewagi nad wiceliderem. W 2001 drugie mistrzostwo, 9 punktów przewagi nad wiceliderem. 2003-2005 to seria trzech kolejnych triumfów w Ekstraklasie. Wisła tego okresu – na osiem sezonów pięć razy wygrywa ligę, trzy razy zostaje wicemistrzem. A do gabloty dokłada przecież jeszcze dwa triumfy w Pucharze Polski. To jednak dopiero wierzchołek osiągnięć Wisły na przełomie wieków. Tak naprawdę przecież za parę lat medale utracą nieco swój blask, za to wciąż żywe pozostaną wspomnienia z Europy.

A tam Wisła była naprawdę kozacka.

Zaczęło się tak naprawdę już w pierwszych latach panowania Telefoniki. Jeszcze w 1998 roku, gdy Wisła grała w Pucharze UEFA, udało się na przykład rozbić Trabzonspor (7:2 w dwumeczu) czy dzielnie stawić czoła Parmie (2:3 z późniejszym triumfatorem, w jego barwach m.in. Crespo, Veron czy Chiesa oraz mistrz świata Lilian Thuram). Comeback z Saragossą, odrobienie 1:4 z pierwszego meczu, to prawdopodobnie jedna z fajniejszych historii w wykonaniu polskich drużyn XXI wieku, a przecież w kolejnej edycji Wisła solidnie postraszyła też Inter Mediolan Zanettiego, Adriano i Materazziego. 1:0 u siebie nie wystarczyło, by odrobić dwubramkową stratę z Włoch, ale kurczę – to był klub, który właśnie prowadził rehabilitację Ronaldo. Do Polski przyjechał Hector Cuper, trener roku według UEFA ledwie kilkanaście miesięcy wcześniej i musiał szczerze powiedzieć: pomogło nam tu trochę szczęście.

Może gdyby Szymkowiak trafił w trochę inną część słupka, taką, by piłka znalazła drogę do siatki?

A 3:4 z Barceloną? Przejście Hajduka Split? Remis w pierwszym meczu z Porto?

To wszystko i tak zostało przyćmione sezonem 2002/03. To wtedy Wisła awansowała do IV rundy Pucharu UEFA, pokonując w dwumeczach Schalke oraz Parmę. 50 tysięcy widzów w Gelsenkirchen, obok Tomasza Hajty w niebieskich koszulkach m.in. Ebbe Sand, Andreas Moller czy Gerald Asamoah. I co? 4:1 na stadionie w Niemczech. Olśniewający Kalu Uche, doskonały Żurawski, świetny Kosowski. Do ćwierćfinału Wiśle zabrakło niewiele, po latach chyba trzeba przyznać – głównie solidniejszego bramkarza, który zrobiłby różnicę w którymś z meczów. Ostatnio wspominaliśmy to razem z Kamilem Kosowskim na antenie Weszło FM.

Nawet jeśli traciliśmy jednego czy dwa gole, to przeważnie więcej strzelaliśmy. Prezes zawsze żartował, że premie zacznie płacić od pięciobramkowej przewagi. Może to trochę zabawne i butne, ale tak to wyglądało. Przychodziły jednak te mecze ważne, pucharowe i jak przypomnimy sobie historię Wisły na przestrzeni tamtych lat – nie tylko te z Lazio – no to tam potrzeba było takich interwencji jak ta Alissona w zeszłym sezonie, gdy w doliczonym czasie kapitalnie zatrzymał Arka Milika. Gdyby Napoli wyrównało, Liverpool nie wygrałby później Ligi Mistrzów, bo nie wszedłby do następnej rundy. Dziś pozycja bramkarza jest bardziej doceniana i bardziej „pilnowana” niż w Wiśle na początku tego wieku. Gdybyśmy mieli kogoś, kto wybroniłby jeden mecz na rundę, to bylibyśmy wtedy w półfinale albo finale i może byśmy ten finał wygrali. Nie mam do nikogo pretensji, ale tak jak kibice, możemy żałować, że zabrakło tego dodatkowego plusika, na którym moglibyśmy się oprzeć i powiedzieć kiedyś po meczu „słuchaj, stary, inni strzelali, ale to ty zrobiłeś nam awans, obroniłeś tę kluczową sytuację”. Gole, które Lazio nam strzeliło w Krakowie, to nie były jakieś wybitne akcje czy uderzenia. Przy naprawdę poważnym zawodniku w bramce po prostu byśmy Włochów przeszli.

A przecież z Rzymu Wisła wywiozła solidną zaliczkę, remis 3:3 i to też dość pechowy, bo Biała Gwiazda prowadziła 3:2 po dwóch golach Żurawskiego z rzutów karnych. Gdy Kuźba już w 4. minucie rewanżu otworzył wynik, wszyscy widzieliśmy Wisłę wśród ośmiu najlepszych drużyn Pucharu UEFA. Złudzeń pozbawili nas Couto i Chiesa, co swoją drogą pokazuje, jaką ścieżką podąża polski futbol, ostatnio złudzeń pozbawiony przez Kamila Bilińskiego i tego jego kolegę z Rygi, którego nazwiska nie pamiętamy.

No a potem była Valeranga. Potem był Panathinaikos. Gdyby Penksie uznali gola, gdyby Cupiał zdołał wepchnąć ten swój skład marzeń do Ligi Mistrzów, gdyby poczuł jej blichtr, gdyby doznał zastrzyku gotówki z tego źródła, być może pisalibyśmy nie o pięciu, ale o dziesięciu tytułach, a przejście Schalke byłoby forpocztą prawdziwych sukcesów pucharowych. Niestety dla polskiej piłki – Cupiał Wisły do Ligi Mistrzów nie dał rady wprowadzić, a po tym, co stało się w dwumeczu z Panathinaikosem, chyba już nigdy nie patrzył na piłkę w taki sam sposób. Dlatego choć w świadomości wielu z nas ta Wisła była jedną z najlepszych – u nas nie mieści się w TOP 5.

5. RUCH CHORZÓW 1972-1976

To była być może największa drużyna w historii spośród tych, którym nie było dane zdobyć złotego medalu. A już na pewno był w jej szeregach jeden z piłkarzy, którzy najmocniej wpłynęli na kierunek i rozwój całej dyscypliny. Nie, jeszcze nie piszemy o Ruchu, piszemy o Holandii 1974. Wicemistrz świata z Johanem Cruyffem w składzie, prawdziwy gwiazdozbiór, poskładany z połączenia dwóch wielkich zespołów – Feyenoordu i Ajaksu wczesnych lat siedemdziesiątych. Przez cztery lata Holendrzy rządzili w Pucharze Europy – najpierw wygrał go Feyenoord, potem trzykrotnie triumfował jego rywal z Amsterdamu. Skąd ten wstęp? Przede wszystkim, żeby uzmysłowić i uplastycznić, jakim mocarstwem była ówczesna Holandia.

To był poziom Hiszpanii z czasów, gdy jej reprezentacja rządziła na kolejnych dużych turniejach, a Madryt urządzał sobie derby w końcowych fazach Ligi Mistrzów. To był poziom Anglii z czasów, gdy Albion wysyłał do Europy po kilku półfinalistów Ligi Mistrzów rocznie. To był poziom, do którego Ruch Chorzów w latach siedemdziesiątych potrafił dorównać.

20 marca 1974 roku, Ruch zagrał w Rotterdamie rewanżowy mecz ćwierćfinału Pucharu UEFA. Już w pierwszym spotkaniu Niebiescy solidnie zaskoczyli Europę, od początku przeważając w starciu z faworytem. Co prawda skończyło się remisem 1:1, ale według relacji prasowych był to remis szczęśliwy dla gości, którzy trzykrotnie wychodzili bez szwanku z sytuacji sam na sam z ich bramkarzem. Portal Niebiescy.pl wspomina:

Na chorzowian [trafienie gości] podziałało to jak zimny prysznic, ale przecież i w tym momencie nie zrezygnowali jeszcze z walki. Przypuścili desperacki szturm uwieńczony powodzeniem w 90 minucie gry. Bula sprytnie wyegzekwował rzut wolny. Marx przedłużył podanie do Maszczyka, który z kilku metrów dopełnił formalności. Na zwycięską bramkę zabrakło już czasu…

Złością kipiał po meczu trener Vičan, który w ostrych słowach skrytykował angielskiego sędziego. Arbiter ewidentnie faworyzował Feyenoord i w kluczowych momentach podejmował decyzje na jego korzyść. W prasie można było przeczytać: Nie lubię nigdy wydawać opinii o arbitrach prowadzących mecz, lecz tym razem pan Burns przekroczył chyba zasady obiektywizmu. Mógł być oczywiście zafascynowany sławą Feyenoordu…

Fot. Niebiescy.pl

To miał być jedynie wypadek przy pracy zmęczonych trasą Holendrów. W ich królestwie, na słynnym stadionie De Kuip, miało dojść do egzekucji.

Na boisku czterech ludzi, którzy za parę miesięcy zagrają w finale mundialu – Rijsbergen, Jansen, de Jong i van Hanegem. W ataku Lex Schoenmaker, jak się miało później okazać – król strzelców całej edycji Pucharu UEFA. Przy ławce Wiel Coerver, na którego cześć nazwano nawet jedną z metod treningowych. Feyenoord dwa tygodnie później objął prowadzenie w Eredivisie i nie oddał go już do końca, do RFN piłkarze z Rotterdamu pojechali jako mistrzostwie – a pamiętajmy, w lidze mieli trzykrotnego triumfatora Pucharu Europy.

Po 90 minutach remis 1:1, i to Feyenoord musiał gonić wynik po bramce Marxa. O tym, kto awansuje do półfinału zadecydowała dogrywka, w której chorzowianom zabrakło już pary. Choć nie brakuje i teorii spiskowych.

Jestem święcie przekonany, że przed tą dogrywką Holendrzy czegoś się naćpali. Naprawdę! Widział pan kiedyś, żeby po 90 minutach drużyna zeszła kiedyś do szatni i siedziała tam 10 minut? A myśmy tyle czekali w Rotterdamie na rywali! Nie wiem, co oni wtedy w tej szatni dostali, ale w dogrywce ruszyli na nas jak huragan. Najlepsze zaś jest to, że żaden z naszych działaczy nie próbował interweniować, gdy Feyenoord zniknął w tej szatni. Choć przecież – zgodnie z przepisami – jest to niedozwolone. Takich niestety Ruch miał w owym czasie działaczy – wspominał na łamach Sport.pl Marian Ostafiński.

Jak relacjonują piłkarze Ruchu – kibice w Holandii docenili wolę walki Polaków i żegnali Ruch oklaskami. Feyenoord w następnej rundzie ogolił VfB Stuttgart, w finale zaś pokonał Tottenham i sięgnął po Puchar UEFA.

Oczywiście nie jesteśmy samobójcami, nie wrzucilibyśmy do TOP 5 drużyny, która po prostu godnie postawiła się mocnemu Feyenoordowi. Tamten Ruch miał dwa kolejne mistrzostwa Polski (a wcześniej srebro), przy czym połączył doskonałą dyspozycję w lidze z kolejną świetną pucharową przygodą, tym razem już w Pucharze Europy. Ćwierćfinał tak prestiżowych rozgrywek zawsze ma swoją wymowę, ale pamiętajmy – na trasie Ruch wyeliminował Fenerbahce, z kolei w 1/4 finału spotkał się z AS Saint-Etienne i…

I mamy tutaj poważny problem. Jak można było to roztrwonić? Na początku drugiej połowy chorzowianie otrzymują rzut karny i zdobywają trzecią bramkę, 3:0 z ekipą Revellich. Wydawało się, że Ruchowi już tu nic wielkiego nie grozi, że półfinał Pucharu Europy jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, wystarczy wytrzymać te dwie godziny – pół w Chorzowie i półtorej w Saint-Etienne. I wtedy Francuzi przesądzają o losach dwumeczu. Nie ma wątpliwości, rozstrzygająca była ta końcówka w Polsce, gdy Les Verts strzelili dwa gole i ugrali całkiem korzystny wynik 2:3.

W rewanżu trafili już w 2. minucie i stało się jasne – Ruch będzie miał gigantyczny problem. Po godzinie gry odnowiła się kontuzja Marxa. Na sześć minut przed końcem, Francuzi podwyższyli prowadzenie. Zostały wspomnienia i kolejny mecz ze statusem legendarnego – bo Saint-Etienne w tamtym okresie wygrało mistrzostwo Francji trzy razy z rzędu.

Fot. Historia Ruchu

– Ruch był zespołem raczej starszych zawodników. W tym czasie w drużynie było nas czterech młodych – jeszcze Albin Wira, Henryk Dusza, Eugeniusz Faber i razem się trzymaliśmy. Reszta piłkarzy dochodziła 30 lat lub była już starsza. Czuliśmy respekt przed zawodnikami, którzy sporo osiągnęli, ale nie było jakiejś przepaści. Wykonywaliśmy obowiązki młodych, czyli nosiliśmy sprzęt czy bagaże, rzadko się odzywaliśmy w szatni, by nie zostać słownie zgaszonym. Poza tym ja w wieku 18 lat miałem już niezłą posturę, byłem silny i nie za bardzo bałem się starszych. Szanowałem ich, ale nie dałem sobą pomiatać. Lubiłem Maszczyka czy Bulę, który był żartownisiem i robił kawały wszystkim piłkarzom. W 1975 roku Ruch obronił tytuł i część zawodników zaczęła odchodzić – opowiadał Henryk Bolesta w Łączy Nas Piłka.

Fot. Niebiescy.pl

Pięć lat w pierwszej czwórce ligi, dwa tytuły, jeden Puchar Polski, dwa razy dojście do ćwierćfinału w europejskich pucharach. Jeśli czegoś nam tutaj brakuje, to odrobinę większego wkładu w grę reprezentacji. Tak naprawdę jedynie Maszczyk przełożył formę z klubu na reprezentacyjne występy i sukcesy. To jednak nie zmienia faktu, że tamten Ruch był wielki. Według niektórych kibiców z Chorzowa – większy nawet od ekipy Ernesta Wilimowskiego sprzed wojny.

4. RUCH WIELKIE HAJDUKI 1931-1939

Fot. RuchChorzow.com.pl

Ruch Wielkie Hajduki – od 1939 Wielkie Hajduki stały się dzielnicą Chorzowa – to szereg wspaniałych zawodników. Wymowne, że wygrywali nawet… bez trenera, którego zatrudniono dopiero w 1934. Wcześniej piłkarze decydowali o wszystkim w swoim gronie. Na pewno nie było tak, że Wilimowski grał na pianinie, które inni nosili – nie, wielcy byli również Wodarz czy Peterek.

Ale co tu kryć – Wilimowski był wtedy jednym z najlepszych piłkarzy na świecie.

Mecz z Brazylią, w którym strzelił cztery bramki na mundialu, jasno pokazuje jego klasę.

A przecież Ezi tak naprawdę dopiero wchodził w swoje najlepsze lata piłkarskie.

Tak opowiadał Mariusz Kowoll o Wilimowskim w wywiadzie Michała Kołkowskiego – zdaniem Mariusza Wilimowski może być  nawet najlepszym piłkarzem tak w historii polskiej jak i niemieckiej piłki:

Zapewne jest to troszeczkę puszczenie oka, ale z drugiej strony prowokacja, żeby się nad tym tematem bardzo poważnie zastanowić. Liczby przemawiają za Wilimowskim. Ktoś może powiedzieć, że to był inny futbol, inna taktyka, inne możliwości. Jasne, ale gdyby to tylko od tego zależało, to pozostali znakomici piłkarze z tamtych lat również osiągaliby podobne parametry. Nie udawało im się to. Ja postarałem się wyliczyć mecze i bramki Wilimowskiego w czasie II Wojny Światowej. Imponująca liczba – miał prawo zgłaszać pretensje do miana najlepszego piłkarza w całej Europie. Fritz Walter, bez wątpienia wielka legenda niemieckiej piłki, był pod ogromnym wrażeniem gry i umiejętności Wilimowskiego. Otwarcie to przyznawał. (…) Ja jako Górnoślązak patrzę na tę sprawę chyba inaczej niż ludzie z innych regionów Polski. Sądzę, że łatwiej mi jest zrozumieć trudne wybory, przed którymi Wilimowski stawał. Nie są one dla mnie wcale tak oczywiste, tam nie było zero-jedynkowych sytuacji. Wiele osób zapomina nawet, że on urodził się jako Niemiec. Teoretycznie można powiedzieć, że najpierw zdradził Niemcy, skoro grał dla Polski. Jego kolejne życiowe etapy też wydają mi się niekiedy mocno niesprawiedliwie przedstawiane – chęć przeżycia, chęć normalnego funkcjonowania w trakcie tak trudnego czasu jak wojna usprawiedliwia niektóre decyzje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Wielu ludzi decydowało się na podpisanie Volkslisty, skoro gwarantowała ona perspektywę choć trochę lepszego życia. (…) Tych anegdot wokół Wilimowskiego jest mnóstwo, wiele z nich pozostaje w sferze plotek. Ludzie wtedy w ogóle lubili się zakładać, zwłaszcza przed ważnymi wydarzeniami. Słynna była jedna sytuacja, gdy Wilimowski wygrał zakład ze swoim fryzjerem i dzięki temu miał darmowe golenie. To potwierdzona historia. Natomiast samo zjawisko obstawiania istniało na ogromną skalę, również w trakcie wojny. Przed meczem decydującym o mistrzostwie Górnego Śląska emocje były wielkie i kibice na wszelkie sposoby starali się udowodnić wyższość swojej drużyny, między innymi za sprawą zakładów. To była rozrywka nieodmiennie towarzysząca futbolowi na Śląsku. (…) Niekiedy go oskarżano o pijaństwo, zdarzało mu się obrażać sędziów i wylatywać z boiska. Niosła się za nim zła fama, stąd nie zawsze był ulubieńcem mediów i działaczy, ale cieszył się niezmiennie miłością kibiców. Nie mogę powiedzieć o odczuciach każdego Ślązaka, ale ogólnie uczucia wobec niego były jednoznacznie pozytywne.

Andrzej Gowarzewski tak opowiadał Kubie Białkowi o historii Wilimowskiego:

„Ustaliłem, że Wilimowski prawdopodobnie zagrał w lidze nie mając jeszcze nawet 13 lat. Jego pierwszym przezwiskiem nie było „Ezi” – tak mówiła na niego tylko mama – ale wszyscy koledzy od nazwiska Pradela mówili na niego „Pradelok”. Na jakimś meczu zespół 1. FC Katowice miał wewnętrzną rozpierduchę, nie było piłkarzy, by złożyć jedenastkę. Podejrzewam, że ktoś zawołał „Pradeloka”, bo był wyrośnięty, dobry, no i lepszy on niż puste miejsce. Dziennikarz dostał informację, że grał Pradelok i tak go wpisał w raport. Ani wcześniej, ani później w żadnej relacji nie było śladu o żadnym innym Pradeloku. Przeszukaliśmy wszystkie archiwa. Odnalazłem w końcu jednego Pradeloka w Katowicach. Kiedy do niego przyszedłem, chciał mnie wyrzucić.

– Jo? W „efcyju”? Nigdy! Jo jest Polok, mój ojciec był powstaniec!

– To musi być pan. Wiek się zgadza, miejsce też, FC poszukiwało zawodników na mecz…

W końcu przyszedł jego syn i chciał mnie pobić. Bez przerwy o tym myślałem, co to jest za historia ten Pradelok. Potem doszedłem do informacji, że miesiąc po tym meczu ojczym usynowił Wilimowskiego i nadał swoje nazwisko. Skoro młody grał już w klubie, mogła być z niego kasa. Pięć lat później ten ojczym – którego swoją drogą Wilimowski uważał za złego człowieka i nie przyjechał nawet na jego pogrzeb – występował jako odbiorca pieniędzy dla Wilimowskiego. Dostał 4,5 tysiąca złotych za nadgodziny jako sprzątacz. Znalazłem kilka lat temu na to dowody, wszystko złożyło mi się w logiczną całość. Debiut dwunastolatka ujawnił publicznie jeden z badaczy, uczciwe powołując się na moją pracę, ale nieuczciwy „redaktor” lokalnego dziennika powołał się nie na mnie, ale swojego informatora. Wiedział, skłamał, bo taki jego fach i natura…”.

Ezi był już wtedy, gdy zasłaniano się amatorstwem zawodników, bohaterem gotówkowego transferu – kupiony został z 1.FC Katowice, wtedy klubu proniemieckiego, za kwotę tysiąca złotych, co wynosiło około roczną średnią pensję. Transfer był możliwy dzięki wsparciu Huty Batory, która zarazem stała się współwłaścicielem klubu.

Źródło: FB Ruch Wielkie Hajduki

Powiedzieć, że to była drużyna mocnych charakterów, to nic nie powiedzieć. Dzięki FB Ruch Wielkie Hajduki możemy się dowiedzieć, że między Teodor Peterek i Gerard Wodarz od 1933 przez trzy lata nie zamienili słowa. Po pewnej sprzeczce jak nożem uciął: ani na boisku, ani na ulicy, ani na treningu. W niczym nie przeszkadzało to im grać jak z nut. Publiczność nigdy nie domyśliła się widząc zgranych zawodników, że dzieli ich nienawiść. Pogodził ich dopiero prezes Blacha.

Albo taki Alfred Gwosdz, który miał jeden z barwniejszych przydomków polskiej piłki. Nazywano go bowiem „Al Capone”, a to z tego względu, że bezwzględnie wykorzystywał błędy rywali. Gdy polski Capone doznał kontuzji złamania nogi i zakończył karierę, zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej. Ważną postacią, o której warto pamiętać, jest też Edmund Giemsa – reprezentant Polski, w tym w meczu z Węgrami 27 sierpnia 1939, tuż przed agresją Niemiec. Giemsa w okresie II wojny został wcielony do wermachtu, ale uciekł z niego i poprzez francuski ruch oporu przedostał się do formujących się we Włoszech wojsk polskich.

Był to też czas, gdy cały kraj zazdrościł Ruchowi stadionu. Niebiescy, oddając obiekt w 1935, dysponowali najbardziej nowoczesnym stadionem w Polsce, a szóstym największym w Europie. W książce „Kolekcja klubów – Ruch Chorzów” wydawnictwa GiA czytamy: Kosztorys opiewał na 170 tysięcy złotych, ale został przekroczony. Była to na owe czasy ogromna inwestycja, realizowana ze środków gminy hajduckiej (61 tysięcy zł), Ruchu (50), Browaru w Tychach (15) oraz Funduszu Pracy (52), dzięki czemu zatrudnienie znalazło wielu bezrobotnych”. Ciekawe, że na otwarcie stadionu nie przyjechał nikt ani z PZPN, ani z władz ligi. Natomiast taka Cracovia, ligowy rywal, sprezentowała Ruchowi… obraz Wincentego Wodzinowskiego, ucznia Jana Matejki.

Ruch, poza czterema mistrzostwami Polski, poza posiadaniem Eziego, wygrał w tamtych latach z Bayernem Monachium czy VfB Stuttgart. Wiadomo jak takie wygrane w latach trzydziestych były znaczące – za swoje zwycięstwa był odznaczany na arenie międzynarodowej. Wielkie Hajduki miały wtedy u siebie zespół światowej klasy. Potrafili zaskoczyć wtedy nawet Anglików, mających wtedy przekonanie, że grają najlepiej na świecie – Ruch Wielkie Hajduki zremisował 4:4 z Wolverhampton w momencie, gdy Wolves było wicemistrzem kraju. Anglicy przylecieli do Polski między innymi z Brynem Jonesem, za którego Arsenal – jak przypomniał Sport – chciał dać 15 tysięcy funtów.

3. LEGIA WARSZAWA 1965-1973

Pan Lucjan Brychczy. Pan Kazimierz Deyna. Pan Robert Gadocha.

Podium otwiera zespół, który miał właściwie wszystko, czego poszukujemy u najlepszych. Krajowe podwórko? Ależ oczywiście, dwa tytuły Mistrza Polski, dwa srebrne medale oraz brąz, do tego trzy finały Pucharu Polski, jeden z nich zwycięski. To było sześć lat, podczas których Wojskowi nie schodzili z topu – a przecież pamiętajmy, że był to jednocześnie okres wielkości całej rodzimej piłki, od Górnika i Ruchu po wczesną Stal Mielec. Wpływ na reprezentację Polski? Chyba nie znajdziemy, nawet wśród najbardziej zaciekłych wrogów Legii, człowieka, który będzie deprecjonował osiągnięcia reprezentacyjne Deyny czy Gadochy. Sukcesy indywidualne poszczególnych piłkarzy? Hm, 9 goli na Igrzyskach Olimpijskich i złoty medal tego turnieju wystarczą, czy do osiągnięć Deyny trzeba jeszcze dorzucić te Gadochy i Ćmikiewicza?

No i jeszcze perła w tej koronie, chyba najjaśniej świecąca. Europa. Legia Warszawa tamtych lat dwukrotnie błysnęła w Pucharze Europy, raz trafiając do najlepszej czwórki w Europie, raz odpadając w ćwierćfinale. A przecież były też i sukcesy w Pucharze Zdobywców Pucharów, były legendarne mecze, było oprawianie rywali, którzy rokrocznie dominowali krajowe rozgrywki. Do zwycięstwa w całej naszej zabawie zabrakło chyba jedynie długowieczności, którą prezentowały Widzew oraz Górnik Zabrze.

Skupmy się jednak na sukcesach, zaczynając od razu od tego największego. Sezon 1969/70. Legia broni tytułu mistrza, znów wygrywa ligę – strzela najwięcej goli, traci najmniej, przegrywa tylko 3 z 26 spotkań, nad wiceliderem ma 5 punktów przewagi. Równolegle gra w Pucharze Europy. Ale jak gra…

Najpierw może popis Lucjana Brychczego. Pisaliśmy: Miał już wtedy 36 lat i wiele świetnych meczów na koncie. Ale w niesamowity sposób pokazał, że nigdy nie jest za późno na ten jedyny, który wspominać można latami jako najlepszy. Ćwierfinał Pucharu Europy, mecz z Galatasaray. Z Turcji Legia przywiozła remis po golu – oczywiście – Brychczego. W rewanżu natomiast „Kici” przypieczętował awans do półfinału wielkich rozgrywek, strzelając dwa gole.

Legia ogrywając Galatasaray trafiła do najlepszej czwórki w Europie, ale być może największego wyczynu dokonała fazę wcześniej, w dwumeczu z AS Saint-Etienne. Oficjalna strona Legii wspomina:

29 listopada 1969 roku – ten dzień przeszedł do historii dzięki piłkarzom Legii. Ci, dokonując prawdziwego cudu, rozgrywając fantastyczne spotkanie i zwyciężając w rewanżowym meczu z drużyną mistrza Francji 1:0 (fantastyczny gol Deyny, po którym zawodnicy mistrza Francji stanęli jak wryci i sprawiali wrażenie ludzi nie wiedzących, co się wokół nich dzieje), jako drugi polski zespół – po Górniku Zabrze – awansowali do ćwierćfinału tych rozgrywek. Francuzi załamani porażką nie przyszli nawet na pożegnalny bankiet. Przegrana z Legią zachwiała w posadach klubem, który zorganizowany niczym wspaniale funkcjonujące przedsiębiorstwo stracił nagle miliony franków. Od tego dnia St. Etienne przestał się liczyć nie tylko w Europie, ale i we Francji. To wtedy po raz pierwszy francuska prasa nazwała Kazimierza Deynę „La generale”.

To był mistrz Francji ’67, ’68, ’69 i ’70. W składzie m.in. piłkarz Afryki 1970, Salif Keita, pięciokrotny mistrz Francji Aime Jaquet, późniejszy selekcjoner, wyciągnięty z Niemiec Vladimir Durković, dwukrotny król strzelców Ligue 1 Henre Revelli. Można tak wymieniać dalej, to po prostu była bardzo mocna ekipa. Ekipa, której jedyną nadzieją na awans były przedmioty, które wylądowały na murawie podczas meczu w Warszawie. Na szczęście UEFA nie była wówczas tak sroga jak obecnie i nie doszło do żadnego walkowera. Dzięki temu Legia przeszła dalej, a po dwumeczu z Turkami dostąpiła zaszczytu gry z Feyenoordem.

Tu zresztą wypada się zatrzymać – tamten Feyenoord, zresztą późniejszy triumfator, miał już na rozkładzie Milan i Frankfurt, a w finale pokonał Celtic Glasgow. Jeszcze raz oddajmy głos samej Legii Warszawa, która w ten sposób wspomina całość na swojej stronie oficjalnej.

Pogoda niestety nie dopisała, nieustannie padający deszcz zmienił boisko w błotną maź, po której trudno było się zawodnikom obydwu drużyn poruszać. Nie ułatwiało to gry, powodując kilka zmarnowanych sytuacji przez piłkarzy Legii. Najpierw Lucjan Brychczy, a później Jan Małkiewicz, nie wykorzystali swoich „setek”. „Na suchym boisku i Brychczy i Małkiewicz wykorzystaliby je z lepszym skutkiem” – pisano w „PS”. Legioniści nie wykorzystali wielkiej szansy, a bezbramkowy remis był sukcesem drużyny z Holandii. Na drugi dzień po meczu pod budkami z piwem i kawiarniami całej Warszawy mieszkańcy stolicy rozprawiali o meczu, kibicach Feyenoordu, straconej szansie i sytuacjach Brychczego oraz Małkiewicza.

Przed odlotem do Rotterdamu na mecz rewanżowy na lotnisku Okęcie miało miejsce wydarzenie, które odcisnęło trwałe piętno na historii Legii. Po tym, jak odprawiono wszystkich uczestników wyjazdu, w hali odpraw ponownie zjawiło się dwóch celników, którzy poprosili zawodników Legii – Władysława Grotyńskiego i Janusza Żmijewskiego – do… kontroli osobistej. Okazało się, że obaj piłkarze mają przy sobie znaczną sumę dolarów. „Po przeprowadzonej odprawie celnej przedstawiciel kierownictwa klubu – z-ca sekretarza Generalnego mjr Korol – na sygnał przedstawiciela Punktu Kontroli Granicznej, wspólnie z nim dokonał rozmowy z zawodnikami: sierż. Grotyńskim i sierż. Żmijewskim, polecając zostawić obcą walutę, którą przy sobie posiadają.

Rozmowa była przeprowadzona dyskretnie, a zawodnik Żmijewski natychmiast przekazał ponad dwa tysiące dolarów USA” – czytamy z notatki służbowej wiceprezesa WKS Legia, płk. Edwarda Potorejko. Warunki w jakich znaleźli się piłkarze Legii nie pozwalały na koncentrację przed tak ważnym dla Legii meczem. Zestresowani legioniści 15 kwietnia 1970 roku ulegli w Rotterdamie drużynie Feyenoordu 0:2, nie awansując do finału najważniejszych rozgrywek klubowych w Europie. Po powrocie do kraju obydwu piłkarzy ukarano opłatą celno-skarbową, dążąc do zatuszowania sprawy. „Już samo to, że po interwencji gen. Huszczy pozwolono nam lecieć do Holandii świadczyło, że tej sprawie zostanie ukręcony łeb. Tak też się stało. Wojsko i Legia ją zatuszowały. Skończyło się na karach dyscyplinarnych – zawieszeniu przez klub i grzywnie 15 tys. złotych, którą pomogła mi spłacić Legia.

A gdyby ci piłkarze żyli w czasach, w których nie musieliby dorabiać przemytem waluty? Gdyby Brychczy był jeszcze odrobinę młodszy, gdyby ta różnica wieku z Deyną była odrobinę mniejsza?

Ostatnie wielkie mecze tej drużyny to bez wątpienia dwumecz z AC Milan – Włosi do pokonania Legii potrzebowali dogrywki. Później najlepsze ogniwa musiały skupić się na reprezentacji, co zresztą przyniosło doskonałe efekty w 1972 i 1974 roku. Końcowa Legia tego okresu dostąpiła jeszcze zaszczytu posiadania w swoich szeregach trzeciego najlepszego piłkarza Europy (Deyna i podium Złotej Piłki) oraz oczywiście wysłania trzech zawodników na IO 1972 i MŚ 1974.

2. WIDZEW ŁÓDŹ. 1977-1987

Źródło: FB Widzew Łódź – historia warta przypomnienia

Wiecie na czym zasadza się piękno historii tego Widzewa, dziś zwanego Wielkim?

Na tym, że był na początku przeraźliwie mały.

Nie znaczył kompletnie nic.

Zero.

Lata sześćdziesiąte, kiedy Legia i Górnik potrafiły wspiąć się na szczyty europejskiego futbolu – Widzew grał w trzeciej i czwartej lidze. Był lata świetlne za ŁKS-em. Nie był nawet drugim klubem Łodzi. Start grał wtedy w drugiej lidze. W hierarchii łódzkich klubów Widzew potrafił wyprzedzić też Włókniarz. Weźmy taki sezon 66/67 – Widzew w czwartej lidze, o klasę rozgrywkową niżej od… rezerw ŁKS-u. Widzew był sobie po prostu drużyną osiedlową.

Za nagłym wzrostem znaczenia Widzewa nie stał żaden PRL-owski resort, gdzie, nie ukrywajmy, to było kwestią pomagającą przy wielu drużynach naszego rankingu.

I ten klub, bez resortowego zaplecza, klub numer ileś we własnym mieście, dochodzi w kilkanaście lat do czwórki najlepszych klubów Europy, aż do zbicia Liverpoolu lat osiemdziesiątych, jednej z najlepszych drużyn w dziejach. I to nie jest jeden wyjątkowy lot, bo tenże Widzew, przed chwilą osiedlowa, trzecio-czwartoligowa drużynka, bije także Juventus, Manchester United, Manchester City czy Borussię Moenchengladbach.

Widzew nie jest naszym zdaniem, czysto piłkarsko, mocniejszy od Górnika lat sześćdziesiątych. Ale na pewno jest historią o bardziej zdumiewającej podszewce.

Wszystko za sprawą Ludwika Sobolewskiego, który wymyślił sobie Widzew – pewnie sam nie sądził, że może doprowadzić go aż tak wysoko, ale skonstruował machinę. Sobolewski doskonale wyczuł koniunkturę, według której pieniądze prywaciarzy – sekret między innymi sukces Lecha Poznań Wojciecha Łazarka – za chwilę będą mogły zaistnieć w sensownym wymiarze, a tym samym stanowić rękojmię siły.

Źródło: FB Widzew Łódź – historia godna przypomnienia

Andrzej Strejlau wspominał Ludwika Sobolewskiego jako szachowego arcymistrza, który rozgrywał za kulisami mistrzowskie partie. Potrafił skupić wokół siebie zwykłych ludzi, potrafił zjednać sobie przedsiębiorców, wiedział też jak rozmawiać z władzą, od wpływów we władzy dzielnicy, po specjalne pozwolenie Jaruzelskiego na transfer Bońka do Włoch. Miał też wizję: stawiał na wyrywanie największych talentów polskiego futbolu. Specjalizował się w kupowaniu zawodników przed ich szczytem. Miał też znaną na cały kraj politykę motywacyjną – piłkarze pieniądze mieli do podniesienia z boiska, premie były duże, stałe pensje małe.

Tak Sobolewskiego na oficjalnej stronie Widzewa wspomina Bogusław Kukuć, legendarny widzewski dziennikarz:

Co sprawiło, że urodzony w Warszawie prezes spółdzielni „Kombud” w Łodzi w ostatnim ćwierćwieczu XX wieku rzucił na kolana piłkarską Polskę? Wiadomo, że potrafił wyłuskiwać spośród utalentowanych najbardziej potrzebnych Widzewowi. Najpierw ich znajdował, później przekonywał (czasem ich żony), by grali w jego klubie. Musiało to być coś niezwykłego, skoro np. taki as jak Zbigniew Boniek wybrał właśnie Widzew i tylko w tym polskim klubie ekstraklasy grał aż 7 lat. Przecież nie były to pieniądze, bo forsy mieli więcej konkurenci. Nie poprzestawał na tym, by ekipa RTS pokonała tylko najbliższy szczebel drabiny postępu, a bez kompleksów parł wyżej. Zdobył nawet miano wizjonera. Nie zawsze mu się udawało, ale nie załamywał się i wyciągał inteligentne wnioski z wpadek własnych i rywali. Był jednym z nielicznych ludzi, których znałem, potrafiących „zamieniać poważne problemy na mało znaczące”. Pamiętam do dziś to Jego „Wiesz Kukuć (zawsze tak do mnie mawiał), muszę się z tym przespać”. I rano okazywało się, że znajdował wyjście z opresji”.

Jak Sobolewski potrafił wygrać walkę o wielkie talenty? Opowiada choćby Wiesław Wraga:

Wracaliśmy z ME promem. Schodzę z promu i idę z torbami – na jednym ramieniu dwie, na drugim też dwie. Przechodzę za odprawę, a tu ktoś mi zabiera dwie torby, kto inny z drugiej strony to samo. Mówię: hola hola? Co jest? Dzień dobry, Lech Poznań się kłania. A wy? Dzień dobry, Widzew. Zaraz, połóżcie te torby, muszę się zastanowić. Widzew zrobił taki numer, że zanim przyjechał do Gdańska, to najpierw pojechał do Stargardu po mojego prezesa. On mówi: Wiesiek, zrobisz jak będziesz chciał, rozmawiałem z twoimi rodzicami, powiedzieli, że decyzja należy do ciebie. Powiem ci jednak, że najlepsze warunki daje nam Widzew. Wróciłem się i pytam: którzy z Widzewa? Brać torby. Zamiast z Gdańska do Stargardu, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy prosto do Łodzi. Podpisałem umowę i dopiero pojechałem do domu, ale już jako piłkarz Widzewa.

Oczywiście największym sukcesem transferowym było sprowadzenie Zbigniewa Bońka. Supertalent, wielki piłkarz, ale i wielki charakter. Wymowne, że już w pierwszym pucharowym dwumeczu, który Widzew rozegrał z Manchesterem City i go wygrał, prasa angielska pisała „Ognisty chłopak autorem remisu” – od razu wyróżniał się na scenie międzynarodowej. Co ciekawe, Widzew przystępował do tego dwumeczu mając w lidze raptem pięć punktów po dziewięciu kolejkach… Rewanżowe spotkanie grał na ŁKS-ie, który pękał na meczach Widzewa w szwach – stadion RTS-u raz, że był mniejszy, to jeszcze miał pewne problemy, jak na przykład ten, że jedna z bramek była… wyżej niż druga. Między jedną a drugą była zauważalna różnica poziomów, na czym widzewiacy korzystali, grając „z górki” w drugich połowach.

Oczywiście, że Boniek jest postacią dla Wielkiego Widzewa najważniejszą, ale nie wolno spłycać łodzian do jego światowej klasy talentu. Tam roiło się od mocnych charakterów i znakomitych piłkarzy. Marek Wawrzynowski, autor książki „Wielki Widzew”, wspominał wymowną anegdotę: Stefan Szczepłek po 2:2 z Juve napisał, że Surlit, choć strzelił Starej Dami dwa gole, był najsłabszy na boisku. Surlit wyrwał kartkę, złożył ją w kostkę i schował do portfela mówiąc:

– On to wpierdoli.

Tadeusz Świątek opowiadał Wawrzynowskiemu, że dziesięć lat później spotkał Surlita, zapytał o sytuację, a Surlit wyjął karteczkę z portfela i powiedział:

– Jeszcze go nie spotkałem, ale jak go spotkam, to wpierdoli.

Tu widzewskie wspomnienie Wiesława Wragi, przez pryzmat pewnego obrotnego menadżera:

„Przyjechał kiedyś do Sali Kongresowej balet rosyjski. Nikt nie chciał na to iść, a przecież nie może być tak, że na rosyjskim zespole w Warszawie nie ma kompletu. Johnny zaczął obdzwaniać domy starców, stowarzyszenia głuchych, niewidomych. Tamci tańczą, skaczą, dają z siebie wszystko, wreszcie kończą. Czekają na brawa. Ale patrzą po trybunach, a tam niewidomi napierdalają lachami o ziemię. Nam Johnny zorganizował obóz. Graliśmy z włoskimi drużynami z niższych lig. Raz powiedział: będę wam płacił sto dolarów za każdą bramkę z czterdziestu metrów. Śp. Krzysiu Surlit już z połówki napieprzał, skoro były pieniądze do zarobienia. Oni nie wiedzieli o co chodzi. Johnny chciał się z tego wycofać, ale zapomniał, że Krzysiu już się nastawił. Złapał go, zaczął podduszać, także Johnny musiał kasę wyjąć. Nie graliśmy z jakimiś frajerami, ogórkami najgorszego sortu, tylko, że my mieliśmy taką drużynę, że mogliśmy się z nimi bawić. Wygrywaliśmy np. 10:1. Jedną zawsze trzeba dać strzelić, żeby to ładnie wyglądało – niech mają. Johnny kiedyś zawiózł nas na gigantyczną dyskotekę, nawet telewizja włoska transmitowała, jak nas na scenie przedstawiali. Okazało się, że wszyscy z nas grają w jakichś reprezentacjach. Johnny każdego gdzieś zapisał: to juniorska, to olimpijska, to młodzieżówka, to pierwsza… Pewnego dnia wypalił, że załatwi wizytę u papieża. Nie no, gada głupoty, znowu coś wymyślił. Ale potem pobudka rano o 4. Wstajemy. Jedziemy do Watykanu. Nie byliśmy pięknie poubierani – jeden miał dresy z kadry, Smolar jakieś niebieskie Adidasy, ktoś czerwone. Ale pojechaliśmy. To było przeżycie wielkie. Taka drużyna to dwudziestu skurwysynków, każdy cwaniaczek. Ale przy tym człowieku każdy się malutki zrobił. Dostaliśmy na pamiątkę po różańcu i breloczku. Różaniec dałem mamie, zabrała go ze sobą do grobu. Tata dostał brelok. Sobie zostawiłem zdjęcie. Byliśmy też u komunii wszyscy”.

Najlepiej naturalnie to, że Widzew nie był drużyną Bońka, udowodnili sami piłkarze już bez Zibiego lejąc Liverpool, czyli osiągając swój największy triumf. Wraga o swojej najsłynniejszej bramce – golu głową, choć 167cm wzrostu:

– Wyszła akcja, która zdarzyła się trzydzieści pięć lat temu, a do dzisiaj wszyscy ją pamiętają. W rewanżu przegraliśmy 3:2, choć nie musieliśmy. Jak prowadziliśmy 2:1, to się trochę bawiliśmy, bo wiedzieliśmy, że nie odrobią. Mieliśmy tak dobrą drużynę, a Liverpool grał typową angielską piłkę. Do boku, wrzuta – i tak w kółko. Bazowali w wielkim stopniu na walce, ale trafili na drużynę, która w walce była jeszcze lepsza od nich. Był taki moment, że dostałem w czoło piłką z metra, z woleja. Światło mi zgasiło, nie wiedziałem co się dzieje, ale potem się otrzepałem, gramy dalej. Do walki dokładaliśmy fantazję w ataku. To co się działo po meczu to coś pięknego. Na Anfield zgotowali nam owację, niewiele ekip może to o sobie powiedzieć. Tłoczek i Smolar dostali kaski policyjne. Jak żeśmy wracali, to podczas lądowania znajdowałem się w kabinie pilota. Na Okęciu czekało na nas kilkuset kibiców z Łodzi. Gdy przyjechaliśmy o trzeciej w nocy pod stadion, czekało kilka tysięcy. Wynieśli nas na rękach z autobusu. A zauważył pan, że żaden angielski klub nigdy w Łodzi nie strzelił gola? Nawet Man Utd na ŁKS-ie.

Krzysztof Kamiński: – Po meczu fajne zaskoczenie, że kibice Liverpoolu, trybuna The Kop, ci najbardziej fanatyczni, wstali i bili nam brawo. Byliśmy też zaproszeni na pomeczowy bankiet, na którym byli działacze i piłkarze Liverpoolu. Było im przykro, ale nie robili z tego wielkiej tragedii – myślami byli już przy następnym meczu. Gratulowali, zachowali się z wielką klasą.

Ale to był już ostatni tak wielki triumf Widzewa. Na dłuższą metę, w tej mocnej ferajnie, potrzebna była gwiazda pokroju Bońka. Mógł  być nią Wraga, ale poskładały go poważne problemy zdrowotne. Piłkarsko sprowadzony za kosmiczne pieniądze Dziekanowski – prasa była zbulwersowana, że tyle Widzew łoży za piłkarza – był piłkarzem tego samego pokroju co Boniek. Ale jednego i drugiego dzieliły lata świetlne jeśli chodzi o charakter do piłki.

Na kanale Widzewa Łódź dostępny jest cały rewanżowy mecz z Liverpoolem:

1. GÓRNIK ZABRZE 1961-1972

23 marca 1971 w kopalni „Mikulczyce-Rokitnica” w Zabrzu miał miejsce wypadek. Na pokładzie 508, 780 metrów pod ziemią, walący się chodnik przysypał dziewiętnastu górników.

Ośmiu uratowano parę godzin po katastrofie. Wszystkich innych, po długotrwałych poszukiwaniach, uznano za zmarłych.

A jednak Alojzy Piontek przeżył sześć i pół doby pod ziemią w szczelinie 100 x 70 cm. Przeżył między innymi dzięki temu, że pił własny mocz. Jemu samemu, jak później przyzna, zdawało się, że pod ziemią spędził maksymalnie dwa dni.

Zdarzenie nazwano „Cudem w Zabrzu”. Przez kolejne dekady zawsze Piontek służył za przykład, że akcje ratunkowe trzeba prowadzić do końca. On sam stał się postacią publiczną. O jego historii powstał film dokumentalny i książka.

Pierwsze, o co zapytał Piontek tuż po tym, jak został wydobyty, to:

– Jak grał Górnik?

Górnik 24 marca 1971 przegrał w ćwierćfinale z Manchesterem City 0:2.

Wspominamy tę historię, bo pokazuje jak wielki był Górnik. Jak ważny.

To, że Włodzimierz Lubański był i zarazem nie był pierwszym piłkarskim celebrytą? Był, bo kochał go cały kraj, Lubański pojawiał się w raczkującej przecież w latach 60-tych telewizji nie tylko przy okazjach piłkarskich, ale w talk-show „Tele-Echo” czy programie Jacka Federowicza, „Małżeństwo doskonałe”? A zarazem nie był, bo nie miał w sobie cienia George’a Besta? Jego wspomnienia to historie, w których koledzy szli na prywatkę, a pan Włodzimierz zostawał w domu, bo jutro trening? Był, bo po meczu Ameryka Południowa – Europa, na który wyselekcjonował go w 1972 Helenio Herrera, Real Madryt oficjalnie dawał za niego milion dolarów? Nie był, bo nigdy, ale to przenigdy nie uderzyła mu sodówka do głowy, nigdy nie miał problemów z alkoholem, choć niektórzy w jego szatni notorycznie zbierali kary od klubu – Gorgoń – specjalizowali się w efekciarskim stylu – Banaś – czy, po prostu, lubili chlapnąć? Lubański nawet na wspólne z Waldemarem Słomianym wkupne przyniósł skrzynkę wódki, bo wypadało, ale powiedział, że nie wypije…

To zdumiewające dla kogoś, kto nie zna historii tamtego Górnika, kto jej nie doświadczył – a pewnie tak ma większa część czytelników – jak wszechstronne, ale silne tropy kulturowe przeplata tamten Górnik. Można powiedzieć, całkiem trafnie, że my, kibice futbolu, żyjemy w pewnej bańce. A jednak czasem to, co wydaje nam się wielkim triumfem, poza tą bańkę nie wychodzi.

O wielkości Górnika znowu niech powie nie mecz, ale piosenka zespołu „Skaldowie”, wtedy mającego status absolutnie topowego zespołu kraju.

W ramach ciekawostki, załączamy śląską piosenkę o… meczu Górnika z Romą.

Chcecie więcej? Proszę bardzo – Hubert Kostka, legendarny bramkarz Górnika, uczył się fachu od Gyuli Grosicsa, który był golkiperem złotej węgierskiej jedenastki. Grosics w 1962 przyjechał do Zabrza z zupełnie niesportowych przyczyn, chodziło o kontrakt na węgiel i kierownicze stanowisko w firmie „Haldex” (kiwamy głową z uznaniem dla książki Pawła Czado o złotych latach Górnika Zabrze). W Górniku dowiedziano się, że jest taki as w okolicy i Kostka trenował z nim regularnie.

A przecież to nie jedyny łącznik pomiędzy zabrzanami a jedną z najlepszych drużyn w historii futbolu. Przecież węgierski szkoleniowiec Geza Kalocsay, który prowadził Górnika przez trzy lata od 1967, był asystentem przy Złotej Jedenastce w 1954, czyli gdy Węgrzy zdobywali wicemistrzostwo świata – sensacyjne wicemistrzostwo, bo wszyscy uważali, że są skazani na złoto. Piłkarze wspominali, że Kaloscay dał im jakościową zmianę: przestawił na 4-4-2, zaszczepiał nowoczesny futbol, cały czas studiował nowinki taktyczne.

A przecież Kostka, choć był genialnym bramkarzem, choć miał taką podbudowę, miał zarazem w kadrze Górnika równorzędnego rywala w postaci Jana Gomoli. Bywało, że Gomola siedział na ławie Górnika, a potem grał w reprezentacji Polski. Tak: Górnik miał aż taką paczkę. Panowie strzegli tej rywalizacji honorowym porozumieniem: obaj mieli zarabiać tyle samo, bez względu na to, który grał.

Chcecie więcej? Proszę bardzo – Stefan Floreński pierwszy w historii kraju zaczął stosować wślizgi. Na dzień dobry wywołał tym burzę – a to tak można? Czy to legalne?

Idźmy dalej: mecz z Austrią Wiedeń w 1963, na Stadionie Śląskim Górnika ogląda 120 tysięcy widzów.

Idźmy dalej: mecze Górnika zapowiadała Krystyna Loska, później jedna z najsłynniejszych konfenansjerek w historii polskiej telewizji. Ponoć Herrera proponował jej wyjazd do Włoch, gdzie tak samo jego zdaniem zrobiłaby karierę.
Idźmy dalej: przegrany mecz z Manchesterem United Matta Busby’ego, przegrany, ale Czerwone Diabły z Charltonem i Bestem w składzie tworzą dla Górnika szpaler i oklaskami, wspólnie z trybunami, żegnają polski zespół.
Idźmy dalej: Lentner już w 1961 przez włoskie pismo „Il calcio il ciclismo illustrato” zaliczany zostaje obok Gento i Chartlona do szóstki najlepszych lewoskrzydłowych świata.

Idźmy dalej: prezes Eryk Wyra, który objął klub w 1967, chciał uczynić z Górnika zdobywcę Pucharu Mistrzów. Mówi się, że „zastał zabrzan drewnianych, zostawił murowanych” – mowa tu o organizacji klubu, zapleczu, bo piłkarsko zabrzanom niczego wcześniej nie brakowało. Ale w tle taka różnica: przed Wyrą kąpiele często odbywały się za pomocą wody przyniesionej w wiadrze. Wyrwa natomiast zainwestował w takie oświetlenie stadionu Górnika, które… będzie się sprawdzać w warunkach kolorowej telewizji.

Widzicie, kładziemy nacisk na to, bo wy wiecie, że finał Pucharu Zdobywców Pucharów, że mistrzostwa, że wielki zespół. Te smaczki pokazują ich wymiar.

Ale oczywiście: jedyny w historii polskiej piłki finał nie tylko był, nie tylko po niesamowitych starciach z Romą i losowaniu, ale jeszcze mógł zostać wygrany. Stanisław Oślizło mówił nam:

Trener wprost nam tego nie przyznał, ale można było poczuć, że przestraszył się rywala. Do dziś nasze ustawienie taktyczne mnie denerwuje. Mieliśmy takiego zawodnika, którego prasa określała mianem gracza bez płuc. Nigdy nie był zmęczony i mógł grać nawet po dwa mecze dziennie. Nazywał się Alfred Olek i zazwyczaj występował jako skrzydłowy nękający rywali. W tym meczu dostał natomiast zadanie ścisłego krycia napastnika rywali – Francisa Lee. W środku pola zrobił się taki ścisk, że my będąc w obronie z Gorgoniem i Florenskim nie wiedzieliśmy, co mamy grać. W drodze do szatni w czasie przerwy podszedłem do trenera i pierwszy raz w życiu podjąłem z nim rozmowę o taktyce. Poprosiłem, aby przesunął Olka wyżej, bo swoimi rajdami mógł zrobić krzywdę rywalom. Było tak choćby w meczu z Glasgow Rangers, kiedy zdobył bramkę. To też miało pomóc Włodkowi Lubańskiemu czy Jankowi Banasiowi, których do tej pory zawodnicy Manchesteru City idealnie kryli. Rzeczywiście trener Matyas dokonał takich zmian i w drugiej połowie zobaczyliśmy już zupełnie innego Górnika. Udało się strzelić nawet gola, ale to było za mało, aby taką doświadczoną drużynę pokonać.

Tu Mike Summerbee opowiadał Szymonowi Podstufce o tamtym meczu z angielskiej perspektywy, a także o… wspólnym bankiecie: – Przyjaźń pomiędzy piłkarzami Górnika i Manchesteru City przetrwała przez dekady. Tony Book i ja spotkaliśmy się z zawodnikami z Zabrza dziesięć lat temu. Wciąż mam zegarek kieszonkowy, który wtedy dostaliśmy na pamiątkę. Pamiętam cały czas kilka polskich słów: „dzień dobry”, „dziękuję”. Szacunek pomiędzy zawodnikami naszych klubów był ogromny. W ogóle relacja Anglików z Polakami jest wyjątkowa. W Londynie stoi pomnik upamiętniający polskich lotników walczących w II Wojnie Światowej. Byle komu się pomników nie stawia. To symbol szacunku, jaki Brytyjczycy mają dla młodych polskich mężczyzn, którzy w walce oddali swoje życia. (…) Gdy przyjechaliśmy do Polski, gościnność była niezwykła. Spędziliśmy w Polsce kilka wspaniałych dni. Macie najlepszą wódkę na świecie, Chopin. Mam szczerą nadzieję, że pewnego dnia Górnik znów będzie mógł zagrać z Manchesterem City. Oby to się stało jeszcze za mojego życia.

Górnik był polskim Realem Madryt. Miał piłkarzy, których chciał Real Madryt. Miał wielkiego rywala w Polsce w postaci Legii Warszawa. Miał sławę w całej Europie.

Łapcie historię polskiej piłki. CAŁY FINAŁ. Idealny seans zanim jeszcze w pełni wróci polska piłka?

Fot główne od lewej Wikipedia/WikiGornik/Newspix.pl

DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ

DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ

DRUŻYNY 80-71 => TUTAJ

DRUŻYNY 70-61 => TUTAJ

DRUŻYNY 60-51 => TUTAJ

DRUŻYNY 50-41 => TUTAJ

DRUŻYNY 40-31 => TUTAJ

DRUŻYNY 30-21 => TUTAJ

DRUŻYNY 20-11 => TUTAJ

CAŁY RANKING => TUTAJ

Najnowsze

Komentarze

32 komentarzy

Loading...