Mistrzowska Polonia w 1946, w zrujnowanej Warszawie, wśród murów pełnych śladów po kulach. Legia lat osiemdziesiątych, która miała wielki potencjał, ale nigdy niezrealizowany. Edward Gierek, któremu zamarzyło się wielkie Zagłębie Sosnowiec. Zbigniew Drzymała, któremu zamarzył się wielki Groclin Grodzisk. Zapraszamy na kolejny odcinek naszego rankingu polskich drużyn wszech czasów.
***
40. ZAGŁĘBIE SOSNOWIEC 1962-1967
Jeśli ktoś chciałby w piłce lat sześćdziesiątych znaleźć potwierdzenie ludowej mądrości, że zgoda buduje, Franciszek Wszołek byłby idealnym człowiekiem do empirycznego opisania tej zależności. Wszołek we wszystkich wywiadach wspominających początek jego kariery w piłce nożnej podkreślał – kluczowe było omijanie wszelkiej maści sporów, charakterystycznych dla komunistycznych kacyków. Anegdota, która dobrze oddaje sekret jego sukcesu, została przywołana przez Gazetę Wyborczą. Do gabinetu wpadają politycy, szykuje się tradycyjna awantura.
– Dyrektorze naczelny, czy wy wiecie, że teraz jest wrzesień?
– Tak… w kalendarzu jest wrzesień.
– Czy wy wiecie, że we wrześniu trzeba jechać do lasu na grzyby?
– Plan jest dobry.
– Ale żeby jechać na te grzyby, to trzeba mieć autobus.
Wszołek z miejsca nacisnął guzik telefonu i zwrócił się do dyrektora transportu z poleceniem, żeby wybrał najlepszy autobus z najlepszym kierowcą w porządnym ubraniu, z czystą koszulą, który ma zabrać delegację do lasu na grzyby. Komuniści chcieli jednak więcej:
– Dyrektorze naczelny, jak się jedzie do lasu na grzyby, to trzeba coś zjeść i wypić.
– Ile?
– My wyliczyli, że trzy tysiące złotych.
Wszołek dzwoni więc do kasjera, żeby ten zaraz w kopercie przyniósł 5 tys. zł z dyrektorskiego funduszu. Kasjer przyszedł z kopertą po trzech minutach.
– Coś jeszcze? – zapytał Wszołek.
– To wszystko – odpowiedzieli i wyszli. Wrócili jednak po kilku minutach.
– Coś jeszcze?
– Dyrektorze naczelny, chcemy wiedzieć, kto tu kogo w konia robi. My przyszli do was się powadzić, a wy, dyrektorze, wszystko nam załatwili. Nam coś nie pasuje. No co wy od nas oczekujecie?
Wszołek zapewne nieco idealizował swoją rolę w całym systemie, ale jego słowa znajdują pewne odzwierciedlenie w czynach. Według niego te ustępstwa dla partyjniaków miały służyć unowocześnieniu – najpierw zakładów, w których pracował, następnie również klubów, którymi zarządzał. O ile jego dokonań dla górnictwa nie jesteśmy w stanie ocenić, o tyle w piłce nożnej Wszołek to prawdziwa marka. Cenili jego osiągnięcia i Edward Gierek, i Jan Mitręga, polityczny protektor wszystkich klubów z Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego. To właśnie ten duet miał zauważyć, że rzutki organizator idealnie nadaje się na prezesa piłkarskiego. Gierek powierzył mu budowę wielkiego futbolu w Sosnowcu, czyli w miejscu najbliższym jego sercu.
– Stawiałem wtedy na nogi klub, który miał za siedzibę kawałek walącego się baraku, a piłkarzom służyło za łaźnię betonowe koryto – opowiadał Wszołek w Wyborczej i tym razem nie ma powodów, by posądzać go o koloryzowanie. Zagłębie powstało bowiem w 1962 roku na fali łączenia klubów i sekcji w wielkie wielosekcyjne maszynki. Katowicki sport zjednoczył się pod szyldem GKS-u w 1964, tyski sport pod szyldem drugiego GKS-u w 1971 – sosnowieccy sportowcy mieli to za sobą już w 1962, gdy Zagłębie wchłonęło Stal Sosnowiec – zespół wprawdzie ekstraklasowy, ale poza pojedynczym wicemistrzostwem bez żadnych wybitnych sukcesów czy tradycji. Jak wyglądały początki rządów Wszołka?
Katowicki Sport zapytał o to Jóżefa Gałeczkę, jednego z najważniejszych zawodników w całej historii Zagłębia. Gość miał świetną robotę w Australii, gdzie grał po godzinach w Polonii Sydney. Wracając do Polski chciał połączyć pracę w kopalni z występami w najwyższej klasie rozgrywkowej, bo na końcu świata uznał, że ma ku temu pewne predyspozycje.
Fot. Zagłębie Sosnowiec
– Zgłosiłem się do Zagłębia. Miałem jeszcze nieodsłużone do końca wojsko i zależało mi, żeby dalej robić na kopalni. Siedzę więc w gabinecie u prezesa Franciszka Wszołka i tłumaczę mu swój plan. Pokiwał głową i zadzwonił na kopalnię „Czeladź”. “Od jutra pracuje u was pan Gałeczka Józef”. W minutę załatwił sprawę. Odkłada słuchawkę, a ja ucieszony pytam go: „To o której jutro mam przyjść? „O jedenastej, na trening Zagłębia”. „No dobrze, a o której mam przyjść na kopalnię do roboty?”. „Do klubu przyjdź synku, od tej pory to będzie twoja robota” – wspominał sam Gałeczka.
Wszołek w ten sposób bardzo szybko zbudował bardzo silny skład, może i niewiele mający wspólnego z ideą amatorskiego grania, ale za to zwyciężający mecz za meczem. Już w pierwszym sezonie rządów nowego prezesa, Zagłębie zajęło trzecie miejsce w lidze, zdobywając przy tym Puchar Polski. Razem z Gałeczką do klubu trafili choćby Szyguła czy Piecyk, a z czasem w zespole zaroiło się od kadrowiczów. Zresztą, najwięcej mówi skład Górnika Zabrze, pokonanego w finale – Pohl, Szołtysik, Lentner, Oślizło, Kostka… Rok później historia się powtarza – Zagłębie znów ugrywa brąz w lidze i dodaje do tego drugi Puchar Polski.
Wszołek miał się poczuć na tyle pewnie, że w drodze do Sosnowca znalazł się nawet Włodzimierz Lubański. Wówczas jednak minister Mitręga, bezpośredni zwierzchnik Wszołka, miał mu przypomnieć, że wiceminister niech robi co chce, ale minister pozostaje wiernym kibicem Górnika i nawet Gierek tu za wiele nie zmieni. Skoro hierarchia została ustalona, w lidze też trzeba było ją zachować. Zagłębie do trzech brązowych medali dorzuciło jeszcze dwa srebrne, z Lubańskim bez wątpienia po prostu zamieniłoby się z Zabrzem miejscami. Być może trochę brakowało sukcesów w pucharach – INTERTOTO to jednak tylko puchar pocieszenia, z kolei w Pucharze Zdobywców Pucharów, mimo twardej walki w aż trzech meczach, ostatecznie nie udało się przejść Olympiakosu Pireus. Za to były sukcesy o charakterze ogólnoświatowym.
A tak, Zagłębie Sosnowiec wygrało jeden z letnich turniejów organizowanych w USA w celu popularyzacji tej dyscypliny sportu za wielką wodą. Jakkolwiek to brzmi – w 1964 roku sosnowieccy piłkarze wygrali naprawdę mocno obsadzone zawody, ogrywając w świetnym stylu m.in. Crveną Zvezdę Belgrad, AEK Ateny czy Vitorię Guimaraes. W finale Zagłębie puknęło jeszcze dwukrotnie Werder Brema i do domu wracało z pucharem.
Fot. Archiwum Zagłębia Sosnowiec
Dlaczego ta ekipa nie odnosiła sukcesów nieco dłużej? Ponoć wszystkiemu winny był Pele. Po udanym turnieju w 1964 roku, jeszcze podczas pobytu w USA, Zagłębie miało otrzymać propozycję zagrania pokazowego spotkania z Santosem, w barwach którego szalał wówczas król futbolu. Prezes Wszołek, nie chcąc podejmować decyzji o takim meczu w pojedynkę, zadzwonił do polityków w Polsce. Gierek odpowiedział: panowie, teraz wracacie z pucharem, po 10 meczach, w glorii. Macie wolną rękę, ale jeśli Pele wam wsadzi trzy gole, to powrót będzie o wiele mniej przyjemny. Wszołek udał się więc do drużyny, która miała podczas narady zadecydować – Pele żaden diabeł, możemy z nim grać, ale skoro towarzysz Gierek odradza, to my też wolimy nie grać.
Ponoć ta odpowiedzialna decyzja zawodników miała im mocno ułatwić późniejsze transfery zagraniczne – w tym do USA, gdzie mieli już i rozpoznawalność, i znajomości. Sam Wszołek niedługo później zakończył misję w Sosnowcu i został rzucony do budowania wielkiego GKS-u Tychy. Co w sumie mu się udało – zdobył jedyne w historii klubu wicemistrzostwo, dokładnie pięć lat po oficjalnym rozpoczęciu działalności sportowej.
***
39. LEGIA WARSZAWA 1980-1989
“Na Legii była wtedy popularna taka piosenka: “Słuchaj, Jezu, jak Cię błaga lud. Zrób z Legiuni mistrza Polski, zrób. My czekamy już xxx lat. Jezu, Jezu, nadszedł chyba czas”. W miejscu “xxx” padała liczba lat, które minęły od 1970 roku. Wiadomo, że w latach osiemdziesiątych zawsze tytuł był o krok. Wystarczyło zrobić krok w przód, a drużyna robiła… krok w tył. Nie brakowało podtekstów. Sam mówiłem wtedy: “Trzeba rozpędzić tę zbieraninę, bo tym wieśniakom nie zależy na tytule dla Warszawy”.
Wojtek Kowalczyk w swojej biografii trafia w sedno frustracji kibiców Legii latami osiemdziesiątymi. Legia miała często arcymocny skład. Paczkę, jak na tamte czasy, wyjątkową. Nie ukrywajmy, również dzięki możliwości powołania zawodnika, co czasem kończyło się dla zawodnika dramatycznie. Taki Jerzy Wijas się zbuntował – również za namową Widzewa, który obiecywał, że będzie dobrze. Dobrze nie było, bo jak Wijas zadarł z generałami, to wkrótce wylądował na samym dnie piramidy w Czarnych Czarne.
Kazimierski. Janas. Majewski. Topolski. Miłoszewicz. Okoński. Kusto. Iwanicki. Buncol. Kaczmarek. Karaś. Turowski. Buda. Kubicki. Sikorski. Wdowczyk. Cisek. Gawara. Biernat. Arceusz. Cebula. Pisz. Araszkiewicz. Dziekanowski. Łatka. Szczęsny. Gmur. Jóźwiak. Robakiewicz. Budka. Kruszankin. Terlecki. Bąk. Kosecki.
Trenerzy? Między innymi Kazimierz Górski, Andrzej Strejlau, Jerzy Engel, a także bardzo ceniony wówczas Jerzy Kopa. Najwyższa półka.
A jednak w lidze nie żarło.
To z jednego z tych sezonów, z rywalizacji z Górnikiem, dotyczyć miał sprzedany finisz ligi. Fragment książki “On, Strejlau”, wywiadu rzeka Jerzego Chromika:
“CHROMIK: Zostałeś dyrektorem sportowym Legii, gdy trenerem był Jerzy Engel. To z tego czasu znam opowieść o sprzedanym w Zabrzu tytule mistrzowskim. Scena do “Piłkarskiego pokera” – paczki z banknotami ułożono w pudełku po butach piłkarskich, a na naklejonej etykiecie był rozmiar – nr 8.
STREJLAU: Znam tę opowieść. Podobno zdarzyło się to rok przed moim przyjściem. Niby osiem milionów i dlatego był nr 8. Nie byłem przy liczeniu gotówki ani wtedy, ani nigdy. Prawdę znają tylko uczestnicy tego zdarzenia.
CHROMIK: Ty czasami dowiadywałeś się dopiero po przegranym meczu.
STREJLAU: Przed spotkaniem to ja mogłem prowadzić tylko prywatne śledztwo. Z marnym skutkiem,
CHROMIK: Przecież pracowałeś w klubie wojskowym, gdzie wszystko było na rozkaz i gdzie działała WSW.
STREJLAU: Piłkarz jak chce, to sprzeda”.
Dziekanowski w książce “Dziekan”:
“Nie mam pojęcia, jakim cudem udało nam się nie zdobyć mistrzostwa Polski… To znaczy: mam na ten temat swoje zdanie, ale wiąż, mimo upływu prawie trzydziestu lat, nie mogę otrząsnąć się ze zdumienia (…). Naprawdę trudno było znaleźć racjonalne wyjaśnienie dla takiego nagłego spadku formy, pojawiły się rozmaite plotki i domysły, wśród nich również takie, że kilku legionistów sprzedało mecz. Niemiły zapach wokół tego spotkania unosił się jeszcze przez kilka lat”.
Finalnie Legia dwukrotnie miała srebro – 84/85, 85/86, jeden brąz – 87/88. Niemniej zawsze była drużyną topową, praktycznie nie wychodziła z topowej piątki, sięgnęła też po cztery Puchary Polski: raz pokonując w finale Pogoń 1:0, raz demolując Lecha 5:0, raz bijąc Jagiellonię 5:2 w jednym z najefektowniejszych finałów w historii.
Puchary to choćby zażarte boje z Interem Mediolan. W sezonie 85/86, Legia po przejściu Vikina i Videotonu – rok wcześniej Videoton grał w finale Pucharu UEFA – przegrała z Interem dopiero po golu Pietro Fanny w dogrywce na Łazienkowskiej. Rok później wyeliminowała sowieckie wówczas Dnipro, Inter ograła 3:2 u siebie, ale 1:0 – znowu Fanna – Interu u siebie wystarczyło. Oczywiście są też i wpadki, jak to w polskim klubie – Bayern Bayernem, ale przegrać z nim 3:7 u siebie to jednak wstyd – trener Strejlau po latach przyznawał, że po prostu chciał zagrać ambitnie, odrobić straty i nastawił zespół ultraofensywnie.
Pucharowe boje tak w książce “Futbol na tak” wspominał Jerzy Engel.
“Trzecia runda przyniosła przeciwnika światowej klasy, jakim był bez wątpienia Inter Mediolan. Zespół pełen gwiazd i to nie tylko włoskiego futbolu. Grał tu między innymi Karl-Heinz Rummenigge. Powiedziałbym, że w tym dwu-meczu wypadliśmy nadspodziewanie dobrze. W pierwszym występie w Mediolanie, na San Siro (27 listopada) byliśmy bliżsi zwycięstwa – jednak Dariusz Kubicki, Zbigniew Kaczmarek i Araszkiewicz „przestrzelili” swoje szanse. Wróciliśmy do Warszawy z bezbramkowym remisem, który jest zawsze niebezpiecznym wynikiem w pucharach. W rewanżu u nas (11 grudnia) stworzyliśmy porywające widowisko. Graliśmy znakomicie, ale szczęście nam nie sprzyjało – w normalnym czasie, przy dwóch słupkach i poprzeczce znów zakończyło się bez bramek. Dopiero pod koniec dogrywki, po strzale głową Piętro Fanny, przegraliśmy 0:1. A już wypisałem sobie nazwiska pięciu zawodników do strzelania rzutów karnych, bo byłem pewien, że do nich dojdzie. Odpadliśmy, ale trzeba powiedzieć, iż prezentowaliśmy dobry futbol.
W czerwcu 1986 roku znów powtórzyliśmy wicemistrzostwo Polski i znowu zagraliśmy w Pucharze UEFA. W pierwszej rundzie trafiliśmy na Dniepr Dniepropietrowsk. To był bardzo silny zespół, z takimi graczami, jak Protasow, Taran, Litowczenko, Liutyj i Krakowski. W Warszawie (16 września) zespół radziecki grał dobrze w obronie. Mecz zakończył się wynikiem 0:0. Trudno się dziwić, Ŝe w rewanżu dawano nam raczej małe szanse. Odbył się on 1 października w Krzywym Rogu, ponieważ Dniepropietrowsk (ze względów politycznych, gospodarczych, militarnych) był miastem zamkniętym. Żałuję, że Telewizja Polska nie przeprowadziła transmisji z tego meczu. Był to najlepszy pucharowy mecz z udziałem polskiego zespołu na wyjeździe, jaki widziałem. Spotkanie tak twarde, tak agresywne – grane przez piłkarzy z niebywałą determinacją – tak krwawe, że rzadko się coś takiego ogląda. O tym, co się działo na boisku w Krzywym Rogu, można opowiadać bez końca. Rywale od pierwszej chwili grali bardzo brutalnie. Już w 5. minucie leżał poza boiskiem Darek Kubicki, który miał wylew międzyżebrowy. Mniej więcej po kwadransie zniesiono z murawy Dziekanowskiego, a Kazimierza Budę, który go zastąpił, po następnych 5 minutach. A więc doszło tam do naprawdę nadzwyczaj przykrych wydarzeń. Jacek Kazimierski przy wyskoku do piłki dostał uderzenie łokciem w oko. Spuchło mu, nic nie widział, ale prosił, żeby go nie zdejmować z boiska. Dowiedział się tylko od kolegów, że sfaulował go Protasow. Kiedy schodziliśmy w przerwie do szatni, to, pierwszy raz w życiu, zastanowiłem się, co właściwie mam powiedzieć zawodnikom. Bo rzeczywiście wyglądali fatalnie – porozcinane twarze, getry, pokrwawione koszulki i spodenki. Doktor Stanisław Machowski powiedział:
– Słuchaj Jurek. Na razie nie wchodź, daj mi pięć minut, bo muszę ich… pozszywać.
A Kazimierski leżał na ławce z lodem przy kontuzjowanym oku i błagał na wszystko, by go nie zdejmować, że nawet z jednym okiem także sobie poradzi. Wreszcie wszedłem, walnąłem pięścią stół, tak że spadły butelki i
potłukły się szklanki. Zapanowała kompletna cisza. Uśmiechnąłem się i mówię:
– Chłopaki, byłem przed chwilą przy szatni gospodarzy. Tam karetka była już dwa razy. To, jak my wyglądamy, to jeszcze nic, ale jak oni wyglądają! Musimy złapać ich za gardło! I zagrać jeszcze agresywniej. Wygra ten, kto nie pęknie.
Poskutkowało. Piłkarze zaczęli klaskać w dłonie, krzyczeć i wzajemnie się mobilizować. W tym momencie wiedziałem, że będzie dobrze.
Rzeczywiście, druga połowa zaczęła się od bardzo twardej i ostrej walki. W pewnej chwili piłka poleciała po przekątnej w nasze pole karne. Jacek zobaczył jednym okiem, iż biegnie do niej Protasow i ruszył za nim. Nie
zdążyłem nawet krzyknąć – Kazimierski wykonał wślizg i… nogi Protasowa znalazły się wyżej głowy. Rzut karny. Protasowa wynieśli, leŜał za linią i wydawało się, Ŝe jest po zabawie. Opatrywany Protasow krzyknął do kolegów, Ŝeby nikt nie ruszał piłki, ustawionej na jedenastym metrze, bo za chwilę wraca i strzeli „tej bladzi” bramkę z karnego. Jacek natomiast stał przy słupku i cały czas mu dogadywał:
– No, chodź frajerze, chodź frajerze.
Protasow wszedł na boisko, ale strasznie utykał. Wychodziło więc na to, że… kulawy strzela ślepemu. Protasow zrobił świetny zwód i Jacek poleciał w jedną stronę, a piłka w drugą, tyle że obok bramki. Kazimierski natychmiast się poderwał, podbiegł do rywala i „opowiedział” mu w krótkich słowach całą historię przyjaźni polsko-radzieckiej. Zagraliśmy piłkę od bramki, dwie, trzy akcje j Araszkiewicz strzelił gola. Tak więc 1:0, wyrzuciliśmy Dniepr z pucharów.
W drugiej rundzie trafiliśmy ponownie na Inter Mediolan. Ale tym razem byliśmy już teamem bardziej zaprawionym w pucharowych bojach. Pierwsze spotkanie w Warszawie (22 października) było porywającym widowiskiem. Inter mógł polec bardzo wysoko, bo przy naszym prowadzeniu 3:1 mieliśmy dwie sytuacje, których nie wykorzystali Dziekanowski i Arceusz. Gdyby zrobiło się 4:1, przeciwnik byłby rozłożony na łopatki. Niestety, tak się nie stało. Kiedy jednak mecz zakończył się naszą wygraną tylko 3:2, wiedziałem, że na San Siro (5 listopada) będzie bardzo ciężko. W 30. minucie angielski arbiter wyrzucił Andrzeja Sikorskiego za gadanie. Kiedy po meczu zapytałem, dlaczego wyrzucił mi zawodnika, który krzyczał do kolegi, to odparł z rozbrajającą szczerością, że przecież nie zna polskiego, a wydawało mu się, iż Sikorski krzyczy do niego. Przegraliśmy 0:1 po bramce „tego samego” Fanny. Pocieszeniem były nadzwyczaj przychylne recenzje w całej włoskiej prasie. Krotko mówiąc, odpadliśmy w świetnym stylu, zostawiając po sobie dobre wrażenie.
***
38. DYSKOBOLIA GROCLIN GRODZISK WIELKOPOLSKI 2000-2008
Skąd w Wielkopolsce przełomu wieków takie zamiłowanie do budowania bardzo mocnych klubów w małych miejscowościach? Może idea bywa po prostu zaraźliwa i tak wroniecka Amica dorobiła się na swojej ziemi rywala w postaci Groclinu Grodzisk Wielkopolski.
Zbigniew Drzymała, którego firma miała intratne kontrakty z FIAT-em czy Peugeotem, postanowił pobawić się w futbol i zbudować wielką Dyskobolię. Co tu kryć – jak na polskie warunki, udało mu się, mimo faktu, że nie znał się na piłce. Wspomina Marcin Radzewicz:
“Drzymała był poczciwy i bardzo dobry dla zawodników. Kiedyś przegraliśmy mecz u siebie w jego urodziny, gdzie obiecaliśmy sobie, że sprawimy prezesowi prezent w postaci trzech punktów. Trochę nam było niezręcznie, gdy wchodziliśmy na urodzinową imprezę, a prezes przyszedł i powiedział:
– Chłopaki, to normalne. Nic się nie przejmujcie.
Tak samo, gdy dłużej nam nie szło, to zamiast nas karać, powiększał premię i mówił, że ma swoją firmę i wie, że jak nie idzie, to nie idzie, a czasem ciężko się odkuć. Znał się więc na ludziach i znał się na biznesie. Ale nie – moim zdaniem nie znał się na piłce. Czasem próbował nam coś wytłumaczyć. Pamiętam odprawę, na której mówił, że mamy więcej strzelać. Sprowadził takiego Słowaka, Dusana Sninskiego, który wcześniej dużo strzelał bramek, a u nas nic. Więc zalecenie: ma więcej próbować. Nie mówię tego z jakimiś pretensjami – nie na wszystkim można się znać na tak samo wysokim poziomie. I każdy wiedział, że prezes mówi co mówi, bo chce dobrze”.
Tak z kolei Drzymałę wspominał Piotr Rocki:
“Kto wykonywał u niego pracę rzetelnie, ten miał bardzo dobrze. Próbował nas edukować, że pieniądze mogą się szybko skończyć. Mówił:
– Chłopaki. Trzeba inwestować. Wiecznie nie będziecie grali.
Na pewno bardzo mocno się piłce poświęcił. Marzył o Lidze Mistrzów. Wierzył, że zrobi ją we Wrocławiu. Wszystko praktycznie było już podpisane, mieliśmy grać we Wrocławiu, a bazę mieć w Grodzisku. Pamiętam też, że jak robiłem dyskobola po bramce, to bardzo się tym cieszył. Jak zrobiłem dyskobola odchodząc, to miał łzy w oczach. Było trochę ciężkich spraw, ale podaliśmy sobie zawsze ręce.”
Po Grodzisku krążyły legendy, że Drzymała lubi się zaangażować, ale bez szaleństwa niektórych prezesów. Czyli wyśle skład trenerowi, ale tylko z jednym nazwiskiem koniecznym: PIECHNIAK. Oczywiście nie ma też co się oszukiwać, że w tamtych czasach Groclin i Drzymała byli jeźdźcami na białym koniu, miał i swoją rundę cudów, gdy robił utrzymanie.
Choć polska liga w tamtym czasie potrafiła się – według rankingu UEFA – zakręcić wokół szesnastego miejsca w Europie, o jeden wygrany mecz od wystawienia dwóch ekip w grze o Ligę Mistrzów, tak organizacyjnie stała znacznie gorzej. Normą były wciąż wielomiesięczne opóźnienia w wypłatach. Prawa telewizyjne nie tylko były warte mniej, ale jeszcze w tamtych czasach przyszedł ich krach, gdy wartość kontraktu znacząco spadła. Wiele klubów miało problemy finansowe, tymczasem Groclin miał wszystko, aby skusić czołowych graczy. Finanse na wysokim poziomie. Wypłaty zawsze na czas. Bardzo dobre zaplecze treningowe. Za faktyczną zmianę jakościową jeśli chodzi o personalia uważa się przyjazd Tomasza Wieszczyckiego zimą sezonu 01/02. Groclin od tamtej pory zaczął grać o zupełnie inne stawki. Tuż przed Wieszczem, piłkarzem o topowej marce, przyszedł młody Sebastian Mila i Sebastian Przyrowski. W drużynie byli już Rasiak czy Piechniak. Niebawem przyszli Ivica Krizanac, Radosław Sobolewski, Andrzej Niedzielan, Marcin Zając, Radek Mynar, Lumir Sudlacek czy Marek Sokołowski. Groclin ściągał młode talenty, bo o Radzewicza, Marcina Nowackiego, Adriana Sikorę, Michała Golińskiego, Radosława Majewskiego czy Bartosza Ślusarskiego zabiegało wiele klubów. Nie wszyscy sobie w Groclinie poradzili, ale wymowny był sam fakt, że piłkarze do Grodziska lgnęli.
A przecież Dyskobolia meldując się w lidze uchodziła za przystań dla piłkarzy po trzydziestce. Za chwilową ciekawostkę, która za moment zleci na dół piramidy rozgrywkowej. Zaangażowanie Drzymały sprawiło, że wkrótce miała kadrę, której zazdrościć jej mogli wszyscy poza Wisłą Kraków. Bywały takie zgrupowania kadry, kiedy na reprezentację jechało pół wyjściowego składu Białej Gwiazdy i pół wyjściowego składu Groclinu. Łącznie z Grodziska na kadrę pojechało trzynastu zawodników, najczęściej Mila, Rasiak i Niedzielan. Największą karierę zrobił chyba jednak i tak Ivica Krizanac, który sięgał po Puchar UEFA z arcymocnym Zenitem. Tak Krizanaca wspominał Mariusz Pawlak:
“Ivica to Ivica. W tygodniu nie miał ochoty się przemęczać, a potem w meczu i tak wyglądał świetnie. Mówił, że on tylko gra w piłkę, wystarczą mecze, nic innego go nie interesuje. Aczkolwiek zmieniło się to po transferze do Zenitu – spotkaliśmy się kiedyś i mówił, że musiał zmienić podejście, nie miał wyjścia”.
No właśnie: Wisła Kraków. Przekleństwem Grodziska było to, że trafiła im się rywalizacja z najlepszą polską drużyną XXI wieku – Białą Gwiazdą Henryka Kasperczaka. CO więcej, mieli chyba wręcz jakiś ich kompleks. Co grali z Wisłą, mecze potrafiły być zażarte, ale jednak zdecydowanie częściej kończyli bez punktów. Ich bilans ligowy z Wisłą to dwa zwycięstwa, cztery remisy, aż trzynaście porażek. Jak na ówczesny odpowiednik rywalizacji Widzewa z Legią w połowie lat dziewięćdziesiątych, czy Lecha i Legii kilka lat temu, przedziwnie wygląda ta walka, w której Groclin potrafił przegrać u siebie 1:6.
Groclin poprzestał na wicemistrzostwie w sezonie 02/03, wicemistrzostwie w sezonie 04/05, czwartym miejscu w sezonie 03/04 i brązowym medalu w sezonie 07/08. Poza tym wygrany dwukrotnie Puchar Ekstraklasy i dwukrotnie Puchar Polski. Gablota grodziszczan zapełniała się w trybie dość szybkim.
Nie da się ukryć, że siła tamtego Groclinu jest postrzegana przez pryzmat pucharów. To, co nie udało się nigdy Amice – zresztą, wielu mocnym klubom, które coś ugrały na własnym podwórku – to przebicie się do szerszej świadomości Polaków. Cała Polska śledziła mecze Groclinu z Herthą Berlin i Manchesterem City. A jak wejść w skórę takiego kibica The Citizens – oto wracają po 25 latach pucharowej banicji, mają Anelkę, Fowlera, Bartona, McManamana, Seamana, Shauna Wrighta-Phillipsa. I wyrzuca ich z grania nikomu nieznany klub z Polski, który właśnie debiutuje w pucharach. Groclin tym samym potwierdził wtedy, że ogranie Herthy nie było przypadkiem – po prostu przez krótką chwilę reprezentował wysoką europejską jakość. Choć na pewno zupełnie innego wymiaru niż Wisła Kraków, bo stawiając bardziej na defensywę i dyscyplinę.
Sebastian Mila wspominał w swojej autobiografii jakie to było zderzenie i jaka metamorfoza dla wielu graczy:
“Czułem się dobrze w Manchesterze. Cieszyłem się, że wylosowaliśmy właśnie ich i nie byłem w tym osamotniony. Mogliśmy trafić PAOK, Dynamo Zagrzeb czy Rosenborg. Byłoby łatwiej, ale dla polskiego ligowca gra w pucharach to święto, szansa dotknięcia lepszego piłkarskiego świata. Dziennikarze bawią się w analizowanie współczynników, kalkulują co się musi stać by trafić słabeusza, podczas gdy my chcemy grać tak długo, aż zagramy z kimś możliwie jak najlepszym. To prawdziwa okazja na sprawdzenie się. Każdy myśli: a nuż będę miał dzień konia, strzelę trzy gole i moja kariera ruszy z kopyta?
The Citizens spełniało te oczekiwania z nawiązką. Z perspektywy to aż śmieszne jak podekscytowałem się tym meczem. Byłem zwykłym chłopakiem z koszalińskiego podwórka, który kontakt z angielskim futbolem miał wtedy, gdy kupił się do Premier League w komputerowym menadżerze. A tutaj spełnia się, zagram z nimi, zobaczę jak to jest.
Dzień przed meczem, gdy trenowaliśmy na głównej płycie City of Manchester Stadium, mało nie popłakałem się ze szczęścia. W Polsce stadiony były skansenami z kartofliskami zamiast muraw. Kadra grała na starej Legii lub w Ostrowcu Świętokrzyskim. Obiektowi KSZO nic nie zarzucę – jest ładny, mam z nim dobre wspomnienia. Ale mogący pomieścić sześćdziesiąt siedem tysięcy widzów gigant w Manchesterze to piłkarska świątynia. W takim miejscu futbol nabiera innego wymiaru.
Przyznam się wam do czegoś wstydliwego. Zajeżdżając pod stadion, czując na ramieniu ciężar torby ze sprzętem – w tym korki z językami przymocowanymi taśmą, bo akurat zerwały mi się gumki od ich podtrzymywania – myślałem, że jestem królem świata.
Ja wtedy, przebierając się w wielkiej jak stodoła szatni, wychodząc na równą jak stół murawę City of Manchester Stadium, myślałem, że osiągnąłem już wszystko.
Nie mogłem uwierzyć, że tu dotarłem.
Patrzę na zawodników po drugiej stronie – magia.
Myślałem, że wyżej nie podskoczę.
Sama możliwość zagrania z City była dla mnie sufitem.
Moja mentalność tamtego dnia dobrze obrazuje kompleksy, jakie miała polska piłka i polscy piłkarze”.
Ten projekt jednak nie mógł trwać wiecznie. Poza mistrzostwem, osiągnął praktycznie wszystko – dał się zapamiętać, ograł poważnych rywali w Europie, wysyłał kadrowiczów, sięgał po puchary krajowe. Czarną datą dla Groclinu jest 10 lipca. To wtedy zapadła na Walnym Zgromadzeniu decyzja przenosząca klub do Warszawy, a przemalowujący go na Polonię. Ciekawe, że to również tego dnia Dyskobolia zagrał sparing, pokonując w Seefeld 2:0 Olympiakos Pireus.
***
37. GKS KATOWICE 1987-1995
Czy to najlepszy klub w historii polskiej piłki, który nigdy nie spuentował swojej świetnej gry mistrzostwem Polski? Szukamy w pamięci drugiego równie charakterystycznego przypadku i naprawdę trudno nam znaleźć jakąś logiczną konkurencję. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych GKS Katowice ugrał szaloną liczbę siedmiu medali Mistrzostw Polski – czterokrotnie zostawał wicemistrzem, trzykrotnie stawał na najniższym stopniu podium, a przecież równolegle wygrał dwa razy w Pucharze Polski.
Zerkamy na klasyfikację medalową – wśród drużyn niemistrzowskich tylko Zagłębie Sosnowiec ma 4 wicemistrzostwa, pozostałe kluby to przy GieKSie ciekawostki. Ale i wśród mistrzów znajdziemy na przykład Szombierki, które mają po jednym medalu w każdym kolorze, czy Garbarnię, z jednym złotem i jednym srebrem. Na ich tle katowiczanie wydają sie i mocniejsi pod względami czysto piłkarskimi, i bardziej długowieczni, bo przecież ich dobry czas trwał niemal dekadę. Dlaczego? Dlaczego nigdy nie udało się skończyć ligi na pierwszym miejscu? Poświęciliśmy temu zagadnieniu obszerny reportaż, wypowiedzi się powtarzały. Brak koncentracji w meczach z dołem. Dopisywanie sobie trzech punktów już przed meczem. Czasem trochę brak szczęścia, według niektórych też brak czynnika, który przez lata był w polskiej piłce kluczowy – finansowego powstrzymania pecha.
– Wydaje mi się, że Marian Dziurowicz był sprytny, ale inni byli jeszcze sprytniejsi. Taką wersję usłyszałem od niektórych piłkarzy, a także bezpośrednio od syna „Magnata”, czyli od Piotra Dziurowicza. Sprytniejsi i mocniejsi organizacyjnie, ujmując to najdelikatniej jak tylko się da – mówił w rozmowie z nami Tomasz Pikul, autor wielotomowej monografii, drobiazgowo przedstawiającej dzieje piłkarskiej sekcji katowickiego klubu.
Mistrzostwa nie było, ale nie znaczy to, że zabrakło momentów chwały. Wręcz przeciwnie, o niektórych historiach, które wydarzyły się na klimatycznym obiekcie przy Bukowej, będziemy pamiętać latami. Benfica Lizbona do końca drżała o awans, GieKSa zawiesiła Portugalczykom poprzeczkę tak wysoko, jak tylko się dało.
Pierwszy mecz zakończył się zwycięstwem Benfiki 1:0, w drugim padł remis 1:1. – Drużyna została wtedy dość mocno skrzywdzona. W pierwszym spotkaniu sędzia nie uznał prawidłowo zdobytej bramki Adama Kucza. Piłka ewidentnie przekroczyła linię, ale z niezrozumiałych względów gol nie został zaliczony. Z kolei w rewanżu Darek Wolny nie trafił z sześciu metrów do pustej bramki. Gdyby wtedy lepiej wcelował, GKS wyszedłby na dwubramkowe prowadzenie i myślę, że Portugalczycy już by tych strat nie zdołali odrobić, bo polski zespół był naprawdę na fali. No ale Wolny spudłował, Benfica wyrównała, a z katowiczan wtedy całkowicie zeszło powietrze. Niemniej – drużyna naprawdę dobrze wyglądała na tle Portugalczyków i stwarzała sobie sporo bramkowych sytuacji.
– Ja takie rzeczy dotąd to widziałem przecież tylko w telewizji! – wspominał Marian Janoszka. – To mnie się nawet rok wcześniej nie śniło! Wychodząc na oświetloną murawę, przechodziły dreszcze. Dopiero po pierwszym gwizdku wszystko schodziło.
– Zastanawiałem się podczas oddawania strzału, przed którą z trybun świętować zdobycie bramki – wyznał z kolei ponuro Dariusz Wolny, który tak fatalnie przestrzelił w rewanżu i tym samym, jak się w ostatecznym rozrachunku okazało, pogrzebał szanse GKS-u na awans do kolejnej rundy Pucharu Zdobywców Pucharów. Aczkolwiek drużyna, mimo wszystko, sporo z tamtego dwumeczu wyciągnęła.
Momentami naprawdę udawało się Portugalczyków rozstawiać po kątach.
Benfica, czyli niejako nagroda za Puchar Polski, to był oczywiście szczyt, ale i przedtem, i później GKS gwarantował coś więcej niż tylko solidność. Na krajowym podwórku zbudował przede wszystkim Jana Furtoka, ale dzięki intuicji Dziurowicza, pokazał też światu choćby Świerczewskiego, Ledwonia czy Szewczyka. Do GKS-u trafiali i młodzi zdolni, którzy następnie ruszali w wielki świat, i ci z marką, których kusił projekt GKS-u. Pieniądze też, ale ponoć ważniejsza była stabilizacja – rzecz w latach osiemdziesiątych w Polsce właściwie niespotykana.
Dziurowicz był wpływowy, miał czym wabić zawodników, do tego rządził dość spokojnie, krok po kroku wzmacniając drużynę, zamiast rokrocznych rewolucji. Z drugiej strony – rządził twardą ręką, piłkarze wspominali, że gdy wpadał na Bukową, prostował się nawet papier toaletowy, a wszyscy pracownicy chowali się po kątach, by szef nie dostrzegł jakiegoś niedomytego kawałka podłogi. Czego mu brakowało? Może nieco innej konkurencji? W czasach, gdy GKS miał największe pole do manewru, po sąsiedzku, w nieodległym Zabrzu, podobną potęgę budował Jan Szlachta. A Szlachta, minister górnictwa, to jednak silniejszy mecenas niż Dziurowicz. Furtoka ponoć trzeba było zatrzymać siłą. O różnicach najpełniej mówią składy w wygranym finale Puchar Polski – GieKSa tak naprawdę z Furtokiem i Koniarkiem, Górnik z całą plejadą gwiazd, od Urbana, przez Komornickiego aż po Wandzika.
Tamtą GieKSę będziemy zawsze kojarzyć z Europą – twarda walka z Portugalczykami swoją drogą, ale przecież GKS równie walecznie zaprezentował się w przegranych bojach z Glasgow Rangers czy Galatasaray. Ograł z kolei m.in. Aris oraz Bordeaux – w barwach tego ostatniego wczesne Zinedine Zidane, w przodzie Dugarry, z tyłu Lizarazu. Cztery lata później Mistrzostwie Świata, w Katowicach przegrani – po golu Strojka w końcówce. To wtedy padły z ust Mariana Janoszki legendarne wręcz słowa w kierunku narzekającego na sędziowanie i grę rywali Zizou. „Skońc knolić, ino zacnij groć”. Janoszka żartował później, że Zidane faktycznie “zacoł groć”.
Ta drużyna miała wszystko: miała wielkich piłkarzy, miała spektakularne mecze, miała siedem medali, miała dwa Puchary Polski, miała świetne występy w Europie, bo tak trzeba nazwać wyeliminowanie Zidane’a z Lizarazu, miała reprezentantów, miała nawet ten unikalny klimacik, gdy odjechała świętować do hotelu bez jednego z zawodników. Nie miała tylko mistrzostwa Polski. Tylko i aż.
Pozostają jeszcze wątpliwości co do uczciwości przy ugrywaniu kolejnych sukcesów. Pamiętajmy jednak, że gdybyśmy mieli eliminować drużyny, co do których zachodzą podejrzenia korupcyjne, nasz ranking miałby nie sto, ale jakieś pięćdziesiąt pozycji.
***
36. ŚLĄSK WROCŁAW 2010-2013
Ta historia tak naprawdę zaczyna się w III lidze sezonu 04/05, kiedy Śląsk przegrał 1:2 u siebie z TOR-em Dobrzeń Wielki. To wtedy w klubie zameldował się Ryszard Tarasiewicz.
Wrocławska legenda. Idol trybun. Król Wrocławia. Kto lepiej nadawał się, żeby podnieść zespół?
Tarasiewicz nie tylko w Śląsku był postacią, która piłkarsko zapisała piękną kartę, a co zawsze pomaga w budowie autorytetu. Przede wszystkim Tarasiewicz to trener, o jakim piłkarze marzą. Raz, że przyniósł ciekawy warsztat z Francji. Dwa, że wciąż umiał im wiele pokazać, nieustannie prezentując kapitalne uderzenie czy znakomitą technikę. Trzy, że umiał pograć i żartem, i motywacją, wiedział też kiedy odpuścić zawodnikom.
Ale przede wszystkim decydowały niezachwiana wiara, że jego piłkarze potrafią, a także solidarność z zawodnikami. Dla Tarasiewicza “moi piłkarze” znaczyło naprawdę coś więcej.
W książce “Sebastian Mila. Autobiografia” czytamy:
Rysiek zawsze był za drużyną. Kiedyś ktoś doniósł do szefostwa, że chłopaki po porażce o drugiej w nocy kupowali alkohol na stacji benzynowej. Rysiek miał odwiedziny z samej góry.
– Słuchaj, chłopaki po przegranym meczu w środku nocy kupowali alkohol.
– Kto?
– Ten i ten.
– Dobra. Zawołam ich.
Wysłał asystenta. Przyszli podejrzani.
– Kupowaliście alkohol w środku nocy na stacji benzynowej?
– Nie trenerze, nigdy w życiu. To nie my, dajemy słowo.
Rysiek poszedł więc do tego prominentnego działacza i nie gryzł się w język.
– Nie będziesz więcej obrażał moich piłkarzy. Oni mi dali słowo.
– Rysiek, oni tam byli.
– Nie byli, bo dali mi słowo, więc nie kłam.
Działacz się wkurzył, załatwił taśmę z monitoringu. Na filmie faktycznie oni, o drugiej w nocy, na stacji benzynowej, z alkoholem kilka godzin po porażce. Rysiek zawołał ich do siebie. Wchodzą jak na ścięcie. On nie patrzy im w oczy.
– Zapłacicie na hospicjum po pięć tysięcy złotych. To, że mnie okłamaliście, nie będzie rzutowało na tym czy gracie czy nie, mnie to nie interesuje. Możecie iść.
– Trenerze…
– Nie chcę z wami rozmawiać. Nie mogę z wami rozmawiać. Idźcie stąd.
Zeszli załamani. Zawieść Ryśka to byłą najgorsza kara, jaka mogła się zdarzyć. Jak dałeś mu słowo to koniec, ufał ci bezgranicznie. Ile znacie osób, które ufają wam bezgranicznie? Wiecie więc jaki to skarb. Słowo droższe od pieniędzy, u niego to nie był frazes. Oni te zasady złamali. W szatni prawie mi ryczeli.
Poszli pokornie znowu. Rysiek pozostawał jednak… nieugięty? Tak, ale nie w tym rzecz. On ich nie karał. On sam był załamany, że się zawiódł na chłopakach. Zadawał sobie pytania: a może zrobiłem coś nie tak?”
Piłkarze byli gotowi skoczyć za Tarasiewiczem w ogień – w tym wypadku to naprawdę nie jest frazes.
Tarasiewicz, zwolniony na początku wicemistrzowskiego sezonu 10/11 (po raz drugi, w sezonie 06/07 na krótko zrezygnował w wyniku konfliktu z działaczami prowadził Jagę), nie tylko wyprowadził zespół z dna, nie tylko zrobił awans do elity, nie tylko go tu utrzymał – piłkarze Śląska solidarnie będą wspominać, że to on położył fundamenty pod ten zespół. Niektórym pokazując ile potrafią – Nie ma przypadku, że Śląsk późniejsze sukcesy robił zawodnikami, z których niektórzy pracowali z Tarasiewiczem jeszcze w II czy nawet III lidze. Budując ducha szatni, który unosił się w niej również po odejściu Tarasiewicza.
Wicemistrzostwo i późniejszy tytuł Śląsk robił z Orestem Lenczykiem. To jest bardzo interesujący przypadek: trener, którego uwielbiali, położył grunt, ale dopiero trener, z którym szatnia dogadywała się tak sobie, zrobił z nimi wynik. Co tu kryć – w szatni Śląska nie było miłości do Oresta Lenczyka, były wątpliwości co do jego metod, był Przemek Kaźmierczak, który rozwalił plastikowe krzesło wściekły podczas jakichś dziwnych zajęć gimnastycznych, były zagraniczne drużyny na Cyprze, które stały przy linii bocznej i oglądały ze zdumieniem co ten Śląsk wyprawia podczas treningu. Była również jedna z dziwniejszych afer XXI wieku, kiedy trener Lenczyk przez przypadek nie wyłączył telefonu podczas rozmowy z działaczami, i Tomek Kwaśniak z Weszło usłyszał chociażby:
– A jak patrzę na Sochę, na Dudka, na Gancarczyka, którego wypożyczyli, no i jeszcze na Przemka pewnie, to jak oni grają ze słabszymi drużynami, to oni się wyróżniają, a na tle tych zawodników z ekstraklasy… Niestety, niestety. No, chyba, że się trafia na wyjątkowo słabych, a tak bywało jesienią, stąd oni tyle punktów załapali.
Wyobrażacie sobie jaki to musiał być granat w szatni?
A jednak w sezonie 2011/2012 Śląsk świętował mistrzostwo Polski. W dodatku mimo faktu, że wiosną wygrał zaledwie jeden z pierwszych siedmiu spotkań, a jedynym wyjazdowym zwycięstwem wiosennym mistrza był finalny mecz z Wisłą Kraków. Lenczyk długo się chwałą nie nacieszył – niedługo po tytule klub objął Stanislav Levy i to z nim Śłąsk sięgnął po kolejny medal, tym razem brązowy.
Trzeba tamtemu Śląskowi Wrocław przyznać, że, szczególnie z perspektywy dzisiejszych wyników, potrafił też pokazać się w Europie. Jasne, były też wpadki: przygoda mistrzowska, czyli ledwo ledwo przejście Budocnostu, potem bezceremonialny oklep od Helsinborgsa i dziesięć bramek straconych z Hannoverem dumy nie przynosi. Ale pamiętacie ten ekscytujący dwumecz z Dundee? Pamiętacie, że Śląsk w tamtym sezonie, bijąc jeszcze Łokomotiw Sofia, doszedł do play-off o Ligę Europy, nie dysponując żadnymi punktami w rankingu UEFA? A znakomite spotkania z Club Brugge, którego wyeliminowanie były czystą sensacją?
Tak. Śląsk stanowił fajną paczkę, która trzymała się razem, potrafiła i napić, i doliczyć się ponad siedemdziesięciu browarów w klubowym autokarze, i ciężko zasuwać. Miała kilku zawodników potrafiących pokazać coś więcej w ataku – Sobota, Mila, Cetnarski – ale i wyrobników, którzy walecznością i serduchem nadrabiali wszystko, by wyróżnić Sztylkę, Celebana, Pawelca, Dudka. Radziła sobie z kryzysami, tak boiskowymi, jak zakulisowymi. Niemniej choć tamte trzy lata to Śląsk i potrafiący coś zdziałać w Europie, i stanowiący siłę w Polsce, tak trudno znowu nie mówić o zmarnowaniu pewnego potencjału: sukcesy idealnie zbiegły się z otwarciem nowego, gigantycznego stadionu. Przyszły w czas, by rozbudzić modę. Niestety wkrótce wrocławianie sprzeciętniali.
***
35. AKS CHORZÓW 1937-1952
AKS był klubem znienawidzonym. Chyba nikt nie mierzył się w polskiej piłce z taką nienawiścią, co gracze AKS tuż po wojnie. Być kojarzonym wtedy z Niemcami, mieć za sobą mniejsze lub większe epizody w mundurach wermachtu… można się domyśleć jakie to były emocje.
AKS Chorzów to klub, który powstał w Cesarstwie Niemieckim jako VfR Konigschutte. Po I wojnie światowej chciał pozostać chociaż w niemieckich rozgrywkach, a gdy to okazało się niemożliwe, był jednym z założycieli Wojewodschaft Fussbalverband – rozgrywek między niemieckimi klubami Górnego Śląska, ale zlokalizowanymi po polskiej stronie.
W końcu skapitulował. Zgodził się na spolszczenie nazwy na AKS i dołączył do polskich rozgrywek. Niemniej wiedziano, że to w praktyce, podobnie jak 1.FC Katowice, klub niemiecki. AKS wycinano systemowo – do tego stopnia, że choć w 1924 ograł bardzo mocną Spartę Praga, uważaną wtedy za jedną z najlepszych drużyn kontynentu, to w polskich rozgrywkach nie dotarł do fazy finałowej.
Gdy w 1937 w końcu awansował do grona najlepszych, od razu został wicemistrzem Polski. W niedokończonym sezonie 1939, gdy też bili się o mistrza, doszło do szczególnej sytuacji. Opowiada Mariusz Kowoll, historyk górnośląskiego futbolu, autor książki “Futbol ponad wszystko”: – Jerzego Wostala, reprezentanta Polski, prosto z boiska aresztowano i wsadzono do więzienia. Powodem było to, że rozmawiał po niemiecku z trenerem, co uznano za antypolskie. Ale po jakiemu miał rozmawiać, skoro trener AKS-u był Austriakiem?
Byli najlepszą drużyną czasów wojny w regionie, choć ich największą siłą była słabość rywali. Przeciwnicy, piłkarze z tak zwanej starej rzeszy, miast należących do niemieckiego Śląska, jak Gliwice, Zabrze czy Bytom, bardzo szybko trafili do wermachtu. Te drużyny były mocno osłabione. Działaczom Germanii udawało się utrzymać skład, mieli dobre relacje z władzami Chorzowa, które wstrzymywały powołania do wermachtu, więc zdobyli mistrzostwo Śląska trzy razy z rzędu. Później jednak praktycznie wszyscy trafili do wojska, nawet Piontek, który stacjonował w Wiedniu. Piontek, który grał w reprezentacji Polski, wystąpił przeciw Brazylii na mundialu w 1938, był zdecydowanie najlepszym graczem AKS. Nawet selekcjoner Sepp Herberger w trakcie wojny się nim interesował.
Po wojnie kluby przypisywano do różnych branż przemysłowych, co skutkowało zmianą nazwy. AKS przypisano do nieliczącej się branży budowlanej, a nazwę zmieniono na Budowlani Chorzów. Prasa pisała z satysfakcją, że wreszcie nie będzie AKS-u, tylko Budowlani. Resentymenty pozostawały w świadomości, szczególnie, że to był cały czas ten sam zespół co przed wojną i w trakcie wojny. Niektórzy piłkarze nie byli zatwierdzani do gry, do momentu, kiedy się nie zrehabilitowali, że nie byli Niemcami. Antoni Andrzejewski musiał się tłumaczyć z podpisania Volkslisty i z tego, że nie poczuwa się do bycia Niemcem, a przecież jeden z braci oraz szwagier byli w KL Auschwitz, szwagier nie przeżył. Andrzejewski wcześniej brał udział jako żołnierz WP w walkach o Zaolzie oraz w kampanii wrześniowej, gdzie był ranny w głowę. Na przedwojennego reprezentanta Polski, Edmunda Niechcioła-Majowskiego, donos złożył prezes Ruchu Chorzów. Niechcioł w czasie wojny grywał w klubach Generalnego Gubernatorstwa, podważano jego wiarygodność i lojalność wobec Polski. Sam poprosił o skreślenie z listy zawodników, później w ogóle wyjechał z kraju.
Na murawie wyjątkowo często dochodziło do brutalnej gry przeciwko AKS-owi. Słynny jest przypadek meczu z RKU Sosnowiec, kiedy kibice wpadli na murawie i pobili piłkarzy AKS. Mecz przerwano na 24 minuty przed końcem spotkania przy stanie 3:0 dla AKS. Wydział Dyscyplinarny zarządził w myśl: pobili was, trudno, nie będzie walkoweru, musimy dokończyć, ale grajmy od stanu 1:0 i 33 minuty. Ostatecznie zaczęto od 3:0, ale taki był pomysł. Najsłynniejsze pobicie miało miejsce podczas meczu o mistrzostwo Polski z Wartą Poznań. Pobito wtedy dziewięciu piłkarzy AKS. Dwóch straciło zęby – Andrzejewski i Spodzieja. Pytela musieli odwieźć do szpitala. Piontek dostał torsji, tak został skopany. Większość z tych zawodników miała za chwilę zostać powołana na zgrupowanie kadry regionu.
Według wielu fachowców, AKS to najlepsza drużyna lat czterdziestych na terenie Polski. Mieli dwóch świetnych bramkarzy, znakomitą linię obrony, atak z Leonardem Piątkiem i Jerzym Wostalem. Raczej dopilnowano, żeby po wojnie nie zdobyli tytułu. Z czasem ta drużyna się zestarzała. Czytam oficjalną relację meczową, nie z towarzyskiego spotkania, tylko ligowego: “niestety na ostatnich meczach w Łagiewnikach i Świętochłowicach nie widzieliśmy ani jednego umundurowanego milicjanta. Tylko dzięki temu, że nie wyszliśmy zwycięsko ze spotkania, zdołaliśmy wyjechać do domu”. Gdy kopnięto w twarz jednego z piłkarzy AKS, protest zbagatelizowano mówiąc, że gdyby istotnie tak było, miałby wybite zęby. Rozmawiałem z Alfredem Sulikiem, powojennym piłkarzem AKS-u. Powiedział mi, że jak przychodził do klubu, wszyscy byli wobec niego bardzo nieufni. W drużynie bano się, że wcisną im szpicla, który będzie na nich donosił, czy są lojalni wobec nowej Polski. Prawda jest taka, że wielu z nich słabo znało polski i wciąż porozumiewało się między sobą po niemiecku.
Wydaje mi się, że ich przekleństwem było to, że wygrywali. Wszyscy im to pamiętali. Innym klubom, jak Ruchowi czy Naprzodowi Lipiny, owszem, wypominano, ale nie w takim stopniu. Myślę, że podobnie byłoby, gdyby Ernest Wilimowski pozostał w Polsce. Byłby tak samo szykanowany jak AKS Chorzów. Za bardzo się wyróżniał w trakcie wojny, jego nazwisko zbyt często się pojawiało, tak samo jak nazwa Germanii – kończy Kowoll.
***
34. POLONIA WARSZAWA 1946
W naszym rankingu są drużyny, które zdobywały mistrzostwa niespodziewanie. Są drużyny, które zdobywały mistrzostwa w wyjątkowym stylu. Są drużyny, które zdobywały mistrzostwa taśmowo, są też takie, które zdobywały tytuł najlepszego w Polsce z ogromną przewagą nad resztą stawki. Polonia Warszawa z 1946 roku to chyba mistrz o najwyższej wadze, mistrz najbardziej doniosły, najbardziej symboliczny, mistrz-manifestacja, która do dziś wywołuje ciarki na plecach.
Kilkanaście miesięcy przed rozpoczęciem tego sezonu, przez stolicę przetaczało się piekło. Przez boisko na Konwiktorskiej Powstańcy Warszawscy prowadzili nieudany szturm, zalało ich morze ognia.
– Niemcy byli doskonale uzbrojeni, tam był każdy rodzaj broni, gniazda karabinów maszynowych, granatniki, mnóstwo amunicji, mnóstwo dział, do tego pociąg pancerny, który kursował po torach i też do nas walił. Przedzieraliśmy się w nocy, podeszliśmy dość blisko. Niemcy co jakiś czas rozświetlali teren, spodziewając się ataku, ale robili to za pomocą rakiet. Gdy było jasno – padaliśmy na ziemię. Ciemno – biegliśmy. Potem jednak się zorientowali, że już atakujemy i odpalili wszystko, co mieli. Nad nami powstał po prostu sufit z ognia. Pociski było w nocy widać, one były takie świecące, przy tak gęstym ostrzale, wydawało się, że to po prostu ściana ognia tuż nad naszymi głowami, jakieś pół metra od ziemi. Nie można się już było poruszyć. Po pewnym czasie to ustało, ale zginęło 22 zośkowców. Ja też oberwałem, wzdłuż ramienia, leżałem na brzuchu i pocisk przeleciał mi właśnie po ręce. Dobrze, że we mnie, a nie w butelki zapalające, bo miałem takie ze sobą. Gdyby to się podpaliło, to bym się zamienił w żywą pochodnię. Ale kolega koło mnie zginął, cały obwieszony amunicją, z lekkim karabinem maszynowym. Widać było tylko, że strasznie blady i strużka krwi na szyi. Pewnie chciał rozstawić swoje stanowisko – opowiadał w rozmowie z Weszło Jakub Nowakowski, ps. Tomek, uczestnik nieudanego szturmu. Powstańcy ginęli na murawie, zresztą dla wielu z nich było to miejsce znane z dzieciństwa, gdy odwiedzali stadion jako kibice czy młodzi piłkarze.
Polska, Warszawa i sama Polonia poniosły straszne straszliwe, przerażające straty. Tadeusz Gebhetner, ponad 100 występów w charakterystycznej czarnej koszulce, pierwszy prezes i współzałożyciel klubu. Tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata za ukrywanie żydowskiej rodziny w trakcie okupacji, jeden z obrońców naszego kraju w 1939 roku, wreszcie uczestnik Powstania Warszawskiego, zginął w walce o wolną Warszawę. Końca wojny nie dożyli też byli piłkarze Skrzypek i Justynowicz. Jerzy Szularz przeżył, choć o 63 dniach chwały przypominał mu każdy trening – poparzona twarz nie przeszkadzała w futbolu, ale już odłamek, który pozostał w kończynie potrafił doskwierać na piłkarskim boisku. Ilu polonistów zaginęło? Ilu straciło zdrowie? Ilu już nigdy nie zobaczyło ukochanego stadionu?
Fot. Polonia Warszawa
Warszawa miała zniknąć, miała zostać zmazana z mapy, miała na zawsze utonąć w gruzach i krwi. Nadludzki wysiłek pozwolił Polakom przetrwać wojnę, nadludzki wysiłek pozwolił im stworzyć ogromne państwo podziemne, wreszcie nadludzkim wysiłkiem trzeba było stolicę odbudować, w dodatku w skrajnie niełatwych warunkach kolejnej okupacji. Można sobie tylko wyobrażać, jakie znaczenie miały w tej rzeczywistości mecze piłkarskie. Dziś, po dwóch miesiącach pandemii, odczuwamy jakąś niewypowiedzianą radość, gdy oglądamy zdjęcia z treningów piłkarskich. Jaką radość musieli odczuwać mieszkańcy stolicy, którzy po dramacie wojny zobaczyli Polonię wygrywającą kolejne mecze?
Edmund Zientara w Rzeczpospolitej opowiadał, że w całej Polsce poloniści byli cenieni i szanowani.
Kiedy jeździliśmy po Polsce, ludzie domagali się spotkań po meczach, ponieważ chcieli posłuchać opowieści o przeżyciach warszawiaków. Wielu z nas walczyło w powstaniu. Ja miałem 15 lat, kiedy w Szarych Szeregach nadano mi pseudonim „Dante” i postawiono zadanie przygotowania szkiców tzw. domów przechodnich, co przydało się podczas walk powstańczych. Stałem już pod murem na Chłodnej razem z grupą mężczyzn, których mieli rozstrzelać własowcy. Uratował mnie esesman, pytając ile mam lat.
Przeryta gąsienicami czołgów murawa przy Konwiktorskiej, ale przede wszystkim przekazanie Konwiktorskiej Związkowi Walki Młodych, zmusiły klub do wyprowadzki na Łazienkowską. To tam, przy 25 tysiącach widzów, Polonia rozstrzygnęła losy tytułu, ogrywając AKS Chorzów. – Mistrzostwo na gruzach, drużyna z gruzów mistrzem – miał mamrotać kompletnie wzruszony Władysław Szczepaniak, wówczas już 36-letni. To chyba najsilniejsze spoiwo przedwojennej piłki, i w Polonii, i w całej Polsce, oraz tej, która wstawała na nogi w zrujnowanej stolicy. Szczepaniak, kapitan reprezentacji z pamiętnego meczu przeciw Brazylii na mundialu 1938, teraz zdobywał swoje pierwsze w karierze mistrzostwo. Jeszcze bardziej ujmująca jest historia Zenona Pieniążka – wychowanek Polonii, który spędził przy Konwiktorskiej całą karierę zawodniczą, na mistrzostwo jako zawodnik się nie załapał. Kilka miesięcy wcześniej stracił stopę w wypadku samochodowym. Został jednak w ekipie “Czarnych Koszul” jako trener.
Historie można mnożyć – Przepiórka wyszedł ponoć na boisko niemal prosto z aresztu, w którym był przetrzymywany jako weteran AK.
Najlepszą puentę tej historii napisała Karolina Apiecionek z portalu dzieje.pl.
Materiał “Przeglądu Sportowego” z 16-17 grudnia 1946 roku utrzymany jest w wyważonym tonie. I tylko jedno zdanie z biogramu Stanisława Woźniaka zmienia typowo sportową relację w niezwykłą lekcję historii: “Prawy łącznik, lat 24, wzrost 175 cm. Kawaler. Wstąpił do klubu w r. 1938. Bez zajęcia, gdyż niedawno powrócił z obozu z Niemiec”.
Mistrz jednokrotny. Mistrz zdobyty przede wszystkim weteranami – nie tylko wojennymi, ale weteranami boisk, którzy zbliżali się już do końca swoich karier. Mistrz, który nie przyniósł Polonii długoletniej dominacji nawet we własnym mieście. Ale mistrz jakże istotny dla Warszawy, dla całej Polski.
***
33. CRACOVIA 1946-1952
Jeszcze tuż przed II wojną światową, w 1937, Cracovia przełamała dominację klubu z Górnego Śląska, który na przestrzeni lat 33-38 rządził polskim futbolem. Po wojnie Cracovia wciąż była jedną z największych marek piłkarskich, zapraszanych chętnie na mecze zagraniczne – wśród rywali Slavia Praga, IFK Norrköping, Partizan Belgrad, Kispest Budapeszt. Wymowne, że to mecz Polonii z Cracovią znajdziemy w jednym z pierwszych odcinków serialu “Dom”.
W sezonie 1946 mistrza wyłaniano systemem pucharowym, w 1947 wciąż była to faza przejściowa, jeszcze nieligowym, w klasycznym tego słowa znaczeniu. Dlatego choć mamy mistrzów Polski z lat 1946 i 1947, mistrzów wielce szacownych, tak to Cracovia z 1948 jest pierwszym ligowym mistrzem kraju.
Co więcej, mecz o wszystko grała z Wisłą Kraków. Tak stanowił regulamin: w przypadku równej liczby widzów, trzeba rozegrać spotkanie na neutralnym gruncie o wszystko. Traf chciał, że los ten spotkał dwie krakowskie ekipy, które zmierzyły się ze sobą na obiekcie Garbarni.
Na mecz dotarła nawet kamera, nagrać materiał do kroniki. Cracovia była wtedy zespołem amatorskim – Mieczysław Kolasa, ostatni żyjący mistrz 1948, wspominał, że nie mógł zagrać w tym meczu, bo nie dostał na ten dzień zwolnienia z pracy. Ot, życie.
Relacja z meczu za “Tygodniowym Przeglądem Sportowym”(Źródło WikiPasy):
“Już od tygodnia Kraków żył tym meczem. Zwycięstwo Cracovii nad Garbarnią i Wisłą nad Rymerem nie rozwiązało kwestii mistrzowskiej. Obie drużyny zdobyły po 38 punktów i o tytule mistrza Polski miał rozstrzygnąć trzeci decydujący mecz.
PZPN w porozumieniu z zainteresowanymi klubami wyznaczył boisko Garbarni na teren „świętej wojny” a dniem decydującej batalii miała być niedziela 5 grudnia. Kilkunastotysięczny tłum sympatyków obu drużyn ciągnął od godziny ósmej na boisko Garbarni w Ludwinowie, które już na pół godziny przed meczem zapełnione było do ostatniego miejsca. Uwagę widzów przykuła grupa kibiców Wisły z dużym sztandarem klubowym, stojąca po lewej stronie boiska i dająca znać o sobie hałaśliwym trąbieniem i dzwonieniem. Punktualnie o godzinie 11-tej na lekko zamarznięte boisko wybiegła jedynastka Wisły, prowadzona przez kapitana drużyny – Jurowicza. W trzy minuty potem wychodzi arbiter spotkania inż. Brzuchowski z Warszawy w asyście sędziów liniowych: p. Boskiego i Grabeca. W minutę potem wybiega drużyna Cracovii z kapitanem zespołu – E. Jabłońskim na czele”.
Tak pisał o otoczce “Dziennik Polski”:
“Dzwonki, syreny automobilowe, a nawet proporce klubowe wśród 20 tysięcznej publiczności zebranej już na 15 minut przed rozpoczęciem meczu oddawały nastrój bardziej „mikołajowy” niż niepewność zagorzałych kibiców 2 najstarszych drużyn krakowskich, oczekujących w zdenerwowaniu na wynik spotkania, który miał decydować o tym kto będzie mistrzem piłkarskim Polski na rok 1948”.
Magazyn “Piłkarz”:
“Niebo dostosowało się do klimatu finałowego. Początkowo było pochmurno, ale w miarę upływu czasu, chmury rozpędził lekki zefirek, aż w końcu słońce rozpostarło się w całej swej krasie nad Krakowem, w którym rozgrywano ostatni akt o tytuł mistrza. (…) PZPN względnie KOZPN postarał się o uzupełnienie oprawy tego meczu, którą zapoczątkowało niebo. Porządek doskonały (mówimy o wejściach na trybunę), wchodzących informowano już poza wejściem, gdzie należy kierować swe kroki z biletem na środkową lub boczną trybunę. Jako „porządkowych” widzieliśmy właśnie poważnych członków zarządu KOZPN, którzy nadzwyczaj uprzejmie i troskliwie dyrygowali porządkiem. Nawet członkowie PZPN „zniżyli się” o stopień i przypięli do klap surdutów emblematy KOZPN – by tylko porządek nie ucierpiał. (…) Nawet największe boisko w Krakowie, jakiekolwiekby ono nie było, nie pomieściłoby tych mas, które pragnęły być świadkiem tego spotkania. Bilety począwszy od mostu dębnickiego podskakiwały w cenie w miarę zbliżania się na boisko. Trybuny dochodziły do „koła” za sztukę”.
Wisła wyszła na prowadzenie zaraz na początku spotkania – gola strzelił Legutko. Cracovia – jak napisze korespondent “Sportu” odwróci losy meczu w “mickiewiczowskiej” minucie, czyli w 44, strzelając wtedy dwie bramki. Tytuł przypieczętuje w drugiej połowie. Wymowne, że taki Kazimierz Rusinek, minister pracy i opieki społecznej, powie o Pasach “Przed pauzą Cracovia przypominała mi najlepsze lata przedwojenne. Zagrała wręcz koncertowo. Wynik remisowy do pauzy odpowiadałby bardziej przebiegowi gry. Cracovia zasłużenie wygrała. Nie żałuję, że przyjechałem na mecz”. Porównać drużynę do przedwojennej Cracovii, to porównać do jakości samej w sobie.
Niestety, dalsze losy Cracovii były coraz mniej wesołe. Rok później funkcjonowało już jako Ogniwo Kraków – w tamtych latach o sile często decydował przydział patrona gospodarczego, Cracovii przypadł mało wpływowy spółdzielni spożywczej. Do 1952 była topową drużyną, rok po tytule przegra mistrza tylko z Wisłą (a raczej Gwardią). Można dotrzeć do informacji, że stoper “Pasów”, Władysław Gędłek, z zawodu kierowca, w 1953 zagrał w reprezentacji FIFA World Team. O panie Władysławie czytamy na WikiPasy: “Posiadał ogromny talent, znakomity technicznie, ofensywny obrońca. Oprócz tego, że na swojej pozycji był zaporą nie do przejścia, to jako pierwszy boczny obrońca na świecie inicjował groźne ataki bardzo często zakończone celnym strzałem. Autentyczna gwiazda swoich czasów”. Niestety, Gędłek w 1956 popełni samobójstwo. Stanisław Różankowski, autor dwóch bramek w finale z 1948, otwarcie krytykował nowy ustrój i dlatego w wieku 26 lat władza zamknie mu karierę – będzie mógł kopać amatorsko tylko w B-klasowym Dalinie Myślenice.
Ze słabym protektorem Cracovia, podobnie jak Polonia, nie miała szans liczyć się w PRL. Lata tuż po drugiej wojnie światowej były zrywem wbrew ustrojowi.
32. POLONIA (OGNIWO) BYTOM 1952-1954
Jedne z największych sukcesów Polonii Bytom w historii, to moment, gdy połączyła tak naprawdę trzy nazwy. Z bytomskiej tradycji piłkarskiej zaczerpnęła pierwszą powojenną nazwę “Polonia” oraz część działaczy piłkarskich, którzy mieli już doświadczenie w zarządzaniu klubem sportowym. Drugi segment klubowy stworzył Lwów – przesiedlona ludność z Kresów przywiozła ze sobą wspaniałe doświadczenia lwowskiej Pogoni, której barwy przyjął bytomski klub. Fasadę dali komuniści, którzy w 1950 roku zmienili nazwę na “Ogniwo”.
– Nie byliśmy oparci o kopalnię, tylko o magistrat i rzeźnię, co dawało taką korzyść, że jak który piłkarz do domu szedł, to mu w kieszeń wcisnęli dwa kilo mięsa. Myśmy zawsze byli biedni, trochę też na własne życzenie, bo kopalnie proponowały nam pieniądze, ale wtedy musielibyśmy nazywać się Górniczy Klub Sportowy. A nasi rdzenni działacze nie chcieli słyszeć o tym, to górnictwo by im przez gardło nie przeszło. To chodziło o honor. Ja ze Stanisławowa pochodzę, my tu przyjechaliśmy z naszych ziem, bo wtedy przyjąć obywatelstwo radzieckie to oznaczało, że Stalin może nas rzucać tam gdzie chce, po Kirgizjach czy innych, człowiek chciał być w Polsce. Myśmy w 1945 roku w Polonii, jak klub był rejestrowany, przyjęli tradycję trzech lwowskich klubów – Pogoni, Lechii i Czarnych. To jakie tam górnictwo? Tu przez dwa trzy lata sami lwowiacy grali przecież – opowiadał barwnie w Magazynie Futbol chyba najważniejszy członek tamtej ekipy, Kazimierz Trampisz.
źr. Polonia Bytom
Wielką Polonię istotnie budowali lwowiacy – Ryszard Koncewicz z Lechii, późniejszy selekcjoner. Michał Matyas, przedwojenny piłkarz Pogoni, w późniejszych latach m.in. szef Górnika grającego w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Jan Wiśniewski, Sokół Lwów, później Polonia i reprezentacja Polski. Już w 1952 roku udało się ugrać wicemistrzostwo Polski, ale prawdziwym sukcesem i jednocześnie podwaliną pod pełną sukcesów dekadę lat sześćdziesiątych był sezon w roku 1954.
Polonia była już po równo lwowska i bytomska – do składu dobili 20-letni Horst Mahseli i Henryk Kempny. Młodość z Bytomia, doświadczenie z Lwowa – dzisiaj mielibyśmy naprawdę mnóstwo świetnych pomysłów na teksty obudowujące ten zespół. Jeszcze więcej – na opakowanie finiszu ligi. Sytuacja wyglądała tak: w ostatniej kolejce Gwardia Warszawa gra z Ruchem, Polonia Bytom pauzuje i czeka na rozstrzygnięcie. Jeśli Gwardia przegra – mistrzem zostaje Ruch. Jeśli wygra – bytomianie będą musieli zagrać dodatkowy mecz z ŁKS-em. Ale jeśli w tym meczu padnie remis – Polonia zostanie mistrzem Polski.
Mieczysław Szymkowiak na łamach Piłki Nożnej relacjonował:
Byłem na tym meczu, widziałem go dokładnie. Niebiescy grali z pasją, ambitnie, a gwardziści spokojnie, na zimno wybijali ich z rytmu, groźnie kontrowali. Po jednym z wypadów Baszkiewicz zdobył prowadzenie dla warszawian. I dalej byliśmy świadkami mądrej taktycznie ich gry, zwalniania tempa. Na nic wysiłki Cieślika, Suszczyka i kolegów. Wreszcie na kilka minut przed końcem przy dość biernej postawie obrońców Kubicki wyrównał. Remis intronizował bytomian. Było dla mnie jasne, że Gwardia grała dla bytomian. To wyrównanie było w planie. Gwardia grała w ostatnim meczu z Ruchem dla Polonii. Po meczu wracałem do Warszawy tym samym pociągiem, co gwardziści. Ich trenerem był Edward Brzozowski, były reprezentant Polski, świetny strateg. Po starej znajomości wyjawił mi, że celem tego meczu był remis. Nie powiedział ile z tego wyciągnęli korzyści. Ale za darmo to nie było… Sądzę, że po 35 latach mogę to ujawnić. Tym bardziej, że zremisować z Ruchem na jego stadionie nie było rzeczą łatwą. Pan Edward żartował wówczas, że trudniej im było stracić bramkę, niż strzelić! Ale plan konsekwentnie zrealizowali.
Kempnego i Mahseliego od razu zgarnęło wojsko. Na następną wielką Polonię Bytom musiał parę lat poczekać, ale gdy się wreszcie doczekał, dostał nie tylko Mistrzostwo Polski, ale też bezprecedensowe sukcesy zagranicą. Nie byłoby ich jednak, gdyby nie lwowsko-bytomska współpraca od końca wojny do mistrzostwa w 1954.
31. GARBARNIA KRAKÓW 1928-1931
Bardzo ważny, może nawet kluczowy argument w odwiecznej bitwie o tytuł pierwszej stolicy polskiego futbolu. Tak, Lwów miał swoje potężne argumenty, na przykład cztery mistrzostwa w pierwszych pięciu sezonach ligi, ale Kraków miał trzeciego mistrza Polski jeszcze zanim do niektórych ośrodków dotarła w ogóle idea ogólnopolskich rozgrywek. Niczego nie ujmujemy zasłużonym lwowskim klubom takim jak Czarni, Hasmonea czy Lechia, ale najmocniej na wyobraźnię działają tutaj liczby. W latach 1921-1933, polski futbol miał tylko pięciu Mistrzów Polski. Lwów w tym gronie reprezentowała wyłącznie Pogoń, Kraków z kolei miał nie tylko Wisłę i Cracovię, od początku bijące się w czubie tabeli, ale również Garbarnię. Drużynę, która na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych dwa razy skończyła ligę na pierwszym miejscu, choć w gablocie ma tylko jedno Mistrzostwo Polski.
Skąd w ogóle wzięła się ta cała Garbarnia? To o tyle ciekawy temat, że Brązowi właściwie przez całą swoją historię szli pod prąd. Poczynając od barw, unikalnych w skali całego państwa, przez możnego sponsora i nowoczesny stadion jeszcze w latach mocno hobbystycznej piłki, aż po brak wpływowych mecenasów w czasach powojennych. Zaczęło się od pasji kilku pracowników zakładów garbarskich na Ludwinowie, którzy korzystali z opustoszałego magazynu jako szatni, zaś przyfabrycznej łączki jako boiska. Pierwsze kilka lat ich działalności to totalna partyzantka z wynajmowaniem boisk włącznie, ale najwyraźniej miłość do sportu, albo i jego potencjał marketingowy, zaimponowały pracodawcom piłkarzy-robotników. W 1924 roku Polskie Zakłady Garbarskie, ówczesny właściciel kompleksu fabrycznego, objęły lokalną drużynkę swoim mecenatem.
Ile znaczył możny sponsor w międzywojniu? Po części udowadnialiśmy to już wcześniej, przywołując korzystającego z hojności drohobyckich nafciarzy Junaka. Ale w przypadku Garbarni to nie tylko transfery i generalny spokój dla zawodników, to przede wszystkim inwestycje, które przetrwały dekady. Pierwsza z nich – nowoczesny stadion w angielskim stylu, trybuna na 2 tysiące osób, widok na Wawel, z tyłu korty tenisowe.
Fot. Garbarnia Kraków
Wreszcie było gdzie grać, wreszcie było gdzie trenować, bardzo szybko okazało się też, że zamiast garbarzy, którzy po oprawieniu skór i wyprodukowaniu trzewików spotykali się na piłeczce, pojawili się przy Barskiej profesjonalni futboliści. Efekty na murawie były natychmiastowe – tak naprawdę od rozpoczęcia prac nad stadionem, aż po pamiętny wicemistrzowski sezon, Garbarnia co roku kończyła rozgrywki na jednym z dwóch pierwszych miejsc. Niestety, dwukrotnie to nie wystarczyło, by osiągnąć zakładane cele. Najpierw w lidze okręgowej, czyli w przedsionku I ligi – Garbarnia zajęła drugie miejsce za rezerwami Wisły, więc to ona przeszła dalej do baraży o awans do elity. Z ŁTSG Łódź i WKS-em Lwów krakowski klub nie miał problemów, wygrał też u siebie ze Śląskiem Świętochłowice 3:2. Problem był w rewanżu – Garbarnia prowadziła 1:0, gdy sędzia podyktował kontrowersyjny rzut karny. Krakowscy piłkarze unieśli się honorem i zeszli z boiska, co piłkarskie władze osądziły jako porażkę walkowerem. Do I ligi awansował Śląsk, Garbarnia zaś po raz pierwszy została w najlepszym razie pokrzywdzona przez nie do końca piłkarskie rozstrzygnięcia.
Po roku awans przyszedł już bez trudu – Brązowi najpierw wygrali swój okręg, potem grupę południową z rywalami z Katowic i Sosnowca, a wreszcie i finał, w którym Garbarnia pokonała klub niemieckiej mniejszości z Łodzi oraz Polonię Przemyśl. Upragniona ekstraklasa stanęła otworem, ale przecież jedne z największych zakładów produkcyjnych w Małopolsce nie zamierzały poprzestać na samej obecności w elicie. Już w pierwszym sezonie Garbarnia… Cóż, wygrała ligę.
źr. Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie
Wygrała ligę, jednak mistrzostwa Polski nie zdobyła. Jak do tego doszło? Najkrócej rzecz ujmując, niczym w kwestii zaśmieconych plaż, winą należy obarczyć Turystów. Otóż właśnie Turyści, konkretnie Turyści Łódź, zagrali z Wartą Poznań 29 września mecz, w którym skorzystali z usług piłkarza formalnie niezgłoszonego. On sam miał wpływ na mecz nieco większy, niż Bereszyński z Celtikiem – strzelił dwa gole, Turyści wygrali 2:1, więc Warta bezzwłocznie złożyła protest. Już wtedy jednak piłkarskie władze działały w myśl zasady: co masz zrobić jutro, zrób jakoś na początku przyszłego tygodnia.
– Mecz ten, rozegrany 29 września w Łodzi, dostarczył już materiału do kancelaryjnego urzędowania władz piłkarskich na 2,5 miesiąca. a przecież decyzja, która zapadnie w czwartek, 12 grudnia, na zebraniu zarządu Ligi pozostawi jeszcze stronie “pokrzywdzonej” możność apelacji do walnego zgromadzenia. Będzie to zatem odroczenie o miesiąc – pisał oburzony Przegląd Sportowy. Całej afery by przecież nie było, gdyby karę walkowera za mecz z 29 września orzeczono 1 października. Albo 15 października. Albo chociaż w połowie listopada. Niestety dla ligi, niestety dla Garbarni, niestety dla Turystów – z decyzją zwlekano aż do zakończenia ligi, oficjalnie uznając za obowiązującą tabelę tą, w której Warta za mecz z Turystami dostaje 0 punktów. 1 grudnia więc, na zakończenie sezonu, Garbarnia z 32 punktami pozostawała na pierwszym miejscu, z punktem przewagi nad Wartą.
Ale dwa tygodnie później podjęto decyzję, że Turyści faktycznie zagrali wbrew przepisom, wobec czego swój mecz przegrywają 0:3. Warta zamiast 31 punktów, kończy ligę z 33 “oczkami” oraz tytułem Mistrza Polski. Garbarnia musi zadowolić się srebrem.
To o tyle ważna i doniosła sprawa, że Garbarnia już wtedy była de facto najlepsza, w Krakowie wygrała z Wartą 3:2, w Poznaniu rozjechała rywala aż 5:1. Tak, mogła zamknąć dyskusje 1 grudnia, gdy nieoczekiwanie przegrała 0:1 z Ruchem Hajduki Wielkie, ale mimo wszystko – mówimy o drużynie, która na boisku zdobyła więcej punktów niż poznaniacy. Pazurek, Joksch czy Bator wyrabiali sobie dynamicznie nazwiska, część z Garbarzy wkrótce debiutowała w reprezentacji Polski. W 1930 roku byli jeszcze chyba trochę oszołomieni decyzją z 1929, ale już rok później nie pozostawili żadnych wątpliwości.
Sezon 1931 to był w wykonaniu Garbarni koncert. Już na kolejkę przed końcem Brązowi zapewnili sobie tytuł mistrza, tracąc zaledwie 19 goli w 21 spotkaniach. Pofolgowali sobie dopiero na koniec – przegrywając z Wisłą 2:3, co ostatecznie pozwolił Białej Gwieździe uzyskać tytuł wicemistrza.
Co ciekawe – Garbarnia wygrała też Puchar Ministra Spraw Zagranicznych. Oficjalna strona klubu przypomina okoliczności.
W roku 1931 „garbarze” rozegrali też osiem spotkań międzynarodowych wygrywając wszystkie mecze (dwukrotnie ze Slavią Morawska Ostrawa 2:0 i 3:0, ze Slovanem Morawska Ostrawa 6:0, z Vasasem 3:1, z jugosłowiańskimi drużynami: Sokołem 2:1 i Beogradzkim KS 3:2 w Belgradzie, z teamem Morawskiej Ostrawy 3:2 na jego terenie i z polonijnym zespołem Polonia w Karwinie 6:2). Za sukcesy te Garbarnia otrzymała puchar Ministra Spraw Zagranicznych, ufundowany dla tego klubu, który osiągnął najlepsze rezultaty w meczach z zagranicznymi przeciwnikami.
Rok później było jeszcze lepiej – Garbarnia ograła 8:0… sam Bayern Monachium. To był jednak tak naprawdę ostatni wielki wyczyn wicemistrza 1929 i mistrza 1931. Jeszcze przed wojną udało się dwa razy zająć 4. miejsce, ale niestety dla Brązowych – również poznać smak spadku do niższej ligi. Powojenna historia to już stopniowe niszczenie klubu, łącznie z absurdalnym z dzisiejszej perspektywy ruchem władz, które wysadziły w latach siedemdziesiątych starą trybunę i postawiły w jej miejscu Hotel Forum. Tak, ten, który po kilkunastu latach się zawinął i do dziś stanowi głównie podstawkę pod wielkoformatowe reklamy.
DRUŻYNY 100-91 => TUTAJ
DRUŻYNY 90-81 => TUTAJ
DRUŻYNY 80-71 => TUTAJ
DRUŻYNY 70-61 => TUTAJ
DRUŻYNY 60-51 => TUTAJ
DRUŻYNY 50-41 => TUTAJ
CAŁY RANKING => TUTAJ
LESZEK MILEWSKI
JAKUB OLKIEWICZ