Dlaczego przestał trenować skoki narciarskie? Jak kolarstwo sprawiło, że stał się idealnym zawodnikiem środka pola dla Rakowa? Która boiskowa pozycja jest w systemie częstochowian najbardziej wymagająca? Jak wyczerpująca dla nóg, ale i dla głowy jest gra u Marka Papszuna? Czemu Czesi nie wiedzą, co mówią, gdy mówią „profesjonalizm”? Dlaczego Jarosław Jach jest regularnym sponsorem drużynowych kolacji? Po co kupił kawałek boiska swojego poprzedniego klubu?
Petra Schwarza w polskich mediach było do tej pory jak na lekarstwo. Z rozbrajającym uśmiechem stwierdził, że w sumie od kiedy jest w Rakowie, nikt się nim szczególnie pod tym kątem nie interesował. Naprawiliśmy to kilka dni temu w Częstochowie, gdzie usiedliśmy do stołu z zawodnikiem, którego rzuty wolne sieją nie mniejszy postrach w szeregach rywali niż te bite przez Filipa Starzyńskiego czy Dominika Furmana.
Kto jest najlepszym wykonawcą stałych fragmentów gry w ekstraklasie i czy jest to Petr Schwarz?
— Ciężkie pytanie. Daj mi pomyśleć, kto zagrywa w pozostałych klubach.
Podpowiem – wykonawcy, po których zagraniach padło najwięcej goli, to ty z pięcioma asystami, Dominik Furman i Filip Starzyński z czterema.
— Czyli ja mam takich asyst najwięcej? No to sam sobie odpowiedziałeś (śmiech).
W poprzednim sezonie takiej asysty nie miałeś ani jednej, wszystkie były z gry. Trenujesz jakoś dodatkowo ten element?
— Wykonywałem rzuty wolne i rzuty rożne już od wieku juniora. Jak przyszedłem do Rakowa, to dużo czasu spędziliśmy nad tym z trenerem Kędziorkiem. Czasami nawet po trzy dni przed meczem zostawaliśmy dodatkowo po zajęciach – ja i Tomek Petrasek – i ćwiczyliśmy regularnie. Trzeba było poświęcić sporo godzin, by mogło to być na takim poziomie, jak dziś.
Odkąd odszedł trener Kędziorek, coś się w podejściu do stałych fragmentów zmieniło?
— Robimy to samo. Wiemy, że to jest nasza silna strona i nie możemy pozwolić, by przestała nią być.
Schematy również pozostają te same?
— Są bardzo podobne, ale trenerzy coś tam mimo wszystko pozmieniali.
Kuba Łabojko mówił, że na jeden mecz Raków ma zwykle 20-30 schematów stałych fragmentów. Jak to wszystko spamiętać?
— Dla mnie to nie jest szczególnie trudne. Muszę wiedzieć, jakie są sygnały, co pokazać, ale to chłopaki muszą wiedzieć, gdzie mają wbiegać, jakie ruchy wykonać. Myślę, że to jest gorsze. Ja tylko wrzucam i czekam, co z tego będzie.
Kto daje sygnał, co akurat będzie grane? Ty zawsze podejmujesz decyzję samodzielnie?
— Czasami ja, czasami jest sygnał z ławki, bo trenerzy widzą, jak rywale są ustawieni. Wtedy mówią mi, co mam zagrać, który wariant wybrać. Ale w większości przypadków ja decyduję. Pokazuję rękami, robię jakiś inny gest. No i naradzamy się po czesku z Tomkiem Petraskiem, nas i tak nikt nie rozumie.
Po stałych fragmentach, nie licząc karnych, macie 11 bramek strzelonych. Ile z nich było dziełem przypadku, a nie wypracowanego rozegrania?
— Jak strzelaliśmy, to było tak, jak chcieliśmy. Wydaje mi się, że za każdym razem, jak się udało, to tak miało faktycznie być.
Każdy rzut wolny, rzut rożny jest wykonywany według schematów, czy również zdarza wam się improwizować?
— Improwizujemy, pewnie. Jak jest pięć rożnych z rzędu i żaden z nich nie przyniósł skutku, to sam wiem, że coś trzeba zmienić. Gramy krótko, robimy coś inaczej – nie będę mówił, co, nie będę rywalom ułatwiał roboty! A jak z trzech rożnych wychodzą trzy sytuacje, to ciśniemy dalej tą samą drogą i dorzucamy do tego momentu, aż padnie gol.
Ile prawdy jest w tym, że niektórym trzeba tygodni lub wręcz miesięcy, by zrozumieć, o co chodzi w taktyce trenera Papszuna?
— Taktyka jest u nas na bardzo wysokim poziomie. Myślę, że ja jestem dość pojętnym zawodnikiem, więc szybko nauczyłem się, co on chce grać, jak chce grać, automatyzmów, jakich wymaga. Dzięki temu mogłem błyskawicznie grać w pierwszej jedenastce. Są tu zawodnicy, którzy nie załapią tego tak szybko i mają duże problemy. Są dobrymi piłkarzami, ale jak nie wypełniają zadań dla gracza na swojej pozycji, to nie mają szans grać.
Z jednej strony jest Bryan Nouvier, który zdaje się mieć niezłe umiejętności, a jednak cały czas nie może się przebić – domyślam się, że pewnie z tego względu – z drugiej mamy Frana Tudora, który błyskawicznie się nam spodobał i pokazał dużą klasę. Od czego to zależy, jak myślisz?
— Skrzydłowi czy wahadłowi nie mają tylu poleceń taktycznych do zapamiętania. On ma tylko wykonywać sprinty po linii, góra-dół, góra-dół. Na dziesiątce jest dużo trudniej – musi wykonywać dużo pracy w biegu. Obniżać, podwyższać pressing. Bryan jest świetny piłkarsko, szybki, wydolny. Ale chce grać w piłkę po swojemu. W Rakowie tak się nie da.
Na której pozycji piłkarz w Rakowie ma najtrudniej?
— Moim zdaniem ofensywni pomocnicy. Wykonują bardzo dużo roboty, bardzo dużo biegania dla zespołu. Po meczu czujesz się wyczerpany. Grałem na dziesiątce w Rakowie, wiem, o czym mówię.
Spotkałeś w swojej karierze tak wymagającego trenera, jak Marek Papszun?
— Miałem jednego takiego trenera. Albo raczej – bardzo podobnego. To obecny trener Sparty Praga, Vaclav Kotal. Też cały czas myślał o taktyce, też chciał grać na trzech obrońców. Zmęczenie u niego na treningach było nie tylko od biegania, ale też od myślenia. Za jego kadencji zaliczyłem zresztą debiut w seniorach Hradec Kralove. Ale Marek Papszun to jest jeszcze inna klasa, coś ponad.
Michał Świerczewski, właściciel Rakowa, mówił jakiś czas temu w wywiadzie dla nas, że Marek Papszun przeszedł metamorfozę od jastrzębia do gołębia. Przez te nieco ponad półtora roku w Częstochowie zauważyłeś, jak wasz trener zmieniał się w osobę łagodniejszą?
— Myślę, że wszyscy się zmieniliśmy. I liga i ekstraklasa to dwa różne poziomy. Nabyliśmy doświadczenia, pewności siebie. Wszyscy czujemy, że profesjonalizm jest na jeszcze wyższym poziomie – jest jeszcze więcej taktyki, jeszcze bardziej rozbudowany protokół regeneracji.
“Jak ktoś ma problemy z profesjonalizmem, to Częstochowa jest idealnym miejscem, by to zmienić”. To słowa Kuby Łabojko.
— Zgadzam się z tym w stu procentach. Jak ktoś nie będzie tutaj zachowywać się jak profesjonalista, to nie ma szans. To jest skończony. Mamy bardzo szczegółowe wytyczne, co możemy jeść, czego nam nie wolno, jak mamy spać. Wszystkiego nauczyłem się tutaj. W Czechach są ludzie, trenerzy, którym wydaje się, że są profesjonalistami. Nie wiedzą, o czym mówią.
Łabojko wspominał też, że jest dość spore spektrum rzeczy, którymi można podpaść, dostać karę finansową. Dłuższa jazda autem w dniu meczu, rozmowa podczas biegu, niewykonanie treningu regeneracyjnego po meczu.
— My wszystkie te zasady znamy, trenerzy cały czas nam to powtarzają. Kary płacimy do kierownika i z tego później kupowane jest coś do szatni albo idziemy na wspólną kolację.
Ktoś w Rakowie jest stałym sponsorem kolacji?
— Jarek Jach (śmiech). Cały czas siedzi na telefonie, a w szatni mamy zakaz.
Jak dużym zaskoczeniem były dla ciebie raporty meczowe, które musicie wypełniać dla trenera Papszuna?
— Nigdy się z czymś takim nie spotkałem. Każdy zawodnik, który wchodzi do Rakowa jest tym mocno zaskoczony, nie wie, o co chodzi. Byłem w szoku, w Czechach niczego takiego nie miałem.
Jak je wypełniałeś, nie znając jeszcze języka polskiego tak dobrze jak teraz?
— Od początku po polsku, wrzucałem to, co napisałem po czesku do translatora. Trochę pomogło mi się to trochę języka nauczyć. Ale do teraz jeszcze używam translatora, jak jest coś trudnego do napisania.
Treningi u Papszuna są bardzo wyczerpujące?
— Tak, bywają wyczerpujące.
Z drugiej strony patrzy się później w liczby z raportów ekstraklasy i wykręcacie świetne wyniki w sprintach, w wygranych pojedynkach. Jako jedyni na wiosnę byliście w meczu z Legią lepsi w liczbie sprintów i ich dystansie w bezpośrednim meczu. Nawet Piast, grając od 10. minuty z przewagą jednego zawodnika, tego nie potrafił.
— To są te atuty, na które trener najbardziej patrzy. Chce wybiegać więcej kilometrów, mieć więcej sprintów, wygrywać więcej pojedynków od przeciwnika. To są statystyki, którymi jego zdaniem wygrywa się mecze. Fajnie, że Bryan Nouvier, o którym wspomniałeś, jest bardzo dobry piłkarsko. Ale jeśli nie zasuwa w obronie, biega tylko kiedy chce, to po prostu nie ma tu szans grania. On jest super piłkarzem, naprawdę. Ale nie robi tego, czego wymaga od niego trener, więc nie ma żadnych szans, by grać.
Domyślam się, że taki reżim może być męczący.
— Ja tu jestem półtora roku i nie mogę powiedzieć, że nie bywam zmęczony. Grając jeszcze w Czechach, uprawiałem więcej sportów, jeździłem na rowerze, skakałem na nartach, miałem na to siły. Tam koncentracja na treningach jest na 60%. Przychodzi mecz i dopiero wtedy łapie się koncentrację na 100%. A tutaj jest 100% koncentracji od poniedziałku do niedzieli, cały tydzień. W Czechach mówi się, że czasami mniej to więcej.
Tutaj zawsze więcej jest więcej?
— Jak przegraliśmy dwa mecze z rzędu, cały tydzień pracowaliśmy tylko nad obroną. W końcu spytałem jednego z trenerów: “Trenerze, cały czas ćwiczymy obronę, kiedy będzie atak?”. “Atak? Musimy pracować w obronie, bo cały czas tracimy proste bramki”. Jak grałem w Czechach i przegraliśmy kilka spotkań z rzędu, trener powiedział: “Dzisiaj wolne. Idźcie do rodziny, na spacer z psem”. Tu jak przegrasz, to jest praca, praca, praca. Jak wygrasz? Praca, praca, regeneracja. Nie ma odpuszczania.
Po treningu jesteś w stanie odstawić to zmęczenie na bok? Odciąć się?
— Są zawodnicy, którzy cały dzień myślą o piłce nożnej. Ja nie chcę być taki. Jeśli spędzam pierwszą część dnia na stadionie, to po tym czasie chcę pobyć z dziewczyną, z psem, myśleć o czymś innym. Gdybym tego nie robił, głowa by mi wysiadła. Czasami nawet jak w telewizji leci Liga Mistrzów, to wolę przełączyć, żeby się tym wszystkim nie przeładować.
Czujesz przy tym, że w Rakowie stałeś się lepszym piłkarzem niż byłeś w Czechach?
— Dziwnie tak powiedzieć o sobie, ale myślę, że jestem obecnie na najwyższym poziomie w karierze. W Czechach nie czułem się tak dobrze, jak tutaj. To jest ta regeneracja, ta praca z trenerami. Robiąc awans rozegrałem masę meczów, zdobyłem dużo doświadczenia.
Wspomniałeś o tym, że trenowałeś skoki narciarskie. Kiedy to było?
— Skończyłem, jak miałem dwanaście lat. Miałem iść na większą skocznię i bałem się wysokości.
Do jakiej doszedłeś?
— Mój rekord to 27 metrów na skoczni K-25. Później miałem iść na K-40, K-50, ale wszedłem na górę przed skokiem, spojrzałem w dół i nie dałem rady. Ale nie zraziłem się, często oglądam, choć Czechom idzie średnio. Przynajmniej możemy się chwalić, że Polaków trenuje Czech.
Trenowanie skoków narciarskich dało ci coś jako piłkarzowi?
— Skoków nie, ale czuję, że treningi kolarskie dały mi świetną wydolność. Codziennie byłem na rowerze, robiłem 50-100 kilometrów każdego dnia. Myślę, że dlatego tyle biegam i tak pasuję do środka pola Rakowa. Nie jestem sprinterem, który szarpnie kilka-kilkanaście razy sprintem po linii, ja po prostu biegam przez cały mecz.
W tym sezonie, licząc lato i zimę, do Rakowa przyszło aż pięciu środkowych pomocników. W mniejszym lub większym stopniu rywali dla ciebie. Odebrałeś to jako wotum nieufności od trenera?
— Nie myślałem o tym w takich kategoriach. Jak przychodziłem do Rakowa z Czech, to nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Będę grać? Nie będę? Spodziewałem się, że będę występować na dziesiątce. A trener rzucił mnie od razu na szóstkę. “Jak to, ja jestem ofensywnym pomocnikiem, chcę grać z przodu”. “Nie, graj tutaj”. Zagrałem, nauczyłem się taktyki, robiłem to, czego trener ode mnie chciał. Ja taki już jestem – słowo trenera jest poleceniem, które trzeba wykonać na sto procent. Czuję, że dlatego teraz gram. Po awansie przyszło kilku nowych chłopaków, wiadomo, że rywalizacja jest większa, ale nie siedzi mi w głowie wątpliwość, czy będę grać, czy nie będę. Czekam zawsze na decyzję trenera. W pierwszej kolejce z Koroną mnie nie wystawił, ale od drugiej gram już wszystko. Nie chcę się tym przejmować, czy nowy zawodnik zabierze mi miejsce, czy to ja nie dam jemu zagrać.
Ale musiałeś sobie po meczu z Koroną pomyśleć, że dla ciebie to i lepiej, że zespół przegrał, bo to oznacza, że trener Papszun może chcieć coś zmienić.
— Oczywiście, że nie byłem zadowolony, że usiadłem na ławce. Przez cały okres przygotowawczy byłem w pierwszej jedenastce, a przychodzi pierwsza kolejka i nie gram. Ale pracowałem tak samo, pierwszy mecz nie był dla nas dobry, musiały być zmiany.
Tomek Petrasek mówił, że czuł się, jakby to był najtrudniejszy mecz w jego życiu. Pierwszy sprint i zadyszka. Nerwy po wejściu do ekstraklasy, trochę zlekceważenie Korony po tym, jak świetnie szło wam w Pucharze Polski – to wszystko doszło do głosu. Później tak słabo wyglądaliście tylko przy Łazienkowskiej, jakbyście mentalnie na ten mecz nie dojechali.
— W moim odczuciu przed meczem w Warszawie nic takiego się z nami nie stało. Ale po tym, jak straciliśmy bardzo szybko pierwszą i drugą bramkę, zrobił się problem. Jak przegrywasz 2:0 na Legii, to się nie da. To marzysz tylko o tym, żeby była już dziewięćdziesiąta minuta. To jest Legia, najmocniejszy zespół w Polsce.
Legia wiosną jest jeszcze lepsza niż jesienią, nie ma co do tego wątpliwości. Myślę sobie, że ten drugi mecz z Legią, to 2:2 w Bełchatowie, był symbolem waszego postępu. Że w ekstraklasie już nie jesteście beniaminkiem, tylko czujecie się jak u siebie.
— Mieliśmy tydzień przed Legią Lecha i już tam graliśmy dobrze. Chcieliśmy grać piłką, byliśmy ustawieni nieco niżej, ale sporo pressowaliśmy. Przegraliśmy 3:0, ale gra nie była zła. Widzieliśmy, że mamy siły, by zagrać bardzo dobre zawody z Legią. Wyrzuciliśmy z głów mecz przy Łazienkowskiej, zagraliśmy tym samym ustawieniem, co z Lechem. Legia miała przewagę, grała nieźle, ale straciła gola na 1:0 i w naszych żyłach krew zaczęła płynąć szybciej. W głowach zakiełkowała nam myśl, że możemy coś ugrać, nawet z nimi. Wynik był ostatecznie bardzo dobry.
Co sobie ty – etatowy wykonawca jedenastek – pomyślałeś, jak Daniel Bartl próbował podcinką pokonać Majeckiego i fatalnie przestrzelił?
— Daniel wykonywał, bo gdy byłem zawieszony z Lechią, on karnego wykorzystał. Ale nic sobie nie pomyślałem. Wiedziałem, że mamy jeszcze dużo czasu. Daniel to mój czeski kolega, podaliśmy sobie ręce, graliśmy dalej. Nie jestem taki, żeby się o takie rzeczy wkurwiać.
Jak Raków wypatrzył cię w drugiej lidze czeskiej?
— Musiał być na naszym meczu jakiś skaut, ale nie znam szczegółów.
Tomas Petrasek mówił, że drugoligowy jeszcze w momencie jego sprowadzenia Raków obserwował go cztery razy.
— Tego nie wiem, nigdy nie dopytywałem. Do przyjścia tutaj przekonało mnie zachowanie Rakowa. Byłem bardzo miło zaskoczony, że jakiś skaut z Polski, z I ligi, zdecydował się oglądać zawodnika w drugiej lidze czeskiej. Skontaktował się ze mną, zaprosił, żebym zobaczył obejrzeć stadion, ostatni mecz ligowy w sezonie. Zostałem oprowadzony po mieście, po klubie. W lecie Raków napisał do mnie, jak wygląda moja sytuacja. Miałem jeszcze kontrakt w Czechach, ale wiedziałem, że nie chcę tam zostać na kolejny sezon. Kluby się dogadały, po półtora roku jestem bardzo zadowolony, że tak się stało.
Dlaczego tak mało zawodników z Hradec Kralove odchodzi do zdecydowanie lepszych klubów? Tak trudno się stamtąd wybić? Zauważyłem, że znaczący krok do przodu w ostatnich pięciu latach wykonało bodaj dwóch graczy – Daniel Trubac trafił do Slavii Praga, a Tomas Koubek do Sparty.
— Myślę, że zachowanie dyrektora sportowego w Hradec Kralove nie jest dobre. W tym klubie grało wielu bardzo dobrych zawodników, ale nie potrafił ich sprzedać w dobrym momencie. Cały czas żądał więcej pieniędzy. Dajesz pięć milionów? Daj dziesięć. Dziesięć? Daj piętnaście. Z wieloma piłkarzami tak było. Dzisiaj na poziomie czeskiej ekstraklasy gra zaledwie dziesięciu. Zespół raz awansował, raz spadał, nie można było się w nim czuć stabilnie. Półtora roku temu miałem 26 lat, wiedziałem, że to ostatni dzwonek, by coś w swojej karierze zmienić.
Mówisz, że nie chciałeś zostać w Hradec Kralove na kolejny sezon. Ale mam wrażenie, że najlepszy moment na zmianę klubu uciekł ci rok wcześniej. Klub spadł z najwyższej ligi, a ty miałeś świetne liczby – 23 mecze, 4 gole, 6 asyst. W klasyfikacji kanadyjskiej byłeś choćby nad Antoninem Barakiem, dziś piłkarzem Lecce.
— W połowie tamtego sezonu, w zimowym okienku, było bardzo duże zainteresowanie. Miałem trzy oferty, chciałem zmienić zespół. Byłem przygotowany na zmianę, ale dyrektor powiedział: ten zespół – nie, ten zespół – nie, ten zespół – tak. Dyrektor chciał, żebym wybrał Duklę Praga, inną drużynę, która biła się o utrzymanie. Wtedy Dukla była ostatnia w tabeli. Zostałem w Hradec Kralove, my spadliśmy, a Dukla się utrzymała. Druga połówka rozgrywek już nie była taka dobra w moim wykonaniu.
A dwa pozostałe kluby, o których mówisz, to…?
— Zespoły z pierwszej ósemki – Jablonec i Liberec. Jeszcze przed Rakowem odezwały się do mnie Teplice, ale podejście Rakowa spodobało mi się dużo bardziej. I jestem zadowolony z wyboru.
Grając w lidze czeskiej, w takim klubie jak Hradec Kralove, piłkarz może się poczuć gwiazdą, osobą publiczną? Czy takie rzeczy to tylko grając w Slavii, Sparcie, Pilznie?
— W Hradec Kralove byłem kilkanaście lat, więc kibice tam mnie znali. Ale moja popularność w kraju była żadna. W Polsce wszystko jest inne. Wielkie stadiony, dużo kibiców, wielu ludzi obserwuje ligę, przyjeżdża masa skautów. W Czechach jest Viktoria, Sparta, Pilzno i jak ktoś tam gra, to ma się dobrze. Tutaj jest zupełnie inny klimat dla piłki nożnej. Gdybyś spytał mnie dziś, czy chciałbym wrócić do Czech? Gdyby nie chodziło o Spartę, Slavię lub Pilzno, to nie, nie chciałbym.
Pamiętam, jak pierwszy raz byłem w Pradze, na stadionie Bohemians i pokazano mi szatnię, łazienkę. Myślałem, że przeniosłem się sto lat wstecz, na jakąś opuszczoną pływalnię. Wszystko stare, zaniedbane.
— To jest dramat. A to nie jest tylko Bohemians, to jest kolejnych dziesięć zespołów z takimi stadionami, z takim zapleczem. W Polsce naprawdę wszystko jest lepsze.
Słyszałeś chichot losu, gdy awansowaliście do ekstraklasy i okazało się, że nie będziecie grać w Częstochowie, tylko w Bełchatowie?
— Nawet w wywiadzie dla jednej czeskiej gazety śmiałem się, że gdzie jestem ja, tam jest i jakiś problem ze stadionem. W Hradec Kralove mieliśmy nieustannie kłopoty z obiektem, więc graliśmy w Bolesławiu. To było jednak bliżej, czterdzieści minut drogi, a nie półtorej godzinki. Musimy grać tak, by pokazać, że Częstochowa ma ekstraklasowy zespół, który zasługuje na swój stadion.
Widziałem, że kibice Hradec Kralove zorganizowali nawet akcję, w której można wykupić metr kwadratowy boiska.
— Tak, mam już kupiony swój własny kawałek i z kolegą, który teraz gra w Slovanie Liberec, kupiliśmy jeden na pół. Osoby, które kupiły kawałek boiska nie musiały za niego zapłacić od razu, to była raczej deklaracja, że gdy miasto da zielone światło, to wszyscy zapłacimy i uda się wspólnymi siłami wybudować ten obiekt. Liczymy, że jak uzbiera się z tego jakaś konkretna kwota, to miasto powie, że dołoży resztę pieniędzy na budowę stadionu. Już od pięciu lat w Hradec Kralove trwa walka z kibicami, miasto nie ma z nimi dobrych relacji. Kiedy miałem dwadzieścia lat, na nasze mecze chodziło po piętnaście tysięcy ludzi. Jak spadliśmy, wszystko poszło strasznie mocno w dół. Klub nie ma stadionu, nie ma dobrych zawodników, jest na słabym poziomie. Boję się, że bez nowego stadionu to się nie zmieni, klub nie odzyska kibiców.
Jaka była najniższa liczba kibiców, przy jakiej grałeś w lidze czeskiej?
— W drugiej lidze to jest normalne, że jest to garstka. Ale graliśmy mecz czeskiej ekstraklasy w Przybramie i było na nim sto osób. Popularności piłki w Czechach nie da się porównać do popularności w Polsce. Grając w Warszawie, w Białymstoku czuję, że chcę w tej lidze zostać na kolejne sezony, to jest niesamowite uczucie. W Czechach jak chcesz mieć 5-10 tysięcy widzów co mecz. Jak jedziesz do Bohemians, do Zlina, czujesz się jakbyś grał sparing.
Sędziowanie w Czechach też jest podobno na bardzo słabym poziomie. Martin Pospisil mówił, że czasami czuł się, jakby grał w ustawionym spotkaniu. Ciebie też to spotkało?
— Była bardzo powszechna korupcja w trzeciej lidze czeskiej. Osobiście w takim meczu nie grałem. Przynajmniej mi nic o tym nie wiadomo. Ale regularnie podejmowane są dziwne decyzje. Ostatnio w lidze czeskiej były dwie sytuacje, przy których zastosowano VAR. I po obejrzeniu powtórek sędziowie podejmowali złe decyzje, mimo że wszyscy widzieli, że się mylą.
Michał Listkiewicz, który był szefem czeskich sędziów, mówił też, że zdarza im się sędziować pod wpływem alkoholu.
— Nie chcę o tym mówić, bo to dla naszej piłki wstyd. Widziałem film z meczu w Czechach, gdy sędzia nie wiedział, gdzie jest linia, co ma w ręce. Nic. I to jest czeska ekstraklasa. Wstyd.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK