Zawsze miło jest być na szczycie ligi i choć warto za ten wjazd ekipę Mourinho pochwalić, to jednak równocześnie trzeba zauważyć, że Manchesterowi z początkiem sezonu sprzyjał terminarz w lidze. Żadnego starcia z zespołami TOP 6, z trudniejszych wyjazdów Southampton oraz Stoke i tyle, czas weryfikacji miał więc dopiero nadejść. W ciągu czterech kolejek United zmierzą się z Liverpoolem, Tottenhamem i Chelsea, toteż wydaje się, że dopiero wtedy poznamy prawdziwe oblicze Manchesteru. Pierwszym egzaminatorem byli The Reds, przyjmujący rywala u siebie i goście testu nie oblali, wywożąc z trudnego terenu jeden punkt, ale też nie był to jeden z tych sprawdzianów, po którego wynikach biegniesz do mamy pochwalić się oceną.
Od razu jednak ustalmy – nie zobaczyliśmy dziś jakoś szczególnie emocjonującego meczu, nie będziemy go pamiętać przez lata, nie zaprosimy wnuków przed kominek, by wspominać te 90 minut z hakiem. Owszem, tempo było przyzwoite, ale temperatura w szesnastkach za rzadko sięgała górnych rejonów słupka z rtęcią.
Jeśli już ktoś próbował coś zdziałać w ofensywie, był to zdecydowanie Liverpool. Gospodarze chętnie prowadzili kolejne ataki, ale mieli z nimi poważny problem, bo konkrety kończyły się w okolicach szesnastki przeciwnika. Do niej – wszystko okej, piłka chodziła jak należy, The Reds mieli ją w posiadaniu aż przez 62% czasu gry. Jednak za takie cyferki punktów nie rozdają, trzeba było jeszcze coś strzelić, lecz właśnie, przyjezdni dobrze się bronili. Nie robił na nich większego wrażenia nieefektywny szum Salaha, wejścia Firmino, próby Coutinho. A gdy nawet obrońcy Czerwonych Diabłów nie dali już rady, to do głosu dochodziła ostatnia instancja, w postaci de Gei. Hiszpan zaliczył dziś kapitalną interwencję, kiedy instynktownie, nogą, wyjął strzał Matipa. Później była jeszcze niecelna dobitka Salaha, ale trudno uwierzyć, że przy innym bramkarzu gra toczyłaby się w inny sposób niż od początku ze środka.
Z dobrych okazji Liverpoolu trzeba wspomnieć jeszcze sytuację Cana, kiedy po dośrodkowaniu Gomeza, z dość bliska nie trafił w bramkę. No, ale to właściwie tyle, jeśli chodzi o setki – gospodarze chcieli atakować, ale zawsze brakowało im centymetrów, ułamek sekund, by zdziałać tu cokolwiek więcej. Przyjezdni postawili się mocno w obronie, w ataku odpowiadając właściwie raz, kiedy w sytuacji sam na sam prosto w Mignoleta strzelił Lukaku.
Wyglądało na to, że Mourinho przyjechał tutaj po remis i cel osiągnął. Z jednej strony, brawa za zrealizowanie planu. Z drugiej – jego przeciwnikiem był Liverpool, czyli ekipa tracąca masę bramek, posiadająca niezwykle dziurawą obronę. A tutaj tylko jeden celny strzał. Trąci ta postawa United więc minimalizmem, ale kto wie, może na mecie sezonu takie punkty przyniosą ekipie Portugalczyka coś wielkiego.
Liverpool – Manchester United 0:0