Trzeba przyznać, że Premier League miło nas dziś zaskoczyła – niby środek tygodnia, a ta zaserwowała hit sporego kalibru, bo derby Manchesteru. I to nie hit naciągany, gdzie gra idzie o pietruszkę, ale z realną stawką, bowiem obie drużyny mają realne szanse na trzecie miejsce i wygrana dzisiaj bardzo by do tego celu przybliżała. Jednak było widać, dla kogo liga jest ostatnią nadzieją na zgarnięcie wejściówek do Ligi Mistrzów – chodzi oczywiście o Obywateli.
To oni przeważali, dokładniej podawali, częściej posiadali piłkę, ale nie jest żadną tajemnicą, że w futbolu za tego typu osiągnięcia kompletu punktów nie przyznają. Swoją dominację trzeba udokumentować, a gospodarze mieli z tym ogromne problemy. Co prawda oddali sześć strzałów celnych, osiem niecelnych i jeszcze pięć zablokowanych, lecz nic z tego nie wynikało. Brakowało albo dokładności (sytuacje Aguero z początku i samej końcówki), albo trochę szczęścia (uderzenie głową Otamendiego w ostatniej chwili zostało zblokowane), albo też wielką klasę pokazał de Gea, gdy złapał piłkę po uderzeniu Aguero, kiedy większość bramkarzy marzyłaby tylko o jego zbiciu.
United w tym czasie ustawiło się za podwójną gardą, licząc na szybkość Martiala i Rashforda, którzy mieli rozprowadzać kontry i wymierzyć przeciwnikowi nokautujące ciosy. Co prawda, obaj panowie parokrotnie zniknęli rywalom z radarów, mając trochę wolnego miejsca, ale paradoksalnie najgroźniej ze strony United było nie wtedy, gdy gospodarską linią obrony wzmagał francusko-angielski wiatr, ale gdy Obywatele sami sobie robili pod górkę. No bo tak, najpierw popis dał – który to już w tym sezonie – Bravo, który w niegroźnej sytuacji, zamiast przepuścić piłkę do kolegi, interweniował w przedziwny sposób i zbił piłkę do Mychitariana. Co prawda, Chilijczyk strzał Ormianina obronił, ale to parada trochę jak z ustroju socjalistycznego, który rozwiązywał stworzone przez siebie problemy.
Natomiast drugą okazję dzięki gościnności City miał Herrera – Sane kompletnie olał krycie go przy wrzutce z wolnego, Hiszpan dostał idealną sytuację, ale nie trafił głową z bliska nawet w bramkę.
Pomyśleliśmy – oho, może United nakręcone tymi sytuacjami podejdzie trochę odważniej i ten mecz się otworzy. Nic z tego, po przerwie Czerwone Diabły cofnęły się jeszcze bardziej, a City waliło głową w mur jeszcze mocniej. Temperatura w drugiej połowie podskoczyła właściwie dwukrotnie. Raz, gdy Fellaini starł się z Aguero i został uznany za winnego, otrzymując czerwoną kartkę. Drugi raz, kiedy Gabriel Jesus niedługo po wejściu trafił do siatki, ale ze spalonego – ma chłopak pecha, bo znów zaczął świętować, podobnie jak z Tottenhamem, sędzia podniósł chorągiewkę.
No, była jeszcze okazja Aguero, ale koniec końców Argentyńczyk po podaniu De Bruyne kopnął daleko od bramki i to byłoby na tyle. Chyba liczyliśmy na nieco więcej, ale Mourinho nie prowadzi United dla naszej przyjemności. On punkt tutaj uznawał za sukces i ten cel zrealizował.
Manchester City – Manchester United 0:0