Nie ma w świecie kolarstwa aktualnie większego kozaka. Trwają już nawet dyskusje na temat tego, czy aby Tadej Pogačar nie jest najlepszym zawodnikiem w dziejach. Słoweniec wygrywa wszystko. Jednodniowe wyścigi klasyczne. Tygodniowe etapówki. I Wielkie Toury. Na tegorocznym Tour de France powalczy o to, by po raz kolejny przybliżyć się do najlepszych kolarzy w historii francuskiego wyścigu. I trudno wskazać kogoś, kto miałby mu w tym przeszkodzić.

Pogačar i reszta. Tour de France ma jednego faworyta
Trzy wygrane już ma. Walczyć chce o czwartą, by wyrównać tym samym wynik Chrisa Froome’a. Brytyjczyk długo miał być we Francji nie do dogonienia dla kogokolwiek ze współczesnych mu kolarzy, tymczasem może się okazać, że jeszcze przed planowanym przez niego na ten sezon końcem kariery zrówna się z nim Tadej Pogačar.
W dodatku zrobi to w tempie ekspresowym. Gdy Chris Froome po raz czwarty wygrywał Tour de France, miał 32 lata. Inni wielcy byli szybsi. Miguel Induráin miał na karku 30 lat. Nieco sprawniej poradził sobie Jacques Anquetil – w chwili czwartego triumfu był 29-latkiem. Bernard Hinault w roku czwartej wygranej świętował 28. urodziny, choć kilka miesięcy po swoim triumfie. Najszybszy był z nich Eddy Merckx, który nieco ponad miesiąc przed czwartym triumfem we Francji stał się 27-latkiem.
Pogačar 27. urodziny obchodzić będzie we wrześniu. Może więc pobić nawet Mercxa. I właściwie nie widać możliwości, by ktoś miał mu w tym przeszkodzić. Na ten moment wszystko wskazuje na to, że jeśli ma przegrać, to wyłącznie ze sobą. Choć Jonas Vingegaard pewnie ma na ten temat inne zdanie. I to Duńczyk postara się zadbać w tym Tourze o emocje.
Ale Tadej ma wszystkie karty w ręku.
Nie spada z podium
Przyzwyczailiśmy się do tego, że Słoweniec to fenomen. Ale momentami trudno nam uwierzyć w to, jak ogromny. Tadej jest powrotem do czasów Mercxa i innych wielkich – czasów kolarstwa romantycznego, w których atakowało się wtedy, gdy poczuło się, że to odpowiedni moment. A potem szło po swoje.
Słoweniec wygrywa po kontrach na podjazdach. Wygrywa po samotnych atakach na 30 (a czasem i więcej) kilometrów przed metą. Wygrywa po finiszach z mniejszej grupki. Wygrywa niemal wszędzie.
Za to już dosłownie wszędzie staje na podium.
W tym sezonie Pogačar wziął udział w dziewięciu wyścigach. Zawsze był w TOP 3. Ba, jego jedyne trzecie miejsce – w Mediolan-San Remo, być może najmniej ułożonym profilem pod niego wyścigu klasycznym – wygląda jak wypadek przy pracy, słabszy dzień w biurze. Bo cała lista wyników Słoweńca prezentuje się tak:
- UAE Tour – 1. miejsce;
- Strade Bianche – 1. miejsce;
- Mediolan-San Remo – 3. miejsce;
- Ronde van Vlaanderen – 1. miejsce;
- Paryż-Roubaix – 2. miejsce (w pierwszym starcie w tym wyścigu w karierze!);
- Amstel Gold Race – 2. miejsce;
- Walońska Strzała – 1. miejsce;
- Liège-Bastogne-Liège – 1. miejsce;
- Critérium du Dauphiné – 1. miejsce.
Ktoś mógłby napisać: okej, wyjątkowy sezon, jeden na milion. Tyle że nie. W zeszłym roku Tadej po drodze do Tour de France wygrał Strade Bianche, Liège-Bastogne-Liège, Volta Ciclista a Catalunya i, przede wszystkim, Giro d’Italia. Nie udało mu się tylko w Mediolan-San Remo, gdzie był trzeci, tak jak i w tym roku. A po tym wszystkim, wiadomo, zgarnął też triumf na francuskich szosach.
Jedyne dwie porażki zaliczył już w okresie swego rodzaju roztrenowania, gdy był 7. w Grand Prix Cycliste de Québec i nie ukończył rywalizacji w Tre Valli Varesine. A w tym czasie i tak dołożył cztery inne wygrane, w tym w wyścigu ze startu wspólnego na mistrzostwach świata. A więc Giro, Tour i mistrzostwo globu w jednym sezonie. Tryplet marzeń.
W tym roku nie było go na Giro, ale wygrał więcej przed startem Touru. W tym wyścig, który dla wielu jest ostatecznym sprawdzianem formy. I w którym obejrzeliśmy po długim okresie oczekiwania bezpośredni pojedynek duńsko-słoweński.
Preludium wygrał Tadej
Critérium du Dauphiné niezmiennie jest najważniejszym wyścigiem poprzedzającym Tour de France. To tam przyjeżdża większość faworytów. I tam też – po raz pierwszy od zeszłorocznej Wielkiej Pętli – zmierzyli się ze sobą Jonas Vingegaard i Tadej Pogačar, czyli dwóch gości, którzy podzielili między siebie pięć ostatnich Tour de France.
A w czterech ostatnich niezmiennie zajmowali dwa pierwsze miejsca.
W tym ubiegłorocznym wielkiej rywalizacji nie było. Słoweniec wygrał z przewagą ponad sześciu minut nad Duńczykiem. W dodatku od 4. etapu aż do samego końca wyścigu jechał w żółtej koszulce lidera i wygrał po drodze sześć etapów – w tym trzy ostatnie. To był pokaz dominacji, ale tak po prawdzie… trudno było spodziewać się czegoś innego. Vingegaard w tamtym sezonie jeździł mało, w Wyścigu Dookoła Kraju Basków doznał paskudnie wyglądającego upadku.
Wielu spodziewało się, że po tym zdarzeniu już nie wystartuje. A on jednak wrócił i pojawił się na starcie Wielkiej Pętli. Ugrał jeden etap i drugie miejsce w generalce. I był z siebie – słusznie – dumny. Strata do Pogačara mniej go wówczas obchodziła, bo spodziewał się, że może być spora. Niemniej – podobnie jak Tadej rok wcześniej, gdy ten też miał swoje problemy – pokazał, że nawet po takich doświadczeniach może jechać świetnie.
Od tamtego czasu obaj nie mieli okazji ze sobą rywalizować, choć równocześnie zgodnie podkreślali, że świetnie jest mieć takiego rywala. Niedawno mówił o tym Vingegaard. – Gdybym jeździł bez niego, to nie byłoby to samo. Stałoby się to nudne, wygrywałbym każdy etap górski z przewagą dwóch minut nad resztą. Cieszy mnie, że mam takiego rywala – mówił.
W Dauphiné po raz kolejny przekonał się jednak, że taki rywal to nie tylko radość, ale i skopany tyłek. Pogačar co prawda jeszcze po pięciu etapach tracił nieco dystansu i do Vingegaarda, i do Remco Evenepoela (który liderował klasyfikacji generalnej), ale gdy przyszły dwa z rzędu bardziej wymagające etapy, to wygrał oba i zostawił konkurencję daleko w tyle. I triumfował w całym wyścigu.
On sam mówił, że jest w niezłej formie, bo jest w stanie i uciec rywalom, i – gdy to oni atakują – złapać się na ich koło i nie dać im odjechać. Równocześnie jednak przyznał, że Jonas zaskoczył go swoją dyspozycją, bo po jego problemach – w tym roku znów miał uraz, choć nie tak poważny jak w poprzednim sezonie – nie oczekiwał, że Duńczyk już w Dauphiné pojedzie na takim poziomie. I że czuje się przez to „nieco przestraszony”.
Pytanie czy faktycznie ma się czego bać.
Wielka Dwójka, a za nią reszta
Bo gdy jest w najlepszej formie, to nikt nie jest w stanie go na dłuższym dystansie dogonić. A to nie wyścig jednodniowy, gdzie Mathieu van der Poel może skutecznie zaatakować w kluczowym momencie i tak dojechać do mety. Tu poniesione straty jednego dnia, można odrobić następnego. W dodatku właściwie nie da się wskazać nikogo poza Vingegaardem, kto już teraz byłby gotowy na odebranie Pogačarowi wygranej.
Sam Jonas też nie jest przesadnie mocnym kandydatem. Ale najlepszym w peletonie.
W tym roku życie utrudniła mu kraksa na piątym etapie wyścigu Paryż-Nicea, po której doznał wstrząsu mózgu, urazu ręki i miał nieco pokiereszowaną twarz. Wycofał się wtedy z wyścigu, przez nieco ponad tydzień w ogóle nie wsiadał na rower. A to dla takiego gościa problem, nawet jeśli do Tour de France pozostawały wtedy ponad trzy miesiące. Jego powrót w Dauphiné pokazał, że Jonas ma swoje ambicje – jeździł tam agresywnie, atakował i walczył, nawet jeśli bez powodzenia – i postara się je zrealizować.
Tym bardziej, że ekipa Visma-Lease a Bike w międzyczasie przypomniała sobie, jak to jest wygrać Wielki Tour. W Giro d’Italia – pod nieobecność największych aktualnie kolarzy – triumfował Simon Yates, a jego koledzy mówili potem, że stanowiło to potwierdzenie, że ich praca idzie w dobrym kierunku.
Yates zresztą pojawi się na Tour de France, ale, oczywiście, w roli pomocnika Vingegaarda i opcjonalnie gościa gotowego przejąć pałeczkę lidera, gdyby Duńczykowi coś się stało. Poza nim do pomocy Jonasowi jadą też Sepp Kuss i Matteo Jorgenson (kluczowi w górach), Wout van Aert (być może najlepszy pomocnik w peletonie), Tiesj Benoot, Victor Campenaerts i Edoardo Affini. Na papierze to jedna z najlepszych ekip minionych kilkunastu lat. Piekielnie mocny skład, który w normalnych okolicznościach, z liderem takim jak Jonas, musiałby być uznany za faworyta.

Tadej Pogačar (z prawej) i Jonas Vingegaard. Fot. Newspix
Ale okoliczności nie są normalne, bo i Tadej Pogačar nie jest. A skład Team UAE również imponuje.
Poza Tadejem znaleźć w nim można więc takich kolarzy jak Marc Soler, Nils Pollit, Pavel Sivakov, Tim Wellens czy Jhonatan Narvaez. Cała ta piątka towarzyszyła mu też w Dauphiné i pomagała w wygraniu tego wyścigu. To wszystko świetnie zawodnicy, gotowi pojechać na większości etapów na własny rachunek i je wygrać. Dojdą do nich jeszcze Adam Yates (brat bliźniak Simona) oraz Joao Almeida. Ten ostatni dopiero co wygrał Tour of Switzerland, a rok temu był czwartym kolarzem Tour de France.
Innymi słowy: nazwiskami to może ekipa nieco słabsza od Vismy, tam przecież jedzie trzech triumfatorów Wielkich Tourów (obok Vingegaarda i Yatesa również Kuss), ale jeśli chodzi o gotowość do wykonania pracy na rzecz swojego lidera – najpewniej równie mocna.
Tour de France po raz kolejny powinno więc przybrać formę pojedynku słoweńsko-duńskiego. I oni obaj też zapewne o tym wiedzą. Podobnie jak wiedzą, kto ma w nim większe szanse.
– Tadej to faworyt Tour de France. My skupimy się na sobie i naszych przygotowaniach. […] Nawet w zeszłym roku wierzyłem jednak, że mogę wygrać Tour. Nie udało się, ale w tym sezonie czuję, że jestem kompletnie inną osobą pod względem tego, jak czuje się moje ciało – mówił Vingegaard. A szefowie jego ekipy dodawali, że dużo pracowali między innymi nad eksplozywnością Duńczyka, by jego ataki były jeszcze lepsze i mocniejsze.
Z kolei Tadej stwierdzał, że jest podekscytowany startem Touru. I może, żeby nie odbierać nikomu szansy, nie mówił wprost, że jest wielkim faworytem, czy że zagrozić może mu tylko Vingegaard. Ale kto miałby to zrobić? Remco Evenepoel nie jest tak wybitnym kolarzem w górskim terenie. Primož Roglič nadal jeździ świetnie, ale najlepsze lata ma za sobą i nie wespnie się na poziom Tadeja oraz Jonasa. A dalej? Santiago Buitrago czy Enric Mas przy odrobinie szczęścia mogą chcieć wkraść się na podium.
Ale o tym, by wejść na pierwsze miejsce? Nie ma mowy. O ile tylko Pogačar oraz Vingegaard dojadą w pełni sprawni do mety, to oni zajmą dwa pierwsze miejsca. Tak się to po prostu musi skończyć.
Choć by do tej mety dotrzeć, będą musieli się naprawdę wysilić.
Etapy prawdy
Analizować trasę tegorocznego Tour de France można tak naprawdę długo, ale ostatecznie jedno staje się jasne – to Słoweńcowi powinna ona najbardziej odpowiadać. Owszem, Jonas Vingegaard ma podobne atuty, ale jest w nieco gorszej dyspozycji i wydaje się, że o ile nie wyczaruje fantastycznej dyspozycji idealnie na drugą połowę Touru – która powinna rozstrzygać o wszystkim – to z Tadejem przegra.
Dwa etapy jazdy indywidualnej na czas. Siedem takich, gdzie meta znajduje się na podjeździe. Kilka absolutnie legendarnych wspinaczek. I trasa – po raz pierwszy od kilku dobrych lat, nie licząc edycji covidowej – w całości we Francji. Z finiszem w Paryżu, bo w zeszłym roku – ze względu na igrzyska olimpijskie – zakłócono tę tradycję i wszystko kończyło się w Nicei.
W tym wszystkim kilka etapów, których pominąć po prostu nie wypada. Gdyby wybrać pięć najważniejszych, zapewne trzeba by zacząć od tego oznaczonego numerem 10.
To na nim kolarze pierwszy raz wjadą w poważne góry, w dodatku 14 lipca, w narodowe święto Francuzów. Cały etap liczy sobie 4500 metrów przewyższenia, choć najwyższy punkt wcale nie jest przesadnie wysoko, bo peleton wjedzie maksymalnie na 1451 metrów nad poziomem morza. Meta? Na podjeździe, 1324 m n.p.m. Generalnie to etap, który powinien jako pierwszy poważnie ukształtować klasyfikację generalną i odseparować tych, którzy faktycznie planują o coś walczyć, od całej reszty.

Profil 10. etapu tegorocznego Tour de France.
Będzie też w czasie tego Touru kilka etapów pamiętnych z ostatnich edycji, a także takich, gdzie Tadej Pogačar może chcieć się „zemścić”. Etap 12. to na przykład długi i wymagający podjazd pod Hautacam (13,5 kilometra i aż 7,8% średniego nachylenia), który zdecydowanie odłoży się potem w nogach. W 2022 roku wygrał tam Jonas Vingegaard, zrzucając z koła swojego największego rywala i odjeżdżając mu na dobrze ponad trzy minuty. To był jeden z pierwszych momentów wielkiej słabości Tadeja we Francji, a przez to – niezwykle pamiętny.
Bo jeszcze dzień wcześniej Słoweniec był najlepszy na innym etapie i wierzono, że pod Hautacam może Vingegaarda – jadącego w żółtej koszulce – dogonić. A stało się zupełnie inaczej.

Profil 12. etapu tegorocznego Tour de France.
Wróćmy do teraźniejszości, bo organizatorzy Tour de France stwierdzili, że dobrze będzie już w środku wyścigu zarzucić kolarzom podwójną dawkę mordęgi. Dzień po etapie z podjazdem pod Hautacam peleton przejedzie bowiem krótką, ale niezwykle wymagającą czasówkę. 10,9 kilometra w górach, wjazd z 966 na 1580 metrów, który po prostu musi się odłożyć w nogach. To etap w teorii idealny dla Tadeja, który już w swojej karierze pokazywał, jak radzi sobie z tego typu wyzwaniami i zwykle robił to genialnie. Ale Jonas też potrafi jeździć na czas i może tam wiele dla siebie ugrać.
Etap 18. – a po drodze jeszcze 16., nieco mniej widowiskowy, więc go tu pomijamy – to kolejne miejsce, gdzie Pogačar w przeszłości przegrywał z Vingegaardem. A przy okazji królewski odcinek tego Tour de France. Kolarze w jego trakcie wjadą na dobrze ponad 2000 metrów, przejadą łącznie 5500 metrów przewyższenia, a po drodze do finiszu zaliczą dwa trudne podjazdy – najpierw pod Col du Glandon (21,7 kilometra i 5,1% średniego nachylenia), a potem Madeleine (19,2 km i 7,9%). Po takiej dawce pedałowania, każdy ma prawo być zmęczony.
A organizatorzy stwierdzili, że im to nie wystarcza. I finisz etapu ustawili za Courchevel, na Col de La Loze. Żeby się tam wdrapać, kolarze będą musieli przejechać 26,4 kilometra pod górę, przy średnim nachyleniu 6,5%. Nawet Pogačar to odczuje. A ze sprinterami – przynajmniej tymi, którzy będą walczyć o ukończenie wyścigu – możemy śmiało już teraz łączyć się w bólu.

Profil 18. etapu tegorocznego Tour de France.
Ostatni etap, który powinien być decydujący, przyjdzie dzień później. Bo wyznaczający trasę osobnicy znów stwierdzili, że potrzebna jest poprawka. Nie ma miękkiej gry, nie ma miękkich serc, nie ma też lekkiego planowania trasy. Chcesz wygrać Tour de France? No to musisz dać z siebie wszystko, wylać ostatnie krople potu. Stąd finisz na La Plagne, po podjeździe liczącym sobie „zaledwie” 19,1 kilometra długości i średnio 7,2% nachylenia. No Col de La Loze to to nie jest, ale łącznie 4500 metrów przewyższenia na dość krótkim etapie – co daje nam okrągłe 10 kilometrów w górę w dwa dni – to już nie przelewki.

Profil 19. etapu tegorocznego Tour de France.
Więc dosłownie: przetrwają to najsilniejsi. A najsilniejszy z tych najsilniejszych wjedzie do Paryża jako zwycięzca wyścigu. I biorąc wszystko pod uwagę, trudno uwierzyć, by nie był to wciąż młody Słoweniec.
Pogačar goni rekordy
A jeśli wygra, to zrówna się z Chrisem Froomem i będzie mieć przed sobą tylko czwórkę wielkich, już przywoływanych, z których każdy wygrywał Tour de France pięciokrotnie. Anquetil, Merckx, Hinault i Indurain. Goście, których zna się z pomników, pamiątkowych tablic i list najlepszych w dziejach. Ich nazwiska to część kolarskiej edukacji, w końcu wszystko w tym sporcie sprowadza się do któregoś z nich.
Najczęściej do Merckxa. To on jest największy w historii, on dominuje wszelkie statystyki.
Pytanie brzmi: jak długo? Tadej ma jeszcze wiele lat ścigania przed sobą. Owszem, w kolarstwie nie ma żadnych gwarancji, wszystko może nagle się zmienić – przekonał się o tym choćby Chris Froome, który przez jeden fatalny wypadek stracił szansę na piąty Tour – ale jeśli założyć, że nic się Słoweńcowi nie stanie, to w idealnym scenariuszu już za rok może się z Belgiem zrównać w Tour de France.
Jest też w połowie drogi, jeśli chodzi o wygrane etapy. Ma 17, Merckx 34, a Mark Cavendish 35. Nieco więcej brakuje mu ogółem w Wielkich Tourach, bo Belg zgromadził 64 etapowe triumfy, a Tadej ma na razie 26. Ale to też nie są liczby nie do nadrobienia. Wiele zależy tu od tego, ile będzie startować i w których wyścigach. Wygrane w klasyfikacjach generalnych? Merckx ma 11, Tadej na razie 4, ale on sam napomyka o tym, że chciałby sięgnąć też po triumf we Vuelcie (jeszcze go nie ma), a kusić będzie go pewnie też powrót na Giro.
Da się zrobić. To wszystko da się zrobić.
Tadej Pogacar’s palmares at the age of 26:
World Champion
3xTour de France
Giro d’Italia
2xTirreno-Adriatico
Paris-Nice
Volta a Catalunya
Criterium du Dauphine
4xIl Lombardia
3xLiege-Bastogne-Liege
2xRonde van Vlaanderen
3xStrade Bianche
2xFleche Wallonne
Amstel Gold Race— CafeRoubaix (@CafeRoubaix) June 15, 2025
Owszem, okres prime’u nie jest aż tak długi… ale i tak się wydłuża. A Tadej jest fenomenem, geniuszem roweru. I możliwe nawet, że nie będzie musiał pobijać rekordów Merckxa, by zostać uznanym za najlepszego kolarza w dziejach. Jeździ w końcu w najbardziej profesjonalnej jak do tej pory erze kolarstwa. Erze, gdy wydawało się, że specjalizacja sprawia, że ten sport staje się nudny. A potem nagle pojawił się Słoweniec, gotów wygrywać wszędzie, nie tylko w jednym rodzaju wyścigów.
I wygrywać zaczął, po czym… nie przestał.
Na Tour de France wystarczy mu jeden etap do tego, by zaliczyć już setny triumf w karierze. Według ProCyclingStats – prawdopodobnie najlepszego źródła w tej kwestii – Merckx tych „oficjalnych”, przekładalnych na dzisiejsze czasy triumfów ma 279. Tu może być Słoweńcowi trudno go dogonić. Ale znów – to były inne czasy. Jeździło się więcej, jeździło inaczej, jeździło na zupełnie innych zasadach. A poza tym Eddy kilkukrotnie wpadał na niedozwolonych środkach.
Tadej jest czysty i jeśli to się nigdy nie zmieni, to ma dodatkowy argument. A jeśli faktycznie dołoży do swojego palmares tegoroczne Tour de France – najlepiej z kilkoma etapami po drodze – to będzie już naprawdę blisko Belga.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix