Narkotyki. Bankructwo. Bezdomność. Bradley Wiggins, pięciokrotny mistrz olimpijski i zwycięzca Tour de France, w czasie ostatniej dekady zaliczył to wszystko. Brytyjczyk musiał zmierzyć się ze swoimi demonami i obecnie wydaje się, że zaczyna wygrywać. Choć droga do tego triumfu była dłuższa i trudniejsza, niż ta do wygrania Wielkiej Pętli.
Bradley Wiggins. Od wielkich triumfów do wielkiego upadku
Przez lata czuł się oszustem. Uważał, że nie zasługuje na sławę, że to nie na niego powinna spłynąć. Żył z poczuciem winy, że zaniedbuje rodzinę. Karierę kończył z kolei w cieniu afery dopingowej, w której ostatecznie został uniewinniony, ale wywarła wpływ na jego wizerunek. Po trzech latach od tego momentu był już narkomanem. W końcu stracił pieniądze, a nawet miejsce do życia. Uratowała go rodzina i dawny kolega po fachu. Bradley Wiggins w dekadę przeszedł drogę od bohatera całej Wielkiej Brytanii do człowieka upadłego.
Dziś wydaje się, że stanął na nogach. I może po raz pierwszy od kilku lat jest w stanie powiedzieć, że dobrze mu z samym sobą.
Najsłynniejszy człowiek w kraju
To był 2012 rok. Trzy tygodnie we Francji, w czasie największego kolarskiego wyścigu świata. Trzy tygodnie, które mały zmienić życie Bradleya Wigginsa. To nie tak, że nie był znany. W tamtym okresie miał już na karku zawieszonych wiele medali – w tym sześć olimpijskich, trzy z nich złote. Ale zdobywał je na torze, a choć kolarstwo pod dachem w Wielkiej Brytanii miało i ma się dobrze, to nie przynosi aż takiej sławy i chwały.
A potem Wiggins wygrał we Francji. I wszystko się zmieniło.
– Moje życie już nigdy nie było takie samo. Zostałem wciągnięty w tę sławę, a jestem introwertykiem. Do dziś niekomfortowo mi, gdy staję się centrum uwagi. Myślę, że nigdy mi to nie minie – mówił. Bo i faktycznie, w ojczyźnie wszyscy oszaleli na jego punkcie. Zatrzymywano go na ulicy do zdjęć, proszono o autografy, zadawano pytania. Nagle z człowieka komfortowo anonimowego, zmienił się w gościa, którego rozpoznawał każdy.
Niedługo potem jeszcze sytuację „pogorszył”. Na igrzyskach w Londynie zgarnął czwarte w karierze złoto. Ale tym razem na szosie – był najlepszy w jeździe indywidualnej na czas. Stał się gwiazdą, niczym najwięksi rockmani.
I tak też zaczął się zachowywać.
A to ubrał nieco bardziej zwariowany garnitur. A to postawił na niecodzienną fryzurę i zapuścił bokobrody. A to gestykulował do kamery. A to w końcu w czasie hymnu, gdy pokazano go na wielkim ekranie – to już przy okazji kolejnych igrzysk, w Rio – wystawił język. Na rowerze też potrafił szaleć. Ale to wszystko była reakcja obronna, poza, którą przyjmował, by jakoś oswoić się z tym, że cały kraj na niego patrzy. Po fakcie okazało się bowiem, że sukces, którego tak pragnął, niósł za sobą sławę, na którą nie był gotowy.
– Nie wiedziałem kim jestem, więc przyjąłem pozę gwiazdy rocka. Ale to nie byłem tak naprawdę ja. Czułem się nieszczęśliwy, jak nigdy wcześniej w życiu. Na rowerze byłem pewny siebie, ale gdy tylko z niego schodziłem, wycofywałem się. To rower dawał mi pewność. Poza nim byłem tak zdenerwowany, że nawet nie pamiętam odbierania nagród za wygraną w Tour de France czy medali olimpijskich. Pamiętam to tylko oglądane później w telewizji – wspominał.
Dla Wigginsa mniej codzienne stroje były ucieczką, pozwalały mu stworzyć pewną personę. Ale przy okazji wykreowały go na ikonę stylu.
Mówił, że sobą czuł się dopiero w domu, gdy oglądali go tylko najbliżsi. Przebywanie w świetle reflektorów nie było dla niego. Podziwiał sportowców takich jak Roger Federer, którzy potrafili łączyć sławę z prywatnością życia codziennego, odnajdywali się po obu stronach tej – z jego perspektywy – barykady. On nie był w stanie. Cieszył się, że mieszkał na uboczu, w małej miejscowości, gdzie go znano i ludzie nie traktowali go inaczej.
W międzyczasie zaczął też boleśnie odczuwać, że na to wszystko nie zasługuje. Wiggins jawił się sam sobie jako oszust, stale miał wrażenie, że jazda na rowerze to nie wystarczający powód, by zasłużyć sobie na wszystko to, co otrzymał. Gdy królowa mianowała go lordem, miał wrażenie, że się pomyliła. – Nie mogłem odebrać tego tytułu w terminie z innymi kolarzami. Gdy już trafiłem na ceremonię, pytałem innych ludzi, za co otrzymali szlachectwo. Mówili, że zrobili coś historycznego, jakieś wielkie osiągnięcie naukowe, albo byli na wojnie. A ja tylko jeździłem na rowerze.
Prawda jest jednak taka, że już wcześniej miał problemy w swojej relacji z kolarstwem.
Przez lata czuł się bowiem winny tego, że zaniedbuje rodzinę. Omijał urodziny dzieci. Nie poświęcał wystarczająco wiele uwagi żonie, Cathy – zresztą też kolarce. Był jej wdzięczny, że poświęciła swoją karierę na rzecz jego, zajęła się domem, ale równocześnie czuł, że to musiało być dla niej w jakiś sposób rozczarowujące. Nie wiedział, co z tym zrobić, jak się zachować. Tym bardziej, że obozy i wyścigi stale odciągały go od domu.
A potem, gdy przyszła sława, jego żona stała się w oczach ludzi tylko tłem dla Bradleya, kimś na doczepkę. Nawet gdy ktoś rozmawiał z nią, to pytał tylko „Jak tam Bradley? Co u niego słychać?”. Tak jakby Cathy służyła tylko do tego, by przekazać mu te pytania, a potem jego odpowiedzi. To też go uderzało, miał poczucie, że droga mu osoba może czuć się niedoceniania. Nie chciał tego, a widział, że dzieje się to za sprawą jego spełnionych marzeń. Wpędzało go to w jeszcze głębsze poczucie winy.
Sława. Poczucie winy. Syndrom oszusta. Wszystko to sprawiało, że choć kochał kolarstwo, momentami miał go dość. Podobnie jak i samego siebie.
Prawda jest jednak taka, że musiał cofnąć się aż do dzieciństwa, by dobrze to wszystko zrozumieć.
„Nigdy nie będziesz tak dobry jak ja”
W wywiadach często mówił o ojcu. Garry Wiggins pochodził z Australii, był kolarzem i to całkiem niezłym, mógł zrobić karierę. Ale był też alkoholikiem, walczył z depresją, nie unikał przemocy i narkotyków. A gdy Bradley miał dwa lata, uciekł od rodziny. Choć „uciekł” to złe słowo. Wigginsowie mieszkali wówczas w Belgii, ale Linda – matka Bradleya – pojechała akurat z synem do rodziny w Wielkiej Brytanii.
Gdy tam była, otrzymała list. Pisał Garry, dając jej znać, że nie ma po co wracać, bo znalazł sobie nową dziewczynę. Potem spakował rzeczy byłej partnerki i syna w cztery worki na śmieci, wsiadł na prom i zawiózł je przed dom dziadków Bradleya. I tam – przed domem – po prostu je porzucił. Tak jak wcześniej rodzinę.
Bradley zaczął jeździć przez ojca, ale nie bezpośrednio. Mało o nim wiedział, gdy zabrał się za kolarstwo. Matka po prostu powiedziała mu, że jeśli chce spróbować jakiegoś sportu, to może właśnie tego, bo Garry sobie na rowerze radził, więc Bradley też powinien mieć do tego dobre geny. – Nie myślałem jednak o tacie. Miałem jakieś 12 lat, wtedy się takich rzeczy nie rozważa. Nie wiedziałem też, jaki był. Dopiero kilka lat później matka opowiedziała mi o niektórych rzeczach – mówił.
Widmo ojca unosiło się jednak gdzieś nad nim, czasem myślał, jakby to było, gdyby wychowywał się z nim. Dopiero po latach doszedł do wniosku, że pewnie nie zrobiłby kariery. A to przez to, że Garry’ego w końcu poznał. Ten akurat nie miał pieniędzy, a w gazecie trafił na wycinek z wynikami kolarskich zawodów. Dostrzegł tam nazwisko syna, postanowił się do niego zbliżyć, pewnie z myślą, że mogłoby skapnąć mu nieco grosza, gdyby syn został zawodowcem.
Ale i wtedy nie mógł powstrzymać się od bycia sobą.
– Nie był w stanie znieść, że ludzie skupiają swoją uwagę na mnie. Powiedział mi: „Nigdy nie będzie tak dobry jak ja”. Zrobił to tak, by nikt inny tego nie usłyszał. To było doświadczenie, które potem regularnie do mnie powracało. Ale od tego dnia napędzało mnie to, że chciałem mu coś udowodnić – wspominał Bradley. To mniej więcej wtedy przestał też żałować, że ojca nie było w jego życiu. Przekonał się bezpośrednio, jakim ten był człowiekiem. Ale gdy Garry zmarł – po pobiciu – w 2008 roku, Bradley zaczął się zastanawiać, czy gdyby spróbowali, to nie byliby w stanie się pogodzić, zasypać dzielących ich różnice.
Tour de France 2012, od którego zaczęła się wielka sława Wigginsa.
Inna sprawa, że z drugiej strony nie żałuje w pełni swojej relacji z ojcem – mówił, że gdyby Garry został z rodziną, on sam pewnie nigdy nie zakochałby się w kolarstwie. Bo kojarzyłoby mu się właśnie z nim, a ten… cóż, nie był wzorem do naśladowania. Łagodnie rzecz ujmując.
Zresztą takich wzorów w życiu Bradleya na ogół brakowało. Jeśli już – musiał szukać ich poza domem. W dziadku, nauczycielach, niektórych trenerach. Na pewno nie w ojczymie.
Ten śmiał się z niego, gdy Brad wychodził na tor. Używał obraźliwych słów dotyczących tego, jak Wiggins wyglądał, gdy ubierał kolarski kombinezon – zwykle odnoszących się do homoseksualności (mimo że, oczywiście, Bradley gejem nie jest). Zdarzało się też, że używał wobec niego przemocy. Co naturalne – nie byli ze sobą blisko. Dlatego też Wiggins bał się iść do niego i opowiedzieć mu o być może najtrudniejszym doświadczeniu w jego życiu.
Molestowaniu seksualnym.
Sprawcą był jeden z trenerów. Jak twierdził Wiggins, ten sam człowiek w towarzystwie innych ludzi był jego największym fanem. Chwalił go wszystkim napotkanym osobom, opowiadał, jaki talent ma i jak wielkim kolarzem się stanie. A gdy nikt nie widział, zamieniał Bradleya w ofiarę (zresztą ponoć nie jedyną). Traumę z tamtych lat Wiggins ujawnił dopiero po latach, a zanim sobie z nią poradził minęło jeszcze więcej czasu. To wszystko zostawiło bowiem wielki ślad na jego psychice. Mówił potem: – Wiele lat mojej kariery kolarskiej tak naprawdę było ucieczką przed przeszłością.
Dodatkowo na rowerze napędzało go jednak też to, jak mało osób w niego wierzyło. Nauczyciele śmiali się, gdy mówił im, że zostanie wielkim kolarzem. Ojciec z zazdrości powiedział, co powiedział. Koledzy też specjalnie nie wierzyli. Wierzył za to sam Bradley i w pewnym momencie postawił wszystko na rower. I osiągnął, co chciał.
Ale demony z przeszłości stale czaiły się gdzieś w tle. Zdarzało się, że na moment udawało im się wychylić. Jak w 2000 roku, gdy po medalach na igrzyskach w Sydney, wrócił do Anglii i zrozumiał, że nic w jego życiu się nie zmieniło. Nadal nie miał pieniędzy, z trudem żył z dnia na dzień. Zaczął się wtedy zastanawiać, czy było warto. Ale jeździł dalej. Albo ten moment, gdy jego żona była w pierwszej ciąży, a on był z nią w domu i nagle miał za dużo czasu, bo żył poza reżimem treningowym.
Co zaczął wtedy robić? Pił. Coraz więcej i więcej. W końcu nawet 12 kufli dziennie.
Po latach psychiatra powiedział Bradleyowi, że ten ma obsesyjną osobowość. Jeśli coś robi, to na całego. Nieważne, czy chodzi o jazdę na rowerze, zbieranie znaczków czy – no właśnie – picie. Jest zero-jedynkowy. Do tego dochodziły geny uzależnienia po ojcu. Wtedy z alkoholizmu wyrwał się szybko, bo na świat wreszcie przyszło jego dziecko. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na to, by wychowywać je w takim stanie.
Po latach dziecko uratowało go jeszcze raz.
„Polowanie na czarownice”
Bradley Wiggins karierę kolarza skończył w 2016 roku. Ale na pewno nie w takim stylu, w jakim by chciał. Bo nieco wcześniej światem kolarstwa wstrząsnęła sprawa potencjalnego dopingu Brytyjczyka i całego Team Sky, drużyny, dla której jeździł i w której barwach odnosił największe sukcesy – właściwie stworzonej po to, by ktoś z Brytanii właśnie odniósł wielki kolarski sukces i wygrał Tour de France.
Tym kimś okazał się Bradley. A cztery lata później mówiło się, że mógł zrobić to w sposób niedozwolony. W dodatku był to ktoś, kto głośno sprzeciwiał się w swoim życiu dopingowi. Gdyby okazało się, że sam jest nim skażony, byłby to cios w kolarstwo. Bo przecież w 2012 roku – tuż po sukcesach i w obliczu coraz większych podejrzeń wobec Lance’a Armstronga – mówił na przykład tak:
– Gdybym brał doping, potencjalnie straciłbym wszystko. To długa lista. Moją reputację, małżeństwo, rodzinę, dom… Wszystko, co osiągnąłem. Olimpijskie medale, tytuły mistrza świata, tytuł szlachecki. Odbierałbym dzieci ze szkoły, a wszyscy patrzyliby na mnie i wiedzieli, co zrobiłem. […] Nie chodzi tylko o mnie. Od zawsze mieszkam w Wielkiej Brytanii. Moja żona organizuje tu wyścigi. Mam tu zajęcia, biznesy, znajomych, przyjaciół. Mój teść pracuje w Brytyjskim Związku Kolarskim. Gdybym brał doping, to też odbiłoby się na Sky. […] Nie chcę z tym żyć. Doping nie jest tego wart.
Czy faktycznie nie był? Trudno powiedzieć.

Wiggins z kolegami na podium olimpijskim w Rio, niedługo po zdobyciu ostatniego złota w karierze. Kilka tygodni później wybuchnie dopingowa afera. Fot. Newspix
Bradley Wiggins na pewno zażywał niedozwolone środki. To fakt. Ale miał na nie pozwolenie, wydane przez lekarzy. Chodziło o sezonowe alergie, pyłki, które utrudniały mu oddychanie, sprawiały, że łzawiły mu oczy, miał katar, ostatecznie dochodziło do przekrwienia oczu. Dziennikarzom Wiggins był w stanie przedstawić historię tego kiedy i przy jakich okazjach zażywał przepisane mu leki z listy zakazanych oraz kto wydawał na nie pozwolenia.
W toku śledztwa – jak twierdził – właściwie o nic go nie pytano. Powiedział nawet, że „gdyby kogoś zamordował, miałby więcej prawa do obrony”. Mówił też o polowaniu na czarownice. Tak to widział.
Na pewno się bał. Już w 2012 roku – gdy wygrał Tour – jego dzieci były prześladowane w szkole przez inne dzieciaki twierdzące, że „ich ojciec jeździ na dopingu”. Teraz faktycznie pojawiły się takie oskarżenia. Trudno mu było się z nimi pogodzić. Ostatecznie go nie zdyskwalifikowano, ale uznano, że „Team Sky przekroczył etyczną granicę”. Chodziło o to, że leki – choć stosowane zgodnie z zaleceniami personelu medycznego i w ramach odpowiednich zezwoleń – miały służyć nie walce z alergią, a pomocy w osiągnięciu lepszych rezultatów.
Wiggins nigdy się z tym nie zgodził. I cała sprawa doprowadziła do tego, że jego rozstanie z kolarstwem miało zdecydowanie bardziej gorzki posmak, niż by tego chciał. Tym bardziej, że w tle czaiły się rodzinne problemy. Rok wcześniej jego żona przeżyła epizod załamania psychicznego, w 2016 roku wciąż z niego wychodziła. Ona sama mówiła „Daily Mail”, że to był trudny okres dla wszystkich w rodzinie.
Sprawa Bradleya i Team Sky nie pomagała, szczególnie, że ciągnęła się przez dobrze ponad rok.
Narkoman
– Brałem całe góry kokainy. Miałem wielki problem. Chodziłem po cienkiej linie. Były momenty, gdy mój syn myślał, że znajdzie mnie martwego. Byłem nałogowcem, ale funkcjonującym. Ludzie niczego się nie domyślali, a ja byłem naćpany przez większą część kilku lat. Jestem szczęściarzem, że wciąż tu jestem – mówił Wiggins.
Jak doszło do tego, że jeden z najlepszych kolarzy świata upadł?
Sprawa Team Sky i dopingu, ale też cała przeszłość, trudne sprawy rodzinne, poczucie winy, syndrom oszusta – to wszystko odłożyło się gdzieś w głowie Bradleya. Po karierze nie wiedział też do końca, co ze sobą zrobić. Przez jakiś czas był ekspertem w telewizji, ale przez aferę wizerunkowo tam nie pasował. Próbował przerzucić się na wioślarstwo i kilka innych sportów. Żaden nie wypalił.
W 2019 roku mówił mediom, że chciałby zostać pracownikiem socjalnym. Bo w swoim życiu widział wiele, nic go nie przerazi, a podobałoby mu się pomaganie ludziom. Miał nawet studiować w tym kierunku. Temat upadł, więcej o tym nie wspominał. Potem opowiadał, że nie miałby nic przeciwko studiom medycznym i zostaniu lekarzem. Też nie wyszło.
Równocześnie nie chciał mieć wiele wspólnego z tym, na czym znał się najlepiej.
– Gówno mnie obchodzi moja kariera. Odłączyłem się od niej. Nie chcę z niej żyć, chcę być sobą. Teraz oglądam kolarstwo co najwyżej jako fan i nie oczekuję, że ktoś mnie rozpozna. Są ludzie, którzy lubią żyć tymi momentami, przeszłością. Oznaczają mnie w social mediach, piszą „Siedem lat temu mój kumpel, Bradley, wygrał ten i ten wyścig”. A ja jestem jak: „to było siedem lat temu, zostaw to w spokoju, stary”. Myślę, że to przez takie wspominanie wielu sportowców ostatecznie zanika, jak Paul Gascoigne. Fajnie jest powspominać, ale ja nie mogę być nadal tamtą osobą. Ruszyłem do przodu – mówił Wiggins.
Szukał swojej drogi. Ale nie mógł jej znaleźć. Narkotyki okazały się odpowiedzią. Niezwykle destrukcyjną, ale odpowiedzią.

Do tego doszło bankructwo. Jeszcze w czasie kariery jego księgowi i doradcy powołali do życia kilka firm, założono też Team Wiggins, kolarski rzecz jasna. Inwestycje okazały się pechowe, pochłonęły sporo pieniędzy, więc komornicy zajęli cały majątek Wigginsa, w tym nawet jego medale czy rowery. – Stracił absolutnie wszystko. Rodzinny dom, posiadłość na Majorce, oszczędności i inwestycje. Nie ma nawet centa – mówił prawnik Wigginsa.
I faktycznie, Bradley w pewnym momencie nocował na kanapach u przyjaciół, przenosił się z jednej na drugą. W końcu przyjęła go do siebie jego była żona. No właśnie – była. Rozstali się w 2020 roku, niedługo potem Wiggins był już w nowym związku, z którego ma kolejne dziecko. Ale ta relacja też się rozpadła. Gdy Brytyjczykowi nie wychodziło, to na każdym polu. Prywatnie, zawodowo, inwestycyjnie. Wszystko się psuło.
Przez jakiś czas pomieszkiwał w domu byłej żony, do dziś jest jej za to wdzięczny. Ale to nie rozwiązywało wszystkich problemów. Nie miał domu, nie miał pieniędzy, nie miał pomysłu, co ze sobą zrobić. Miał za to narkotyki. Brał coraz więcej. Wpadał w pętlę. Nie chciał pamiętać o przeszłości. Rozbił nawet kilka swoich nagród, chcąc pokazać dzieciom, że to tylko przedmioty, nic więcej. A liczy się droga, którą przebyło się, by je zdobyć.
Tyle że jego droga wiodła wówczas w jednym kierunku – ku zatraceniu.
Pogodzony z samym sobą
Zmienić kierunek pomógł mu Ben, czyli jego syn, aspirujący kolarz. To on zachęcił ojca do pójścia na odwyk. A ostatecznie zaprowadził go tam – czy wręcz wpakował siłą i opłacił wszystko – Lance Armstrong. Amerykanin sam w przeszłości przechodził przez uzależnienie, potem pomógł w podobnej sytuacji między innymi swojemu wielkiemu rywalowi, Janowi Ullrichowi. Wigginsa, z którym się w międzyczasie zaprzyjaźnił, również postanowił wesprzeć.
– Poznałem Lance’a dobrze w ostatnich latach. To on zapakował mnie do centrum terapeutycznego. Zapłacił za wszystko i powiedział mi: „Nie możesz żyć z tym wszystkim”. Musisz to uporządkować. Był dla mnie naprawdę dobry. Jasne, w jego przypadku zawsze musisz przypominać, co zrobił jako kolarz, całą sprawę dopingową, bo to wciąż otwarta rana dla kolarstwa. Ale jeśli o mnie chodzi – naprawdę pomógł w tym, żebym wciąż tu był – twierdził Brytyjczyk.
Odwyk okazał się skuteczny, Wiggins wyszedł z uzależnienia. Dziś mówi, że nie tyka nawet wina, bo jego osobowość sprawia, że łatwo mógłby wpędzić się nawrót choroby. Jak wspomnieliśmy – jest zero-jedynkowy. To że obecnie opowiada o swoich nałogach, też jest zresztą częścią terapii. Otwiera się, a przy okazji pokazuje innym, że da się z tego wyjść.
Poradził sobie też z innymi rzeczami. Prawnicy pomogli mu uregulować sprawy finansowe, dziś kłopoty ma nie on, a jego byli już doradcy. Nawiązał kilka nowych umów, powstały choćby stroje firmowane jego nazwiskiem. Spotyka się również z fanami – za opłatą – i opowiada o swoich doświadczeniach.
Ale, co chyba najważniejsze – pogodził się z kolarstwem.
– Zaakceptowałem fakt, że kolarstwo było i pozostanie częścią mojego życia, jakkolwiek mocno nie starałbym się go z niego usunąć. Jestem kolarzem i tak już będzie. Myślę, że próbując temu zaprzeczać, sprawiałem sobie tylko więcej bólu. […] Po kilku latach bez jazdy na rowerze, na powrót kupiłem jeden i przypomniałem sobie, jak kocham ten sport. Gdy miałem 13 lat, rower był dla mnie ucieczką od tego, jak nieszczęśliwy byłem. Teraz też tak działa. Zawsze patrzyłem na to od negatywnej strony… a teraz to moje sanktuarium, czerpię z tego przyjemność – mówił.
Wraz z tym wszystkim naprawił też sprawy rodzinne. Spędza więcej czasu z dziećmi, udziela rad synowi, który próbuje osiągnąć coś jako kolarz, ale nie angażuje się w to przesadnie. Po prostu jest i pomaga, gdy trzeba. I tyle. Chce pozostać tatą, nie trenerem. Jakim ojcem być uczy się z własnych doświadczeń, mówi, że od zawsze próbował „postępować inaczej niż jego ojciec i ojczym”. I sam twierdzi, że mu wychodzi.
Ma nadzieję. Na teraźniejszość i przyszłość. A i przeszłość ocenia lepiej, niż jeszcze niedawno.
– Jestem bardziej szczęśliwy w swojej skórze, niż kiedykolwiek wcześniej. Moje życie w tej chwili jest dobre. Muszę po prostu pozostać na tej trajektorii. Ludzie powtarzają mi, że najlepsze lata przede mną. A to dobra perspektywa. Ale już jestem dumny z tego, jaką osobą się stałem – mówi.
A duma z samego siebie to faktycznie coś, czego przez lata mu brakowało. To stąd te narkotyki, stąd poczucie winy, stąd syndrom oszusta.
Bradley Wiggins po prostu ostatecznie pogodził się sam ze sobą.
SEBASTIAN WARZECHA
Źródła cytatów i podobnych: BBC, Big Issue, Cycling News, Cycling Weekly, Eurosport, Independent, Inside The Games, Mirror, Observer, The Sun, The Telegraph, „Bradley Wiggins: My Time” (biografia książkowa, fragmenty).
Fot. Newspix