Wisła Kraków przerasta I ligę pod każdym względem. Historią, budżetem, stadionem, sponsorami, możliwościami, kibicami, zainteresowaniem, pewnie też na wielu pozycjach jakością składu. I co z tego? To nic nie znaczy, bo jest klubem przeklętym. I spędzi kolejny sezon – czwarty już – na zapleczu Ekstraklasy. „Biała Gwiazda” nie awansowała nawet do finału baraży. Przy Reymonta pokonała ją Miedź. To dla tego klubu prawdziwa KATASTROFA.

Wiślacy nie tylko zadomowili się już w I lidze, ale też urządzili się tam po swojemu, zrobili remont, przemalowali ściany, zasiedli w wygodnym fotelu, zapuścili korzenie i chyba polubili te rozgrywki. Po pierwszym sezonie na zapleczu skompromitowali się w półfinałowym starciu z Puszczą, w drugim nawet nie weszli do baraży, a w trzecim…
Jezu, jakie to było typowe.
Dosłownie wszystko w tym meczu składało się na scenariusz, którego puenta brzmi: Wisła Kraków znowu zaliczyła blamaż, gdy przyszło jej grać o Ekstraklasę.
Wisła Kraków – Miedź Legnica 0:1. Przeklęta Biała Gwiazda
To ona przecież podchodziła do tego spotkania z kompletem zwycięstw w ostatnich trzech meczach i bilansem bramek 10:0, a Miedź z kompletem… porażek i bilansem 2:9. To Wisła wyprzedała swój stadion do ostatniego krzesełka i grała przy wsparciu trzydziestu tysięcy osób. I to ona zaczęła dzisiejsze spotkanie jak murowany faworyt. Pierwsza połowa? „Biała Gwiazda” przeważała, gniotła, szturmowała. Była groźna i pozycyjnie, i z kontry. Miedź z kolei miała okresy, w których problem stanowiła dla niej wymiana trzech podań po odebraniu futbolówki, bo już dopadali do niej wiślacy z pianą na ustach.
I co?
I 0:1.
Mamy przed oczami dość symboliczną akcję. Letniowski wychodzi z jednym z nielicznych ataków legniczan. Jego koledzy stoją. Pomocnik podaje, lecz jego koledzy dalej stoją. Żaden z nich nawet się nie pokazał do podania, zupełnie jakby nie widział w tym najmniejszego sensu. Mniej więcej tak – do momentu strzelenia gola – wyglądała Miedź w ofensywie. Koło dwudziestej minuty mieliśmy wrażenie, że Wisła złapała już rywala, ma go w garści, teraz musi tylko przycisnąć go do muru i załatwić formalności. Blisko był Duarte, jego strzał z rogu pola karnego prawie otarł się o słupek. Blisko był też Duda, po jego uderzeniu z dystansu, które finalnie wylądowało na poprzeczce, bramkarz nawet nie drgnął. Parę ciekawych rajdów miał Rodado, groźna próba Mikulca, wolej Dudy…
Ale do siatki trafiła Miedź. I to jak! Michael Kostka przymierzył sprzed szesnastki w samo okienko. Drobił, drobił, a że nikt go nie atakował – postanowił przyfanzolić. Jakie to było dobre! Wiślacy mogą sobie pluć w brodę, bo wystarczyło agresywniej doskoczyć do prawego obrońcy i byłoby po problemie. Ci jednak pomyśleli sobie coś w stylu: nieee, przecież nie ma szans, że walnie po widłach. W swojej pamięci bramek Kostki z podobnych pozycji nie mogli wygrzebać, bo ten strzelił jak dotąd tylko trzy gole dla Miedzi. Pierwszy – sytuacyjne wykończenie bez historii, drugi – sytuacyjne wykończenie jeszcze bardziej bez historii, które wspomógł dodatkowo rykoszet, no i trzecie trafienie, które obejrzeliśmy w czwartkowym barażu. Zlekceważenie rywala nie jest jednak żadnym usprawiedliwieniem, wręcz przeciwnie – to ogromny kamyk do ogródka wiślackiej defensywy.
Schodząc na przerwę Wisła mogła z jednej strony myśleć sobie: gramy dobrze, jak drugą połowę zagramy na podobnym poziomie, to doprowadzimy przynajmniej do remisu, nie ma bata.
Ale mogła też powitać się z przeznaczeniem: hello darkness, my old friend.
Cud
To jakiś cud, że krakowianie nawet nie trafili dziś do siatki. Dobre trzydzieści-trzydzieści pięć minut drugiej połowie to typowe oblężenie twierdzy. Gdy Rodado trafiał w słupek, Wrąbel nawet się nie ruszył. Ale, no właśnie – wyręczył go słupek. Gdy z kolei Alfaro trafiał po rykoszecie w poprzeczkę, bramkarz też był zupełnie poza akcją. Doliczmy do tego jeszcze strzał Dudy z pierwszej odsłony (gdzie bramkarz Miedzi także był w bezruchu) i mamy hat-trick uderzeń w obramowanie bramki.
Ma-sa-kra.
Czuć było po wiślakach stres. Przejawiał się on w nerwowych reakcjach, pośpiechu, prostych błędach. Jeszcze na początku drugiej odsłony Miedź świadomie próbowała go wykorzystywać, doprowadzając zespół z Krakowa do szewskiej pasji podaniami pomiędzy obroną a bramkarzem. Ale mecz szybko przemienił się w forsowanie hokejowego zamku.
Wiśle nie pomagała też sytuacja zdrowotna zawodników. Baena naciągnął dwójkę i zszedł jeszcze przed przerwą. Rozsypał się także Poletanović. Obrazki grozy oglądaliśmy w momencie, gdy Mikulec kopnął w nogę Letniowskiego przy próbie strzału. Na murawę wjechała karetka, spędziła tam aż czternaście minut, piłkarz wyjeżdżał ze stadionu przy owacji na stojąco, ale wyglądało to naprawdę okropnie (prawdopodobnie doszło do groźnego złamania). I to kolejny dowód na fatum, jakie ciąży nad wiślakami, bo ile razy zdarza się, by w trakcie meczu wyleciało z powodu urazów aż trzech zawodników?
Raz jeszcze powtórzymy – to istny cud, że Wisła nie strzeliła dziś nawet bramki. Stworzyła sobie ku temu aż nadto sytuacji.
Skupiamy się w tej relacji na Wiśle, bo przegranie kolejnego sezonu – a dla Wisły brak awansu to kataklizm – w takim stylu to coś kompletnie niesamowitego i równorzędnego do blamażu z Puszczą przed dwoma laty. Ale Miedzi należą się wielkie brawa. Po pierwsze – wytrzymała tę nawałnicę, a to trochę tak, jakby przetrwać huragan będąc na plaży w namiocie. Po drugie – to nie była tylko obrona Częstochowy, ale obrona Częstochowy z elementami piłki, bo gdy już Miedź przedostała się pod bramkę rywala, to nie interesowały ją proste środki. No i po trzecie – ze względu na ten kozacki strzał Kostki.
Przed Miedzią finał, w którym – jeśli pokona Wisłę Płock – sięgnie po upragniony awans.
A Wisła z Krakowa…
Ech, ona sięga jedynie po mistrzostwo świata w marnowaniu potencjału.
Wisła Kraków – Miedź Legnica 0:1 (0:1)
- 0:1 – Kostka 36′
WIĘCEJ O BARAŻACH:
- Ekstraklasa nie dla Polonii Warszawa. Wisła wygrywa barażowy półfinał!
- Jarosław Krzoska: Cupiał i Królewski to dwa zupełnie różne światy [WYWIAD]
Fot. newspix.pl