Jedno krótkie zdanie na Instagramie. „Mam nadzieję, że następny rok przyniesie lepszy wynik, ale tę samą jakość życia”. Te słowa napisała Iga Świątek po turnieju w Rzymie, który – jak na jej standardy – kompletnie jej nie wyszedł. Ale turniej jest w tym zdaniu tylko jedną składową. Drugą jest to, co poza Igą-zawodniczką. A tam kryje się człowiek.
![Iga Świątek nie wygrywa, ale jest szczęśliwa. Bo jest człowiekiem [KOMENTARZ]](https://static.weszlo.com/cdn-cgi/image/width=1920,quality=85,format=avif/2025/05/iga-swiatek-27.jpg)
Iga Świątek jest człowiekiem. A my o tym zapominamy
Kim jest sportowiec? Ten z najwyższej półki, którego regularnie oglądamy na ekranach telewizorów. To teoretycznie proste pytanie, w odpowiedzi można nawet użyć definicji słownikowej: „człowiek uprawiający sport”. Gdy jednak wchodzi się na pewien poziom osiągnięć, to też celebryta, którego śledzą kamery, o którym się mówi, którego wszelkie ruchy i decyzje się analizuje.
Ale analizuje zwykle z jednej perspektywy – sportowca. A przecież jest jeszcze druga, widoczna nawet w słowniku.
– Ludzie zapominają, że jestem człowiekiem, bo uprawiam sport, który wszyscy kochają. Jesteśmy ludźmi. Nie jesteśmy niepokonani. Dzielimy te same uczucia i emocje, które mają ludzie na „zewnątrz”. Nie sądzę, by wszyscy to rozumieli – powiedział kiedyś Terell Owens, gwiazda futbolu amerykańskiego.
No właśnie, czy rozumiemy?
Czy gdy oglądamy mecze Igi Świątek, pamiętamy, że jest człowiekiem? Czy kiedy patrzymy na kolejne bramki albo pudła Roberta Lewandowskiego, myślimy o tym, że tam kryje się nie robot, a ktoś z krwi i kości? Ile w nas zrozumienia dla gorszego dnia, kryzysu sportowego, ile wyrozumiałości, gdy komuś coś po prostu nie wychodzi?
I dlaczego – tak się wydaje – stosunkowo mało?
***
Iga Świątek osiągnęła sukces, którego nigdy nie osiągnie 99 procent tenisistów, gdy miała 19 lat. Potem zaliczyła nieco gorszy sezon, a przez kolejne trzy niezmiennie była na szczycie lub tuż pod nim. Zgarniała trofeum za trofeum, wygrywała Szlemy, liderowała rankingowi WTA. Wszystkie oczy w tenisowym świecie – kibiców, dziennikarzy, ekspertów i rywalek – były zwrócone na nią.
To niesamowita, ogromna presja. Zwłaszcza, gdy jest się jeszcze nastolatką albo tuż po dwudziestce. Poradzić sobie z nią tak, jak zrobiła to ona – to niebywała wręcz sztuka.
Jeszcze większą jest zostać przy tym sobą. A Idze, tak się wydaje, się to udało.
Nie napiszę przy tym, że Iga Świątek jest spełniona (choć tak po prawdzie miałaby do tego pełne prawo), bo – na tyle, na ile ją obserwuję – to po prostu nie ten charakter. Polka najpewniej zawsze będzie myśleć o tym by wygrać każdy mecz i turniej, w którym weźmie udział. Ale czy to oznacza, że ma się biczować, zakładać włosiennicę i maszerować na kolanach z kortu do szatni, gdy przegra?
Czasem zdaje się bowiem, że tego oczekiwałaby od niej część fanów. A nie tak powinno to działać.
I nie chodzi mi tu o to, że po porażkach trzeba Igę wyłącznie wspierać. Nie no, chcecie – krytykujcie. O ile w granicach, o ile z odpowiednim uzasadnieniem. Taka już dola osób na świeczniku, że na tę krytykę będą narażone. Jednak nie można zapominać o jednym: że Świątek to człowiek. Że ma życie poza tenisem. I że to życie może być dla niej co najmniej równie ważne, co to na korcie.
A może i ważniejsze.
***
Sportowcy – ci najlepsi, najwspanialsi – zmieniają się z czasem w postaci pomnikowe. Gdy ktoś nie ma z nimi bezpośredniego kontaktu, widzi tylko przez ekran telewizora albo z perspektywy trybun, może myśleć o nich właśnie jak o rzeźbach. Niezmiennych, wykutych w kamieniu, trwających w jednym, konkretnym celu – żeby wygrywać.
To błędne założenie. I z niego biorą się problemy.
Sportowcy mają różne cele. Na boisku, bieżni, parkiecie – owszem, zapewne każdy chce wygrać (lub: jeśli zdaje sobie sprawę, że nie ma na to szans, przynajmniej pobiec czy skoczyć, na przykład, na życiówkę). Ale ważniejsze może być nawet to, co poza obiektem sportowym. W domu, rodzinie, głowie. Z jakimi myślami bije się sportowiec, jakie ma problemy, czy wszystko u niego w porządku. Czy chciałby założyć rodzinę, czy może cierpi ktoś mu bliski, czy on sam jest zdrowy?
(A często nawet prościej: czy się wyspał? Czy – jeśli jest kobietą – nie ma okresu? Czy nie zaszkodził mu obiad, który zjadł kilka godzin wcześniej? Takie sprawy też są ważne dla komfortu i życia, i rywalizacji, a małe cele może stanowić właśnie to, by dobrze spać, by dobrze jeść, by poradzić sobie z bólem).

Iga Świątek
Celem nadrzędnym dla sportowca może być godne życie. Może być nim spokój. A nawet po prostu to, by być szczęśliwym, niezależnie od tego, co wydarzy się w meczu, walce, mityngu itd. Bo opieranie swojego szczęścia wyłącznie na tym, co w życiu zawodowym, po prostu nie ma prawa wypalić. Zresztą sami się zastanówcie, jak często potrzebujecie odskoczni od pracy. I czy uważacie, że to wasz zawód definiuje was, jako całość.
Chyba jednak jest w was coś więcej, prawda?
Oczywiście, sport to specyficzne środowisko – często nie tylko praca, ale i pasja, przenikająca mocno w życie prywatne. Jednak to właśnie dlatego tak ważne jest znalezienie balansu, zrozumienie, że – dajmy na to – pogoń za piłką nie może być wszystkim. Ostatecznie kluczowe jest dojście do tego, że jako człowiek potrzebuje się czegoś jeszcze. Może odskoczni, może większego celu, może bliskiej relacji.
Jednym zdaniem: czegokolwiek, co pozwoli odnaleźć równowagę. Wydaje się, że Iga Świątek na ten moment ją ma.
I dobrze, bo na tym to wszystko się opiera.
***
– Jestem szczęśliwa – odpowiedziała niedawno Iga na pytanie Żelisława Żyżyńskiego. Nie ma żadnego powodu by sądzić, że kłamała. Owszem, na korcie jest ostatnio często sfrustrowana, bywa, że w jej oczach pojawiają się łzy. Ale to przy okazji meczu. A to, co najistotniejsze, dzieje się, gdy już zejdzie do szatni, gdy z jej organizmu wyparuje adrenalina, gdy da sobie chwilę na oddech, wsłuchanie się we własne potrzeby i powrót do siebie.
Siebie, czyli człowieka.
W świetnej skądinąd biografii Rogera Federera pod tytułem „Maestro” Christopher Clarey – jej autor, który za Rogerem zjeździł przez dwie dekady pół świata, spotykając się z nim i prywatnie, i w czasie turniejów, i przy innych publicznych okazjach – wielokrotnie podkreśla, że Szwajcar jest mistrzem balansu. Potrafił płakać na korcie po wielkich porażkach, wydawać się załamanym, by godzinę później bawić się ze swoimi dziećmi. Potrafił euforycznie świętować triumfy, żeby następnego dnia zająć się zarządzaniem swoją organizacją charytatywną i przeglądaniem jej finansów.
Federer schodził z kortu i szybko wracał do rzeczywistości.
Rzeczywistości, w której był nie geniuszem tenisa (a przynajmniej nie musiał tego pokazywać), jednym z najlepszych – a w tamtym okresie pewnie wciąż najlepszym – graczem w historii. Zamiast tego stawał się ojcem, mężem, biznesmenem, filantropem czy przyjacielem. Wzywały go spotkania, spędzenie czasu z dziećmi i inne codzienne obowiązki. Niektóre pewnie nudne, pewnie uciążliwe. Ale wykonywał je bez wahania, bo zapewniały mu równowagę. Zaczepiały w życiu codziennym. I stanowiły oderwanie od tenisa.
Bo gdyby miał żyć tylko nim, szybko by się wypalił. Dzięki temu grał za to prawie do czterdziestki, a gdyby nie poważne problemy z kolanem, pewnie pociągnąłby i dłużej.
***
Federer znalazł szczęście i na korcie, i poza nim. Zrobił to też Rafa Nadal. Mistrzem balansu zdaje się być również Novak Djoković, potrafiący bawić się w klubie, wśród zwykłych ludzi, tuż po wielkich sukcesach. Również młodzi tenisiści – jak Jannik Sinner czy Carlos Alcaraz – podkreślają, że tenis kochają, że chcą wygrywać, że uwielbiają być na korcie, ale że ten sport nie jest dla nich wszystkim.
Iga też tę równowagę, zdaje się, odnalazła.
I można czy wręcz trzeba zrozumieć, że ważniejsze może być dla niej to, co w życiu prywatnym, a nie to co dzieje się przy siatce. Że to Iga-człowiek stanowi podstawę dla Igi-tenisistki, nie odwrotnie. Jeśli chcemy definiować i opisywać naszą tenisistkę, musimy wychodzić od niej jako osoby. Nie posągu, nie legendy, nie gwiazdy.
Od niej. Od człowieka. Od Igi.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix